Dola i niedola/Część I/XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dola i niedola
Podtytuł Powieść historyczna
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Tymczasem na górze dwie serdeczne przyjaciołki gorącą wiodły rozmowę. Hrabina przyznała się do wszystkiego, i prosiła o radę pani de Rive, która uśmiechała się dziwnie.
— Droga moja, odpowiedziała Francuzka: radą prawdziwie sumienną i szczerą byłoby oddać to dziecię rodzicom póki czas, aby zapobiedz większemu złemu, większym a nieuchronnym nieszczęściom. Tyś tak nim zajęta, tak, powiem, rozkochana, że zrobisz głupstw tysiące, zaafiszujesz się... będzie skandal... a potém, taki chłopak! nic wyrachować niepodobna, to nie jest człowiek seryo...
— Ale cóż dozwala przypuszczać skandale? Ja jak najdłużéj chcę dla niego pozostać matką... siostrą, — poprawiła się hrabina rumieniąc, — chcę się nim zająć, wychować, chcę, by ta miłość czysta trwała wieki. Nic — tylko go widzieć, marzyć, a potém...
— A potém? spytała z niegodziwym uśmiechem pani de Rive.
— A potém... choćby umrzeć! zawołała hrabina.
— O! to coś bardzo seryo!
— Tak! to moja pierwsza i ostatnia miłość!
— Jakże? nieodwołalnie?
— Nieuchronne to jak fatum... Ale co począć? radź! co począć, gdy ten nieszczęsny ojciec przybędzie? ja głowę tracę! Za nic go oddać nie mogę! Chodziłam do kasztelana, aby pomówił z królem; on mnie samą odprawia do niego. O! nie mówmy o tém: ten kasztelan! mój Boże... z takim mężem miałamże być wierną i cnotliwą!
Załamała ręce!
— Moja droga — odezwała się patrząc jéj w oczy de Rive, — mąż choćby najdoskonalszy, ma zawsze grzech pierworodny: jest naszym mężem.. Kochamy cudzych, swojego... całe życie, cela depasse non forces... to niepodobieństwo! toby było nienaturalne... Przekonywam cię, że skarżyć się nie masz czego, i owszem, masz wymówkę daną ci przez Opatrzność... gdy innym jéj braknie! Jesteś szczęśliwa! Z każdym innym byłoby toż samo.
— A! może i nie! wzdychając odpowiedziała hrabina.
— Ale proszęż cię, przerwała Francuzka: popatrz na piękną Helenę, która trzy razy próbowała iść zamąż i trzy razy się rozwodziła przecięż.
— Nie mówmy o tém.
— Tak, to najlepiéj.
— Chyba więc sama z królem szczerze pomówię. Król mi pomoże.
— Mów, ale nieszczerze... Na miłość bożą, niechże się nie domyśli! Nie pokazuj mu nic po sobie, bądź zimną; lub co lepsza, mów o tém przez Lulié... przez kogo innego... nie sama.
— Masz słuszność, powiem hetmanowéj.
— Chcesz? ja ci się tego podejmę.
— A! ty jesteś samą dobrocią! Ale szlachcic już może nawet przybył do Warszawy.... potrzeba pośpiechu...
— Ja dziś jeszcze pojadę do hetmanowéj, ty jedź do generałowéj. Mówić potrzeba... que c’est un intérêt dynastique, że nosi wasze imię, że wy dzieci nie macie i t. p.
— O! tak! nieinaczéj!... Ale jeżeli go ojciec pochwyci, nim się opatrzymy... mrę ze strachu.
— Więc postawić straże... zabarykadować dom... masz ludzi.
— Jedziemy więc zaraz.
— Zaczekaj! nie pora jeszcze...
— A! prawda! — spoglądając na zegar, zawołała niecierpliwa hrabina łamiąc ręce — trzeba czekać. Patrz, dodała po chwili: sama siebie nie poznaję; ja, com się tak śmiała nieraz z szałów podobnych, co zimną wytrwałam całe życie... szydząc z tych co serce mieli... A! co to jest? co to jest?
— Ktoś cię przeklął! odparła śmiejąc się de Rive — zapewne który z kochanków... Nadchodzi zemsta opóźniona, a tém straszniejsza, że późna. Miłość w naszym wieku — dodała grzecznie stawiąc się na równi z przyjaciołką — śpieszyć się musi... Jesteśmy jak podróżny, który się lęka, aby go noc nie zaskoczyła w drodze: nie zważa że konie pozabija, byle do gospody dojechał.
Julia spuściła głowę smutnie, łez para dobywała się z pod powiek, ale byłyby zostawiły ślad po sobie przebiegając twarz nieco pobieloną, i batystowa chusteczka przyjęła je na łono swoje. Przyjaciołki, po oświadczeniach i uściskach gorących, rozjechały się każda w swoją stronę.
Wyjeżdżając wszakże, Julia nie zapomniała raz jeszcze nakazać kamerdynerowi, aby nikogo nie wpuszczano do wychowańca, nikomu bez jego wiedzy widzieć się z nim nie dawano, postawiono nawet umyślną straż u drzwi, aby się chłopak przez jaką dziwną ciekawość nie wyrwał.
Dwór kasztelaństwa, jak każdy, w którym sam pan o niczém nie myśli, był dosyć rozprzężony: spełniano rozkazy dawane przez panią, pan uważał się za osobę wcale podrzędną... Często jednak starszyzna spychała na niższych dane sobie polecenia, a niżsi zrzucali je na barki najostatniejszych.
Hierarchia dworu zaczynająca się od kamerdynera Francuza, rywalizującego z marszałkiem dworu powagą i próżnowaniem, schodziła daléj po szczeblach na lokajów, lokaików, chłopców kredensowych, a kończyła się na stróżach, co palili w piecu. W istocie oni tylko tu pracowali.
Dwór był liczny i dzielić się mógł na dwoje: na widoczny i niewidoczny. Pierwszy był bardzo pokaźny, drugi zaniedbany, z wiejska, w łachmanach i siermięgach. We dnie występowała służba od parady; o zmierzchu i po nocy, pracowici biedacy, co we dnie spali po dziurach pochowani jak nietoperze.
Lokaje starszyzna tak prawie zepsuci jak panowie, potrzebowali wyręczenia, a ciężar wszystek ostatecznie spadał na biednych stróżów, którzy jak widma w pewnych godzinach krążyli po domu, począwszy od kuchni do salonu. Oni to przededniem zapalali w piecach, gotowali obiad, rąbali drwa, przynosili wodę i froterowali posadzki.
Stróże ci corocznie na stójkę miejską przysyłani z dóbr różnych, byli to biedni wieśniacy, stęsknieni wygnaniem, przygnieceni despotyzmem całéj zgrai służalców. Nowe zajęcie nawet im nowéj nie dawało odzieży: kożuch w zimie, latem siermięga, nogi bose lub łapcie lipowe, szara koszula własnemi prana rękami u studni... stanowiły strój tych paryów. Wśród wytworności pałaców, te postacie dzikie, blade, zasmolone, zjawiały się jakby przynosząc memento mori zbytkom i roztrzpiotaniu. We dnie ukrywali się stróże tam, gdzie nikt ich nie mógł spotkać; ale w zakątach jeszcze pracowali za drugich.
Gdy Adasia polecono pilnéj straży marszałka dworu i kamerdynera, pierwszy zlecił jeszcze raz nadzór drugiemu, sam idąc na gawędkę do p. Pameli; drugi obrażony nieco złożył to na lokaja; lokaj zakręciwszy ucho chłopcu, przykazał mu najsrożéj, aby ode drzwi nie odchodził; ale chłopak mający żyłkę do kart i potrzebując dokończyć halbecwelbe, poczętą pod wschodami z posługaczem od cyrulika, zbiegł do kuchni, wyciągnął z niéj stróża, i najsurowiéj mu zalecił, aby się krokiem nie oddalał od panicza a pilne miał nań oko...
Chłodnawy był wieczór jesienny. Iwan rozespany, zbudzony rozkazem chłopca, wziął wiązkę drew na plecy, i o mroku zaraz poszedł za jednym zachodem zapalić w piecu u Adasia.
Pierwszy to raz od przybycia do Warszawy, ta znana mu postać wiejska zjawiła się przed oczyma zdumionego chłopaka, który w mieście nie spodziewał się z nią spotkać.
Stanął zdumiony, gdyż ta siermięga, te łapcie, nawet twarz blada i smutna starego Iwana, żywo mu jakoś Wólkę Brzozową przypominały.
Stróż ów godzien był zaprawdę, aby mu się ciekawe przypatrzyło oko... Był to chłop rodem z Lisowa właśnie, Podlasiak, dawno owdowiały, bezdzietny, niegdyś flis na Bugu, bywalec wielki, nie pierwszy raz już kosztujący miejskiego życia... i jak wszyscy, którym brak węzłów wiążących ich ze światem, zobojętniały i zakrawający na filozofa. Barczysty, silny, z włosem bujnym na podgolonéj głowie, z twarzą posępną, wyrazistą, podobny był do owych posągów królów barbarzyńskich, które z poucinanemi rękami świadczą w podwórcach Kapitolu o okrucieństwach cywilizacyi Romy.
Jak ów wieśniak naddunajski, Iwan nie był bez wymowy gdy mówił, ale dawno się przekonawszy, że mówić tu ani z kim, ani do kogo nie ma, obwinął się milczeniem upartém, którego nigdy prawie nie przerywał. Znano go za mruka, i mrukiem też przezywano. Pracował nie wymawiając się od żadnéj roboty, cierpliwie, bez zbytku gorliwości, ale bez skargi, i los swój znosił z jakąś godnością stoicką.
Największa nędza i najostatniejsze poniżenie potrafi stać się poszanowania godném, gdy człowiek je znosi z poczuciem własnego dostojeństwa. Iwana też nikt nigdy nie tknął, nikt nie połajał, nie dla tego, że nie było za co, ale że za spojrzeniem nań, mrowie przechodziło po człowieku, taki straszny był ten olbrzym w łachmanach, milczący, posępny, którego wzrok z pod brwi nawisłéj przeszywał jak niezrozumiała groźba.
Nieraz o szarym mroku, gdy w piecach palił, zastawali go lokaje w pokoju pana lub pani, wśród fraszek wytwornych i zbytkownych, nad stołem pełnym bogatych świecideł, stojącego z rękami na piersiach, założonemi i poglądającego w milczeniu długiém na te życia pańskiego przybory błyszczące: naówczas brew jego namarszczona, czoło zasępione, warga oddęta, i lekki wyraz szyderstwa, czyniły go dla nich prawie strasznym. Obchodzili go po cichu, nie śmiejąc mu przerwać zadumy. Iwan naówczas przydybany niespodzianie w kontemplacyi, podnosił głowę powoli, uśmiechał się i szedł daléj spokojnie.
Choć się nigdy w rozmowę nie wdawał, stary gdy mu się trafiło przebąknąć, okazywał, że widok dworu i tego życia nie przechodził dlań daremnie: słowo jego znamionowało zdrowy sąd, a niekiedy wzgardliwe prawie szyderstwo. Rzadko gdy w święto się napił, — bo w powszednie dni wódki nie brał w usta i swoją porcyę drugim oddawał, — milczące te usta rozwiązywały się swobodniéj, i nie zbywało mu na dojmującym dowcipie. Ale niewola nauczyła go tak osładzać wyrażenia, że słuchacz nie wiedział często, czy dziwować się czy gniewać. W téj pokorze przesadnéj ukryte było złośliwe szyderstwo, w uwielbieniach ironia gorzka, w pozornéj gburowatości pogarda dla rozpieszczonego i zepsutego dworactwa. Mimo to lubiono Iwana, a Iwan, który już od wsi odwykł i na cmentarzu wiejskim więcéj miał krewnych i przyjaciół niż po chatach, wolał dla roztargnienia służbę w mieście, niż życie w domu, które łzami mu płaciło za trochę dawnego szczęścia.
Za długo może zatrzymujemy się przy tak nieznaczącéj postaci, jaką był jeden ze stróżów pałacowych; nicby nas nie usprawiedliwiło, gdyby powieść dla nas nie była daleko więcéj obrazem niż dramatem. Malujemy więc i dalszych planów choć zamglone nieco postacie.
Iwan wszedł do pokojów Adasia, rzucił drzewo przy piecu, wyciągnął się powoli, popatrzał wkoło i począł z zajęciem przyglądać się siedzącemu u stolika chłopakowi.
Adaś postrzegłszy go, zmieszał się: wzrok stróża był przeszywający.
Po długiéj chwili milczenia:
— A zkąd to paniczyku? — odezwał się Iwan łagodnie.
Adaś był dumny, był szlachetka i paniczyk: może innym razem byłby nawet nie odpowiedział na pytanie; ale w obcém miejscu, znudzony, zatęskniony, wolał już rozmowę ze stróżem niż milczenie.
— Ja? — odparł — o! z daleka.
— Z daleka? rzekł zażywając tabaki z rożka Iwan, — z daleka? O! o! a taki młody i ładny! Gdzieś ty się nie w mieście chowałeś, że taki masz rumieniec. Tuby już z ciebie zgniłe powietrze wyssało krew. Héj! héj! nie gniewaj się, paniczyku, ja mówię z dobrego serca.
— Ja się też nie gniewam! rzekł uśmiechając się z jego prostoty Adaś.
Stróż bez ceremonii usiadł na podłodze, i powoli wkładając polana do pieca, mruczał na pół głośno, jakby sam do siebie:
— „To tak jak to oni i z kwiatkami robią: natną ich sobie, nakładą do szklanki, a nazajutrz na śmieci, won! Ot i tyle tego szczęścia, co pośmierdziały trochę w salonie, a w ogrodzie toby sobie kwitło Panu Bogu na chwałę, pszczołom na pożytek, a ludziom na oczu pociechę... héj! héj!“
Czy ty paniczyku jaki krewny jegomości czy jejmości? dodał znów zażywając tabaki.
— Tak, samego pana.
— Dobre to panisko, mruknął stróż, ale bardzo go przypłaszczyło i zmizerowało to życie: jak koń woziwody ledwie już nogami włóczy. Jejmości jeszcze nic, bo kobiety zawsze wytrzymalsze. U nas bywało nieraz, że ludzie się grzybów niezdrowych objedli, bo to tam dzieci zbierały, a głupie dziewczęta warzyły: pomarło z nich dużo chłopów, a kobiety tylko się nastękały — żadnéj nic się nie stało.
Mówił to sobie półgłosem, a Adaś ledwie chwytał niektóre słowa, i te nie dobrze rozumiał.
— A masz ty ojca i matkę, czyś sierota? zapytał stróż obracając się ku niemu.
— Mam rodziców, mój kochany... szepnął cicho prawie zawstydzony chłopak.
— O! to tobie ich żal być musi! zawołał Iwan — hę?
Adaś tylko głową pokiwał, zawstydził się własnéj nieczułości, ale stróż to inaczéj zrozumiał.
— Oj! to tu tobie będzie nudno, paniczyku miły... rzekł. Już to darmo, ojca a matki rodzonych nikt nie zastąpi, nikt, ani téj chaty, w któréj się człowiek urodził, ani zagona, który potem polewał; ale człowiekowi nie tak żyć jakby pragnął, ale jak nabieży... ot co!
A po co oni tu ciebie przywieźli, paniczyku? dodał po chwili podnosząc głowę — po co?
— Nie mają dzieci, rzekł chłopak z pewną dumą: więc...
Iwan głową pokiwał smutnie.
— To to ja rozumiem: — odezwał się: — pożyczyli sobie jak lalki. Ot, dla was niewielka łaska: dobre to ich serce, ale szkoda, że to na was padło... Już to kot kiedy się z myszą bawi, nic po tém dla myszy, albo smarkacze gdy chrząszcza złapią: zawsze taki w końcu kot schrupocze, a dzieci zadepczą. Jak się tobie zdaje, paniczyku — mówił daléj podpalając w piecu z wolna — czy to tobie dola czy niedola?
— O! ja nie wiem... rzekł Adaś.
— Toście dobrze powiedzieli, bo to tylko Bóg wie; ale taki pewniéj bieda niż rozkosz... Co oni z ciebie jeszcze zrobią, czy człowieka czy cacko? Widzieli wy, co to tam u nich na górze po stołach, po półkach, po ścianach, tych świecideł, tych błyskotek? Aby no i was nie wykierowali na tego papugaja zielonego, co tam w klatce gada, albo na tę małpę, co ją jegomość trzyma na łańcuszku.
Adaś się zaczerwienił, ale stróżowi rozwiązały się usta i gadał nic nie zważając.
— A ty wiesz paniczyku, że mnie ciebie kazali pilnować? Już ja taki dopilnuję, ale czy tyby chciał uciekać? Miałby ty rozum póki czas; jabym za ciebie w skórę wziął z ochotą: więcéj jak dwadzieścia nie dadzą, bo ręce mają słabe i wprzódy ich zaboli bić, niż mnie wytrzymywać.
— Ja? uciekać — zawołał zdumiony Adaś — ale mnie się to i nie śni! Ja przecię przyjechałem z dobréj woli.
— A gdzie twoi rodzice? daleko?
— O! daleko! aż pod Białą, het! ku Łomazom.
— Oj! oj! zakrzyknął stróż: to ty z Podlasia!
— A tak!
Iwan się aż zaczerwienił: zdało mu się, jakby nagle swój rodzony kraj zobaczył.
— Wy nie wiecie, że ja też z Lisowa, to tam niedaleko. A gdzie rodzice mieszkają?
— A w Brzozowéj Wólce.
— Te! te! ja tam był! o dawno temu! Byłem raz, to ładna wioszczyna a cicha, ale mała. Oj! oj! paniczyku! albo to nasze lasy i pola i łąki nie więcéj warte niż te obmierzłe ich kamienie? Czy to u nas nie sto razy weseléj? Prawda? A wiosną to to raj! Tylko to teraz tam już nie ma takiéj wiosny jak bywało.
I spuścił głowę i zamyślił się, a podpaliwszy w piecu łuczywem i korą brzozową, wstał powoli, zbliżył się nieco z twarzą jakąś litości pełną, poglądając na Adasia.
— Paniczu, rzekł: ja tu położę się w drugiéj izbie pod piecem na ziemi, nie będzie tobie tak nudno. A no! wierz mi! jakbyś zechciał... Ej! ej! ja tobie nie powiem: „Nie uciekaj!“ Tu będzie ci niezdrowo, tu ciebie wyssą i wyłamią. Jak będzie można, wracaj ty do domu, powracaj do domu!
Adaś słuchał tego przerywanego monologu zdziwiony, prawie trwożny; ale nie trafiły mu do serca wyrazy, któremi Iwan dokończył... Stary wydał mu się prawie strasznym ze swą mową ciemną, smętną, proroczą jakąś i złowrogą.
Mimo tęsknoty, ucisku, wszystkich przykrości, jakie przewidywał tutaj, Adaś wszakże ani myślał, ani chciałby był uciekać: wszystkie jego nadzieje były tutaj. Wprawdzie ścigało go tu matki wspomnienie, ale widział ją przed sobą z uśmiechem łagodnym, z anielską twarzą rozkochaną, błogosławiącą mu do nowego życia. Lękał się tylko ojca, drżał na samą myśl, że może stanąć przed obliczem tego nieubłaganego sędziego.
Nie wiedział on jeszcze, jakie ucieczka jego uczyniła tam wrażenie, ale się go mógł domyślać: czuł, że matka mu przebaczy, że ojciec zachmurzy się i zagniewa.
Gdy tak dumał, drzwi skrzypnęły powolnie. Pierwéj jeszcze niż Adaś, ruszył się Iwan z gołéj podłogi, na któréj spoczywał, i zawołał:
— Kto idzie?
Śmiejący się głos niewieści mu odpowiedział:
— Śpij sobie stary!
— A to wy pannuniu! mruknął kładnąc się na nowo Iwan.
We drzwiach stała przyjaciołka pani, panna Pamela.
— Nie śpisz pan jeszcze? zapytała wchodząc i poglądając ciekawie po pokojach: a! to dobrze! Przybyłam pana prosić do pani; kilka słów chce mu powiedzieć, proszę ze mną... Chodź pan prędko.
Adaś nie wiedząc co tak późno powołać go tam mogło, ruszył się zaraz, i przeprowadzony małemi wschodkami, znalazł się w sypialni hrabiny.
Buduary owego wieku były to najwykwintniejsze zwykle zakątki pałaców, przybytki i świątynie. Jak dziś jeszcze we Francyi, na ten pokoik, który jest niszą kryjącą w sobie bóztwo domowe, wysiliła się sztuka, bogactwo, smak, aby konchę uczynić godną perły, która w niéj spoczywać miała. Każda z wielkich i sławnych piękności wieku wysadzała się na swój przybytek, a wierni przyozdabiali ołtarz ofiarami.
Tu tylko przyjmowały się przyjaciółki, aby zazdrościły; kochanek, aby oszalał; piesek faworyt, dla rozrywki, i czasem domowi.
Pokój kasztelanowéj był przecudny; ale znać było na nim jakieś chwilowe zaniedbanie. Sprzęt wytworny nie był już tak świeży, tak dobrany, jak naówczas, gdy do marzeń kołysał. Sama pani wpół rozebrana, albo raczéj ubrana na noc w białe muśliny i koronki, stała naprzeciw wielkiego zwierciadła, rękami białemi poprawiając kruczych włosów fale, gdy Adaś wszedł wprowadzony przez Pamelę, która natychmiast znalazłszy pilne jakieś zajęcie, wyszła, za co surowém wejrzeniem pani skarcona została.
— Mój drogi Adasiu — rzekła poważniejąc pani kasztelanowa, — chciałam cię spytać: jak myślisz postąpić, jeżeli tu twój ojciec przyjedzie? To bardzo być może.
Głos jéj drżał, choć mu się starała nadać spokój i powagę. Spojrzała na Adasia, który pobladł.
— A! pani!... rzekł...
— Możesz mnie nazywać... ciotką... jeśli chcesz... lub wujenką... lub... jak ci się podoba... Nie chcę, żebyś mi mówił: pani.
— A! pani... powtórzył mimowolnie mieszając się chłopak — mój ojciec jest bardzo surowy, ja się go lękam.
— Ale, mówmy otwarcie: gdyby cię z sobą nazad chciał zabrać, bo widzisz, mój drogi... choć oboje życzymy sobie coś uczynić dla ciebie... to jest, co tylko będziemy mogli — nie możemy nic zrobić przeciw twéj i jego woli... zwłaszcza twojéj...
— A! pani! ja chcę zostać!.. rzekł Adaś.
Kasztelanowa zarumieniła się z radości.
— Dziecko! — dodała z czarującym uśmiechem Syrena — cobyś ty tam robił na wsi? Tyś stworzony do innego życia, my cię do niego wprowadzimy. Trochę pracy, nudów trochę, a staniesz się gwiazdą młodzieży, pójdziesz wysoko, jeśli zechcesz... Wszak na tém i rodzice twoi zyskają... Dziś oni mogą być przeciwni, późniéj się przekonają...
— Pani, czy ojciec mój już przyjechał? spytał z obawą Adaś.
— Nie, ale być może co chwila.
Adaś spuścił głowę, hrabina promieniała radością.
— Więc posłuchaj, dodała: unikając przykréj dla siebie sceny i dla nas, czy nie lepiéjby...
Ale nie! przerwała nagle: ty musisz się widzieć z ojcem. Będzieszże miał siłę powiedzieć mu stanowczo, że chcesz pozostać z nami?
— Ja?... ja... zdaje mi się!.. bąkał Adaś.
— Trzeba być pewnym siebie! trzeba być śmiałym, dodała kasztelanowa.
Chłopcu zadrgało serce, obraz ojca go przerażał więcéj niż sądził z początku: im żywiéj go sobie wystawiał, tém bardziéj się nim trwożył.
— Trzeba być pełnym uszanowania dla niego — mówiła hrabina, — łagodnym, pokornym nawet, ale oświadczyć... Jakże to powiesz? potrafiszże ty to powiedzieć?
— Powiem — śmieléj nieco odezwał się Adaś — że chcę się uczyć, że pragnę i im późniéj być użytecznym.
— Tak! bardzo dobrze! tylko śmiało, odważnie, stanowczo! O! wierz mi — dodała zbliżając się doń i drżącą ręką dotykając jego świeżéj twarzyczki, która ognistym gorzała rumieńcem, — wierz mi, nie pożałujesz tego! Serce matki znajdziesz we mnie... i więcéj niż serce matki: troskliwość ojcowską, przywiązanie siostry... Życie twe, mam przeczucie, będzie szczęśliwe, będzie świetne... bylebyś sam chciał...
Zamilkła, czując, że i za wiele, i nie to co chciała mówiła: usta poddawały jéj dziwne wyrazy. Adaś rozczulony, przejęty, pochwycił po raz pierwszy sam jéj rękę białą, i zaczął ją całować, pożerać. Hrabina strwożyła się, pobladła, i z wolna wyrwała mu ją, bo czuła, że mogłaby omdleć z wrażenia, jakie na niéj czynił pocałunek wychowańca.
— Idź, rzekła, idź... a pamiętaj... jeśliby ojciec przybył, powiesz mu tak jak mówiłeś.
Chwyciła się za głowę... czoło jéj gorzało ogniem, serce biło.
— Pamelo! zawołała: bądź łaskawa poświecić Adasiowi na wschody.
Z podedrzwi, pod któremi pewnie stać musiała, wybiegła powiernica i przeprowadziła chłopaka, który zszedł uspokojony, szczęśliwy, pełen znowu ufności w przyszłość swą jasną.
Hrabina ze złożonemi rękami rzuciła się na sofę, zakrywając twarz. Dwa strumienie łez biegły po niéj.
Nie śmiała z modlitwą obrócić się do Boga, bo o cóż prosiłaby biedna grzesznica? o opiekę nad uczuciem występném, nad szałem nieprzebaczonym?.. A jednak serce jéj chciało się modlić, chciało aż do niebios się podnieść, aby litość ściągnąć na ziemię.
— A! tylko raz być kochaną, być szczęśliwą, mieć jedno serce czyste, niezepsute, przywiązać je do siebie... otoczyć ukochaną istotę staraniem, miłością, poświęceniem, żyć dla niéj tylko... i marzony raj zobaczyć, choć z daleka, i umrzeć u wrót jego ze słodką myślą, żem i ja była kochaną!... Co mi świat? Oni mnie straszą ludźmi? co mi ludzie? Niech mnie pokazują palcami, niech ze mnie szydzą, niech kamienują, niech zabijają; ale ja będę kochana! ja będę kochała, ja kocham! To co się dla mnie zwało miłością, było szyderstwem: to były męczarnie szatańskie... Ta mi za wszystko nagrodzi... A jeśli mi go odbiorą? Nie! jak lwica bronić go będę; nie oddam rodzicom nawet... Jest mój... był mi przeznaczony.
Z tém postanowieniem hrabina rzuciła się na łóżko; ale płakała gorzko, a łzy te były jeszcze rozkoszą. Cała noc zbiegła na gorączkowych dumaniach: co chwila ojciec, ten straszny ojciec, mógł nadjechać.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.