Dola i niedola/Część I/XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dola i niedola
Podtytuł Powieść historyczna
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pan Krzysztof, jadąc do stolicy, nie miał w niéj nikogo, coby go tu mógł poprowadzić, dopomódz, jedném słowem zaopiekować się wieśniakiem. Nie lubił on kłaniać się i prosić, a miał to poczciwych ludzi wyobrażenie, że dobra sprawa nie potrzebuje wszędzie ani pokłonów, ani produkcyi. Ale po wszystkie czasy i zawsze niewygodna to rzecz spuszczać się na samą dobroć swéj sprawy i na prawa swoje, bo wszędzie drogi są szczelnie strzeżone od napływu natrętów przychodzących z niepokojącemi skargami, i od wszelakiéj gawiedzi, co się ciśnie nie dając panom używać błogiego wczasu.
Niełatwo więc przychodzi i temu, co miasto łaski potrzebuje tylko sprawiedliwości, dostać się do źródła, z którego ona płynie.
O tém albo nie wiedział p. Krzysztof, albo wierzyć nie chciał, silny przekonaniem, że rzeczy w świecie najsłuszniejszéj domagać się miał, że mu jéj odmówić nie było podobna.
Podróż trwała dosyć długo. Samotnemu i zbolałemu człowiekowi myśli jedne a jedne krążyły po skołatanéj głowie, rozbijając się o najrozmaitsze przypuszczenia.
Wielekroć tego każdy na sobie doświadczył, że usiłując odgadnąć przyszłość, wyczerpując wszelkie jéj możliwe kombinacye, nigdy przecię trafić nie można na tę, jaką mu los zgotował.
Człowiek morduje się napróżno, aby przewidzieć wypadki i przeciwko nim uzbroić się zawczasu: jedno „nic po tém“ łamie szyki i przedstawia coś całkiem nowego i niespodzianego.
P. Krzysztof tém mniéj umiał tę przyszłość odgadnąć, że w zapasy z niespodziankami losu nigdy prawie nie chodził, życie jego powszednim bardzo płynęło trybem, a największym w niém wypadkiem była burza z gradem na wiosnę, mróz co przedwcześnie zwarzył hreczkę późno posianą, lub ulewa, która zboże dojrzewające wykładła.
Cała ta wyprawa przedstawiała mu się jako rzecz niezmiernie prosta i łatwa: — Jechał po swego syna... Gdyby mu go dobrowolnie oddać nie chciano, gotów był stanąć przed królem i żądać odeń wymiaru sprawiedliwości... Król naturalnie odmówić jéj nie mógł... Zabierał więc Adasia — i powracał do domu.
Wszakże po drodze, gdy się gubił w myślach, przychodziły mu już niejakie wątpliwości, których nasiona rzuciła żona i Dyogenes Kapustyński: — Czy godziło się z téj świetnéj drogi spychać dziecię, któremu los szeroko wrota do zaszczytów i bogactw zdawał się otwierać? czy koniecznie to, co starczyło p. Krzysztofowi, miało jego syna zadowolić? czy należało uporem, przebojem, siłą wyrywać dziecię z téj jaskini zepsucia?.. Mimo wszakże tych wątpliwości, jechał pan Krzysztof niezachwiany w przekonaniu, że obowiązek swój powinien spełnić, choćby narażając się na największe przykrości.
Jemu i woźnicy zarówno, na myśl o straszliwym potworze stolicy, dreszcze przechodziły po skórze. Z powieści o niéj, o dworze, o zepsuciu miast wielkich, o wszelkiego rodzaju podstępach, pułapkach i lisich jamach zastawianych tam na prostoduszność wieśniaków, wystawiał sobie stolnikowicz Warszawę jako istną spelunca latrorum.
Widział nawet potrzebę podsycania jeszcze niedowiarstwa swego woźnicy i umocnienia się we własnéj niewierze względem ludzi tamtejszych.
W istocie, prawie cały kraj naówczas, czy to z jakich próbek sądząc, czy instynktowo, jakoś ze złéj bardzo strony wyobrażał sobie stolicę, jako pełną czyhających na kieszeń, spokój, na dobrą wiarę uczciwych ludzi, przywykłych do ufania każdemu. Opowiadano przygody straszliwe, nietylko o mordach nocnych na ustronnych uliczkach, ale o dziwnych kradzieżach po gospodach, o szulerskich zasadzkach, o filuteryach wszelkiego rodzaju, przeciwko którym potrzeba się było mieć nieustannie na baczności.
Biedny Juraś obiecywał sobie za wczasu, że od nikogo kieliszka wódki nie przyjmie, aby w nim szaleju lub śpiączki nie wypił, coby go na dwadzieścia cztery godziny bezprzytomnym uczyniło; przyrzekał, że ze stajni od koni i jegomościnego tłomoka krokiem nie odstąpi, że się z nikim nie wda w nieostrożną rozmowę, i żadnych nie zrobi znajomości męzkich ani niewieścich, choćby się mu najponętniejszemi wydawały.
Ostatnich zwłaszcza, jako bardzo niebezpiecznych, Juraś szczególniéj unikać sobie przyrzekał, gdyż czuł, że mu się im najtrudniéj oprzeć będzie. Cuda mu prawiono o piękności kobiet warszawskich i o ich zdradziectwach; okrutną też miał chętkę własnemi je zobaczyć oczyma, a cierpiał na tę myśl, że się gotów do śmiechu i gawędy dać spokusić, to zaś do Bóg wie jak straszliwych następstw doprowadzić mogło. Co chwila powtarzał dane sobie słowo, i popierał je częstemi zaklęciami, że wyjdzie z Warszawy zwycięzko, że się ująć nie da zastawionym sidłom, że zedrze maskę z szalbierzów, którzyby się do niego przystąpić ważyli.
Ze swéj strony p. Krzysztof nie był bez obawy o własne niedoświadczenie i nieobycie się z życiem miejskiém; ale spokojniéj jechał w przekonaniu, że gdzie braci szlachty nie brak, tam szlachcic jak w domu być powinien.
Obaj podróżni, gdy po długiéj i dosyć nużącéj drodze wyjechali z lasów otaczających stolicę, i ujrzeli ją jak w obłokach, owitą mgłami nadwiślanskiemi i dymami tysiąca kominów; gdy na niebie przed nimi zarysowały się długim pasem sterczące wieże kościołów, szczyty pałaców, gmachy i mury; gdy na samym gościńcu otoczył ich ruch oznajmujący zbliżanie się do miasta: przeżegnali się z jakąś niewysłowioną trwogą. Milczący woźnica obrócił się i wskazał panu biczyskiem tego ogromnego węża — miasto na horyzoncie; p. Krzysztof obyczajem dawnym po cichu zaczął odmawiać dziewięć Zdrowaś Marya, na intencyę szczęśliwego przybycia do miejsca.
Był to ranek, — gdyż umyślnie, nie chcąc pod noc przyjeżdżać dla owych niebezpieczeństw, które mrok zwiększał jeszcze, i dla nocnéj sprawy, jak mówił Juraś pokręcając głową, wśród okolicy lesistéj, a pełnéj różnych włóczęgów, obrachowali się tak, aby przed południem stanąć w mieście. Nie mogli wszakże zapobiedz drugiéj niedogodności, przybycia w niedzielę, chyba stojąc cały dzień w karczmie i darmo karmiąc konie, co zdało się rozrzutnością panu Krzysztofowi. A że w dzień świąteczny na targ i nabożeństwo, zawsze do miasta dosyć ludzi z okolicy przypływa, zwiększyło to nieco trudność rozmijania się na gościńcu z końmi do takiéj gąszczy nieprzywykłemi. Woźnica tracił głowę, i inaczéj już podołać nie mógł, aż stanąwszy na nogi, aby lepiéj a daléj widzieć przed sobą. Jesień była sucha, kurzu tumany, z tyłu napędzały się bryki z dyszlami, z przodu najeżdżały z końmi bryki, wozy, nachodzili piesi; chwilami Juraś już chciał stanąć dla przeczekania tego ścisku... Jakoś przecię, nie bez dziury z tyłu w bryce, dobili się do mostu, gdzie istotnie i koniska przestraszone, i woźnica, ledwie rady dać mogli sobie. P. Krzysztof z tego nieustannego czuwania nad nim i wołania: w prawo, w lewo, czuł już zawrot w głowie i szum jakiś w uszach, ale z zimną krwią na to patrzał.
Od Pragi rozpoczęły się zaproszenia do gospód przez gospodarzy, zaręczających, że w mieście nie ma już gdzie stanąć. Tego się jednak nie lękał stolnikowicz, bo w ostatecznym razie miał w kieszeni ratunek, jedyny list rekomendacyjny, w który go p. Baltazar zaopatrzył, kartkę od kks. Reformatów bialskich do kks. Reformatów w Warszawie; mógł więc w najgorszym razie, po staroświecku, zajechać do klasztoru.
Przebywszy wszakże most i dostawszy się do samego miasta, znowu znalazł gospody w okołu, a przed każdej uprzejmy gospodarz lub gosposia zapraszali jak najgrzeczniéj i dosyć natrętnie do siebie. Tu już wypadało popróbować szczęścia, bo w środku miasta oczywiście gospody musiały być droższe... Najrzawszy więc dom pokaźny na Bednarskiéj ulicy, „pod Pogonią,“ kazawszy się na swe siedzenie przesiąść woźnicy, by czego z tyłu nie schwycono, i oka nie spuszczać z wózka, wysiadł p. Krzysztof, aby wprzód stajnię i stancyę obejrzeć. W myśli miał, aby sobie tak oboje dobrać, by z izby i na konie, otworzywszy drzwi, zajrzeć było można, jak to w karczmach na wsi bywa; ale wszedłszy tu, znalazł stajnie odosobnione, ludzi w nich jak napchał, stancye na piętrze i całkiem jakiś nowy dla niego porządek. Ledwie wysiadł, miał już przy sobie trzech faktorów, z których każdy targał go w inną stronę i inny mu dom zalecał... Pomyślawszy przykazał Jurasiowi stać nie ruszając się z miejsca, póki sam do niego napowrot nie przyjdzie, i gdyby go ktokolwiek inny wołał, nie słuchać... Poszedł daléj stancyę oglądać.
Było czém cierpliwszemu się znużyć; wreszcie w dosyć porządnym domu, nie „pod Pogonią,“ ale „pod Łabędziem“ znalazłszy jakie takie przytulisko, powrócił po bryczkę, która zatoczyła się w bramę gospody, a Juraś tylko orczyk jeden złamał wjeżdżając, co sobie uważał za dosyć złą wróżbę.
Nie będziemy opisywali pierwszych chwil w mieście, dziwnie ciężkich i smutnych. Nim się nieco rozpatrzył, rozlokował, rozpytał stolnikowicz, zaczęło powoli zmierzchać, a po nocy na żadną naturalnie wyprawę puścić się nie mógł. Biło mu serce myślą, że w tém miejscu, niedaleko może, jest jego ukochane dziecię... do którego radby był jednéj chwili pośpieszyć... Ale jak się do niego dostać?
Sam nie znając miasta, p. Krzysztof musiał zdać się na faktora, którego mu gospodarz jako doskonałego i bardzo uczciwego człowieka nastręczył. Na wyborze jego leżało w istocie wszystko, była to rzecz wielkiéj wagi: dla tego ten, co tu przywiódł stolnikowicza, niepozorny młokos, wziąwszy złotówkę, zaraz został oddalony. Gospodarz z „pod Łabędzia“ przyprowadził mu męża zaufania, poważnego, ubranego z niemiecka jegomości, któremu w istocie roztropność z oczu patrzała.
Ten nowy pomocnik, już niemłody, suchy, zamyślony, małomówny, z wielkim sygnetem na palcu, w kapeluszu okrągłym, w surducie długim, z trzciną o gałce słoniowéj w ręku, miał minę bywalca wytrawnego, i gospodarz zań ręczył, że do najdelikatniejszych posług jest zdatny.
Wszedłszy i skłoniwszy się, stanął u drzwi, bacznie popatrzał na klienta swego, który zadumany, chodził po izbie, i stał oczekując na rozkazy.
— Ja tu nikogo nie znam, odezwał się p. Krzysztof; mam trochę interesu, potrzebuję informacyi... Prosiłbym waćpana... jak się acan nazywasz?
— Dawid Szuba, do usług JW. Pana — rzekł faktor kłaniając się...
— Prosiłbym acana najprzód o niektóre objaśnienia...
— Mogę służyć — zabierając głos, odparł dosyć czystą polszczyzną Szuba. — Chociaż tu pracuję na uboczu, bo to nie jest środek miasta, gdzie się największe interesa robią, ale miałem i mam z wielkiém państwem do czynienia. Mnie tu dobrze wszyscy znają; proszę zapytać o Szubę, nikt pewnie złego słowa nie powie. Na uczciwość... nie gonię za wielkiemi zarobkami, ale one czasem same przychodzą; a wiem, że jak dobrze się zasłużę, polski pan dobrze płaci...
Argument ad hominem, trochę wzruszył szlachcica.
— Nie jestem ja wielkim panem, odpowiedział, — alem krzywdy nigdy nikomu nie uczynił, i mam nadzieję, że acan też ze mnie rad będziesz... Otoż najprzód gdzie mieszka kasztelan O.....?
— Graf? spytał faktor: wiem! Oni mają swój pałac, ale go teraz restaurują i myślą podobno sprzedać: najęli cały dom przy Krakowskiém-Przedmieściu. Znam ich! On sam... wcale dobry człowiek... ale tam nic nie znaczy; nu! a sama pani!... to jest wielka i piękna pani... Był czas, że ona tu całém miastem trzęsła. Ja ich dobrze znam...
— No! to pierwsze, przerwał Krzysztof: jutro mnie tam acan do nich zaprowadzisz... Teraz drugie: w przypadku potrzeby, jak się dostać do króla JMości?
Szuba słysząc to zapytanie, tak się zdziwił, że zamilkł na chwilę, a Krzysztof musiał mu powtórzyć:
— Jak się dostać do króla JMości?
— Czy JPan pierwszy raz w Warszawie? spytał powoli Dawid.
— Od bardzo dawna pierwszy raz, rzekł p. Krzysztof; nie byłem lat ze dwadzieścia.
— No! to pan tu ma znajomych, krewnych, przyjaciół?
— Nikogo! rzekł stolnikowicz.
— Przepraszam JPana — przerwał Szuba — ale to chyba nie może być. Ja znam panów i szlachtę naszą. Ktokolwiek tu przyjedzie, nie może być, żeby znajomego a nawet krewnego nie znalazł. Jak pan się rozmyśli, panu to na myśl przyjdzie... Bez tego... do króla się dostać... to jest wielka historya!
— Jak to? do króla się dostać! szlachcicowi!
— To jest wielka historya! powtórzył Dawid kręcąc głową. To się może zrobić, ale potrzebaby po kątach chodzić, i pieniądze dawać, i ludzi małych kupować: robota ciężka i nudna, a wiele czasu zabrać może. Niech tylko JPan po głowie poszuka, to się ktoś łatwo znajdzie, co zaprowadzi... Nu! to choćby kasztelan!
Pan Krzysztof machnął ręką. Dawid nic nie rozumiał.
— Proszę pana, mówił daléj: ja tu już z górą lat dwadzieścia praktykuję, nie urzekając, na psa urok... a jeszcze mi się nie trafiło takiego pana widzieć, choć służyło się różnym, żeby sobie kogo swojego w Warszawie nie znalazł. A w ostatku, z przeproszeniem pana za gadatliwość, jeżeli do króla potrzeba.... to może jaki proces... interes... znajdzie się adwokat, mecenas, prawnik.
— Ja nie mam procesu, rzekł Krzysztof.
— Przepraszam JW Pana — dodał kłaniając się Szuba — może to nie będzie w guście jego o co ja spytam, ale ja muszę wiedzieć co to za interes, a możeby się poradziło... Jam bywały... przez moje ręce nieraz przechodziły bardzo delikatne sprawy: bo wielka rzeka czasem przez mały otwór przecieknąć może... tak! Ale co tu długo gadać! do woli JPana: czy powiedzieć lub nie.
— Ha, no! zawołał pan Krzysztof: ja tu zresztą żadnych tajemnic z tego robić nie myślę. Dotknęło mnie nieszczęście... porwano mi syna jedynaka, — przybyłem, aby go odzyskać. Jeżeli mi go dobrowolnie oddać nie zechcą, pójdę u króla szukać sprawiedliwości...
— Jak to? syna! przepraszam — odezwał się Szuba mocno zadziwiony — ale ja tego nie rozumiem.
Pan Krzysztof podumał chwilę, ale trzeba się było na prawdę przed faktorem spowiadać; faktor był pewnego rodzaju lekarzem, musiał wiedzieć chorobę, na którą miał radzić: dla niego nie mogło być tajemnic.
— Rzecz prosta, rzekł stolnikowicz: ja się zowię O......
— Nu! to tak jak kasztelan?
— Tak samo, alem ubogi...
— Co to jest ubogi? przerwał Szuba: kto ma takie imię, to dziś może nie mieć nic, a jutro będzie milionowym panem... Czego JWPanu życzę — dodał kłaniając się.
— O to mi wcale nie chodzi, rzekł wzdychając pan Krzysztof.
— Ale cóż to się stało z pańskim synem? spytał Dawid.
— Syn mój był w szkołach, chłopak wyrostek, zobaczyli go jadąc kasztelaństwo, spytali kto jest, a że się im widać podobał, z fantazyą magnacką zabrali go sobie, nie pytając mnie wcale...
— No! jak to? to chyba pan im przyjechał podziękować? zawołał Szuba.
— Ja dziękować! rzekł pan Krzysztof; mówię ci, żem przybył go im odebrać.
Żyd stanął mocno zdziwiony znowu, potrząsając głową niedowierzająco.
— Słuchaj, mosanie Szuba, odparł powoli stolnikowicz: masz waćpan dzieci?
— Dwóch synów, rzekł Dawid, nie urzekając.
— Gdybym ja ci jednego wziął? dałbyś mi go?
— A! proszę pana, to jest co innego, my mamy swój zakon, zawołał Szuba; onby w chrześciańskim domu mógł się go wyrzec i zapomnieć.
— No! to widzisz acan, odparł p. Krzysztof: i my też uboga szlachta mamy swój zakon, którego nie chcemy, by dzieci nasze wyrzekały się i zapominały... Wolimy ubóztwo nasze... niżeli...
Tu wstrzymał się i nie dokończył... Żyd poruszył brwiami znacząco i skłonił głowę.
— Rozumiem po trosze, rzekł z westchnieniem: ale to już daléj nie ma co i mówić... Po cóż oni jego zabrali?
— Mówią, że nie mają dzieci, że im się podobał, obojętnie dodał ojciec.
— A! a! biorąc się za głowę odparł żywiéj Szuba: to dla niego może być wielkie szczęście... Na co pan jego chce odbierać? Gwałt! ja znowu doprawdy nic nie rozumiem.
— Cóż u kata! krzyknął stolnikowicz, — rzecz bardzo prosta: chcę napowrot mojego dziecka!... Mam tylko jedno, ale gdybym miał dziesięcioro, wolałbym dla nich ubóztwo, niż to państwo przegniłe. Niech będą szlachtą, a nie lokajami w złocistéj liberyi.
— No! wola pańska! co to już gadać! Ale to jest cała historya, i osobliwsza historya, zaprawdę!... Teraz po trosze rozumiem, dla czego pan tu znajomych nie ma: tacy ludzie jak pan, z przeproszeniem, sami sobie po świecie chodzą.
Stolnikowicz spojrzał i dziwnie się gorzko uśmiechnął...
— No! więc jutro o dziesiątéj do kasztelaństwa, rzekł żywo.
— Jak to? o dziesiątéj? spytał Szuba.
— Tak! o dziesiątéj, dodał rachując stary; konie sobie wytchną dobrze nazajutrz, potém porobię sprawunki małe do domu.. Co dziś? A! niedziela! W poniedziałek idę do nich, we wtorek się wybierzemy, we środę koło południa wyruszymy do domu...
Szuba z uśmiechem pokiwał głową niedowierzając.
— To może być... ale... prędzéj tak nie będzie... No! jutro zobaczymy. Tylko, że o dziesiątéj w takim domu to jeszcze wszyscy śpią.
— O dziesiątéj! rzekł zdziwiony pan Krzysztof.
— O! często i o jedenastéj, czasem i o południu, zawołał Szuba; a jak się obudzą, to już ich w domu nie ma. To jest także sztuka dostać się do takiego wielkiego państwa, zwłaszcza jeżeli oni sami nie bardzo chcą przyjąć. Można pół roku stać w bramie i czatować, a twarzy ich nie zobaczyć... w końcu i ludzi przepłacać, i w tylnéj furcie łapać ich potrzeba, lub gdy z powozu wysiadają, na wschodach.
— To już moja rzecz! rzekł stolnikowicz śmiało.
— O! o! pan tu chyba doprawdy nigdy nie bywał, uśmiechając się dodał Szuba.
— No! mniejsza! Ja na ich ceregiele wiele zważać nie będę: dobre to dla innych, ze mną tak się nie uda... O jedenastéj zaprowadzisz mnie acan do ich pałacu, o resztę się nie troszczę.
— Jak JPan rozkaże... ale, gdyby wolno co powiedzieć, jabym trochę inaczéj radził, z przeproszeniem. — Tu dobył zegarek z kieszeni, na który popatrzał z uwagą. — Teraz jest siódma, ja zaraz pójdę na wzwiady; mam tam znajomego kamerdynera. Nie wygadam się, że pan tu jesteś, nie obawiaj się pan, proszę; wiem, że wszystkoby się tém popsuło, ale dostanę języka, a jutro zobaczymy... Niech pan się nie kładzie spać, i na mój powrót poczeka.
— Ha! no, dobrze! odpowiedział ochłonąwszy nieco stolnikowicz, który widocznie stracił nieco pewności siebie, i poczynał wątpić: — idź acan śpiesznie po język, zobaczymy co mi przyniesiesz.
Szuba skłonił się, podumał jeszcze nieco, powoli drzwi otworzył i wyszedł.
Pan Krzysztof spoczął trochę przybity i zastygły po téj rozmowie, potém wysunął się obaczyć co się dzieje z końmi, około których na straży stał Juraś, miotany wciąż wielką niespokojnością i zerkający oczyma, czy gdzie warszawskiéj syreny nie zobaczy. Tu jakoś było cicho, tłómoki już zniesiono wprzód na górę. Juraś tylko utrzymywał, że jakiś bardzo podejrzany człowiek przechodził trzy razy przed bramą, i przyglądał się koniom nieprzyzwoicie... co zmuszało go mieć się na wielkiéj baczności. P. Krzysztof powrócił do izdebki, a że nic nie jadł, kazał sobie podać kawy, chleba i wina, wieczerzając ni tak ni owak, bo strawa tutejsza wstręt w nim obudzała: wolał więc wybrać co mógł najprostszego, by w kotlecie lub mięsie konia, kota lub psa nie skosztować. Po wsiach rozpowiadano sobie na seryo, że w stolicy traktyernie karmią tylko zdechliną i różnemi tego rodzaju przysmakami, przyprawnemi w sosy udatne.
Upłynęło godzin parę, a stolnikowicz już chodząc z różańcem pacierze odmawiał, — gdy zapukano do drzwi, i Szuba wszedł powoli z rozjaśnioną twarzą. Widać na niéj było razem jakiś tryumf miłości własnéj i zakłopotanie.
— No, a cóż tam? spytał pan Krzysztof.
— Dotarłem JPanie, dotarłem... odparł Szuba, — zaraz się wytłómaczę. Rozgadałem się z kamerdynerem... mówiłem z kredencerzem... wywiedziałem się o co trzeba u odźwiernego w bramie... i już wszystko wiem, wszystko wiem...
— Ale czegożeś się acan dowiedział? szturmował niespokojnie ojciec.
— Odźwierny jest gaduła, a lubi piwo; jego musiałam najprzód za język pociągnąć, żeby wiedzieć jak z innymi gadać... No! co to długo męczyć JPana? Tam już pańskiego syna nie ma.
Stolnikowicz cofnął się przerażony, załamał ręce, i krzyknął głosem straszliwym:
— Co się z nim stało? Nie ma? cóż z nim zrobili? Kłamią złodzieje!!
Szuba potrząsł głową, widząc gniew stolnikowicza.
— Był syn pański, to prawda, przywieźli go tu jak w bawełnie delikatnie, pieszcząc gdyby własne dziecię... ale zaraz mu dodali Francuza guwernera, i wyprawili go do Paryża.
— Jakto może być? kiedyż?
— A! dzisiaj rano!
— Dziś rano! krzyknął p. Krzysztof, jakby się gonić zabierał, — to jeszcze go napędzić i odebrać im można...
— Co pan myśli? On pocztą pojechał, a jutro będzie za granicą! Jeżeli oni chcieli go od jegomości odsunąć, nie ma co gadać: dobrali dobrze sposobów! Albo kto wie jaką powieźli drogą!
Pan Krzysztof stał zmartwiały, z rękami ściśniętemi, łzy mu płynęły z oczu; Żydowi aż się go żal zrobiło, i spochmurniał.
— O! o! co to tak bardzo strasznego — dodał, — jak się chłopiec trochę przetrzęsie? Jeżeli oni powinni będą panu oddać, przywiozą go i z Paryża!
Stolnikowicz nie odpowiedział: przybity, zrozpaczony, zwiesił głowę na piersi; słowa mu się przez wargi drżące nie mogły przecisnąć; bełkotał niewyraźnie sam do siebie:
— Do Paryża! powieźli go do Paryża!
— Już to widać, że oni się musieli zlęknąć pańskiego przyjazdu, i że się im chłopiec bardzo podobał, rzekł Szuba cicho. Może oni jego myślą wziąć sobie za syna!
— Za syna! krzyknął nagle stary, podnosząc głowę, — ale ja także chcę mieć syna!... to moje dziecię... Jakże? wolno jest panom jak Cyganom kraść dzieci?..
— JPanie — z cicha mówił Dawid, — niech się pan trochę uspokoi... Powoli! powoli. Tu nic nie pomoże krzyczeć i narzekać... tu potrzeba flegmy. Ludzie powiadają, że tam jemu krzywda żadna stać się nie może... pojechał jak wielki pan.
— Pójdę więc wprost do króla! zawołał nie słuchając nic pan Krzysztof, — przed tron! Tron powinien być ołtarzem sprawiedliwości. Pójdę przed tron: niech ludzie wiedzą, niech słyszą, niech sądzą, to rozbój!... Niechby mi wzięli majętność! to nic! ale dziecko, które chowałem sobie, dla siebie... dziecko, możeż to być?
— Jaśnie panie, rzekł cicho Szuba: na świecie dzieje się zawsze wszystko to, co nie może być... i coby być nie powinno... taki to już porządek. Człowiek na to żyje — aby znosił.
Pan Krzysztof z gniewu i boleści płakał znowu, ale mu wstyd było świadka téj męczarni.
— Przychodź waćpan jutro rano przed jedenastą... zobaczymy — rzekł odprawiając pomocnika.
— Niech tylko JPan się uspokoi, odezwał się żegnając go Szuba. Noc, to wielki professor. Jak JPan pomyśli, no! to się coś znajdzie: Pan Bóg da.
Spytawszy się, czy czego jeszcze nie potrzebuje? i nie otrzymawszy żadnéj odpowiedzi, odszedł Szuba, a pan Krzysztof pozostał nareszcie sam ze swoją ciężką troską i rozpaczą.
Co tu było począć? Przewidział on wszystko; tego tylko wypadku, by syna nie zastał, by nawet zobaczyć go i do serca jego odezwać się nie mógł — ani przeczuł, ani obrachował. Któż wie? myślał, może umyślnie, lękając się wpływu ojcowskiego, biedne dziecko pochwycono, porwano mimo woli, spłakane, stęsknione, gwałtem i zdradą. Wszystko teraz było prawdopodobne... Obrazy dzikie i straszne przesuwały się przed oczyma pana Krzysztofa, któremu noc zeszła w srogim niepokoju.
Drzemał znużony, zrywał się, chodził, kładł, i doczekał nareszcie brzasku po nocy wiekuistéj, któréj równéj i tak długiéj w życiu swém nie pamiętał. Szarzejący już w oknie dzień dłużéj mu leżeć nie dał. Wstał, począł się modlić, i jakoś lżéj mu się zrobiło na duszy.
Zdawało mu się, że wszystko, co go wczoraj tak znękało, było tylko marą senną; że Żyd fałszywie mu doniósł, namówiony lub zwiedziony; że syna znajdzie i jeszcze go odbierze, że wśród tak uczciwego i porządnego świata, zbrodnia taka stać się nie może.
— Żyd bredzi, mówił sobie — albo to podstęp tylko... Bądź co bądź, potrzeba iść daléj, a co Bóg da, to da!...
Czas zdawał się nieznośnie przedłużać, do jedenastéj trudno mu było doczekać, w ulicach słota i błoto; musiał p. Krzysztof kazać przyprowadzić fiakra, i posadziwszy Szubę na koźle, ruszył do pałacu kasztelaństwa.
Przyjechali pod bramę, ale ta stała hermetycznie zamknięta. Żyd poszedł do znajomego odźwiernego, który go furtką wpuścił razem ze szlachcicem; na schodach jednak spotkali straż pilną, oznajmującą, że JPani śpi, a pana całą noc w domu nie było.
Zachmurzył się stolnikowicz.
— O którejże godzinie z tą waszą panią widzieć się można? zapytał służącego.
Służba dobrze tego nie wiedziała: zaczęły się dopytywania, szepty, targi; nie było sposobu robienia dłużéj tajemnicy, pan Krzysztof nazwisko swoje powiedział, i prosił o naznaczenie godziny. Starał się okazywać spokojnym, ale wrzał w duszy. Po dość długiém wyczekiwaniu i bieganinie po wschodach, kamerdyner przyszedł oznajmić, że z JW. grafinią chyba po godzinie pierwszéj widziećby się było można.
Dwie godziny stać w bramie było nie podobna; pan Krzysztof zaciąwszy zęby, milczący, kazał powrócić „pod Łabędzia,“ regulując swój zegarek do wiszącego nad wschodami.
W pałacu tymczasem, gdy doniesiono o przybyciu człowieka, którego się już co chwila spodziewano, zrobił się alarm wielki. Od całéj téj sprawy sam kasztelan zupełnie ręce umył, i postanowił pożyczywszy owych kilkaset dusiów u żony, dopomagać tylko biernie, to jest nie przeszkadzać, ale osobiście wcale się do niczego nie mieszać.
— Pięknéj pani zdawało się zresztą, że ona to sama równie dobrze poprowadzić potrafi.
Adaś istotnie był już na drodze do Paryża z p. Merlon’em, a kasztelanowa bojąc się krzyku szlachcica, wymyśliła wespół z przyjaciołką panią de Rive nastawić na niego co najzręczniejszego wykrętacza, aby go per fas lub per nefas uspokoił, i jakoś się go pozbył...
Wybór człowieka do interesu tak zawikłanego i niezwyczajnego, wcale nie był łatwy; im wypadek był mniéj pospolity, im uczucia wywołane przezeń mniéj wchodziły w grę powszednią, tém zręczniejszego, tém dowcipniejszego należało dobrać pośrednika, któryby nie draźniąc szlachcica, potrafił zbytnim krzykom i skandalowi zapobiedz.
Padł tedy los na niejakiego Tymoteusza Zgagę, męża niepospolitych zalet, o którym powiadano powszechnie, że nie wiadomo czy większy ma talent do kratek, czy do sceny, na jurystę, czy na aktora. Pan Tymoteusz nie był z professyi adwokatem, ani zawołanym jurystą; ale chodził około spraw jak nikt, a wygrywał je zwykle wcale się nie procesując. Wszystkie skandaliczne zatargi onego czasu przechodziły przez jego ręce lub głowę, a gdzie go nawet na oko nie było, tam jeszcze w kąciku pewnie siedział zakryty.
Znali go wtajemniczeni w genialne jego prace; imię rozgłosu zbyt wielkiego nie miało.
Zgaga robił pieniądze ogromnie, a o resztę zdawało się, że nie dbał wcale, lub ją na przyszłość odkładał. Podejmował się w ogóle wszelkich robot, jakiekolwiek mu kto chciał powierzyć. Stosunki jego towarzyskie, które dla niego były najczęściéj pomocą wielką, głęboka znajomość serca ludzkiego, wymowa, zręczność, cierpliwość, chłodna krew, czyniły go nieoszacowanym w sprawach zawikłanych. Nie działał w nich tyle sam co przez drugich: zużytkowywać sprężyny i sprężynki umiał cudownie. Nasadzał ludzi na ludzi, uczucia stawiał przeciw uczuciom, wpływy na wpływy, często drobnych bardzo na pozór używał środków, gdzie wielkie nie pomagały, i homeopatyą dawał sobie rady cudownie.
Nie zrażając się niepowodzeniem, obojętny na to, co go osobiście spotkać może, choćby najnieprzyjemniejszego, Zgaga zdążał uparcie do celu, i prawie zawsze w końcu go dosięgał.
Znali go kasztelaństwo, bo mieli długi i procesa, mieli różne układy o spadki z familią, a w upartych nieraz go puszczać musieli ze smyczy. Zgaga był ostatnim chartem, którego zwykle, gdy już nic innego nie pomagało, wysyłano w pogoń za uciekającą sprawą.
Kasztelanowa z bilecikiem własnoręcznym natychmiast wyprawiła po niego karetę, prosząc, by nie tracąc chwili przyjeżdżał niezwłocznie. Szczęściem zaproszenie to zastało go w domu; pochwycono doktora i dostawiono do pałacu, nim jeszcze na pierwszą godzinę zapowiedziany stolnikowicz się zjawił.
Kasztelanowa blada i drżąca, przyjęła go w buduarze. Opowiedziała mu dosyć nieporządnie, piąte przez dziesiąte, rzecz całą, odmalowała to jako sprawę usynowienia, jako ideę męża głównie, do któréj i ona gorąco się przychyliła... Wykład ten tak był mało zrozumiały i nieporządny, że potrzeba było roztropności i wprawy Zgagi, by w nim jasno coś zobaczyć. Kasztelanowa z pośpiechem namiętnym kobiety, rzuciwszy mu zarazem koniec, początek, to co się stało i stać mogło, tak zagmatwała ekspozycyę, że prawnik musiał dopełniających szczegółów długo zasięgać, nim wyrobił sobie dobre pojęcie o wypadku i sposobie, jakiego mógł użyć do obrony. Z poplątanéj mowy, rumieńców, pomieszania, jąkań, gorącego stawania w obronie męża, pan Tymoteusz zmiarkował, że się tu coś święci, czego jeszcze dobrze nie rozumie; domyślił się nieco węchem wprawnego ogara, i pokiwał głową, jak lekarz wezwany do chorego, który nim go uratuje, musi rodzinę nastraszyć, aby pomoc jego tém większą miała wartość.
Uzdrowić z lada lekkiéj napaści pospolitéj choroby, niczém jest, ale dźwignąć kogoś od wrót śmierci! Zgaga więc najprzód dał do zrozumienia, że nie przesądzając nic, bo nie zna głównego aktora, robota może być wszakże niełatwa. Zależało to od tego, czém ojca ująć lub ukołysać będzie można... Potrzeba go było poznać, wymacać: nikt nie miał jasnego pojęcia o jego charakterze. Stanęło na tém, że wymawiając hrabinę lekką chorobą, migreną, nerwami, — Zgaga najprzód miał się sam rozmówić ze stolnikowiczem, a potém dać informacyę, jak sobie z nim postąpić należy.
— Tymczasem to tylko pani dobrodziejce powiedzieć mogę, dodał Zgaga — co mówię zawsze wszystkim moim łaskawym, którzy słabéj pomocy mojéj żądać raczą... Jeżeli się ma z flegmatykiem... wielka, wielka bieda! Jeżeli adwersarz gorączka, impetyk... rzecz nierównie łatwiejsza. Szparkich ludzi, gdy się do wybuchu doprowadzi, nakrzyczą, nałają, narzucają się, osłabną, a potém z nimi rób co chcesz. To mój aksyomat — dodał, — nigdy on mnie nie zawiódł. Niech pani tylko zważa: jeżeli w sali bardzo krzyczeć i hałasować będziemy, sprawa dobra; jeżeli rozmowa cicho przejdzie... tém-ci gorzéj!
— O godzinie pierwszéj pan Tymoteusz Zgaga był na placu i oczekiwał nieprzyjaciela w postawie bojowéj, to jest zimny, chłodny, zamknięty, spokojny, zrezygnowany choćby na jaką burdę we cztery oczy, a pewien siebie. Stary żołnierz, niebardzo nawet potrzebował przygotowywać się do walki.
Dodać należy, iż człowiekowi temu Nieba dały (tak się wyrażano w owéj epoce) powierzchowność doskonale dobraną do rzemiosła.
Był to co się zowie piękny mężczyzna, postawy wyniosłéj, poważny, urodziwy, miły, z miną nadzwyczaj otwartą i szlachetną, z tonem i obejściem się wielkiego świata, wkradający się do serca, ujmujący słodyczą i uprzejmością. Nic w nim nie zdradzało wykrętacza i przebiegłego intryganta; owszem na pierwszy rzut oka przysiągłbyś, że to człek wielkiéj prostoty, dobréj wiary, nawet nieco łatwowierny. Pierwsze wrażenie, jakie czynił na przeciwniku, było mu zawsze wielce korzystne.
Wyrobienie sobie téj powierzchowności, Zgaga zawdzięczał głębokiemu zastanowieniu się nad naturą ludzką, dobrze zrozumianéj potrzebie ujęcia człowieka. Kogo nie mógł miodowemi ująć słowy i serdeczném obejściem, temu późniéj starał się imponować majestatycznym chłodem i obojętnością stoicką, pełną powagi.
Umyślnie się zawczasu obrachowawszy, którędy p. Krzysztof wchodzić będzie, stanął Zgaga w przeciwnym końcu wielkiego salonu. Miał to na uwadze, że dłużéj tym sposobem będzie mógł przypatrywać się fizyognomii gościa, i że choć mu wypadnie także iść powoli ku niemu, wybada jego oblicze nim się zetkną, i będzie już wiedział, jak rozmowę stosownie do temperamentu rozpocząć.
O pierwszéj przybył stolnikowicz, i wpuszczony zaraz, ukazał się w progu sali. Po ukłonie zaczął się zbliżać ku Zgadze, który też postępował ku niemu, pełen słodyczy i uprzejmości. Surowa twarz szlachcica wcale go nie cieszyła.
— Pan Krzysztof O.....? zapytał pierwszy, kłaniając się nader grzecznie.
— Tak jest, rzekł przybyły.
— Jestem Tymoteusz Zgaga, przyjaciel domu JW. kasztelaństwa...
Odchrząknął.
— Tak nieszczęśliwie tu pan dobrodziéj trafiasz, że ja muszę mu gospodarzy zastąpić. JW. kasztelan wyjechał na polowanie do Jabłonnéj na dni kilka, a hrabina zasłabła nieco w skutek fatygi... chociaż jest to tylko chwilowa niedyspozycya. Muszę z góry pana dobrodzieja uprzedzić, że wszelkie domowe sprawy domu tego są mi zupełnie wiadome, i że mówiąc ze mną, umocowanym ze wszech miar, wyjdzie na jedno jakbyś pan mówił z nimi.
— Jednakże — odparł trochę zaczerwieniony pan Krzysztof — przyznam się panu, że choć bardzo miło mi poznać przyjaciela domu kasztelaństwa, nie sądziłem, bym miał z posłami traktować.
— „O ho! gniewa się nieco, to dobrze!“ rzekł w duchu Zgaga; a głośno dodał: — Możeby to jednak ułatwiło właśnie interes, dając sposobność otwartszego rozmówienia się.
— Ale ja tu żadnego interesu nie mam! zawołał stolnikowicz. Ja wprost przychodzę po moją własność i kwita: po własność, którą sobie jure caduco przyswojono, że nie powiem inaczéj. WPan wiesz o co chodzi?
— Domyślam się, rzekł bardzo wolno Zgaga: o syna.
— Tak jest...
— Przepraszam pana dobrodzieja, ale to nie jest tak prosta własność, jak się podoba panu ją nazywać, odparł Zgaga.
— Jak to?
— Jużciż syn, dziecię, człowiek wreszcie... dodał prawnik.
— Jakże to? więc moje dziecko nie jest mojém? podchwycił osłupiały pan Krzysztof.
— Niezaprzeczenie — przerwał Zgaga, który umyślił powoli oplątać i niecierpliwić pana Krzysztofa, aby w ten sposób zdobyć klucz do jego charakteru. — W całéj téj, przyznaję, dosyć niezwykłéj okoliczności, wiele jest do ocenienia, do obrachowania.
— Przyznam się panu, że go nie rozumiem, odparł Krzysztof; nie jestem wielkim filozofem, ani siewcą sofizmatów i słowa. Wiem tylko to, żem miał dziecię, że mi je pochwycono, i że je powinienem odzyskać.
— Pochwycono! powtórzył pan Tymoteusz: ale za własną dziecięcia, które jest już dorosłe, wolą i zgodą.
— Wolą! dziecka małoletniego! cóż to za wola? spytał p. Krzysztof. Gdzież jest prawo, coby mu w tym wieku sobą rozporządzać dozwalało?
— Za pozwoleniem, rzekł z wolna prawnik, — zgadzam się na to, że podobnego wypadku prawo nie przewidziało, aby syn niemajętnych rodziców, wzięty na wychowanie przez bogatych krewnych, nie mógł sobą dla dobra swojego rozporządzić. Jest to casus cale ciekawy i nowy.
Pan Krzysztof osłupiał, potarł wąsa i zarumienił się i odparł:
— Ja z WPanem nie mam co gadać. WPan jesteś stary wyjadacz, jak widzę; jam prosty człowiek.
— Dziękuję za pochwałę niezasłużoną, uśmiechnął się Zgaga, — ale bądź co bądź, proszę usilnie, abyś mi pan dobrodziéj raczył udzielić swéj myśli, dla tém prędszego porozumienia się. Będę mu służył za pośrednika.
— Chcę mieć swego syna rzekł stolnikowicz.
— Zapewne panu dobrodziejowi wiadomo być musi, że z prawdziwie ojcowską dlań miłością, JW kasztelaństwo, śpiesząc, aby korzystał co najrychléj z lat niepowrotnych młodości, zwłaszcza że wychowanie było nieco spóźnione, wysłali go z nauczycielem do Paryża, téj stolicy...
— Stolicy zepsucia! krzyknął pan Krzysztof: bezbożności, zgorszenia!
— Wszędzie złe i dobre się znajduje, odparł Zgaga; ale przy pilnym dozorze domowym, przy nauce...
Stolnikowicz ręce łamał.
— Więc to prawda! więc go tu już nie ma! zawołał.
— Tak jest, wyjechał za granicę, — rzekł chłodno prawnik.
— I rozporządzili się nim jak swoim, nie czekając od nas słowa... za nic rachując wolę rodzicielską.... A! to nie do wiary!
Chwilę ciężkiego milczenia, przerwał Zgaga miodowo:
— Proszę WPana dobrodzieja — rzekł, — gdybym mu pragnął zapisać parękroć sto tysięcy: czybym na to jego pozwolenia potrzebował?
— A! spodziewam się! ofuknął pan Krzysztof dumnie, — bobym ich od WPana, ani od nikogo innego nie przyjął...
— Otoż... przyznaję się panu, że tegobym się nie domyślił! szepnął z uśmiechem p. Tymoteusz.
— Boć widać WPan do lichych ludzi, co na datki polują, przywykł, mospanie! rzekł stolnikowicz.
Na takie dictum przyostre, zmieszał się trochę Zgaga, ale pokrył urazę uśmiechem aksamitnym. Pan Krzysztof był już podraźniony, co z razu prawnikowi zdawało się bardzo dobrą oznaką, zbliżającą przesilenie i mającą za sobą prowadzić zesłabienie wedle teoryi jego nieuchronne.
Nie obrachował się wszakże Zgaga, że miał do czynienia z egzemplarzem człowieka wcale mu dotąd nieznanym, z wieśniakiem zadomowionym: im szczerszym, tém niegrzeczniejszym, a nieużytym, więc upornie stojącym przy swojém.
— Z różnymi ludźmi, mój mości dobrodzieju — rzekł, — miewało się do czynienia, i w różnych interesach... to też się do różności przywykło.
— Tak! przerwał wieśniak: przywykliście też i do tego, że zimno możecie patrzeć na to, jak kto komu dziecko ukradnie, a ma to jeszcze za uczynione poszkodowanemu dobrodziejstwo!
Zgaga czuł, że tych nieoględnych wyrażeń słucha pewnie za drzwiami kasztelanowa; przykro mu to było suwał nogami, by je zagłuszyć, innéj rady nie miał... Nakoniec przerwał stolnikowiczowi:
— Proszę pana dobrodzieja, o co chodzi? Wzięto panu dziecko? Sądzono, że dając mu staranne wychowanie, i podejmując się przyszłego jego losu, przynamniéj krzywdy się nie robi nikomu, jeżeli się na wdzięczność nie zasługuje. Dziecko to wysłano natychmiast do najpierwszych w Europie źródeł nauki... Oddać go w téj chwili panu, gdyby chciano, niepodobna: cóż poradzić? co począć? Chcesz pan zwrotu syna... więc go zwrócą, ale na to potrzeba czasu.
— Tak! piękna pociecha! rozśmiał się z ironią stary: zwrócicie mi go, zdarłszy z niego poczciwą niewinności szatę, uczyniwszy z niego istotę, w któréj ja własnego dziecka nie poznam... Wrócicie mi go jak ów w dykteryjce chłopak, co buty pożyczone do Częstochowy sąsiadowi oddał.
Na te wyrazy wyrzeczone bardzo głośno, Zgaga zdrętwiał: były niesłychanie dobitne, były przykre; nie wiedział już co ma na nie odpowiedzieć. Widocznie pomieszany, stał obrońca złéj sprawy w postawie, w któréj przebijało się upokorzenie niespodziane i gniew z doznanéj porażki.
— Cóż więc uczynimy? wyjąknął — syna pańskiego nie ma...
— Mogliście go wysłać — rzekł stary, — możecie tak samo posłać po niego. Co mi tam! ja chcę tego, do czego mam niezaprzeczone prawo.
— Słowo tylko, przerwał Zgaga: racz się pan zastanowić, czy przez te władzy rodzicielskiéj upominanie się, nie wydzierasz pan dziecku szczęścia i losu, którego ono samo pragnąć może?
— Jakiż dowód, że ono go pragnie? spytał pan Krzysztof — niech posłyszę, niech mi powie...
— Zdaje mi się, że zostawił list do pana.
— O! list! mógł być wymożony...
— Panie dobrodzieju! takie podejrzenie!
— Kto może pochwycić dziecię, może użyć wszelkich środków, aby je zatrzymać.
Zgaga spuścił głowę. Zdawało mu się, że już nic nie pozostaje nad użycie intymidacyi; nabrał więc postawy pańskiéj, podniósł powoli oblicze, na którém spokojna malowała się duma i zamilkł. Stolnikowicz także zamilkł, nie wiedząc co począć daléj.
— Nie będę więc widział ani kasztelana, ani kasztelanowéj? zapytał. Lękają się wzroku uczciwego człowieka...
— Miałem honor oświadczyć panu dobrodziejowi rzekł zimno Zgaga: że pani hrabina jest chora, a pan kasztelan na polowaniu.
Stolnikowicz obejrzał się jakby szukał kija, zmarszczył brew, i wcale niezmieszany tą impozycyą, popatrzywszy długą chwilę w oczy panu Zgadze, tak, że zmusił go w końcu do spuszczenia w dół wejrzenia, splunął mu pod nogi, i nie skłoniwszy się wyszedł.
— Ho! butny szlachcic! rzekł trąc czuprynę Zgaga, który jak wryty pozostał w miejscu i patrzał na plamę na podłodze, — butny szlachcic, ale go przecię ostudzimy... Co za szczęście, że mu nie przyszła ochota plunąć mi w oczy!.. gotowa byłaby historya!
Ledwie się drzwi za panem Krzysztofem zamknęły, blada twarz saméj pani ukazała się z za drzwi przyległych. Widać było, że stała niedaleko, że słuchała całéj rozmowy. Weszła powoli z załamanemi rękami. Najmniéj baczny postrzegacz mógłby był z wejrzenia na nią przekonać się, że w całéj téj dziwnéj historyi, nie prosta fantazya, ale serce, ale namiętność jakaś grała rolę przeważną. Kasztelanowa była dziwnie zmieniona, strwożona, wylękła: dwie jasne łzy kręciły się jéj na powiekach.
Zgaga spostrzegł dopiero, że rzecz była ważniejsza, niż mu się z razu zdawało.
— A! mój Boże! mój Boże! zawołała: panie Zgaga! co to będzie? to jakiś straszny człowiek!
— Nie pani, to tylko grubianin i po wszystkiém, rzekł spokojnie pan Tymoteusz.
— Cóż on począć myśli?
— Nie wiem, ale sądzę, dorozumiewam się, prawie jestem pewien, że powlecze się ze skargą do króla... Trzeba go tylko znużyć... przewłoką. Poradzimy na to, aby łatwo posłuchania nie dostał. Niech się wyczeka, ostygnie: przyjdzie chwila, gdy złamany, sam będzie prosił o układy, i da się na wieś odprawić z trzosikiem indemnizacyi lub słówkiem pociechy... Niech pani będzie spokojna!
— Możeśmy źle zrobili, żeśmy chłopca odprawili do Paryża. A! boję się zbytniego rozgłosu.
— Jakiego? ze szlachcica śmiać się będą, boć jawnie głupi, kiedy mu nie w smak, że mu syna chcą uczynić panem i przyzwoitym człowiekiem. Niech pani spocznie — dodał prawnik, — a zda wszystko na mnie, i śpi sobie spokojnie. Idę śledzić jego kroki, i ręczę, że go złamię; tylko czasu i cierpliwości: jemu jéj braknie, my ją mieć musimy. Od dziś dnia bramy pałacu będą dla niego zamknięte; zresztą proszę się spuścić na mnie.
To rzekłszy, Zgaga wziął czapkę, skłonił się nizko, i wyszedł rozjaśniony uśmiechem.
Kasztelanowa zostawszy sama, zakryła twarz rękami i zapłakała na dobre. Biedna! pierwszy raz w życiu kochała... i boleść ta nawet była jéj miła.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.