<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Dworek przy cmentarzu
Podtytuł Z niewydanego rękopisu
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1900
Druk Drukarnia A. T. Jezierskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Niedaleko od miasteczka, może o milę drogi, może więcej, była wieś Dębianka. Leżała ona w okolicy lesistej, smutnej, nad brzegami ogromnego jeziora.
Pamiętam dobrze i wieś i jezioro, niby nieruchome i ciche, a przecież pieniące się ciągle przy brzegach i wyrzucające swą pianę białą na piasek i na trawę. Brzegi miejscami były przystępne, miejscami porosłe wysoko trzciną, o kitach aksamitnych, czarnych.
I to pamiętam, że nad jeziorem była chatka, a w niej mieszkał rybak Mateusz, główny dostawca ryb w zimie, a raków podczas lata.
Mateusza tego znano w całem miasteczku, wszyscy go poważali i lubili.
Umiał on przepowiadać pogodę i zmiany powietrza, wiedział, czy zima będzie lekka, czy mroźna, lato dżdżyste, czy suche.
Gospodarze i to nietylko chłopi, ale i panowie z dużych majątków, rad Mateusza słuchali i gdy zalecił śpieszyć ze żniwem — śpieszyli, gdy kazał siew opóźnić — opóźniali i nigdy nikt źle na tem nie wyszedł.
W owej Dębiance, we dworze, który tem tylko od wiejskich chałup się różnił, że miał ganek na słupach i nieco większe okna, mieszkał szlachcic, niejaki pan Piotr.
Jak się nazywał, nie pomnę, i nie należy to zresztą do rzeczy, ale postać jego żywo mi stoi w pamięci.
W owej epoce panowie mieli twarze wygolone zupełnie, jak księża, rzadko kto nosił faworyty, wąsów prawie nikt — ten pan Piotr zaś miał ogromne wąsiska i bardzo długą, prawie do pasa spadającą brodę, w części białą, a w części barwy nici konopnych.
Wzrostu był wysokiego, tuszy dobrej, miał głowę łysą, oczy czarne, przenikliwe, nad któremi sterczały wielkie, nastroszone brwi, jak dwa krzaki.
Ujrzawszy go pierwszy raz, można się było przestraszyć, taki miał pozór marsowaty i groźny; można się było przerazić, gdy krzyknął głosem tubalnym i z pod brwi surowe rzucił spojrzenie. Poznawszy go bliżej, podziwiać trzeba było jego łagodność. Umiał on pieszczotliwie przemówić i po głowie pogłaskać, a dzieci lubił niezmiernie.
Jako myśliwy słynął na całą okolicę z celnych strzałów i niesłychanej siły i odwagi.
Lasy były ogromne, zwierzyny grubej obfitość, bo miała się gdzie gnieździć w kniejach niedostępnych i łoskot siekier jej nie płoszył.
Legendy opowiadano o tym panu Piotrze.
Mówiono, że na dzika nie chodził inaczej, jak z kordelasem, a dla bezpieczeństwa zatkniętą miewał za pasem ciężką i ostrą siekierę, którą mógł niby piórkiem wywijać.
Tak uzbrojony, nie lękał się nawet ranionego odyńca, któremu, jak wiadomo, nie bardzo kto dostoi. Psy trzymał potężne, brytany specyalnie ułożone do takich polowań ryzykownych. Dość było, aby przez minut kilka, pochwyciwszy dzika za uszy, przytrzymały go na miejscu. Pan Piotr zdążył zawsze wbić mu kordelas w samo serce, lub też potężnem uderzeniem siekiery rozpłatać czerep na dwoje.
Na taką wyprawę palnej broni nie brał z sobą nigdy, uważając ją za zupełnie zbyteczną.
— Śrót na zające i ptaki, loftki na lisa i wilka, kula na kozła, a na dzika lub niedźwiedzia broń biała.
Niedźwiedzi w okolicy nie było, ale dzików mnóstwo z jego ręki ginęło, a pan Piotr z rozpraw tych wychodził cało. Raz tylko dziwnym wypadkiem odyniec kłem go zawadził, ale nie bardzo, ciapnął go w nogę, z dołu w górę, od kolana do uda prawie; arteryi nie uszkodził, kości nie pogruchotał, delikatnie się obszedł.
Po tem potrąceniu przeleżał pan Piotr w łóżku przez cztery tygodnie. Doktór Głowacki do Dębianki przyjechał, nogę tam jakoś po swojemu załatał, maściami różnemi zakleił — no i wygoiło się ostatecznie tak, że brodaty myśliwiec znów na wyprawy się puszczał.
Przez całe cztery tygodnie doktór przyjeżdżał, sam ranę opatrywał, sam ją przemywał, felczerowi dotknąć nawet nie pozwolił...
Bo też to była przyjaźń, przyjaźń dawna, wypróbowana i może dlatego, że taka serdeczna i gorąca, później się w straszną zamieniła nienawiść.
O tej przyjaźni dużo swego czasu w okolicy i w miasteczku mówiono, jeszcze kiedy panowała święta zgoda, a później o nienawiści mówiono więcej jeszcze, niż o przyjaźni, tak dalece, że utworzono przysłowie: „Kochają się, jak doktór z panem Piotrem.”
Gdy pan Piotr wjeżdżał do miasteczka, doktór zamykał się w swoim gabinecie na klucz; gdy doktorowi droga koło Dębianki wypadała, a pan Piotr na polu był, wtenczas to kładł się w bruzdę jak długi i patrzył w niebo, byle tylko antagonisty swego nie widzieć.
Długo nie wiedziałem, o co tym ludziom chodzi, aż kiedyś dziadek mi tę historyę szczegółowo opowiedział.
Dziadek, gdy bywał w dobrym humorze, co zresztą z powodu starości i cierpień reumatycznych, jakim podlegał, nie zdarzało się zbyt często, lubił gawędzić.
Zasiadał wtedy w fotelu, zapalał fajkę i popijał herbatę, którą wówczas kupowano w aptece i używano jako lekarstwo rozgrzewające i mające własność zapobiegania rozmaitym chorobom.
Było to w porze zimowej, na kominku płonął ogień, dziadek czytał gazetę, a ja robiłem tak zwane „fidybusy.” Dziś mało kto rozumie, co ten wyraz oznacza. Były to paski papieru, składane wzdłuż i mające służyć do zapalania fajki. Zapałkami wtedy nie szafowano tak jak dziś; chłop obywał się krzesiwem i hubką, baba przechowywała ogień na kominie od dnia do dnia, niby święty Znicz, zapałek zaś, zwłaszcza „salonowych” (pachnących straszliwie), używali tylko państwo i to w sposób bardzo umiarkowany.
Dziadek odłożył gazetę, okulary zsunął na czoło, kazał sobie podać świeżą fajkę i rzekł, jakby sam do siebie:
— Alianci, alianci; licha warte wszystkie te ich alianse.
— Co to znaczy alianse? — zapytałem.
— Alians znaczy przymierze — odrzekł — alianci sprzymierzeńcy, czyli ludzie, którzy zjednoczyli się w jakimś wspólnym celu i przyrzekli sobie wzajemną pomoc. To jest alians. W polityce praktykują się takie związki kilku krajów w celu zaczepki lub obrony od wspólnego nieprzyjaciela. Rządy krajów sprzymierzonych zawierają z sobą traktaty, czyli umowy i są niby w przyjacielskich stosunkach... ale ta przyjaźń najczęściej niewiele wartą bywa, bo każdy tylko o swoich interesach myśli, o sprzymierzeńca nie dba, a nawet przy sposobności gotów się na niego rzucić. Niby to stosunki przyjazne, niby zgoda, niby jedność, a w rzeczywistości „kochają się, jak doktór z panem Piotrem.”
Roześmiałem się głośno, dziadek również się śmiał.
— Proszę dziadzi dobrodzieja — odezwałem się nieśmiało — widzę z tego, że pan doktór i pan Piotr musieli kiedyś mieć alians.
— Domysł nie głupi, wcale nie spodziewałem się go po twojej dość tępej głowinie. Przypuszczasz więc, że byli w aliansie. Jakbyś wiedział, kochali się bardzo. Jak którego tygodnia pan Piotr nie pokazał się w mieście, to doktór rady sobie dać nie mógł i jechał zaraz do niego w odwiedziny. Pan Piotr z synem bywał u doktora, doktór ze swoją rodziną u pana Piotra, coś nawet przebąkiwali, że panna Felicya...
— Panna Felicya? — spytałem zaniepokojony.
— No, mówię wyraźnie, panna Felicya. Cóżeś tak oczy wytrzeszczył?
— Ja zawsze tak patrzę...
— To staraj się patrzeć inaczej, bo głupią masz minę z takiem spojrzeniem. Owoż mówiono, że panna Felicya wychodzi za mąż za syna pana Piotra, Stanisława. To było przed kilku laty... nagle stosunki zostały zerwane. Pan Piotr nie zna doktora ani jego rodziny, doktór najsurowiej zakazał wspominać o panu Piotrze. Widzisz, słusznie mówią ludzie mądrzy i uczeni, że z wielkich sentymentów bywają wielkie i nieprzejednane nienawiści. Dlatego też, jak kto chce dobrze określić nienawiść, to mówi: „kochają się jak pan Piotr z doktorem.”
— Ciekawy jednak bardzo jestem, o co się poróżnili.
— Tyś bo zawsze ciekawy! No, ale skoro znasz skutek, poznaj przyczynę, o ile potrafisz ją zrozumieć. Pan Piotr jest polityk i doktór także, bo wiedzieć ci trzeba, że polityka, to bardzo ważna rzecz i że każdy umysł wyższy powinien się nią zajmować. Ale... dobrze, żem sobie przypomniał!... kupisz librę papieru, sporządzisz kilka kajetów i od jutra codziennie dla wprawy w styl i dla obznajmienia się z wyrazami politycznemi, przepisywać będziesz całemi ustępami „Gazetę Warszawską.” Wiedzieć powinieneś o tem, że piękny, potoczysty styl, to ozdoba młodzieńca. Pamiętaj-że o seksternie i o „Gazecie Warszawskiej,” rozumiesz?
Nie bardzo mi się to podobało, ale że dziadek nie znosił najmniejszego oporu i wymagał bezwarunkowego posłuszeństwa, więc odrzekłem:
— Słucham, dziś jeszcze pożyczę od Małgorzaty igły i zszyję kajet...
— To dobre a pożyteczne dla ciebie, ani będziesz wiedział, kiedy się nauczysz pisać jasno i ozdobnie. Ja za czasów młodości przepisywałem kazania Skargi, dyaryusze sejmowe, to też, nie chwaląc się, słynąłem swego czasu z ozdobności pióra, a i dziś jeszcze potrafię porządnie listy układać; ale wracam do rzeczy. Jak powiedziałem, obadwaj przyjaciele lubili politykę i zajmowali się nią bardzo, lecz quod capita tot sensus, czyli co głowa, to rozum! Jeden miał takie zdanie, drugi inne. Posprzeczali się nieraz, pogodzili i znów posprzeczali. Ale jednego razu przyszło do bardzo burzliwej dysputy, a stało się to właśnie w dworku u pani rotmistrzowej, przy dość licznem zgromadzeniu. Doktór dowodził, że jeden jest na świecie naród szlachetny, bohaterski, a tym narodem jest Francya, na co pan Piotr odrzekł: że Francuzi, to zgraja samych wartogłowów, ludzi lekkomyślnych, niepewnych. — Co, powiada, można się spodziewać po takich, którzy sami u siebie porządku utrzymywać nie umieją, robią rewolucye, zmieniają rządy, rżną się między sobą, jak mordercy i wyrabiają hece, jak kuglarze... Co można na takich ludzi liczyć? Gdy pan Piotr to powiedział, zrobiła się cisza, taka cisza, że przelatującą muchę można było usłyszeć.
— Dlaczego zrobiła się taka cisza? — spytałem.
— Dlatego, że zdanie było zbyt śmiałe, że się różniło z przekonaniem powszechnem. Od kilku już pokoleń mieliśmy słabość do tego narodu: kto tylko mógł, uczył się po francusku, przyswajaliśmy sobie ich strój, ich obyczaje, a kiedy armie wielkiego Napoleona szły z nieustannym tryumfem od piramid egipskich, bracia nasi mieli sobie za honor walczyć w ich szeregach.
— Więc pan Piotr powiedział źle?
— Źle i za śmiało. Francuzów lekceważyć nie można, to naród dzielny, bohaterski, nieraz tego dawał dowody. Cywilizacya ich stoi wysoko, ich język używany jest w stosunkach dyplomatycznych, rządy prowadzą w nim korespondencyę międzynarodową, nauka w Paryżu kwitnie, wynalazki francuskie zdumiewają świat, a francuskie książki obiegają Europę i Amerykę, dostają się wszędzie, gdzie się w większym lub mniejszym stopniu cywilizacya dostać zdążyła... Czytywane są pod zwrotnikiem i na Podlasiu, w Nowym Yorku i koło Kocka. Wiadoma rzecz, że Francya zawsze była przewodniczką i mistrzynią narodów, że wydała z siebie mężów, których imiona są i pozostaną na zawsze nieśmiertelne.
Otóż nic dziwnego, że zrobiła się cisza, a wszyscy rozumieli, że burza po niej wybuchnie. Doktór powstał z krzesła i zmierzył pana Piotra oczami, a potem zapytał głosem, w którym drgała tłumiona wściekłość:
— Tak? jakiż więc naród zdaniem pańskiem powinien cieszyć się naszą sympatyą?
— Anglicy!
— Anglicy? i za cóż, jeżeli spytać wolno?
— Bo to są ludzie poważni, silni, pewni. Kto na nich liczy, zawodu nie dozna, kto im zawierzy, dobrze zrobi... Napoleon I-szy przelał rzeki krwi ludzkiej, był genialny rozbójnik, ale więcej nad to nic! Z kim tylko miał stosunek, każdego wyzyskał i oszukał.
— Pan to śmiesz mówić? — zawołał doktór, czerwony z oburzenia, a pan Piotr odpowiedział bardzo spokojnie:
— Śmiem, nie cofam i sto razy powtórzę.
— W takim razie jesteś...
— Panie Głowacki! — rzekł na to Piotr — obecność szanownej gospodyni domu, oraz miejsce, w którem się znajdujemy, nie pozwala mi wpakować ci tego wyrazu do gardła... fakt, żeś mi życie ocalił, zabrania mi wpakować kuli pod żebro... odchodzę i zrywam z panem wszelkie stosunki. — Skłonił się pani rotmistrzowej i wyszedł. Od tej pory datuje się wzajemna nienawiść, od tej pory przestali do siebie mówić, patrzeć nawet na siebie. Ma się rozumieć i małżeństwo syna Piotra z panną Felicyą rozchwiało się, na czem, o ile mogę wnosić, doktór dobrze nie wyjdzie.
— Jak to rozumieć? — spytałem.
— Bardzo prosto. Panna Felicya do tej pory w domu. Trafiało jej się kilka partyj i nawet dobrych. Ojciec namawiał, prosił, perswadował, krzyczał, nawet i groził, lecz to wszystko nic nie pomogło. Panna się uparła, że nigdy zamąż nie wyjdzie i do tej pory przynajmniej dotrzymuje słowa. Otóż powiedziałem ci, dlaczego doktór z panem Piotrem są jak pies z kotem.
— Z takiej bagatelnej przyczyny...
— Wyobrażasz sobie, że to bagatelna przyczyna, smyku jakiś! Ta bagatelna przyczyna, to kwestya zasad. Nie odzywaj się na drugi raz z takiem zdaniem, gdyż będę zmuszony wziąć rzemień i wypiszę ci na plecach obszerny traktat o tem, co znaczy bagatela. Widzisz go! bęben, bech, berbeć, od ziemi nie odrósł, a już będzie sądził i krytykował postępowanie ludzi starszych. Trzeba ci o tem wiedzieć, że pan Piotr nietylko doktora, ale i wielu innych sobie naraził, bo większość tak samo myśli, jak doktór... większość. Czy rozumiesz, co to znaczy? Większość wierzy w to, w co doktór wierzy, a kto wierzy inaczej, ten jest... w błędzie... Pamiętaj o tem na przyszłość!
Widząc, że dziadek zapala się i z obawy, żeby pogróżki co do rzemienia w czyn nie wprowadził, wymknąłem się do drugiego pokoju i zabrałem się niby do nauki, lecz zamiast o geografii, o pannie Felicyi myślałem.
Zrobiło mi się jasno w głowie i zrozumiałem nareszcie, jaki to nieszczęśliwy żebrak rozmawiał wówczas z panną Felicyą przez parkan ogrodu, otaczający dworek.
Pana Piotra z Dębianki widywałem dość często, przyjeżdżał on do miasteczka czasem małą bryczką, czasem konno, kupił, co mu było potrzeba i odjeżdżał zaraz, nie zatrzymując się dłużej, nie rozmawiając z nikim.
Ludzie go unikali, on też nie narzucał się im i żył odosobniony i samotny. Za co? Za to, że nie lubił Francuzów! Co za głupia rzecz, myślałem, ta polityka utrapiona! Żal mi było pana Piotra i znienawidziłem Francuzów, ale nie zdradziłem się nigdy z tą antypatyą; panu Piotrowi za taką śmiałość przestano się kłaniać, ze mną mogłoby być gorzej, bo dziadek żartować nie lubił i byłby mi tę obowiązkową miłość dla bohaterów z nad Sekwany rzemieniem napędził. Wolałem więc milczeć i nie ściągać na siebie gniewu dziadka. Swoją drogą myśl o Francuzach nie dawała mi spokoju i zastanawiałem się bardzo często nad tem, za co ich dziadek tak uwielbia i wogóle, co mu z tej polityki i odczytywania gazet, pisanych dziwnym, dla mnie niezrozumiałym językiem, pełnych wyrażeń obcych, dziwnych.
Jednego dnia pan Piotr z synem przyjechał, przypatrzyłem mu się uważnie. Był to bardzo ładny mężczyzna, z jasnemi włosami, zgrabny, wysmukły, blond włosy, zakręcone figlarnie do góry, nadawały mu pozór pewnej zuchwałości. Wyglądał, jak rycerz z obrazka. Brakowało mu tylko zbroi i miecza.
Tego dnia zamówiłem się po coś do Sewerynka, a zastawszy pannę Felicyę samą, szepnąłem z miną tajemniczą:
— Wie pani, ja dziś widziałem kogoś.
— Kogoż? — zapytała.
— Tego pana z dużą brodą z Dębianki.
— Cicho bądź! — rzekła — nie mów o tem... nie potrzeba o tym panu opowiadać.
— Ja też mówię tylko pani jednej pod sekretem i to jeszcze pani powiem, że ten pan nie był sam... przyjechali we dwóch i ja pytałem ludzi, co to za jeden ten drugi i powiedzieli mi, że to pana Piotra syn...
Zamknęła mi usta białą i miękką rączką.
— Czy ty przestaniesz dziś pleść trzy po trzy?! — rzekła z gniewem.
— O co się pani gniewa? — odrzekłem — pani myśli, że ja mały, to już o niczem nie wiem, ja wiem...
— Właśnie to źle, że za dużo wiesz i mieszasz się w nieswoje rzeczy. Nie rób tego na przyszłość, bo wyrośniesz na plotkarza i ludzie będą się tobą brzydzili, będą się wystrzegali ciebie, jak złego i szkodliwego stworzenia.
Łzy mi się zakręciły w oczach.
— Proszę pani! — rzekłem — ja nie jestem plotkarz... ja nikomu a nikomu słóweczka o tem nie pisnąłem, tylko pani jednej, bo myślałem... zdawało mi się, że pani się o to nie rozgniewa... myślałem, że zrobię pani przyjemność, przecież jestem pani paziem, ale kiedy się pani gniewa, kiedy mnie pani nazywa plotkarzem, to ja już więcej w życiu nic a nic nie powiem, ani jednego słówka, i nie będę tu wcale przychodził i wyrzeknę się zabawy z Sewerynkiem i będę płakał w kącie, żeby mnie nikt nie widział... Nie chcę nic...
— Patrzcie, jakie to obraźliwe stworzenie — rzekła z uśmiechem. — Nie sądziłam, że jesteś taki ambitny...
Pogłaskała mnie po głowie.
Któżby się mógł długo gniewać na pannę Felicyę? Ja nie mogłem. Rozbroiła mnie zaraz łagodnem słówkiem i uśmiechem, w kwadrans zapomniałem o gniewie i byliśmy, jak dawniej, w najlepszej komitywie.
— Czy pani lubi Francuzów? — zapytałem.
Zarumieniła się mocno.
— Dlaczego o to pytasz? Kto ci powiedział? Kto cię wtajemniczył w sprawy, o których wiedzieć nie powinieneś?
— Kiedyindziej powiem, a teraz niech mi pani przyzna się szczerze... Czy pani ich lubi?
— Nie!
— To bardzo dobrze, bo ja ich nie cierpię; nienawidzę! ale w największym sekrecie... boję się dziadka. Ja zemszczę się na nich.
— Ty? chyba jak dorośniesz!
— To swoją drogą, a teraz swoją drogą.
— Kiedy u nas niema Francuzów.
— Aha, niema? a guwernantka z Woli, ta z długim nosem, czy nie Francuzica?
— Panna Deville?
— Ja nie wiem, jak się ona nazywa, Francuzica i dość. Nie cierpię jej.
— Na niej chcesz się mścić? Co ty możesz jej zrobić?
— Już wiem; przyczepię jej indyczą nogę do sukni, niech paraduje przed kościołem, niech ją palcami wytykają. Niech cierpi za pana Piotra, za jego syna, za panią.
— Cicho, bój się Boga! — szepnęła — ojciec idzie.
Rzeczywiście do pokoju wszedł doktór. Ukłoniłem się i pocałowałem go w rękę.
— Jak się masz! — rzekł — do Sewerynka przyszedłeś?
— Tak, panie doktorze, właśnie czekam na niego.
— Dobrze, a cóż tam twój dziadzio? zdrów? co robi?
— Zdrów, a robi to, co i zawsze... gazety czyta. Dziadzio bardzo lubi czytać gazety.
— Spodziewam się, każdy rozumny człowiek pragnie wiedzieć, co się dzieje na świecie. Przypuszczam, że i ty jak dorośniesz, nabierzesz zamiłowania do poważnej literatury, gdy już dość bąków nazbijasz, piłek nagubisz i latawców napuszczasz z Sewerynkiem. No, baw się, baw, pókiś jeszcze dzieciak, wyrabiaj w sobie siły, żwawe ruchy, śmiałość. Dziadkowi kłaniaj się odemnie i proś, żeby wieczorem do pani rotmistrzowej przyszedł... będzie tam gość z Warszawy. Pamiętajże, powtórz, że z Warszawy.
— Powtórzę, panie doktorze. A jeżeli dziadzio zapyta, jaki gość, co mam powiedzieć?
— Powiesz, że przyjechał kapucyn, ten, co niedawno był w Rzymie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.