Dombi i syn/XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dombi i syn |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1894 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Antoni Mazanowski |
Tytuł orygin. | Dombey and Son |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Kapitan Kuttl pędził nieźle życie w sklepie pod drewnianym miczmanem, niepokojony chyba kapeluszami kobiet, snujących się ulicą koło okien sklepowych. Lecz były sprawy, które mu coraz bardziej dokuczały. O okręcie Waltera żadnej wieści. O Salomonie Hilsie także.
Florcia dotąd nie wiedziała, że staruszek zginął, a kapitan nie miał odwagi uwiadomić jej o tem. Nadzieje jego więdły z dnia na dzień więcej, obawy zaś o los młodzieńca, którego kochał gorąco, stały się tak dręczące, że nie ośmielał się pojawić przed panną Dombi.
Był blady, zimny jesienny wieczór i kapitan kazał rozniecić ogień w małej bawialni, podobnej teraz więcej niż kiedy do kajuty. Duże krople deszczu biły w szyby i wicher wył koło magazynu. Kapitan wdrapał się na strych sypialni starego przyjaciela w celu poczynienia badań meteorologicznych i serce mu się ściskało, gdy wsłuchiwał się w odgłosy burzy. Szalała ona ze zdwojoną siłą; perspektywa okolicy nie wróżyła nic dobrego. W brudnych klatkach pod jego nogami gołębie Tokarza gruchały jakimś złowróżbnym tonem. Drewniany miczman z teleskopem przy oku, zaledwie widzialny od ulicy, jęczał i stękał na swej zardzewiałej pętlicy a wiatr przenikliwy z jakimś złośliwym śmiechem gnębił go bez litości. Powoli zszedł znów do bawialni, usiadł w fotelu koło kominka, szukał nadziei w roznieconym ogniu, lecz nie znajdował, choć płomień gorzał jaskrawo. Zapalił fajkę, puścił kłęby dymu, ale i w kółkach jego nie ujrzał nadziei. Nalał sobie szklankę grogu — i w tem jednak nie znalazł pociechy, zostawił ją więc niedopitą. Parę razy przeszedł się po sklepie i dumania powiedziały mu wyraźnie, że wszelka nadzieja stracona na dnie morskiem. Burza srożyła się z niezwykłą wściekłością i wicher nie milknął ani na chwilę. Drewniany miczman stał teraz na stole. Kapitan suszył go swymi rękawami, pogrążony w rozmyślaniu. Tokarz siedział obok i patrzył szeroko otwartemi oczami na swego pana, pytając siebie w duchu, dla czego ma tak niespokojne sumienie. Bez wątpienia — myślał — wiele zbrodni obarcza tę duszę i ofiary zabójstw tak go dręczą. W tem rozległo się stukanie i obudziło zamyślonych.
— Co tam? — spytał kapitan.
— Ktoś stuka.
Przelękniony kapitan uciekł do sypialni i zamknął się na klucz. Kocioł miał polecenie otworzyć drzwi i nie puścić do środka, gdyby to była kobieta. Lecz postać stukająca była mężczyzną, Kocioł otworzył drzwi i młody panicz, wytwornie ubrany, wpadł do sklepu rad, że chroni się przed szarugą.
— Bierz licho, niema żartów — na nic dzieło krawieckie Rodżersa i Ski.
O, jak się pan miewa, panie Hils?
Powitanie zwracało się do kapitana, który niby przypadkowo wynurzył się z sypialni.
— Dziękuję — ciągnął panicz, nie czekając na odpowiedź — ja dzięki Bogu jestem zdrów. Nazywam się Tuts.
Kapitan się ukłonił, a pan Tuts z czarującym uśmiechem, nie wiedząc co robić, ujął rękę kapitana i ściskał ją długo; następnie uczynił to samo z Tokarzem w sposób bardzo uprzejmy.
— Otóż uważa pan, panie Hils, przyszedłem pomówić z panem z polecenia D. O. M. — pan mnie pojmuje?
Kapitan prosił go do bawialni.
— Przepraszam, zapomniałem... Czy się panu nie zdarzyło słyszeć o Bojowym Kogutku, panie Hils?
— O jakim kogutku?
— O bojowym, panie Hils. Nie znasz go pan?
Kapitan zaprzeczył. Pan Tuts wyjaśnił, że to znany w całej Anglii atleta, który zmógł największego siłacza, ale i to wyjaśnienie nie wystarczało.
— A on tam stoi na ulicy. Z nim przyszedłem. Ale niech sobie stoi. Może nie przemoknie.
— Zaraz go każę zawołać.
— Jeśli pan tak dobry, że pozwoli mu przez chwilę pozostać w sklepie z tym młodym człowiekiem, to dobrze. Zawołam go.
Pan Tuts wybiegł, zagwizdał i wnet zjawił się w białej kosmatej bekieszy z włosami uciętemi krótko, ze spłaszczonym nosem i łysą głową — siłacz.
— Siadaj, Kogutku.
Posłuszny Kogutek wypluł z ust resztki słomy, którą się raczył i natychmiast wetknął w usta nową porcyę tego przysmaku.
— Nie zaszkodziłaby teraz przyzwoita szklanka wódki, moi panowie, jak uważacie? — zarządził Kogutek, nie zwracając się do nikogo osobiście.
— Pogoda dyabelska i przemokłem do nitki.
Kapitan nalał szklankę rumu.
— Za zdrowie panów — zawołał gość, wlewając w siebie jak w pustą beczkę całą szklankę.
Pan Tuts i kapitan wrócili do bawialni.
— Panie Hils...
— Hola — zagrzmiał kapitan — nazywam się Kuttl.
Pan Tuts drgnął. Kapitan ciągnął:
— Nazywam się Kuttl, ojczyzną moją Anglia, tu mieszkam — i niech błogosławiony będzie Bóg ojców naszych teraz i zawsze i na wieki wieków. Znaleźć w księdze Joba i włożyć zakładkę...
— O, czy nie mógłbym widzieć się z panem Hilsem?
— Gdybyś pan mógł ujrzeć starego Soła, zauważ pan, — na własne oczy, jak tu siedzisz, zauważ pan, to wizyta pańska dałaby mi więcej radości, niż pomyślny wiatr wśród ciszy morskiej. Ale nie możesz pan widzieć Salomona Hilsa. A dlaczego? Bo on niewidzialny.
— O, Boże, stań się wola Twoja.
— Zapewne, wola Boska, Jego święta wola, a starego Hilsa nie zobaczysz pan, jak własnych uszu. Polecił mi pisemnie strzedz spraw i choć żyliśmy w serdecznej przyjaźni, nie wiem, dokąd i dla czego znikł. Może szuka krewnego, może dawno kark sobie skręcił. Szukałem go na lądzie i morzu — i nic: przepadł stary Sol — a ja pokoju nie mam ani we dnie ani w nocy.
— Ale miss Dombi... ach, mój Boże, ona nie wie...
— Po cóż ma wiedzieć? Poco wiedzieć gdy niema nadziei? Lubiła Sola, kochane dziecko — lubiła tkliwie, szczerze, głęboko i... o czem tu gadać? Pan znasz ją lepiej. A teraz pan od niej?
— Tak.
— Pozostaje mi dodać, że znasz pan anioła i anioł cię posłał.
Pan Tuts pochwycił rękę kapitana i zaczął mu narzucać się ze swą przyjaźnią.
— Na honor, panie kapitanie, gotów jestem w tej chwili zaprzyjaźnić się z panem. Nie mam przyjaciół, kapitanie, dalibóg nie mam, Mały Dombi był moim przyjacielem. Kogutek doskonały i głowa tęga, co się zowie, a jednak gdy się rozważy — to się nie nadaje. Tak kapitanie, masz racyę — ona to anioł. Zawsze to samo myślałem. Naprawdę, kapitanie, bądź moim przyjacielem, bardzo mię pan przez to zobowiążesz.
— Zobaczymy, tymczasem zaś racz mi pan powiedzieć, czemu przypisać mam zaszczyt pańskich odwiedzin?
— Jakby to panu objaśnić, kapitanie? Ja — widzi pan, właściwie przyszedłem tu z polecenia tej młodej osoby... no, wiesz pan, jak myślę, nazywa się Zuzanna... A zresztą opowiem panu wszystko po kolei. Może pan słyszałeś, że często odwiedzam pannę Dombi. To znaczy nie to, żeby naumyślnie, ale zdarza się tak, że często bywam w tej stronie, a gdy sam jestem, to dla czego nie miałbym wstąpić do panny Dombi? Cóż pan na to?
— Rozumiem.
— To właśnie. Zgadłeś pan, kapitanie. Otóż i dziś po śniadaniu poszedłem tam. Poszedłem i wstąpiłem. Cóż pan na to?
— Rozumiem.
— Tak tedy wstąpiłem. Niech mię licho weźmie, kapitanie, jeżeli panna Dombi dziś nie była prawdziwym aniołem. Trudno to sobie wyobrazić, trzebaby widzieć na własne oczy. Otóż tedy, kapitanie, już miałem odejść, gdy młoda kobieta bierze mię za rękę i ciągnie na górę.
Twarz kapitana w tej chwili przybrała surową minę i zwróciwszy groźne oczy na młodzieńca, spoglądał z naglącem zapytaniem.
— Po co ona mię ciągnie — myślałem? Zaledwie zebrałem się o to zapytać, gdy wyjęła z zanadrza tę oto gazetę i mówi: „Ukryłam ten dziennik przed panną Dombi, bo tu napisano coś o kimś, kogośmy obie znały.“ I przeczytała mi ustęp jeden. Bardzo dobrze. Potem mówi... cóż ona mówi? Niech pomyślę...
Zaczekaj pan, w tej chwili przypomnę sobie...
Skupiwszy się w przypominaniu, Tuts nagle spojrzał na kapitana i tak go przeraził wyraz jego twarzy, że możliwość dalszego ciągu jakiegokolwiek opowiadania prawie znikła.
— Och! — biedził się nieszczęsny — O! a! Pamiętam! pamiętam! „Mam nadzieję — powiada — że wszystko to może nieprawda, ale jednak nie potrzeba przedwcześnie straszyć panny Dombi. Bądź pan łaskaw — powiada — wstąpić do Salomona Hilsa, który — powiada — mieszka tam i tam — i spytać go — powiada — co on myśli o tych sprawach i czy nie dowiedział się czego w City. Jeżeli — powiada — nie może mówić sam z panem, — to znajdź pan — powiada — kapitana Kuttla — on wszystko wytłómaczy.“ Otóż, to właśnie — kończył tryumfalnie Tuts — teraz wiesz pan wszystko!
Kapitan spojrzał na gazetę w rękach Tutsa i czekał niespokojnie.
— Tu zaś przyszedłem tak późno dla tego, bo musiałem jeździć do lasu za miasto, gdzie, jak pan wiesz, rośnie ziółko, ulubione przez kanarka panny Dombi. Potem zaraz przypędziłem tutaj. Pan, jak sądzę, czytał tę gazetę, panie Kuttl? Nie? Chce pan — przeczytam?
Kapitan zgodził się, a pan Tuts czytał:
„Southampton. Statek Difajus. Kapitan Henryk Dżems, który przybył tu z ładunkiem cukru, kawy i rumu donosi, że na szóstym dniu powrotnej drogi ogarnięty ciszą morską pod... no, wiesz pan — pod taką a taką szerokością“...
— Dalej, dalej, przyjacielu — zawołał kapitan z całej siły pięścią w stół uderzając.
— ...„zauważył o pół godziny przed zachodem słońca w oddaleniu mili szczątki statku. Cisza morska nie zezwalała na dalszą podróż, przeto kapitan spuścił łódź, aby zasięgnąć wiadomości o statku. Okazało się, że to okręt angielski o pięciuset tonnach pojemności i prawie zupełnie zdruzgotany. Maszty połamane, liny porwane, lecz przód ocalał i na nim wyraźnie dały się rozróżnić słowa: Syn i N.** Na statku nie było ani śladu istoty ludzkiej. Pod wieczór ruszyliśmy w drogę i straciliśmy z oczu rozbity okręt. Niema wątpliwości, że teraz raz na zawsze wyświetliły się domysły o losie zaginionego okrętu Syn i Następca, który opuścił Londyn w kierunku wyspy Barbados: stracony doszczętnie skutkiem burzy i żywa dusza nie ocalała.“
Kapitan słuchał i nie wierzył. Nie liczył się z tem, jak wiele nadziei taiło się w jego sercu. Teraz był to śmiertelny cios. Zaczął jęczeć, szlochać i utyskiwać. Nareszcie zwrócił się do Tutsa.
— Powinieneś pan, mój przyjacielu, otwarcie powiedzieć młodej kobiecie, że to wieść pewna. O tych sprawach nie piszą romansów. Ogłoszenie umieszczone w dziale okrętowym, a to znak prawdy. Jutro rano udam się na zwiady, lecz to nie zmieni stanu rzeczy. Przyjdź pan do mnie przed obiadem: powiem panu, co usłyszę. Lecz w imieniu Kuttla oznajmij pan młodej kobiecie, że wszystko stracone. I kapitan zdjął kapelusz glansowany, dobył stamtąd chusteczkę, obtarł siwą głowę i znów wsunął chustkę z oziębłością najgłębszej rozpaczy.
— O, zapewniam cię, kapitanie, jestem w rozpaczy, choć nie znam tego młodzieńca. Jak pan sądzisz, panna Dombi bardzo się tem zasmuci, kapitanie?
— Boże, zmiłuj się! Wszak to ona była ot taka malutka, a już kochali się, jak dwa gołąbki.
— Nie może być!
— Byli stworzeni dla siebie — ale co tam teraz mówić o tem!
— Na honor, kapitanie, teraz jestem w większej jeszcze rozpaczy, niż przedtem. Pan wiesz, że ja uwielbiam pannę Dombi, ja... ja... szaleję, po prostu szaleję... Ale po cóż do licha te uczucia, gdyby mnie nie dotykał ból panny Dombi. Namiętność moja zupełnie bezinteresowna, pan wiesz. Gdyby dla przyjemności panny Dombi trzeba było wpaść pod koła wozu albo rzucić się na bruk z piątego piętra, albo powiesić się na rozdrożu, dalibóg — zarazbym to zrobił i miałbym się za najszczęśliwszego.
Tuts mówił to półgłosem, poczerwieniał i przedstawiał obraz bezinteresownej miłości. Kapitan poklepał go po ramieniu, uspokajał i dodawał otuchy.
— Kapitanie, dziękuję ci, że pocieszasz nieszczęśnika. Nie mam przyjaciela i rad jestem z pańskiej znajomości. Przy całym majątku — a jestem bardzo bogaty — nie dasz pan wiary, jak biedne ze mnie bydlę. Obojętni sądzą, żem szczęśliwy — ale mi ciężej, niż psu. Tęsknię, kapitanie, w dzień i w nocy tęsknię do panny Dombi. Straciłem apetyt, nie dbam o krawca, często płaczę, jak dziecko. Miło mi będzie odwiedzić pana jutro. Jeśli pan chcesz, mogę go odwiedzać pięćdziesiąt razy na dobę.
Tak mówiąc — żegnał się i wyszedł z Kogutkiem.
Tokarz chrapiał dawno. Kapitan usiadł przy ognisku, zapatrzył się i dumał. Żar zamienił się w popiół, a kapitan wciąż rozmyślał. Gorzkie i smutne myśli towarzyszyły mu do rana.
Zaledwie odemknęły się sklepy City, kapitan podążył w kierunku firmy Dombi i Syn. Okna drewnianego miczmana pozostały zawarte, a dom przybrał wygląd przybytku śmierci.
Zdarzyło się tak, że Karker zjawił się w biurze w chwili, gdy kapitan podszedł ku drzwiom.
— Co powiesz, kapitanie Kuttl — pytał. Mów raźno, mamy dziś moc zajęcia.
— Czytałeś pan wczorajsze ogłoszenie w gazetach?
— Czytałem. Wszystko się wyjaśniło. Wiadomość pewna i dokładna. Właściciele ponoszą znaczną stratę. Bardzo nam przykro. Co robić? Takie życie.
Pan Karker, mówiąc to, obcinał paznogcie scyzorykiem i uśmiechał się.
— Bardzo mi żal biednego Gey’a i całej załogi. Były tam zuchy, warte lepszego losu. Co robić! Często tak się zdarza. Były tam całe rodziny. Biedny Gey nie miał rodziny. To jeszcze dobrze, kapitanie.
Kapitan podparł brodę i spoglądał w milczeniu na prokurzystę.
— Pan masz jaki interes, kapitanie? — pytał wesoło Karker, wyraźnie ukazując drzwi.
— Chciałbym sumienie swe uspokoić co do jednego momentu w tej sprawie, panie Karker.
— Cóż tam znowu? Racz pan prędko wyjawić swój moment; bardzo jestem zajęty, uprzedzam pana, kapitanie Kuttl.
— Rzecz ma się tak. Bezpośrednio przed ową nieszczęsną podróżą biedny Wal...
— Bez wstępów, jeśli wola. Co to za nieszczęsna podróż? Nie mamy co dyskutować o nieszczęsnych podróżach. Wcześnieś pan sobie dziś dogodził. Gdyby nie to, wiedziałbyś pan, że hazard w podróżach wszędzie jednaki — na lądzie i na morzu. A może pan sądzisz, że młokos — jak się on tam nazywa zginął od nieprzyjaznego wiatru, który weń dął w tych biurach? Fi, prześpij się pan dobrze i łyknij wody sodowej: to najlepszy środek na niepokój pański.
— Miły panie — mówił kapitan zwolna — jeżeli przyjemne ci są te żarty, toś pan wcale nie taki dżentlmen, za jakiego cię miałem. Ale nie o to chodzi. Bezpośrednio przed ową nieszczęsną podróżą zwierzał mi się Walter, że wysyłają go wcale nie dla jego dobra ani dla karyery. Sądziłem, że się myli i uspokajałem go. Ażeby się atoli samemu przekonać, byłem tu w nieobecności pańskiego admirała. Teraz, gdy wszystko się skończyło, przychodzę ponownie, aby się ostatecznie upewnić, czym się nie mylił. Dobrze i uczciwie czyniłem, nie odsłaniając obaw Waltera przed jego wujem? Czy naprawdę zesłanie młodzieńca do Barbados miało być pomyślnym wiatrem w jego żagle? Odpowiedz, panie Karker, usilnie proszę cię — odpowiedz.
— Kapitanie Kuttl — mam pana prosić o pewną uprzejmość.
— O jaką, panie Karker?
— Muszę pana prosić, abyś się pan stąd wyniósł precz i pozostawił mnie w spokoju. Precz, dokąd ci się podoba z niedorzeczną gadaniną.
Wszystkie zmarszczki na czole kapitana pobielały od podziwu i oburzenia. Nawet czerwony równik na jego czole zbielał, niby tęcza pośród obłoków.
— Byłem zbyt wyrozumiały za pierwszym razem, szanowny mój kapitanie. Należysz pan do gatunku ludzi podstępnych i zuchwałych. Jeślim cię znosił, to jedynie dla tego, żeby stąd nie wyrzucono twego młokosa, jak mu tam na imię. Ale to było poraz pierwszy i ostatni — słyszysz pan. Teraz precz stąd, dobry mój przyjacielu!
Kapitan literalnie wrósł w ziemię i stracił mowę.
— Idź pan stąd, powtarzam i nie zmuszaj mnie do kroków gwałtownych. Gdyby tu był pan Dombi, wyrzuciłby pana najhaniebniej. Ja powtarzam: precz!
Kapitan położył potężną pięść na piersi, patrzył na Karkera, na ściany, sufit i znów na Karkera, jakby nie zdawał sobie sprawy, gdzie los go wepchnął.
— Zbyt pan jesteś głęboki, szanowny mój kapitanie, lecz wysondować pana w każdym razie nietrudno, choćby dla przyjemności zbadania, co się tam tai na dnie tej głębiny. Jam cię cokolwiek wysondował i pańskiego przyjaciela też. Co się z nim dzieje?
Kapitan westchnął i ledwie zdołał wyszeptać: „trzymaj się ostro.“
— Knujesz bezwstydne intrygi, wyznaczasz niesumienne rendez vous i wpraszasz do swego wertepu prostoduszne dziewczęta — czy nie tak, kapitanie Kuttl? Trzeba chyba miedziane mieć czoło, żeby po tem wszystkiem przyjść tutaj. Ach, spiskowcy! zbiegi! bezdomni ludzie! Precz stąd, powtarzam, albo zlecisz na złamanie karku!
— Przyjacielu — ozwał się drżącym głosem kapitan — o wielu sprawach miałem z tobą mówić, lecz w tej chwili język mi stężał. Mój młody Walter utonął dla mnie dopiero wczorajszej nocy i jak widzisz stoję na równiku. Lecz ty i ja żyjemy, najmilszy mój dobroczyńco, — i może nasze statki jeszcze kiedy zetkną się ze sobą...
— Nie radzę ci życzyć sobie tego; nasze spotkania nie wyjdą ci na dobre, bądź pewny. Jestem człowiekiem nie bardzo moralnym; lecz dopóki żyję i dopóki mam uszy i oczy, nikomu nie pozwolę naigrawać się z domu lub z jego członków. Zapamiętaj to dobrze i marsz na lewo w tył.
Kapitan jeszcze raz obejrzał się i powoli wyszedł. Mijając biura, rzucił okiem na miejsce, gdzie niegdyś pracował Walter. Siedział tam młodzieniec inny — piękny i miły jak Walter. Gniew znikał i łzy zaczęły cisnąć się do oczu poczciwca.