<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Dworek przy cmentarzu
Podtytuł Z niewydanego rękopisu
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1900
Druk Drukarnia A. T. Jezierskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Wieczorem, pewnego dnia w lecie, byliśmy z dziadkiem we dworku.
Znajdowało się tam kilka osób starszych. Pani rotmistrzowa siedziała, jak zwykle, w swoim ogromnym fotelu, obok na krześle dziadek, doktór, sędzia i brat Serwacy, kwestarz, z długą kasztanowatą brodą, która mu aż na piersi spadała. Panna Antonina uwijała się po pokoju, domowemi sprawami zajęta.
Wymknąłem się do ogrodu między maliny, tymczasem od strony dziedzińca doleciał mnie gruby i chrapliwy głos:

Jak to na wojence ładnie,
Kiedy żołnierz z konia spadnie;
Przyjaciele nie ratują,
Jeszcze końmi go tratują.

Kajetan podchmielony tak wyśpiewywał.
Pobiegłem do niego.
Był czerwony jak burak, czapkę miał przekręconą na bakier, w ręku trzymał siekierę i łupał drzazgi.
— Jak się macie, Kajetanie? — rzekłem.
— Bóg zapłać. Juści mieć się mam, ale mieć, to nic nie mam, a żyd, psia kość, twardy, gorzałki nie borguje.
Wydobyłem wszystkie kapitały, jakiem posiadał, a było tego aż dziesięć groszy, i dałem Kajetanowi.
— Tak to, ale! — zawołał. — Powiem ja teraz Szmulowi bon jour, aż mu w lewem uchu zadzwoni.
— Dlaczego w lewem?
— A toć żydowi nigdy w prawem nie dzwoni, bez to, że jest niechrzczony i mańkut. Lewą ręką wszystko robi, lewą nogą naprzód stąpa, na lewą stronę pluje...
— Ja nie jestem żydem, a nieraz mi dzwoni w lewem uchu...
— To złe dzwonienie, od takiego dzwonienia trzeba się odżegnać.
— Tak Kajetan mówi z żartów chyba.
— Nie z żartów, ale po prawdzie. Panicz młody jeszcze, to i nie wiele wie; skoro zaś podrośnie, wyedukuje się, to dopiero obaczy, co to jest świat i dowie się, gdzie, kiedy i jak w którym kościele dzwonią.
— A mówiliście, Kajetanie, że jak na wojnie armaty zaczną huczeć, to w obydwóch uszach dzwoni.
— Bo insza rzecz armata, insza wojna, a insza żyd. Żeby tak Szmulowi nad uchem huknęli, toby ze strachu w ziemię wrósł po kolana, albo i po brzuch; czy to panicz nie słyszał jak śpiewają:

„Grzmią okrutnie harmaty“.

Juści niema co mówić, grzmią, niech ręka Boska broni.
— A Kajetan nie bał się?
— Com się miał bać? Z początku trochę mi po plecach mróz chodził, ale później tak się człowiek przyzwyczaił, że mógłby i spać w tym huku. No, paniczu, kładę siekierę i idę powiedzieć Szmulowi bon jour. Niech psia kość zna Kajetana!
— Cóż wam tak pilno, ot, mówcie lepiej o wojnach, ja bardzo lubię słuchać.
— O! ja wiem, takie małe to i ciekawe. Oj paniczu, co się widziało, co się świata przewędrowało, to już i spamiętać trudno. Bywało z nieboszczykiem panem rotmistrzem...
— Więc znaliście rotmistrza?!
Stary spojrzał na mnie podejrzliwie.
— At, ma się rozumieć, żem znał... trudno w wojsku być i nie znać rotmistrzów. Kopami ich było. Co szwadron, to rotmistrz, co pułk, to pułkownik, co brygada, to generał... precz starszyzna, złoto, srebro aż kapie z mundurów. Oczy bolą patrzeć.
— Ale mówiliście o jednym i o nieboszczyku... Może to właśnie...
— Aha, właśnie. Co tam paniczowi do tego. Toż ciekawość! a znaliście? a znaliście? Znałem, ale co mam zaraz gadać. Ciekawość.

„Jak to na wojence ładnie,
„Kiedy żołnierz z konia spadnie...“

Na podwórze wyszła Józefowa, kucharka, wysoka kobieta, w wielkim czepcu, zawsze zagniewana i z trzęsącą się głową.
Usłyszawszy, że Kajetan śpiewa, zaczęła gderać:
— Już, już Kajetan się drze... musieliście dobrze pałkę zalać.
— Moja pałka czy zalana, czy nie — odrzekł Kajetan — mocno siedzi na karku, nie trzęsie się, jak żyd nad wodą.
— Szkoda, że wam tej pałki na wojnie nie urwali, byłoby o jednego wydmikufla, moczygębę mniej na świecie.
— Ej, nie ujadajcie, Józefowo, bo będzie źle. Ja sobie w kaszę dmuchać nie dam, a jak mi będziecie dogryzali, to kulą w łeb i do piechoty. Widzisz ją... baba! Na mnie jenerał nie krzyczał, nie dopiero jakaś stara sekutnica od balii. Do glinianej komendy, do garnków!
— Bo nie trzeba się drzeć, w pokojach słychać... pani się będzie gniewała. Oj! żebym ja była panią, tobym za dziesiątą granicę takiego pijusa przepędziła.
— Nie dał Pan Bóg komuś rogów...
— Dyabłu dał rogi. Co zresztą będę się z wami użerała? Nie drzeć się i już, a drew narąbać, bo nie mam co na komin położyć, wody przynieść.
— Hola, babo! Baczność! Na lewo w tył, do kuchni marsz!
— Co, na lewo? A żeby was!... ja nie jestem żołdak do waszej komendy.
— Na lewo w tył mówię, do kuchni marsz!
— Otóż na złość nie marsz, będę tu stała, choćby do sądnego dnia.
— No to dobrze. Stój babo! równaj się! miotła do nogi — zakomenderował głosem donośnym.
— Niedoczekanie twoje dziadu, żebyś nademną przewodził, właśnie pójdę!
— Na lewo zwrot, marsz!
— Nie na lewo, ale na prawo, a dlatego na prawo, bo mi się na lewo nie podoba, a jak Kajetan będzie mi dojadał, to poskarżę przed panią i już. Zobaczy Kajetan, co pani powie.
To rzekłszy, weszła do kuchni i trzasnęła drzwiami za sobą.
— Sekutnica — rzekł Kajetan — całkiem mi humor popsuła. Niech ją kule biją.
— Co Kajetan będzie zważał, oto lepiej powiedzcie mi co o rotmistrzu, mój Kajetanie kochany, mój złoty Kajetanie.
— Może kiedyś powiem, dziś nie mogę. Pójdę do Szmula, bo przez tę sekutnicę wszystka żółć i złość zapiekła się we mnie i mógłbym kolek dostać. Niech ją marność, życie mi zatruwa bestya jedna.
Rzucił siekierę, czapkę nasunął na bakier i odszedł.
Wróciłem do ogrodu.
Tego dnia we dworku było więcej gości, niż zazwyczaj, a panna Antonina miała z tego powodu bardzo dużo zajęcia. Biegała też nieustannie od kuchni do śpiżarni, od śpiżarni do kredensu i krzątała się ciągle, jak to zresztą było jej zwyczajem.
Zajrzałem do pokoju. Dziadek, doktór, pani rotmistrzowa i jeszcze kilka pań i panów rozmawiali o tej u trapionej polityce, której nie mogłem zrozumieć. Dzieci nie było, wyszedłem więc do ogrodu i włóczyłem się, patrząc bezmyślnie na drzewa.
Wtem usłyszałem jakiś szmer od strony cmentarza i zdawało mi się, że przy parkanie ktoś rozmawia. Ponieważ pani rotmistrzowa, a bardziej jeszcze panna Antonina, uskarżały się, że złodzieje zakradają się często do ogrodu i robią szkody, przyszło mi na myśl, że nikt, tylko oni, są sprawcami owego szmeru.
Postanowiłem ich wytropić i przyłapać na gorącym uczynku.
Jeżeli złodziej — myślałem sobie — jest mały, a przynajmniej niewiele większy odemnie, to rzucę się na niego, obezwładnię i z tryumfem przyprowadzę do dworku — jeżeli duży, narobię krzyku i przepłoszę go.
Na wszelki wypadek wziąłem w rękę trochę ziemi, bo słyszałem, jak raz Józefowa mówiła, że najlepiej jest złodziejowi lub zbójcy piaskiem oczy zasypać, to go pozbawi możności obrony; prócz tego wziąłem w drugą rękę kamień.
Uzbrojony w ten sposób, posuwałem się ku miejscu, zkąd szmer dolatywał. Szedłem, dech w sobie tamując, i starałem się, aby najmniejszego nie robić szelestu.
Zasłaniały mnie wielkie, okropnie kolące krzaki zdziczałego agrestu, które pod samym parkanem rosły.
Posuwając się schylony, pomaleńku, coraz bliżej ku mniemanym złodziejom, usłyszałem przyciszone głosy.
Zimno mi się zrobiło, widocznie bowiem złoczyńców było co najmniej dwóch. Dalej mogłem już głosy i wyrazy rozróżniać. Jeden złodziej miał głos dość gruby, drugi jakby dziecinny. Zdawało mi się, że ten drugi płacze.
Byłem coraz bliżej, przez krzaki nie mogłem dostrzedz osób, lecz widziałem coś jakby cienie.
— Idź już, idź — mówił cienki głosik — mogą nas zauważyć.
— Jakbyś wiedział, łotrze — pomyślałem.
— Jeszcze chwilkę — szeptał drugi.
— Idź, błagam cię.
— A kiedy przyjdziesz?
— Nie wiem... może pojutrze, za dwa dni, kiedy będzie można... Idź, błagam cię...
Jeden cień odszedł w stronę cmentarza i zniknął między drzewami.
Zdawało mi się, że nadeszła chwila stanowcza... Zacisnąwszy w jednej ręce grudkę ziemi, w drugiej kamień, tem śmielej, że już z jednym nieprzyjacielem mam mieć do czynienia, wyskoczyłem z za krzaka i zamierzywszy się kamieniem, zawołałem:
— Co tu chcesz? czego szukasz, złodzieju?
— Ach!
Zmieszałem się i opuściłem ręce; przedemną stała panna Felicya przestraszona, zdziwiona, a w oczach jej błyszczały łzy.
Nie miałem pojęcia, żeby osoba dorosła mogła się tak bać... Drżała na całem ciele, zbladła, a chwyciwszy mnie gwałtownie za rękę, że o mało nie krzyknąłem z bólu, spytała prawie szeptem:
— Tyś tu był?...
— Byłem... — wyjąkałem — byłem, proszę pani... bo... bo... ja myślałem... mnie się zdawało... zdawało mi się...
— I słyszałeś? Powiedz, coś słyszał?
— Słyszałem, proszę pani.
— O ja nieszczęśliwa!... Moje dziecko, mój drogi, przecież wiesz, że ja byłam zawsze dobra dla ciebie, żem cię tak lubiła.
— Prawda, proszę pani.
— I zdaje mi się, że i ty mnie lubisz. Powiedz, lubisz ty mnie choć trochę?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, przestępowałem tylko z nogi na nogę.
— No powiedz, lubisz mnie? lubisz? — powtarzała.
— Bardzo panią lubię.
— I nie chciałbyś, żeby mi się co złego stało?
— O nie!
— Mój drogi, mój jedyny, jeżeli mi co dobrego życzysz, jeżeli dziadka kochasz, na pamięć twych rodziców, na wszystko cię zaklinam, nie mów nikomu, żeś tu kogo widział, żeś co słyszał. Przyrzekasz mi to?
Objęła mnie ręką za szyję i zaczęła całować. Nie wiem dlaczego, rozpłakałem się wtedy.
Obtarła mi oczy swoją chusteczką, wzięła za rękę i poprowadziła do ławki, stojącej w samym kącie ogrodu, pod wielkiem, w połowie uschniętem drzewem.
— Przyjdziesz jutro do Sewerynka? — spytała.
— Przyjdę.
— Przyjdź, moje dziecko, będziecie się bawili i dostaniecie konfitur. Tylko pamiętaj, nic nie mów! Gdybyś słówko pisnął, byłabym zgubioną, umarłabym. O! ty nie wiesz, jaka ja jestem nieszczęśliwa... I on także jest bardzo, bardzo nieszczęśliwy.
— Kto? — zapytałem.
— On... ten, którego widziałeś.
— Kiedy ja, proszę pani, nikogo nie widziałem.
— Со? со ty mówisz! — spytała z wyrazem wielkiej radości.
— Mówię, żem nikogo nie widział i nie wiem wcale, o kim pani mówi.
— Słuchaj mały — rzekła, marszcząc brwi — proszę cię, nie kłam i nie żartuj sobie ze mnie, bo to jest bardzo nieładnie i ja przestanę cię kochać; nie będę do ciebie mówiła, zabronię ci bawić się z Sewerynkiem i znienawidzę cię, jako fałszywego i przewrotnego malca.
Małom się nie rozpłakał.
— Nie wiem, za co się pani gniewa — odrzekłem — cóż pani złego zrobiłem?
Widocznie w oczach moich wyczytała wielki smutek, gdyż zaraz zmieniła ton i gładząc mnie po twarzy, rzekła:
— Powiedzże mi więc wszystko po kolei, jak było.
Opowiedziałem ze wszelkiemi szczegółami moją wyprawę na mniemanych złodziei, nie zapomniawszy dodać o kamieniu podjętym w celu obrony i o piasku do zasypania łotrom oczu. Powiedziałem, że kryjąc się pod krzakami, nie widziałem nikogo, że szedłem tylko za głosem, że ten ktoś, co ku cmentarzowi odszedł, tylko mignął się przedemną, jak cień i że ani twarzy jego, ani figury dojrzeć nie mogłem, tembardziej, że był z drugiej strony parkanu.
Wysłuchawszy tej relacyi, panna Felicya stała się bardzo wesołą, śmiała się i przywróciła mnie napowrót do łaski. Nie mogło mi się zmieścić w małej głowinie, zkąd takie nagłe przemiany: dopiero mówiła, że jest nieszczęśliwa i wspomniała o śmierci, teraz znów śmieje się i cieszy.
— Swoją drogą — rzekła — chociaż nic nie widziałeś, pamiętaj, żebyś nie mówił nikomu ani słóweczka.
— Przyrzekam to pani i dotrzymam.
— Zobaczymy... przekonam się, czy jesteś słowny kawaler; ale — dodała po chwili — może ciekawy jesteś dowiedzieć się, kto to był.
— Jak mi pani powie...
— To, widzisz moje dziecko, nieszczęśliwy i biedny człowiek.
— Dziad zapewne...
— Dziad? dlaczegóż dziad?
— Bo biedny.
— Masz racyę... tak, to był człowiek bardzo biedny... wspieram go niekiedy, ale nie życzę sobie, żeby kto wiedział o tem. Chodźmy teraz do pokoju, a pamiętaj — sekret!
Byłem bardzo szczęśliwy i dumny zarazem, że posiadam zaufanie panny Felicyi, że znam sekret, ważną tajemnicę, najpiękniejszej istoty na świecie. Tej tajemnicy, która, właściwie mówiąc, była także i dla mnie tajemnicą, ponieważ nie rozumiałem wcale, o co chodzi, postanowiłem strzedz, jak najdroższego skarbu i nie wydać jej nigdy, choćby mnie brano na męki.
Czytałem w tym czasie „Don Kiszota” i miałem głowę nabitą przygodami rycerskiemi; zdawało mi się, że i ja, chociaż mały i nie rycerz, powinienem mieć damę, którejbym wiernie służył. Byłem dzieckiem wątłem, rozmarzonem, lubiącem śnić na jawie, wysnuwać najfantastyczniejsze obrazy na tle tego, com przeczytał z książek dorywczo, na tle baśni i legend, których zawsze chciwie słuchałem. W danej chwili głowa moja napełniona była Don Kiszotem, błędnem rycerstwem, bohaterskiemi przygodami. Myślałem ciągle o tem, gdzieby znaleźć damę mych myśli, gdy właśnie wypadek, wyprawa na złodziei mniemanych, otworzyła mi oczy. Moją damą będzie najpiękniejsza na świecie istota, panna Felicya, pomyślałem, i jej służby swoje ofiaruję.
Gdy powstała z ławki i mieliśmy już iść, rzekłem nieśmiało:
— Pani się boi, żebym nie powiedział, a ja... ja ciągle tylko myślę o pani... ja chciałbym być...
— Czem?
— Chciałbym być pani wiernym rycerzem, narażać się na niebezpieczeństwa, walczyć z dzikiemi potworami, za panią tylko i dla pani.
— Powtórz-no, coś powiedział, bo chyba się przesłyszałam.
Powtórzyłem.
— No, no, proszę, a czy wiesz, co to znaczy?
— Wiem — odrzekłem rezolutnie. — Pani będzie moją damą; dla pani będę walczył, będę pokonywał wroga, będę...
Rozśmiała się na cały głos:
— Mój ty rycerzu! — rzekła — mój waleczny — i znów wybuchnęła śmiechem. Po chwili przestała się śmiać i gładząc mnie po głowie, rzekła poważnie:
— Za mały jeszcze jesteś na rycerza, a ja za duża na damę dla ciebie, ale jeżeli chcesz, możesz być moim paziem, każdy rycerz od tego zaczynał. Cóż o tem myślisz?
Podskoczyłem z radości.
— Dobrze — zawołałem — będę!
— I będziesz mi służył wiernie?
— Niech pani rozkazuje.
— A więc jesteś od tej chwili moim paziem. Kto wie, może kiedy będę potrzebowała twej usługi.
Ucałowałem rączkę mojej damy i zdawało mi się, żem ogromnie urósł w tej chwili.
— Będziesz paziem milczącym — szepnęła — gdyśmy się zbliżali do dworku.
Panna Felicya zaczęła rozmawiać z panną Antoniną, a ja stanąłem za krzesłem dziadka i patrzyłem ciągle w stronę mojej damy, ażeby być gotowym na każde jej skinienie.
Nie przeszkadzało mi to słuchać opowiadania brata Serwacego, który, gładząc długą brodę swoją, mówił:
— Co się tyczy końca świata, o którym na wszystkie strony słyszę, to niema o czem mówić, doprawdy.
— Jednak astronomowie, ludzie uczeni — odezwał się aptekarz — przecież się na tem znają.
— Panie dobrodzieju — przerwał kwestarz — ja się na astronomii nie znam, jestem ubogi sługa Boży, Kapucyn, ale to wiem, że koniec świata może być tak dobrze w tym roku, jak za tysiąc lat, jak i tej godziny nawet. Wyraźnie mówi do nas Jezus Chrystus przez Ewangelię świętą: „Czuwajcie i módlcie się, bo nie wiecie ani dnia, ani godziny.” Dla nas, chrześcian, powinno to wystarczyć. Żyć uczciwie, być w każdej chwili gotowym na sąd Boży, oto cała mądrość.
— To jest teorya księża — rzekł aptekarz — która niczego nie dowodzi.
— A, panie łaskawy — odezwała się rotmistrzowa — nie należy tak mówić.
— Nasz aptekarz jest mały Voltaire — odezwał się doktór.
— Dlaczego mały? Taki ja jestem dobry tutaj, jak on niegdyś we Francyi i wcale nie widzę powodu, żebym miał być nazywany małym.
— No, zapewne; ale przyznasz pan, że tamten był bardzo wielki.
— Istotnie — wtrącił dziadek — tamten był genialny!
— Co też panowie mówicie? — odezwała się rotmistrzowa — czy można nazywać wielkim człowieka, który buntował się przeciwko temu, co najświętsze, i innych do buntu nakłaniał, który krzewił niewiarę i najgorsze zasady, który...
— Wszystko to prawda, pani dobrodziejko — rzekł doktór — ale nikt nie zaprzeczy, że to był geniusz.
— Szatan jest także genialny — szepnął brat Serwacy.
Aptekarz roześmiał się na cały głos.
— Szatan, szatan! — zawołał — ciągle mi o nim mówicie, ale go jeszcze jako żywo nikt nie widział. Pokażcie mi go przecie, niech go choć raz zobaczę.
— Czy pan aptekarz ma serce? — zapytał z uniżonością zakonnik.
— Serce?! jak to rozumieć? Czy to aluzya, przymówienie się, żeby wam co dać... Nie wymawiając, daję przecież co mogę, a gdy kto u was chory w klasztorze, nie biorę ani grosza za lekarstwa.
— Pamiętamy o tem i modlimy się za naszego dobrodzieja... co się zaś tyczy zapytania, jakie śmiałem mu zadać, to rozumieć je należy wprost, bez aluzyi. Pytałem o to serce, które każdy człowiek ma pod piątem żebrem z lewej strony... o to, które kołacze się w piersi nieustannie i puka dotąd, dopóki Stwórca wszechrzeczy na to pozwala...
— Jakżebym nie miał? Każdy człowiek je ma, to rzecz wiadoma z anatomii.
— A przecież nie widział pan swego serca nigdy własnemi oczami i nie zobaczy podobno...
— Rozumiem, rozumiem, co brat Serwacy chce powiedzieć... Księże dowodzenie! Ponieważ mam serce, którego nie widzę, ergo istnieje szatan! W taki sposób możnaby dowieść, że księżyc ma nos i zażywa tabakę, że planetę Jowisza boli żołądek, lub że Wenus osłania się od słońca parasolką. Prostaczków bałamućcie, ale nie mnie!
— Właśnie temi słowy dowiódł pan dobrodziej najdokumentniej, że szatan istnieje, że w panu mieszka i przez pańskie usta przemawia...
Aptekarz rzucił się na krześle.
— Proszę! — zawołał — może jegomość zechcesz mnie egzorcyzmować.
— Wartoby, warto — mówił spokojnie Kapucyn. — Należałoby go wypędzić, niechby sobie poszedł na bory i na lasy, a kochanemu panu i dobrodziejowi naszego konwentu psot nie czynił, umysłu światłego nie bałamucił, duszy potępienia wiekuistego nie gotował. Ja prosty jestem mnich, kwestarz, w zawiłe dysputy nie wchodzę, ale życzyłbym panu dobrodziejowi odbyć konferencyę z naszymi uczonymi.
— Uczonymi... no, proszę, któryż to u was taki bardzo uczony?
— Jest, panie dobrodzieju, kilku, naprzykład ojciec Bonawentura, kaznodzieja, teolog biegły, w filozofii znany, a i świeckim naukom też nie obcy; ojciec Damian, który przed laty gwardyanem był, kanonów wielki znawca i prawa; ojciec Euzebiusz, zakonnik nabożności wielkiej, asceta.
— Ho! ho! czysta Sorbona w habitach, sami uczeni!
— Są, panie dobrodzieju, są... i warto, ażeby pan z nimi pomówił, oni skuteczniej, niż ja, dysputować potrafią.
— I egzorcyzmować?
— I to umieją... toć nie na co, jeno na walkę z szatanem, na pokorę i ubóstwo ślubowali, świata się wyrzekli.
Aptekarz chciał zadrwić z braciszka.
— No, bracie Serwacy — rzekł — gotów jestem poddać się egzorcyzmowi, ale z warunkiem, że jegomość sam się tem zajmiesz.
— Mówiłem już panu dobrodziejowi, że biegły w tych sprawach nie jestem.
— Ba! taki sam habit nosisz, jak i tamci. Jeżeli potrafisz wypędzić ze mnie szatana, dam dla konwentu... co chcecie, jeżeli nie... będziesz jegomość u mnie przez trzy dni tłukł w moździerzu takie ingredyencye, od których zapachu tak się nakichasz, że nos ci spuchnie jak dynia.
— Ha, dobrze, poddaję się rygorowi i zapraszam pana dobrodzieja do mej celki.
— A nie, jegomościuniu, przy świadkach... przy świadkach. Chcesz tryumfować nad szatanem, niechże i tryumf będzie widoczny, niech się obecni zbudują...
— Skoro taka jest wola i życzenie pana a dobrodzieja naszego, przeto niech się stanie.
— Ciekawym, jak się weźmiesz do egzorcyzmów?
— Mówiłem panu dobrodziejowi, żem nie teolog, muszę więc działać w sposób prosty... Wezmę ten oto sznur, którym przepasany jestem, sznur gruby, z węzłami, i ująwszy pana dobrodzieja za rękę, zacznę okładać po plecach, mówiąc: „Wynijdź szatanie! wynijdź szatanie, idź precz!” Tuszę, że po jakich sześćdziesięciu uderzeniach zły duch z pana wyjdzie i nie prędko powróci.
Wszyscy śmiechem parsknęli, aptekarz zaczerwienił się jak burak...
— Nie odzywałam się nic — rzekła rotmistrzowa — nie wtrącałam się do dyskursu, wiedząc, że brat Serwacy nie da się w kaszy zjeść...
Kwestarz się nie śmiał, podniósł się z krzesła i stanął ze spuszczonemi oczami, z rękami założonemi na piersiach, jak gdyby rozkazu oczekiwał.
— Jestem gotów, panie dobrodzieju! — rzekł.
— Dajżeż jegomość pokój! głupstwa się trzymają jegomości, choć już broda siwieje, także koncept!...
— Słowo się rzekło...
— Tak, rzekło się, rzekło — dorzucił doktór. — Brat Serwacy do egzorcyzmu gotowy, a przecież sam pan tego żądałeś.
— Ja dysputowałem o kwestyi, a on mi z postronkiem wyjeżdża!
— Czem chata bogata... tem rada.
— Dziękuję, bardzo dziękuję... nie jestem usposobiony do konceptów.
— Dobry żart tynfa wart! — rzekł dziadek.
— Obrazić nie chciałem — odezwał się pokornie brat Serwacy — wywołany byłem, lecz nie wywołujący, a jeżeli pan dobrodziej do serca to bierze, z największą pokorą przeprosić jestem gotów.
— Niepotrzebnie panowie wszczynacie takie dyskusye — rzekła pani rotmistrzowa — po co to? Jestem przekonana, że pan aptekarz w głębi serca ma takie zasady, jak my wszyscy, a mówi inaczej, ot, tak tylko, byle się przekomarzać.
— Zkąd pani może wiedzieć, co się w głębi mego serca mieści?
— Stara już jestem, panie, dużo ludzi znałam i ztąd też mam niejakie doświadczenie. Znałam takich, którzy wszystkiemu przeczyli, wszystko podawali w wątpliwość. Nieraz aż mrowie przechodziło po mnie, gdym słuchała tego, co mówili. W duszy mieli zwątpienie, na ustach szyderstwo, a jednak z czasem, gdy przeszli szkołę nieszczęść, gdy los ich osmagał, przeciwności zgnębiły, wejrzeli w siebie i zaczęli szukać pociechy w tych wierzeniach właśnie, które przedtem obrali sobie za stały przedmiot szyderstwa.
Zdanie rotmistrzowej podtrzymał dziadek i wywiązała się dyskusya ogólna o życiu przyszłem, o nieśmiertelności.
Niewiele z tego zrozumieć mogłem i pocichutku wysunąłem się z pokoju.
Poszedłem na podwórze.
Był już wieczór, na niebie pokazywały się gwiazdy i księżyc pełny, jasny, wychylił się z po za kościoła.
Na kłodzie siedział Kajetan, łokcie na kolanach wsparł, głowę rękami objął, można było sądzić, że drzemie. Zbliżywszy się do niego, usłyszałem, że płacze.
— Co to wam, Kajetanie? — spytałem ze współczuciem — co wam się zrobiło?
Nic nie odrzekł.
Musiałem powtórzyć pytanie.
Podniósł głowę i oczy przetarł, jak gdyby ze snu zbudzony.
— Co wam?
— Co? a zaraz co? Ciekawość! Nic... co ma być?...
— Zdawało mi się, żeście płakali.
— Możem i płakał... a choćby! alboż płakać nie wolno? Żem się trochę napił, taka była moja wola, a paniczowa dziesiątka, a że Szmul jeszcze za dwie dziesiątki przyborgował, to od tego on Szmul, żeby mu lewe oko spuchło. Kawalerskie prawo łyknąć, kiedy w gardle zasycha, a żydowskie prawo borgować, skoro kawaler każe. Panicz powiada, żem płakał? Dziecko! co ty rozumiesz? pies zapłakałby na taki los, nie tylko człowiek! Panicz myśli, że Kajetan zawsze był taki Kajetan kulawy, jak dziś, że zawsze w sukmanie chodził, zawsze nim baby trzęsigłowy pomiatały? Tfy! podoficerem Kajetan był, na karym koniu jeździł, szablę miał Kajetan, pistolety w olstrach, ostrogi u butów. Prosty był Kajetan, jak świeca, błyszczał w mundurze, a bywało jak zagrali, zatrąbili, jak się wzięło pałasz do garści, jak się sparło karego ostrogami... Boże miłosierny! ziemia dudniła pod kopytami, wicher koło uszów świstał. Waliła się wiara, jak piorun, na kara-bataliony, na baterye... Pluli na nas kulami, jak psom w ślepie, waliły się nasze chłopy precz z koni, ale bajki! Jedna połowa padła, a druga het wszystko rozniosła... a nieboszczyk rotmistrz parł przed szwadronem, kule brzęczały koło niego, jak pszczoły... a jemu nic! śmiał się... Psi los, paniczu, teraz oto babie posługiwać, za popychadło być, psy na łańcuch wiązać co rano. Tfy! żeby nieboszczyk rotmistrz żył, inaczej jabym śpiewał dziś!...
— Biedny rotmistrz! — rzekłem, aby coś powiedzieć...
Starego rozczuliło moje westchnienie.
— Oj, że biedny, to biedny, panie świeć nad jego duszą! Tyle świata przewędrował, w tylu bataliach był, kule go mijały i przyszło mu zginąć marnie.
— Zabito go?
— A zabił, zabił taki, co munduru nie nosił, co nawet pistoletu w garści trzymać nie umiał... Zabił odrazu, na miejscu, w samo serce trafił... Dyabeł mu pomagał, siła nieczysta, czary!
— Ale za co? — spytałem.
Kajetan, choć pijany, spostrzegł, że powiedział za dużo i cofać się zaczął.
— Za co? toż panicz pyta! Przecie się ludzie nie zabijają z kochania, ale w złości jeden na drugiego nastaje.
— Pojedynek?
— Zkąd tam panicz może wiedzieć, co pojedynek?
— W książkach opisują, czytałem.
— No, kiedy panicz czytał, to niechże będzie pojedynek. Dość, że go zabili! Na tem skutek... Przepadło na amen... w samo serce go trafił i taki marny, blady, trzy grosze za niego niktby nie dał... a przecież zabił.
— Musiała pani rotmistrzowa bardzo płakać?
— Jaka rotmistrzowa?
— A nasza! — odparłem, wskazując na dworek.
— Co się paniczowi w głowie roi? co? albo ja mówię o tym rotmistrzu? Nie, nie, pani go nawet nie znała, to wcale inny był, z trzeciego szwadronu... czy z drugiego. Nie ten, nie ten, ani do tamtego podobny. To ja tak sobie powiedziałem z żałości, a wszystko przez tę babę trzęsigłowę, sekutnicę... Paniczu — dodał, zniżając głos i chcąc rozmowę na inny przedmiot zwrócić — chciałby panicz mieć młodą sowę, z takim wielkim łbem, jak u kota?
— Chciałbym...
— Wypatrzyłem gniazdo w starej lipie.
— Gdzie?
— A tam za cmentarzem. Jutro pójdę i jednę zabiorę, będzie sobie panicz w klatce sowę trzymał... Tylko o rotmistrzu, broń Boże, nie wspominać, bo przyśni się w nocy, przyjdzie, będzie straszył.
— Dlaczego?
Nie usłyszałem odpowiedzi, gdyż panna Antonina zawołała mnie na herbatę. Musiałem być posłuszny i poszedłem.
Siedziałem przy stole na szarym końcu i patrzyłem na pannę Felicyę. Była bardzo ożywiona i wesoła. Na twarzy jej kwitły rumieńce. Nie mogłem się domyśleć, co ją tak cieszy, gdyż rozmowa toczyła się o przedmiotach dość obojętnych i dla mnie wówczas mało zrozumiałych.
Po herbacie, na prośbę doktora, panna Antonina udała się do sali, aby zagrać na fortepianie. Poszedłem za nią i usiadłem na małym taborecie pod oknem, nawprost portretu rotmistrza.
Pokój oświetlały dwie duże świece woskowe, żółte, domowej roboty, takie, jakie dziś tylko w kościołach widzieć można. Nad drgającemi ich płomykami, chwiejącemi się od podmuchów łagodnego wietrzyku, co przez okna otwarte wpadał, wiły się dwie niteczki dymu, skręcały się w powietrzu i wyginały jak małe czarne żmijki, a za każdem nachyleniem płomyków cienie padały na portret i twarz rotmistrza wydawała się w nich jeszcze bardziej groźna i surowa.
Zdawało mi się, że na lewej stronie piersi człowiek ten ma ranę otwartą, z której sączy się krew...
Panna Antonina grała dziwne jakieś melodye.
W przyciszonych tonach słychać było żale i skargi, to znów oderwała się nuta jednej z tych piosenek, jakie Kajetan wyśpiewywał, i znów żal, modlitwa...
Podczas gdy panna Antonina grała, w sąsiednim pokoju było cichuteńko, nikt nie rozmawiał, nikt ani słówkiem nie przerywał.
Widziałem przez drzwi otwarte, że pani rotmistrzowa ociera oczy, brat Serwacy siedzi w zadumaniu, a dziadek mój rusza brwiami, co zwykle czynił, gdy był wzruszony lub smutny.
I znów w dziecinnej głowie powstał cały szereg pytań: czemu ci starzy posmutnieli tak nagle? Czemu przestali mówić, czemu pochylają głowy na piersi? Co jest w tych dźwiękach? Dlaczego one i mnie rozmarzają, bo i ja także czuję, że mi się na płacz zbiera.
Gdy ostatnie tony umilkły, pocichu, na palcach, wsunąłem się do stołowego pokoju i stanąłem za krzesłem brata Serwacego.
— Ojcze! — spytałem go szeptem — dlaczego panna Antonina grywa tak smutno?
— Bo smutno na świecie, moje dziecko — odrzekł, gładząc mnie po głowie i westchnął.
— Czas już — odezwał się dziadek — późno, chodźmy do domu.
— Ależ posiedźcie jeszcze, cóż pilnego? — prosiła rotmistrzowa.
— Pójdziemy — odezwał się doktór — pani nie może długo siadywać, ja nie pozwalam.
— Despotyczny pan jesteś... i nadużywasz praw swoich! A gdybym się też uparła i powiedziała veto!...
— To musiałaby pani dobrodziejka jutro od rana po mnie posyłać, leżeć cały dzień w łóżku i brać jaką miksturę lub pigułki.
— Racya słuszna! — rzekł dziadek i ucałował rotmistrzową w rękę.
Za przykładem dziadka ruszyło całe towarzystwo.
Wyszliśmy.
Noc była cudowna, ciepła, pachnąca. Ktoś zaproponował spacer. Udaliśmy się całą kompanią za kościół, na drogę wysadzoną lipami. Starsi gwarzyli, ja dreptałem obok panny Felicyi rozmarzony i senny.
— Cóż mój młody paziu — szepnęła — chciałbyś już spać?
— O! nie... — odrzekłem — zawsze jestem na pani rozkazy.
— Na rozkazy!... zabawny dzieciak, cóż ja ci mogę rozkazywać?
— Co pani chce...
— A więc dobrze! Nieś moją parasolkę.
Wziąłem podany mi przedmiot i niosłem z wielką ostentacyą. Chciałem rozmawiać z moją damą, chciałem ją bawić, tembardziej, że starsi szli powoli, ale nie wiedziałem, o czem mówić, jaki przedmiot zajmujący wynaleźć. Nareszcie błysnęła mi myśl genialna.
— Proszę pani — rzekłem nieśmiało.
— Cóż powiesz, mój paziu?
— Ja chciałbym pani dać prezent.
— Ty mnie? cóż to nowego?!
— Niech się pani nie gniewa, śliczny prezent, bardzo ładny, co najważniejsza, rzadki. Byłbym szczęśliwy, gdyby go pani chciała przyjąć.
— Dziwne miewasz czasami koncepty, mój kochany.
— Dlaczego dziwne? Czyż to co złego zrobić komu podarunek? Niechże mi pani powie.
— Złego niema nic, ale nie przyjętem jest, żeby dzieci dawały osobom dorosłym podarunki. Żebym ja cię obdarzyła jaką drobnostką, to co innego.
— Przepraszam, ale to, co ja chcę pani ofiarować, nie jest bagatelką.
— Zaciekawiasz mnie doprawdy. Powiedz więc, czemże zamierzasz mnie uszczęśliwić?
— To jest... ja tego jeszcze nie mam, ale Kajetan przyrzekł, że mi da.
— Jaki Kajetan? co?
— Obiecał mi dać młodą sowę, a ja... chcę ją ofiarować pani.
— Sowę!? — zawołała panna Felicya, wybuchając głośnym śmiechem.
— Tak! — odrzekłem trochę nadąsany. — Nie mam nic droższego i piękniejszego na świecie, a pani śmieje się ze mnie.
— Wiesz co, że gdybym przyjęła ten dar, to chyba dlatego, żeby przypominał mi ciebie, twoje włosy nastroszone i wielkie oczy...
Obraziłem się i umilkłem.
— No, mały! — rzekła, gładząc mnie po głowie — nie gniewaj się, żartowałam. Bądź grzeczny, ucz się, nie czytuj książek, które rozbudzają twoją młodziutką wyobraźnię. Przyjdź jutro do Sewerynka, baw się z nim, graj w piłkę, biegaj dużo, to dla ciebie najwłaściwsza rozrywka. Sowy nie trzymaj i nie męcz jej, a najlepiej puść ją w świat. Na starej lipie lub na kościelnej wieży będzie jej lepiej, niż u ciebie w niewoli.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.