Dwadzieścia lat później/Tom I/Rozdział XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia lat później |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Vingt ans après |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Przy ulicy Tournelles, było mieszkanko, znane wszystkim lektykarzom i lokajom paryskim, jakkolwiek nie należało ono ani do pana wielkiego rodu, ani też do finansisty. Nie ucztowano w niem, ani nie gnano tam nigdy, ani tańców zgoła nie wyprawiano. A jednak było to miejsce spotkań wielkiego świata, uczęszczał tam cały Paryż.
Mieszkanko to należało do małego Scarron. Tak można się było uśmiać u tego dowcipnego opata, znoszono tam tyle nowinek, nowinki te tak były komentowane, rozdrabiane, przeistaczane to w opowieści, to znowu w epigramaty, iż każdy pragnął spędzić godzinkę z małym Scarron, usłyszeć, co mówił, i roznieść, co powiedział.
Mały opat, który zresztą nigdy opatem nie był, a został nim dlatego jedynie, że posiadał opactwo, księdzem też nie był bynajmniej, natomiast był najzalotniejszym człowieczkiem w mieście Mans, które zamieszkiwał. Razu jednego — w karnawale — chciał ubawić nadmiernie poczciwe miasteczko, którego duszę stanowił; kazał więc służącemu, aby go wysmarował miodem, następnie rozpruł piernat i wsunąwszy się wewnątrz, zrobił z siebie najpocieszniejszego ptaka pod słońcem.
W tym dziwacznym kostjumie począł składać wizyty przyjaciołom swoim i przyjaciółkom; zrazu wzbudził na ulicy osłupienie, potem pędzić za nim poczęto z krzykiem, wreszcie gmin obrzucił go obelgami, dzieci kamienie ciskać poczęły tak, iż zmuszony był uciekać, ażeby uniknąć pocisków.
Gdy dostrzeżono ucieczkę, puściła się pogoń za nim, tłocząc go, gniotąc, rzucając nim na wszystkie strony; jedynem schroniskiem dla Scarrona stała się rzeka, w której nurty się rzucił.
Pływał, jak ryba, lecz woda była lodowata, Scarron był potem oblany, zimno go przejęło, dostawszy się więc na brzeg przeciwny, został tknięty paraliżem. Następnie zamieszkał w Paryżu, gdzie rozgłos jego był ustalony.
Kazał zbudować sobie krzesło własnego pomysłu i, gdy razu jednego złożył w niem wizytę królowej Annie Austrjackiej, ta, zachwycona jego rozumem, zapytała, czy nie żąda jakiego tytułu.
— Tak, Wasza Królewska Mość, jeden jest tylko, którego najwięcej pragnę.
— Jakiż to?... — zapytała królowa.
— Chorego Waszej Królewskiej Mości.
Został więc mianowany chorym królowej, z pensją piętnastu tysięcy liwrów. Od tej chwili, wolny od obaw na przyszłość, wiódł Scarron wesołe życie, trawiąc kapitał i dochody.
Razu pewnego wysłaniec kardynała dał mu do zrozumienia, iż źle robi, przyjmując pana kaodjutora.
— A to dlaczego?... — zapytał Scarron — czyż nie jest on człowiekiem dobrze urodzonym?
— No tak, do licha!
— Przyjemnym?...
— Niezaprzeczenie.
— Rozumnym?...
— Na nieszczęście, aż zanadto.
— Dlaczegóż więc chcecie, abym przesłał się z nim widywać?...\
— Bo jest źle myślącym.
— Doprawdy?... — o kim źle myśli?...
— O kardynale.
— Co takiego?... — zawołał Scarron — wszak widuję się ciągle z panem Despréaux, który o mnie źle myśli, jakże więc chcecie, abym zerwał z panem koadjutorem, dlatego że tam o kimś myśli nietęgo?... niepodobna!
Na tem stanęło, a Scarron — przez zmysł przekory — jeszcze częściej widywał się z panem Gondy.
Rankiem, w dniu, o którym mówić zamierzamy, a który był ostatnim w kwartale, Scarron, według zwyczaju, posłał lokaja z kwitem do kasy, po wypłatę pensji, lecz odpowiedziano mu, „że państwo nie ma już pieniędzy dla opata Scarrona“.
Gdy lokaj powrócił z tą odpowiedzią, Scarron miał właśnie wizytę księcia de Longueville, który ofiarował mu się z podwójną sumą, w stosunku do tej, jaką mu odjął Mazarini, lecz przebiegły paralityk ani myślał przyjąć. Tak sobie poradził, że o czwartej po południu całe miasto wiedziało o odmowie kardynała. Nadomiar był to czwartek, dzień przyjęć u opata; tłumnie się tam zebrano, a w całem mieście aż gotowało się od tej nowiny.
Przy ulicy Ś-go Honorjusza spotkał Athos dwóch nieznanych mu szlachciców, jadących konno, jak i on z pachołkami z tyłu, w tę, co i on, drogę. Jeden z nich uchylił kapelusza i rzekł do niego:
— Czy uwierzysz pan, że ten tchórz Mazarini odjął pensję biednemu Scarron!...
— To dziwne — odparł Athos, oddając jeźdźcom ukłon.
— Widać, że jesteś uczciwym człowiekiem, panie — odezwał się ten sam, który pierwszy do Athosa przemówił — ten Mazarini to istny bicz boży.
— O!... panie, któż o tem nie wie?
I rozstali się, zamieniwszy ukłony.
— Dobrze się składa, iż zmuszeni jesteśmy być tam dzisiejszego wieczoru; oświadczymy nasze współczucie temu biedakowi — rzekł Athos do wicehrabiego.
— Lecz ktoż to ten pan Scarron, że cały Paryż porusza?... — pytał Raul — czy to jaki minister w niełasce?...
— O! nie, wicehrabio, jest to poprostu mały człowieczek z wielkim rozumem, który popadł w niełaskę kardynała za jakiś czterowiersz na niego.
— A czyż szlachta układa wiersze?... — spytał Raul naiwnie — sądziłem, że to jej ubliża.
— Tak, zapewne, kochany wicehrabio — odrzekł ze śmiechem Athos — ale wtedy tylko, kiedy są nędzne; lecz, kto dobrze pisze, ten się jeszcze wsławia. Przykładem pan de Rotrou. Wszelako — dodał Athos, tonem zbawiennej rady — sądzę, iż lepiej nie tworzyć ich wcale.
— A zatem pan Scarron jest poetą?...
— Tak... i nie... zapomnij o tem, wicehrabio; uważaj na wszystko w tym domu; mów tylko gestami, a co najważniejsza, słuchaj dobrze.
— Dobrze, panie.
— Będziesz mnie widział wiele rozmawiającego z pewnym szlachcicem, należącym do moich przyjaciół: będzie to opat d‘Herblay, słyszałeś nieraz o nim.
— Przypominam sobie panie.
— Od czasu do czasu zbliżaj się do nas, jakby dla udziału w rozmowie, ale się nie odzywaj, a nawet nie słuchaj wcale. Ta komedja posłuży do tego, aby nam nie przeszkadzali natrętni.
— Dobrze, panie, wiernie spełnię twój rozkaz.
Athos poszedł najpierw złożyć dwie wizyty, a około siódmej skierowali się w stronę ulicy Tournelles. Ulica była zapchana lektykami, końmi i służbą. Athos utorował sobie drogę i wszedł wraz z Raulem.
Najpierwszą postacią, która wpadła mu w oczy, był Aramis. W szerokim zaś fotelu na kółkach, miękko wysłanym, pod baldachimem z materji, okryta kotarą z brokateli, trzepotała się mała figurka, dość jeszcze młoda, z twarzą, wesoło uśmiechniętą, blednącą czasami, lecz wyrażającą zawsze uczucie, dowcip i uprzejmość. Był to opat Scarron, wiecznie się śmiejący, drwiący, sypiący komplementami, pomimo że cierpiał bez przerwy.
Dokoła niego tłumnie cisnęli się panowie i damy.
Dwóch lokajów pełniło służbę w sposób dystyngowany.
Zobaczywszy Athosa, Aramis wyszedł na jego spotkanie, ujął go za rękę i przedstawił Scarronowi, który powitał nowego gościa uprzejmie i z szacunkiem, a z grzecznym dowcipem wystąpił do Raula.
Po upływie kilku minut, w przeciągu których Raul ochłonął z wrażenia i rozejrzał się w zgromadzeniu, rozwarły się drzwi i lokaj zaanonsował pannę Paulet. Athos dotknął lekko ramienia wicehrabiego.
— Przypatrz się tej kobiecie — rzekł — gdyż jest to osobistość historyczna; do niej to szedł król Henryk IV-ty, kiedy go zamordowano.
Raul zadrżał; od dni kilku podnosiła się przed nim zasłona, ukazując mu postacie bohaterskie; ta kobieta, młoda jeszcze i piękna, znała Henryka IV-go i rozmawiała z nim.
Każdy się cisnął do nowoprzybyłej, zawsze bardzo będącej w modzie. Była to kobieta wysoka, o kształtach wykwintnych i giętkich, z lasem włosów złocistych, jakie uwielbiał Rafael, a Tycjan — dawał swoim Magdalenom. Ten płowy kolor, a może wyższość, jaką nad innemi kobietami zdobyła, nadały jej imię Lwicy.
Dzisiejsze piękne panie francuskie, dążące do tego modnego tytułu, niechaj się dowiedzą, że on nie z Anglji pochodzi, lecz od ich pięknej rodaczki, panny Paulet.
Panna Paulet, pośród szmeru, jaki powstał na jej przybycie, przeszła prosto do Scarrona.
— I cóż, drogi mój opacie! — odezwała się z właściwym sobie spokojem — ubogi się stałeś?... dziś po południu wieść ta doszła nas u pani de Rambouillet; pan de Grasse nam o tem powiedział.
— Tak, lecz za to państwo stało się bogate, trzeba umieć poświęcić się dla kraju — odparł Scarron.
— Pan kardynał kupi sobie za piętnaście tysięcy liwrów na cały rok pomady i perfum — odezwał się ktoś z Frondy, w którym Athos poznał szlachcica, spotkanego na ulicy Ś-go Honorjusza.
— Lecz co Muza na to powie — dorzucił Aramis słodziutkim swoim głosem — Muza, która potrzebuje pozłacanej mierności:
Sivirgilio puer aut tolcrabile desit
Hospitium, caderent omnes a crinibus hydri.
— Podoba mi się to!... — rzekł Scarron, podając pannie Paulet rękę — lecz jeśli hydry już nie mam, pozostała mi jednak Lwica.
Każde słowo Scarrona było niezrównane tego wieczora. Jest to przywilej prześladowanych. Pan de Ménage aż skakał z radości. Pauna Paulet udała się na zwykłe swoje miejsce, lecz zanim usiadła, z wysokości swej powiodła królewskiem spojrzeniem po całem zgromadzeniu i na Raulu wzrok swój zatrzymała.
Utworzyły się dwie grupy, zupełnie oddzielne: jedna otaczała pana Ménage, druga zaś pannę Paulet. Scarron przebiegał od jednej do drugiej, kierując swoim fotelem na kółkach, pomiędzy tym ściskiem z taką zręcznością, jak sternik doświadczony kieruje łodzią na morzu najeżonem skałami.
— Kiedy porozmawiamy?... — zagadnął Athos Aramisa.
— Chwilkę jeszcze — odparł tenże — za mało jest jeszcze osób, moglibyśmy być zauważeni.
Znowu drzwi się otworzyły, i lokaj zaanonsował pana koadjutora. Wszyscy zwrócili się w tę stronę, bo imię tej osobistości poczynało być popularne. Athos poszedł za przykładem innych.
Znał tylko z nazwiska opata Gondy. Zobaczył młodego czarnego człowieczka, krzywego, krótkowidza, z rękami niezdatnemi do niczego, chyba, że do chwycenia za szpadę lub pistolet; na wstępie potknął się on o stolik i o mało go nie przewrócił; mimo to wszystko jednak miał na twarzy wyraz wyższości i dumy.
Scarron zawrócił na miejscu i potoczył fotel ku niemu. Parnia Paulet pozdrowiła go ręką.
— A co!... — odezwał się koadjutor, spostrzegając Scarrona, lecz wtedy dopiero, gdy się na niego natknął — popadłeś w niełaskę, opacie?...
Frazes ten był na porządku dziennym; sto razy powtórzony był tego wieczoru, a Scarron po raz setny musiał go odbijać konceptem: nie dziw, że zaciął się na chwilę.
— Pan kardynał Mazarini zechciał łaskawie o mnie pomyśleć — powiedział.
— Cudownie!... — wykrzyknął Ménage.
— Lecz jakże poczynać sobie będzie, aby nas nadal przyjmować?... — mówił dalej koadjutor. — Jeżeli dochody twoje zmniejszają się, będę zmuszony mianować cię kanonikiem katedralnym.
— O!... za nic w świecie — odparł Scarron — skompromitowałbym pana do reszty.
— Zatem masz jeszcze środki, o których my nie wiemy?...
— Zaciągnę pożyczkę u królowej.
— Ależ Jej Królewska Mość nic nie ma, coby do niej wyłącznie należało — odezwał się Aramis — wszak ona żyje pod prawem wspólnej własności?...
Koadjutor uśmiechnął się do Aramisa, i przyjacielsko kiwnął na niego palcem.
— Przebacz, drogi opacie — rzekł mu — spóźniasz się trochę, muszę ci zrobić podarek.
— Z czego?... — zapytał Aramis.
— Ze sznura do kapelusza.
Wszyscy zwrócili się w stronę koadjutora, który dobył z kieszeni sznur jedwabny osobliwszej formy.
— O!... to fronda!... — rzekł Scarron.
— Istotnie!... — odparł koadjutor — wszystko się teraz robi à la frondę. Polecam ci mojego rękawicznika, d‘Herblay, on robi rękawiczki à la frondę; a tobie Scarron, mojego piekarza z nieograniczonym kredytem; piecze bułki wyśmienite, także à la frondę.
Aramis wziął sznur i przywiązał do kapelusza. Tymczasem znowu zaanonsowano:
— Księżna de Chevreuse!...
Na odgłos tego imienia powstali wszyscy. Scarron potoczył się śpiesznie ku drzwiom. Raul pokraśniał. Athos dał znak Aramisowi, który się wsunął we framugę okna. Pośród pełnych szacunku powitań, jakiemi ją przyjęto, księżna szukała widocznie kogoś w towarzystwie. Dostrzegła nareszcie Raula i oczy jej zabłysły; zobaczyła Athosa i posmutniała; ujrzała Aramisa we framudze okna i poza wachlarzem zrobiła lekko zdziwioną minkę.
— Ale, ale, — odezwała się, jak gdyby chcąc rozpędzić myśli, które ją pomimowolnie oblegały, — jakże się miewa biedny Voiture?... Czy nie wiesz czasem, Scarronie?...
— Jakto, pan Voiture chory — zapytał szlachcic, który rozmawiał z Athosem na ulicy Ś-go Honorjusza — co mu się stało?...
— Grał w karty, zapomniawszy rozkazać swemu służącemu, aby wziął dlań koszulę do zmiany, gdy przegra wszystko — rzekł koadjutor — z tej przyczyny zaziębił się i teraz jest umierający.
— Gdzież on jest?...
— E!... mój Boże!... u mnie. Wystawcie sobie, biedny Voiture uczynił ślub uroczysty, że nie będzie grać już nigdy. Po upływie trzech dni nie mógł już wytrzymać, wybiera się więc do arcybiskupstwa, abym go zwolnił z przysięgi. Nieszczęściem, byłem w tej chwili mocno zajęty ważnemi sprawami z zacnym radcą Broussel w głębi moich apartamentów; Voiture spostrzegł zaraz przy stoliku do gry markiza Luynes, oczekującego na partnera. Markiz woła nań i zaprasza do partji. Voiture odpowiada, że nie może, dopóki nie zwolnią go z przysięgi. Luynes występuje w mojem imieniu i grzech bierze na siebie; Voiture siada do stołu i przegrywa czterysta talarów, wyszedłszy, zaziębia się i kładzie, aby więcej nie powstać.
— Więc rzeczywiście w takiem jest kochany Voiture niebezpieczeństwie?... — zapytał Aramis, napół ukryty za firanką okna.
— Niestety!... — odparł pan Ménage — bardzo jest niedobrze, i bardzo być może, iż opuści nas ten wielki człowiek, deseret orbem.
— A to dobre sobie!... — cierpko odezwała się panna Paulet — on miałby umrzeć!... nie głupi! Otoczony jest sułtankami, jak turek jaki. Pani de Sainton przyleciała i poi go buljonem. Pani la Renaudot wygrzewa mu prześcieradła, i tak samo wszystkie, skończywszy na przyjaciółce naszej, pani de Rambouillet, która śle mu ziółka raz po raz.
— Nie lubisz go, droga Parthénio — śmiejąc się, rzekł Scarron.
— O!... jakaż niesprawiedliwość, mój drogi chory!... do tego stopnia nie czuję dlań żadnej nienawiści, że z przyjemnością dawałabym na msze za pokój jego duszy.
— Nie darmo nazwano cię Lwicą, ukochana moja — odezwała się ze swego miejsca pani de Chevreuse — kąsasz bez litości.
— Zdaje mi się, że zanadto pani lekceważy wielkiego poetę — odważył odezwać się Raul.
— On... wielki poeta?... Zaraz znać, że z prowincji przybywasz, wicehrabio, jak mi przed chwilą sam powiedziałeś, i że nie widziałeś go nigdy. On!... wielki poeta?...
Pięć stóp ma zaledwie!
— Brawo!... brawo!... — zawołał mężczyzna wysoki, czarny i suchy, z dumnie podkręconym wąsem i ogromnym rapirem. — Brawo!... piękna Paulet!... Czas już tego V’oitura na właściwe miejsce sprowadzić. Znam się chyba na poezjach, a oznajmiam śmiało, iż jego utwory uważałem zawsze za mocno nieznośne.
— Kim jest ten junak? — zapytał Raul Athosa.
— Pan de Scudéry.
— Autor Klelji i Wielkiego Cyrusa?
— Komponował bajki do spółki ze swoją siostrą, która rozmawia w tej chwili z tą ładną osóbką, tam, przy panu Scarron.
Raul obejrzał się i zobaczył dwie twarze świeżo przybyłych osób: jedna z nich śliczniutka, wiotka i smutna, o pięknych czarnych włosach, z oczami aksamitnemi, jak bratki fiołkowe, połyskujące z pod listków złoconemi płatkami; druga, wyglądająca na opiekunkę pierwszej, chłodna, sucha i żółta, istna postać duenny lub dewotki. Raul postanowił sobie nie opuścić salonu, dopóki nie pomówi z dziewczęciem o aksamitnych oczach, które niepojętą dlań grą myśli, jakkolwiek nie odznaczało się żadnem do tamtej podobieństwem, uprzytomniło mu biedną małą Ludwikę, cierpiącą w zamku de La Valliere, a w tym tłumie zapomnianą przezeń na chwilę.
Aramis tymczasem zbliżył się do koadjutora, który z miną uśmiechniętą szepnął mu kilka słów do ucha. Ten pomimo panowania nad sobą nie mógł się powstrzymać od lekkiego wzruszenia.
— Śmiej że się, patrzą na nas — rzekł mu pan de Retz.
I odszedł od niego, aby porozmawiać z panią de Chevreuse, otoczoną tłumami. Aramis przymuszał się do śmiechu, aby zmylić domysły ciekawców, a, zobaczywszy, że znowu Athos wchodzi we framugę okna, skąd przed chwilą wyszedł, podążył za nim, z całą swobodą zamieniwszy z obecnymi po kilka słów na prawo i na lewo.
Skoro się tylko zeszli, rozpoczęli bardzo ożywioną rozmowę. Wtedy Raul zbliżył się do nich, jak mu zalecał Athos.
— Pan opat zaznajamia mnie z wierszami Voitura — na cały głos powiedział Athos — jest on niezrównany.
Postawszy czas jakiś w pobliżu nich, Raul poszedł się połączyć z otoczeniem pani de Chevreuse, do której przysiadła się panna Paulet z jednej, a panna Scudéry z drugiej strony.
— Nieinaczej! — mówił koadjutor — lecz pozwolę sobie niezupełnie podzielać zdanie pana Scudery; przeciwnie, ja uważam, iż pan Voiture jest poetą najczystszej wody. Brak mu jedynie pojęć politycznych.
— Więc co?... — pytał Athos.
— Jutro — odrzucił śpiesznie Aramis.
— O której godzinie?...
— O szóstej.
— Gdzie?...
— W Saint-Mande.
— Kto ci o tem powiedział?...
— Hrabia de Rochefort.
Ktoś nadchodził.
— A co do idei filozoficznych, biedny Voiture pozbawiony jest ich najzupełniej. Ja przyłączam się do zdania pana koadjutora: Voiture — to poeta czystej wody.
— Rzeczywiście, w poezji cudowny — odezwał się Ménage — w każdym jednak razie potomność, podziwiając go, będzie miała do zarzucenia mu rzecz jedną, że wprowadził zbytek licencji w układzie wierszy; że bezwiednie zabił poezję.
— Zabił, trafnie powiedziane — rzekł Scudéry.
— Lecz listy jego — cóż to za arcydzieła — odezwała się pani de Chevreuse.
— O!... pod tym względem, to znakomitość skończona — rzekła panna Scudéry.
— To prawda — odparła panna Paulet — lecz dopóki żartuje; gdyż w listach poważnych litość wzbudza, bo, przyznasz pani, że tam, gdzie rzeczy po imieniu nazwać nie może, źle je bardzo określa.
— Lecz na to przynajmniej pani się zgodzi, iż w żarcie jest trudny do naśladowania.
— Zapewne — podchwycił Scudery, podkręcając wąsa, uważam jedynie, że komizm u niego jest wymuszony, a żart zbyt poufały. Weźmy jego List karpia do szczupaka.
— Nie biorąc już tego w rachubę, że najlepsze jego natchnienia pochodziły z pałacu Rambouillet. Weźcie Zelidę i Aleidaleę.
— Co do mnie — odezwał się Aramis, podchodząc do kółka — z pełnym szacunku ukłonem dla pani de Chevreuse, która mu odpowiedziała miłym uśmiechem — co do mnie, zrobiłbym mu zarzut za wielkiej swobody względem osób dostojnych. Uchybił nieraz siostrze królewskiej, panu marszałkowi d‘Albrat, panu de Schomberg, samej nawet królowej.
— Jakto królowej?... — zapytał Scudery, wystawiając prawą nogę naprzód, jakby miał stanąć do walki. — Morbleu!... tego nie wiedziałem. W jakiż to sposób uchybił on królowej?...
— Nie znacie państwo jego wiersza: Myślałem?
— Nie — odezwała się pani de Chevreuse.
— Nie — rzekła panna Scudéry.
— Nie — dodała panna Paulet.
— Sądzę, iż królowa mało komu dała go poznać; lecz ja go mam z dobrego źródła.
— I pamiętasz go pan?...
— Przypomnę sobie może.
— Słuchamy, słuchamy!... — odezwało się kilka głosów.
— Oto z jakiej przyczyny powstał ten wiersz — mówił Aramis. — Voiture sam na sam z królową używał w jej karecie przejażdżki w lesie Fontaineblau; udawał umyślnie zamyślenie, aby królowa zapytała, o czem tak myśli, i powiodło mu się.
— „O czemże tak myślałeś, panie Voiture?...“ — zapytała królowa.
Voiture uśmiechnął się, zdawał się chwilkę zastanawiać, aby sądzono, iż improwizuje, i odpowiedział:
Myślałem, że przeznaczenie
Wśród twoich nieszczęść nawały,
Podało ci zasłużenie
Wieniec zaszczytów i chwały;
Lecz że szczęśliwsza byłaś,
Z tem, co dawały ci nieba,
Gdy o miłości — nie powiem... śniłaś!...
Choć tak dla rymu potrzeba.
Scudéry, Ménage i panna Paulet wzruszyli ramionami.
— Poczekajcie państwo — powiedział Aramis — są tego trzy strofy.
— O!... powiedz pan wszystkie — odezwała się panna Scudéry — to istna piosenka.
Myślałem, że dziecię bogów,
Coć broni swojej użyczał,
Wygnany już z twoich progów,
Uciekł bezbronny i zdziczał.
Cóż dla mnie za korzyść teraz,
Że myślę o tobie w tej chwili?
Jeżeli tak poniewierasz
Tymi, coć dobrze służyli.
— O!... co do tego ostatniego rysu — odezwała się pani de Chevreuse, — nie wiem, czy on odpowiada regułom poetyckim, lecz proszę o łaskę dla niego, jako wyrazu prawdy, a pani de Hautefort, pani de Sennencey poprą mnie, jeśli potrzeba, nie licząc już pana de Beaufort.
— Mniejsza o to, mnie to już nic nie obchodzi — rzekt Scarron — od dziś przestałem być jej chorym.
— A ostatnia strofa?... — zapytała panna Scudery — ostatnia?... słuchamy.
— Zaczynam — rzekł Aramis — ostatnia ma tę wyższość, że występuje z imionami własnemi tym sposobem wątpliwości nie pozostawia.
Myślałem — jak zwykle, w natchnieniu
Mam zwyczaj myśleć dziwacznie, —
Ze w twojem usposobieniu,
Chęć nowa błyska nieznacznie.
Zamiast mnie, tybyś wolała
Byś Buckinghama ujrzała,
Kto wtenczas byłby wyklęty?
Książę, czy ojciec Wincenty?[1]
Ostatnia strofa wywołała krzyk oburzenia na impertynencję Voitura.
— Co począć, lecz wiersze te wydają mi się prześliczne — odezwało się dziewczę z aksamitnemi oczyma.
Takie było i Raula zdanie i, zbliżając się do Scarrona, ozwał się zarumieniony:
— Panie Scarron, zechciej mi powiedzieć łaskawie, proszę, kim jest ta młoda dama, która sama jedna jest przeciwnego zdania, niż całe to świetne zebranie.
— A!... a!... młody mój wicehrabio — odrzekł tenże — zdaje mi się, iż masz ochotę zaproponować jej przymierze zaczepno-odporne?...
Raul zaczerwienił się znowu.
— Przyznaję, iż te wiersze wydają mi się wyborne.
— Tak jest, rzeczywiście — zcicha odparł Scarron — lecz, sza!... nie mówi się tego między poetami.
— Ale ja nie mam honoru być poetą i zapytywałem pana....
— Prawda: kim jest ta młoda dama, wszak o nią pytasz?... Jest to piękna Indjanka.
— Zechciej mi pan wybaczyć, lecz tyle wiem, co i przedtem. Niestety! jestem parafjaninem.
— Bezwątpienia, jest to osóbka najbardziej zachwycająca ze wszystkich: panna Franciszka d‘Aubigné.
— Miałażby pochodzić z rodziny sławnego Agrypy, przyjaciela Henryka IV?
— Wnuczka jego. Przybywa z Martyniki, dlatego Indjanką ją nazywam.
Raul spojrzał rozszerzomemi oczyma; wzrok jego spotkał się ze wzrokiem młodej panny, która się uśmiechnęła.
Mówiono w dalszym ciągu o Voiturze.
— Panie — odezwała się panna d‘Aubigné, zwracając się do Scarrona, jak gdyby dla wmieszania się do rozmowy jego z wicehrabią, — nie podziwiasz przyjaciół biednego Voitura!... Posłuchaj tylko, jak niby chwaląc, po jednem piórku go oskubują!... Jeden zaprzecza mu zdrowego rozumu, drugi poezji, trzeci oryginalności, inny komizmu, to znowu niezależności, ostatni nareszcie... Boże mój!... cóż mu więc pozostawią, tej znakomitości skończonej?... jak mówi panna Scudéry?...
Scarron roześmiał się, a za nim Raul. Piękna Indjanka, zdziwiona wrażeniem, jakie sprawiła, spuściła oczy i przybrała niewinną minkę.
— Rozumna osóbka — rzekł Raul.
Athos, nieruchomy we framudze okna, górował nad całą tą sceną z uśmiechem wzgardy na ustach.
— Przywołaj mi pan hrabiego de la Fére — rzekła pani de Chevreuse do koadjutora — mam mu coś do powiedzenia.
— Ja zaś chcę, aby myślano, że do niego nie mówię. Kocham go i uwielbiam, bo znam jego dawne przygody, niektóre przynajmniej; ale chcę powitać go aż pojutrze.
— Dlaczego pojutrze?... — spytała pani de Chevreuse.
— Dowiesz się pani jutro wieczorem — odparł koadjutor ze śmiechem.
— Doprawdy, kochany mój Goudy, — powiedziała księżna — mówisz, jak Apokalipsa. Panie d‘Herblay — dodała, zwracając się w stronę Aramisa — czy zechcesz raz jeszcze być moim serwanto?...
— Jakto, księżno!... — odparł Aramis — dziś, jutro, zawsze rozkazuj.
— Kiedy tak, idź po hrabiego de la Fére, mam z nim do pomówienia.
Aramis poszedł po Athosa i powrócił z nim razem.
— Panie hrabio — rzekła księżna, oddając Athosowi list — oto masz, co ci obiecałam. Protegowany nasz będzie doskonale przyjęty.
— Pani — rzekł Athos — szczęśliwym, iż zawdzięcza ci cokolwiek.
— Pod tym względem, nie masz mu czego zazdrościć, bo go tobie, panie, winnam być wdzięczna, że go poznałam — odparła złośliwa kobietka z uśmiechem, który przypomniał Aramisowi i Athosowi Marję Michon.
To mówiąc, powstała i zażądała swojej karety. Panny Paulet nie było już, panna Scudéry zbierała się do odjazdu.
— Wicehrabio — rzekł Athos, zwracając się do Raula — idź za księżną de Chevreuse; poproś o łaskę, aby przyjęła twą rękę przy zejściu, a w drodze podziękuj jej za to.
Powoli tłumy się przerzedziły. Scarron udawał, że nie widzi, iż niektórzy z gości prowadzili tajemnicze rozmowy, że do wielu z nich przyszły listy i że jego zebranie zdawało się mieć cel ukryty, zbaczający od literatury, o której tak było głośno. Lecz cóż go to mogło obchodzić?.. teraz już można było spiskować u niego swobodnie: od dzisiaj bowiem, jak mówił, nie był chorym królowej.
Raul towarzyszył księżnej do samej karety, gdzie, wsiadając, podała mu rękę do pocałowania; następnie — przez jeden z tych szalonych wybryków, które ją czyniły tak zachwycającą, a nadewszystko niebezpieczną, — znagła objęła rączkami głowę jego i pocałowała w czoło, mówiąc:
— Wicehrabio, niech moje życzenia i ten pocałunek szczęście ci przyniosą!
Odepchnęła go potem zlekka i wydała woźnicy rozkaz jechania do pałacu de Luynes. Ruszyła kareta; pani de Chevreuse przesłała mu ręką ostatnie pożegnanie, a Raul powrócił, oszołomiony. Athos domyślił się, co zaszło, i uśmiechnął się.
— Chodź, wicehrabio — rzekł — czas ci już odejść; jutro jedziesz do armji brata królewskiego; prześpij dobrze ostatnią noc, jako obywatel.
— Więc będę żołnierzem?... — zawołał młodzieniec — o!... panie, dziękuję ci z całego serca.
— Adieu, hrabio — rzekł opał — d‘Herblay — wracam do mego klasztoru.
— Adieu, opacie — rzekł koadjutor — jutro mam kazanie, a dwadzieścia tekstów mam dziś jeszcze do przejrzenia.
— Adieu, panowie — odpowiedział Athos — ja zaś będę spał jednym tchem dwadzieścia cztery godziny, upadam ze znużenia.
Trzej mężczyźni pożegnali się, zamieniwszy ostatnie spojrzenia. Scarron śledził ich zpod oka, z poza portjery salonu.
— Żaden z nich nie zrobi tego, co powiedział — szepnął z dziwnym uśmiechem — szczęść Boże tym dzielnym ludziom!... Kto wie, czy nie pracują na to, aby mi powrócić pensję moją!... Oni władają rękami... Niestety!... mnie tylko język pozostał, lecz postaram się dowieść im, że to także coś znaczy. Hola!... Champenois, jedenasta już bije... Zawieź mnie do łóżka!... Ach!... jaka ona czarująca ta panna d‘Aubigné!
I biedny paralityk schronił się do swojej sypialni, drzwi się za nim zamknęły, a w salonie przy ulicy Tournelle światła jedne po drugich zagasły.