Dola i niedola/Część II/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dola i niedola
Podtytuł Powieść historyczna
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Koniec XVIII wieku, jak owo pierwsze tysiącolecie chrześciaństwa w roku 1000, znamionowany był orgią szaloną, która zwiastowała nową epokę. Nigdy świat tak się bawić nie pragnął, tak za rozkoszami nie gonił, tak nie potrzebował rozerwać się, zapomnieć, upoić.
Nietylko nasz kraj, cała Europa chorowała na tę zaraźliwą rozpustę. W Polsce przybierała ona barwę szczególną, która wydatniejszém czyniła to obłąkane uganianie się za weselem niemożliwém, występném, dziecinném. Bale, maskarady, fajerwerki, turnieje, pijatyki szalone, zbytek niepomny jutrzejszéj nędzy, następowały po sobie, i napełnić nie mogły tego naczynia Danaid, pod którém przepaść może kopało sumienie.
Ani wiek, ani płeć nie wyłączały od téj dziwnéj choroby... Dziesięcioletnie chłopaki poprzebierane za amorki umizgały się już do dwunastoletnich dziewczynek, a starzy i siwi senatorowie Rzeczypospolitéj kochali się na zabój w piętnastoletnich aktorkach. Ludzie wszystkich stronnictw jednoczyli się przy kieliszku z tą różnicą, że jednym spadała w wino łza, drugim staczał się w nie śmiech szatański; jedni w niém szukali zapomnienia, drudzy nasycenia.
Czasem w pośród tych uczt uderzał jaki piorun, zabijał jednych, rozpraszał drugich, otwierał przepaść; ale służba zaścielała ją kobiercami i tańczono na przepaści.
Ledwie kilka naliczyć było można domów, w których surowszy przechował się obyczaj: młodzież cała puściła cugle namiętnościom.
To też w rachubach partyi, w polityce, w robotach pokątnych, wielką rolę grały uczty, kolacye, podwieczorki, przyjęcia: najpoważniejsza narada nie obeszła się bez konkluzyi kielicha i wielkiego — „kochajmy się!“
Do najszaleńszych ucztowników należał ów sławny komandor, o którym mówił Maluta, tak go mocno zalecając. Postać XVIII wieku, coś z Cagliostra, coś z hrabi de Saint-Germain, istota zagadkowa, dworak, uczony, jasnowidzący, spekulant, wytworniś, mistyk, sybaryta, niedowiarek, koniec końców tajemnica. Przyjmował w swoim domu po królewsku, a źródła, z których płynął ten paktol niewyczerpany, całkiem światu były nieznane. Świadczył wiele, nosił płaszcz filantropii na ubrylantowanych ramionach i zarywał na małego Franklina, gdy od kart wstawszy rozprawiać począł o losach ludzkości. Wielki wyznawca zasad braterstwa ogólnego ludzi, stroił się jednak tak, aby go nikt wziąć nie mógł za prostego człowieka a choć ze szlachectwa sobie szydził, miał liberyę herbowną i ordery na szyi.
Nierzadkie były w owym czasie owe postacie dwulicowe: nie są one jeszcze osobliwością i dzisiaj. Prawda uznana, nim przejdzie w czyn, zawsze przebywa też same studya, tych samych doznaje przeobrażeń, jest uczutą, dowiedzioną, wypowiedzianą, staje się czynem, a na ostatku prawem. W tym peryodzie XVIII wieku jeszcze ją ledwie przeczuwano, ledwie świtała jako myśl, u dojrzalszych bojaźliwie zaczynała przeradzać się w słowa: na czyn zebrał się dla niéj chyba ktoś gorętszy, i to chwilowo. Czyniono wycieczki w tę stronę, ale z nich szybko wracano do domu.
Komandor należał do przodkujących swojemu wiekowi, ale szedł słowem nie czynem; a chcąc apostołować, musiał do pogan przemawiać ich językiem. Apostołował więc winem, uciechą i wielkiemi czczemi słowy.
Jako gospodarz wylany dla swych gości, nie miał równego... czy spełniał obowiązek, czy karmił próżność, o tém sądzić nie będę.
W tym roku najmował kamienicę całą naprzeciw kościoła kks. Missyonarzy w końcu Krakowskiego-Przedmieścia, i przerobił ją swoim kosztem: góra cała wybita na nowo, ozłocona wspaniale, umeblowana wytwornie, była godna Krezusa.
W kraju, w którym zbytek dobréj próby nigdy nie był rzadki — świadkiem owe opisy Warszawy za Władysława IV, — niełatwo było olśnić. Pamiętano jeszcze przepych Tarnowskich, Sobieskich, Firlejów, Tęczyńskich, Herburtów, Ostrogskich: walczyć z jego wspomnieniami trudno być musiało; wytwornisie musieli na inną rzucić się drogę. Zamiast srebrnych stołów i złotych roztruchanów stawiano mebelki wysadzane misternie, drogie szkła, kunszt zastępował materyę, zbytek się idealizował, zamykając w smaku i pracy.
Dom komandora z tą myślą był urządzony; nie świecił, on zbytnio, ale był na podziw wygodny, smakowny, wytworny. Podziwiano w nim prześliczne obrazy przywiezione z Włoch i Hollandyi, historyowane kobierce francuzkie, porcelany chińskie i japońskie, wielkie zwierciadła weneckie w rzeźbionych ramach, zresztą sam porządek domowy z kobiecą starannością obmyślany i niesłychaną wygodę. Wszystko, co ten dom miał, było w swoim rodzaju osobliwością, a komuby nie brakło cierpliwości, nasłuchałby się ciekawych historyj z powodu każdego sprzętu i fraszki. Każda z nich miała swe dzieje i wspomnienia, coś co ją odznaczało, czyniło drogą, szczególną, przedziwną.
Maluta malując komandora pośpiesznie, narysował postać jego dosyć trafnie; do jego obrazka to tylko dodamy, że powierzchownie był to jeden z najpiękniejszych mężczyzn swojego czasu, i mógł co do wdzięku fizyognomii i postawy walczyć o lepszą z najsławniejszymi pięknoszami epoki. Gdy ubrany jak laleczka wszedł do salonu, kształtami postaci, nogą, ręką białą upierścieniowaną a prześliczną, figurą, wejrzeniem łagodném oczu niebieskich, czarował kobiety.
Obejście jego było pańskie i poufałe zarazem; czuli jednakże bliżsi, że nikt z nich do głębi duszy mu się nie dostał: był serdecznym dla wszystkich zarówno, nie zwierzał się nigdy nikomu. Próbowali go ciekawi badać przy kieliszku, ale komandor pił co chciano, jak chciano, i ile kto życzył, a po uczcie nad ranem wychodził świeży, zdrów, przytomny, jakby był na czczo. Mówiono, że pijąc coś miał zwyczaj wąchać z jakiejś flaszeczki.
Życie jego przeszło wielce burzliwie, pełne dziwnych przygód; lecz tém się tylko zdradzało, że czasem wspominał o obcych krajach, o dalekich podróżach, że niektóre z tych pięknych rzeczy, któremi ubrane były pokoje, widocznie pochodziły ze zdobyczy poczynionych w owych wędrówkach.
U komandora, który słynny był z kuchni i piwnicy, za stołem z podziwieniem znalazłby historyk obok istotnych znakomitości wieku, plugawe jego wyrzutki, wszystkich zarówno wesoło gwarzących i w dziwnéj z sobą poufałości...
Przed północą już zaczęły z pochodniami powozy zbierać się przed dom oświecony, a mały placyk przed kościołem wypełnił się wkrótce najwykwintniejszemi ekwipażami, które tu jakby rodzaj obozu sformowały. Ludzie pozłazili z kozłów, a gdy panowie zabawiali się w pałacu, oni też sobie ucztowali w sąsiednich szynkach.
Salony komandora były wspaniale oświecone tysiącem świec jarzęcych, które snopami przytwierdzone do ścian, odbite w zwierciadłach, tworzyły illuminacyę rzęsistą. W ich blasku obrazy, kryształy, obicia, całe czarodziejstwo zbytku nieco wymuszonego i oryginalnego jeszcze się jaskrawiéj wydawało niż we dnie. Pokoje miały różne charaktery. Salon główny był w smaku francuzkim tego wieku, ale dalsze ubrane były umyślnie jeden po chińsku, drugi z grecka, inny wreszcie stylem średniowiecznym, dosyć niedołężnie naśladowanym.
W każdym z nich był stosowny sprzęt, dobrane do niego ciekawostki i zabytki kosztowne, uzbierane po świecie.
W greckim pokoiku stał w pośrodku posąg starożytny Wenery. Oświecała go lampa alabastrowa spuszczona z sufitu i cztery podobne urny po rogach stojące na kolumnach marmurowych. Na tle ciemno-czerwoném ścian, w tym pół-mroku lamp, posąg wydawał się jakby żywe wcielenie piękna, któremu starzy sybaryci przychodzili się przypatrywać z cynizmem, na jaki dziś tylko szalona młodzież zdobyćby się mogła.
W chińskim gabinecie pełno było kiwających się mandarynów, pagod porcelanowych, laków, bronzów i osobliwości państwa środkowego. W średniowiecznéj komnacie stali u drzwi dwaj rycerze w zbrojach, z hełmami zapuszczonemi, trzymający chorągwie herbowe, w środku pełno było dębowych szaf, katedr i stolików.
Główny salon odznaczał się świeżością i blaskiem. Nad kanapą wisiał tu portret kobiecy, który ściągał wejrzenia gości i zaostrzał ciekawość; ale o wytłómaczenie téj zagadki pytać nie było wolno. Na tle ciemném, ale przezroczystém, rysowała się w bieli urocza postać niewieścia, cała osłoniona półprzezroczystemi draperyami, które i twarz jéj pokrywały... Oko kochanka tylko mogło z za nich wyczytać rysy tajemnicze, które artysta cudownie odznaczył; on jeden widział ją przez te zasłony taką, jaką pamiętał: dla obcych była to tylko dziwaczna sztuczka i niezrozumiały wysiłek malarza.
Każdy stawał przed tym obrazem, oprawnym w przepyszne ramy, całe z lilij i liści dębowych uplecione; wszyscy szeptali spoglądając nań, i odchodzili zamyśleni. Mniéj dyskretni zapytywali komandora co co jest? a on im odpowiadał, że to osobliwszy jakiś portret, który nabył jako tour de force... że zresztą nie wie co wyobraża.
Gdy pan Adam wcisnął się w ten świetny tłok pełen gwiaździstych piersi i orderowych ramion, znalazł już prawie całe męzkie towarzystwo stolicy zgromadzone na pokojach; gruppy powinowactwem ciągnione jeszcze się nie były potworzyły, najsprzeczniejsze postacie stykały się i ścierały o siebie w tym tłumie. Posłowie zagranicznych dworów, podróżni różnych narodowości, dworacy królewscy, szlachta bogata przybyła ze wsi, wielcy urzędnicy, a obok nich posłowie sejmowi, ubożsi wieśniacy, dostojnicy miasta, artyści, kilku duchownych, słowem skupione wszystkie żywioły społeczne, które gdzieindziéj razem rzadko się spotykały, tu najdziwniéj były z sobą zmieszane.
Wszystko to ściągał jeden cel, jedna słabość szukania wrażeń i uciechy, potrzeba roztargnienia i zabawy. Niejedno czoło rumieniło się samo od myśli, że zrzuciwszy wieńce, co je opasywały, znalazło się tutaj, na prozaicznéj drodze, którą gmin przywykł chodzić do wodopoju.
Obok salonu, wielka biała sala z przystawionym w końcu chórem wspartym na kolumnach, przeznaczona była na muzykę najprzód, potém na grę, która była jedną z namiętności wieku. Grano zapamiętale na ówczas i zgrywano się do koszuli.
W chwili gdy pan Adam wchodził, witany przez gospodarza, a pilnowany i przeprowadzany przez Malutę, który wziął na się być dla niego sternikiem wśród tych fal — w białéj sali właśnie rozpoczynał się koncert, i część towarzystwa wychodziła, by go słuchać. Inni rozprawiali głośno, śmieli się, rozsypywali po kątach dla cichych jakichś narad i facyend kryjomych, zwierzeń i wymówek; czuć było w powietrzu po przelatujących słowach, krzyżujące się sprawy różne.
W salonie białym, na fotelu aksamitnym, królowała jedyna tu przytomna kobieta, gospodyni chwilowa, ulubienica komandora, otoczona gronem wielbicieli, sławna Leonina Tantolini, włoskie dziewczę z Sorrenta, dziwnéj urody, jakby wykradzione z obrazu Tycyana.
Adam, który jeszcze był sobie nie dobrał towarzystwa, coby go w pochodzie wstrzymało, kierowany tylko nieco przez Malutę, zbliżył się do drzwi wiodących do sali białéj, i w nich jak w ramach ujrzał to zjawisko urocze, chciwe w niém topiąc oczy.
Leonina siedziała wsparta na ręce, trochę zmieszana wystrzałami tylu oczu skierowanych na nią, trochę dumna blaskiem, jaki ją otaczał, ale w postawie tak wdzięcznéj, że najwybredniejszy znawca nicby jéj artystycznemu układowi zarzucić nie mógł. Rzekłbyś, że się jéj gdzieś wyuczyła w pracowni rzeźbiarza, służąc mu za wzór do Psychy.
Wydawała się tak młodziuchną, tak świeżą! Ubrana była dnia tego biało, włosy miała zaczesane po grecku i maleńki w nich tylko dyadem; ale były to włosy owéj barwy gorącéj, złocistéj, którą dawne Wenecyanki z taką pracą i znojem wyrabiały sobie dziwnemi sposoby; włosy przy świetle nawet jaśniejące tonami bronzu, nieporównanéj obfitości, połysku i piękności. W ich oprawie wyglądał owal biały regularny, spokojny, oświecony dwojgiem oczu jak węgle czarnych, ogromnych, poważnie patrzących, a tak przeszywających człowieka, jakby mu się do dna duszy dostać chciały. Dodajmy kibić Psychy, rękę cudownych kształtów i całą postać z pod téj sukni leciuchnéj dającą się odgadywać zbytecznie: była to moda wieku, chodzono po grecku, prawie nago. Ci, co mieli słuchać muzyki, wlepiwszy oczy w Leoninę, stali spętani, osłupieli jéj pięknością, niemi, oczarowani, odurzeni, nie wierząc prawie oczom, że mieli przed sobą żywą istotę. I jak Wenerę w greckim gabinecie chciało się wziąć za żyjącą, tak Leonina wydawała się ożywionym przez Pigmaliona posągiem.
— Ale to obraz Tycyana! wykrzykiwali jedni.
— Ale to figura skradziona z Pawła Weroneńczyka! wołał ktoś drugi.
— To portret Van-Dyck’a!
— To Madonna Francii!
Adam podszedł, zapatrzył się, stanął, i trzeba przyznać, że pozostał jak wkuty. Pierwszy może raz w życiu widział tak nieposzlakowaną piękność, w któréj oko próżno szukało błędu, niedostatku, uchybienia ogólnéj harmonii, skazy na tym dyamencie pełnym blasku.
Śmiałość naiwna i ujmująca słodycz, coś w wejrzeniu ciekawego, wyzywającego, czyniły ją jeszcze ponętniejszą: zdawało się, jakby wczoraj dopiero przybyła z nad brzegów czarownego krateru, na chłodny ląd piaszczysty ziemi obwianéj mgłami.
Kapella złożona z najprzedniejszych wirtuozów stolicy, nie tak liczna ani tak huczna jak dzisiejsze, ale dobrana, rozpoczęła uwerturą Rameau; potém popisywał się słynny skrzypek z koncertem, potém flecista niemiecki, potém grano symfonię Haydn’a; naostatek piękna Leonina, któréj przy klawikordzie towarzyszył stary Włoch w popielatym fraczku, zaśpiewała aryę włoską. Była bowiem niegdyś pierwszą śpiewaczką opery króla JM. neapolitańskiego.
Gdy pierwsze tony tego czystego a silnego głosu młodzieńczego rozbiegły się w powietrzu, nagle szmery ustały, zrobiła się cisza, wszyscy wrośli do ziemi i dech w sobie zatrzymali, aby jednéj nóty nie stracić. Dźwięki instrumentu, który jéj towarzyszył, zdały się jakby klekotaniem suchém i nieznośném, przy téj pieśni, co tak ognistym życia strumieniem buchnęła.
Był to głos jaki tylko z piersi młodéj Włoszki dobyć się może: jasny, czysty, pewny siebie, wonny młodością, giętki, dla którego nie ma trudności, w którym nie czuć nauki, ani sztywności metodycznéj. Najwyższa sztuka musi być największą naturalnością. Łączył się z tém jakiś wyraz żywota i siły, porywający swą potęgą.
Śpiewała pieśń jakąś wesołą, i w duszach wszystkich zrobiło się jasno, jakby wniósł lampę w ciemności; potém zaszła w smutek, boleści, w łkanie i jęki, i powlokła za sobą rozrzewnionych słuchaczów, aż się im płakać zachciało; a gdy z tych ciemności wydobywając się na świat powoli wróciła, jakby wychodząc z Pauzylipu na słońce i pogodę wesela i nadziei, wszyscy wybiegli z nią razem uszczęśliwieni, ocaleni. Ostatnia nóta pełna radości, o mało nie wywołała echa w ustach przytomnych... chciało się im z nią zaśpiewać: Evoe!
Grzmot oklasków wstrząsł całą salą; niektórzy aż popłakali się słuchając, sami nie wiedzieli czego, inni nócili ciesząc się szalenie. Tak pieśń każdemu z nich powiedziała coś innego, z każdego dobyła co krył i chował, co chciał zapomnieć, co pielęgnował i żywił w głębi siebie, co kto miał najdroższego żałobą i weselem. Jeden znalazł w niéj swą młodość, drugi miłość, inny straconą poczciwość, ów uczucie uronione po drodze: bądź co bądź, nie było człowieka, któryby nie uczuł, jaką potęgą jest sztuka, gdy ją tłómaczy prawdziwy artysta i uczucie prawdziwe.
— Bravo! bravissimo!
— Cudownie! bozko! niezrównanie! wołali starzy i młodzi.
Leonina skłoniła się lekko, podniosła oczy, i widać było na jéj twarzy, że ona także śpiewając była gdzieindziéj: może na wybrzeżach niebieskiego morza swego, może w Wenecyi, gdzie się kształciła późniéj, na Canal Grande, może płynęła na Lido, może z okien domu zwieszonego ze skał nad morze, spoglądała na Neapol wieńcem rozłożony z przeciwnéj strony, lub na rumieniące się w oddali Capri... To pewna, że latała gdzieś czarownica, że ci ludzie bez skrzydeł zerwali się ją gonić, i popadali na ziemię. Wyglądali też teraz wszyscy jak rozbici.
P. Adam w czasie śpiewu, choć w operze paryzkiéj słyszał najsłynniejsze prima-donny owego czasu, stał także osłupiały i przejęty. Czuł jak mu dreszcz zimny przelatywał od mózgu po plecach, jak w niego lał się strumień to lawy gorącéj, to lodu rozpuszczonego i mrożącego... Nie wiedzieć dla czego stanęły mu w myśli kościół farny w Białéj, i pierwsze spotkanie z Julią, jakaś scena wieczorna... potém pogrzeb w Wólce Brzozowéj... On, co nigdy nie marzył, poleciał także w swój świat na skrzydłach fantazyi, uniesiony muzyką.
— To coś nadzwyczajnego... rzekł trąc ręką po czole jakby chciał przywołać przytomność: nie rozumiem siebie.
— Prawda? rzekł wspinając mu się do ucha Maluta: to słowik włoski... to śpiew z innego świata! Czuć od niego woń rozkwitłych pomarańcz i jaśminów. Cudownie! cudowna diva! diva!... a powiem panu w tajemnicy, że pan nie wiedząc przyczyniłeś się do tego wykonania... Leonina wzrok miała w pana wlepiony.
— We mnie!
— Ale cyt! to tajemnica! dodał mały — to tajemnica!
Brawa nie ustawały, proszono o coś jeszcze, Leonina się opierała. Czuła, że takich dwóch pieśni jednego wieczoru pierś wynócić nie zdoła, bo nie ma w człowieku dwóch dusz, a całą wylać potrzeba na taki śpiew.
Ale gdy jakiś stary amator muzyki ukląkł przed nią, a stojący bliżéj naśladować go zaczęli, i ujrzała przed sobą cały szereg peruk pochylonych, rozśmiała się z tych upudrowanych głów, szepnęła coś Włochowi, i przy bardzo prostym akompaniamencie naśladującym gitarę, poczęła prostą neapolitańską Canzonę.
Była to piosnka dziewczęcia młodziutkiego, roztrzpiotanego pod tém słońcem Południa, które krew czyni kipiątkiem, rozśmieszonego, wesołego jak ptaszę; śpiew leciuchny, szczebioczący, szyderski, przy którym chciało się cień gonić, ściskać mury i całować ciepły wiatr wiejący z gór, kasztanowemi lasy porosłych.
Szał doszedł do najwyższego stopnia, a Leonina widząc swych wielbicieli w tém rozgorzeniu, zakręciła się, rozśmiała ruladą jak sznur pereł świetną... i uciekła.
I zrobiło się w sali ciemno, chłodno i pusto; wszyscy poczuli, że ona była życiem i słońcem... Pan Adam nawet doświadczył dziwnego uczucia tęsknoty, jakiego w sobie nie znał: żal mu się zrobiło steranéj młodości.
— A! rzekł mimowolnie do Maluty — czy ona się już nam nie pokaże?
— Zdaje mi się, że przyjdzie... Poszła tylko spocząć, odpowiedział zacierając ręce p. Floryan. Choćby dla zobaczenia jeszcze z blizka pana starosty...
— Mnie? spytał pan Adam.
— Ale tak! tak! śmiejąc się dodał kusiciel — to wiem autentycznie.
Komandor stał niedaleko przy drzwiach, słuchał i mógł usłyszeć; pan Adam trącił łokciem Malutę, i umilkli. Po chwilce gospodarz, który bardzo wydawał się zimny, zbliżył się i zapytał starosty:
— Jakże się panu śpiew jéj podobał?
— Nie mogę nawet powiedzieć, czy mi się podobał... bom pijany od niego, — rzekł p. Adam.
— Głos to istotnie przedziwny, rzekł chłodno gospodarz: tysiące ich słyszałem, a nigdy podobnego, któryby tak działał na człowieka. Ale ona dopiero żyje gdy śpiewa, całe jéj życie w tym głosie: zresztą pospolita, chłodna nawet istota. Zkąd się tam bierze ten szał, ten urok, ten wyraz, to pojąć trudno. Jéj śpiew jest jak wejrzenie wielu kobiet, które więcéj mówią oczyma, niż potrafią usty powiedzieć.
To rzekłszy, gospodarz wcisnął się w tłum i odszedł. Muzyka, która potém zagrała, skrzypiała tak w uszach słuchaczów, że się powoli z białéj sali porozchodzili; nie było można wytrwać przy niéj po śpiewie, choć w istocie była wyborna.
Był to tylko pierwszy akt tego dramatycznego wieczoru, niby otwarcie jego; zaraz potém lokaje pokazali się we drzwiach, kamerdyner drzwi do jadalni odemknął, i goście poszli na kolacyę. Zastawa stołu, który cały był w zieleni, w zwierciadłach i porcelanowych figurkach, zdumiewała oczy, ale woń jéj przyjemniéj jeszcze połechtała nerwy smakoszów. Zapach kwiatów mieszał się z ulatującemi wyziewy potraw, które odgrywały także w powietrzu pewnego rodzaju koncert dla nosów i podniebień publiczności.
Jakkolwiek wielki był tłum, sala, stoły i stoliczki starczyły na pomieszczenie wszystkich wygodne; cisza żarłoctwa przerywana tylko brzękiem widelców i łyżek, rozpostarła się po sali, i trwała aż do pierwszych kielichów, które usta otwarły — uśmiechem.
Dzieje wszystkich uczt podobnych są jednakie. W godzinę połowa gości co przyszli dla wieczerzy tylko, wysunęła się po cichu; reszta zabierała się do walki z koszami pełnemi butelek, przy których szturmie mogła nocować. Kielichy dobywano coraz okazalsze i większe; gospodarzyli gorąco przykładem zachęcając przyjaciele komandora, on sam po trosze, słudzy nawet. Pijatyka poszła okrutnie szybko, namiętnie, z przerażającą gwałtownością.
Uszczupliło się tylko grono bachusowych dzieci, gdy niektórzy poczuli, że w sali białéj gra się rozpoczyna, część znaczna odbiegła do kart.
Tu na zieloném suknie świeciły się kupy złota, blaskiem swym pociągając serca i oczy.
Maluta, który ciągle miał w opiece starostę i wodził go z sobą wszędzie, pilnując, aby wszystkich rozkoszy skosztował, — patrzał w oczy, śledził każde jego wrażenie, ale nie znalazł w chłodnym owym człowieku takiego zapału, jakiego się po niewytrawnéj jego młodości spodziewał.
Stanęli wreszcie przy stolikach gry, od któréj dotąd p. Adam się wstrzymywał. Nie mógł nawet grać, bo w kieszeni miał zaledwo kilkanaście czerwonych złotych, a stawki były grube i wstyd było z kilku dukatami wystąpić.
— Cóż to, nie probujesz pan szczęścia? zapytał go Maluta.
— Ja nie grywam, rzekł starosta sucho.
— Jeżeli pana hrabiego wstrzymuje jaka okoliczność chwilowa, paręset czerwonych złotych zawsze się znajdzie w kieszeni jego sługi na rozkaz, a nie postrzeże nikt jak je panu podsunę.
— Ale nie, nie gram, odparł p. Adam.
— To do woli... tylko zrobię uwagę, że możeby wypadało grać — szepnął mały, — to jakoś należy do dobrego tonu, żeby nie było śmiesznie...
— Nawet nie umiem, przyznaję się.
— Gdybyś JW. hrabia pozwolił sobie pomódz.
— Ale nie.
— Juściż tu się zgrać nie można.
— Grasz pan, panie starosto? spytał w téj chwili nadchodzący gospodarz.
— Ja, nie, jestem nowicyuszem w téj sprawie, zwykle nie grywam.
— A! to prześlicznie! jedną słabością mniéj... to już wygrana! Jest to na nieszczęście słabość, mierzenie się i walka z losem namiętna... Jak to! starosta nie grałeś nigdy?
— Dotąd, nigdy.
— A! to dla saméj ciekawości wartoby spróbować szczęścia swego, rzekł gospodarz. Nikt siebie nie zna, kto nie grał. Jest to studyum własnego charakteru. Miałem się zawsze za bardzo cierpliwego, ale istotnie gra dopiero cnoty mnie téj nauczyła.
Adam czuł się dziwnie pociągniony ku temu człowiekowi. Komandor miał dla niego urok niewytłómaczony. Uśmiechnął się, zbliżyli się jakoś ku stolikowi.
— Prosimy o miejsce! zawołał gospodarz: oto przybywa człowiek, który ślepemu fatum przynosi po raz pierwszy ofiarę!... Dziewicza stawka! Ile panie starosto?
— Ja? rzekł zmieszany Adam: jak pan sądzi?
— O! co bądź! fraszkę! pięćdziesiąt dukatów?
W téj chwili poczuł starosta, jak do jego kieszeni przechodziły dwa rulony, z których jednego zaraz dobył. Zawierał widocznie sto dukatów.
— Oto jest co mogę przynieść na ofiarę — rzekł wyrzucając rulon: nic — więcéj.
— A więc od razu cały w paszczę potworu! odpowiedział śmiejąc się komandor, i rzucił rulon na kartę.
Po chwili milczenia:
— Brawo! wygrana! zawołano dokoła. Pan Adam nie widział i nie rozumiał co się dzieje.
— Niech idzie daléj, na dwieście? spytali.
— Tak, na dwieście, rzekł pan Adam.
Karta wygrała znowu.
— Na czterysta!
Starosta obałamucony krzykami zgadzał się na wszystko.
Nowa wygrana.
— A! to już musisz pan trzymać na ośmset: prawdziwe szczęście nowicyusza! zaczęli wołać wszyscy.
— Na ośmset! baczność, na ośmset!
Jeszcze raz karta przeszła, nastąpiło milczenie.
— Cuda!
— Trzymasz pan na tysiąc sześćset? spytał z ukłonem bankier.
P. Adam chciał się okazać, obawiał się i żałował ośmiuset wygranych dukatów, ale kiwnął głową zezwalając.
Stawił na asa... as w następnym pasie wyszedł dla niego.
— Zadziwiające szczęście! wołano wkoło. Gdyby był umiał z niego korzystać!
— Jesteś pan predestynowany! zaśmiał się komandor, odchodząc żywo od stołu. Bierz pan dukaty i na dzisiaj basta... Ale strzeż się: nic niebezpieczniejszego i bardziéj uwodzącego nad pierwszą wygraną.
P. Adam pod naciskiem wrażeń, których raz pierwszy w życiu doznawał, zabastował sam nie wiedząc jak; nie umiał poradzić sobie z pieniędzmi, których mu ponapychano pełne kieszenie, tak, że suknie obrywały. Maluta widząc go zakłopotanym, podjął się odnieść mu je do domu.
Chociaż nie stawił już więcéj, p. Adam nie odszedł od stolika gry aż dopiero nad ranem; karty go zajmowały, patrzał, rozpalał się, niepokoił, policzki mu płonęły, w piersi kipiało. Muzyka, wieczerza, wygrane dukaty, natłok rozmaitych myśli i uczuć rzuciły go w odmęt dziwny; czuł jakby nowe jakieś rozpoczynał życie... Niepokój i żądza nieznana siadły mu na piersi i ssały je z szyderskim uśmiechem.
Gdy rano do domu powrócił, kładąc znużoną głowę na poduszkach, rzekł do siebie w duchu:
— Przecięż to się musi życiem nazywać!
W snach trochę gorączkowych przelatywały stoliki, karty, stosy złota, bukiety i kobiety... Julia unosiła się nad nim z rozpuszczonym warkoczem, obwinięta nim cała, jak gdyby w płaszczu ognistym... śpiew jéj rozlegał się szeroko i wrzał mu w piersi jak wrzątek.
Gdy oczy otworzył bardzo późno na dzień, ujrzał przy sobie siedzącego Malutę, i leżący na łóżku zielony woreczek z tysiącem sześciuset dukatami... Z drugiéj strony stał Jermaszka z założonemi na piersiach rękami, ze spuszczoną głową, w cieniu, i przypatrywał się paniczowi z wyrazem głębokiéj boleści.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.