Dworek przy cmentarzu/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dworek przy cmentarzu |
Podtytuł | Z niewydanego rękopisu |
Redaktor | Franciszek Juliusz Granowski |
Wydawca | Franciszek Juliusz Granowski |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Drukarnia A. T. Jezierskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Miasteczko położone było nad rzeką spławną, przy trakcie pocztowym.
Latem po srebrnej fali tratwy płynęły, a na nich oryle zawodzili pieśni przeciągłe i smutne.
Pod miasteczkiem była ich stacya.
Za pomocą kołków, wbijanych w dno rzeki, zatrzymywali tratwy i ścieżką, wijącą się przez łąkę między stogami siana, szli do miasteczka, aby się w żywność na dalszą drogę zaopatrzyć.
Wieczorami rozpalali ogień na tratwach; czerwonawe płomienie rzucały odblask na wodę, mieniącą się, ruchliwą. Śliczny to widok był i pełen nieopisanego uroku, gdy na tratwach ognie zapłonęły, a odblask ich płomieni tysiąckrotnie się w wodzie powtarzał.
Trakt pocztowy dlatego się zapewne traktem pocztowym nazywał, że tamtędy dwa razy na tydzień pocztylion dwukołową, zieloną biedką przejeżdżał, albo że się na nim niekiedy ekstrapoczta lub konna sztafeta pokazała.
W takich razach chrapliwy głos trąbki alarmował mieszkańców, którzy wybiegali przed domy, ciekawi wiedzieć, co za nadzwyczajna wieść przyszła lub jaka znaczna osoba przybyła. Zresztą toczyły się po tym trakcie szlacheckie bryczki i powoziki, wlokły chłopskie wozy z cielętami, jak zwyczajnie na drodze.
Nie była to szosa, lecz tak zwany gościniec, szeroki bardzo, piaszczysty tak, że ślad kół wnim ginął.
Trakt ten niknął w lasach czarnych, gęstych, co się na szerokiej przestrzeni rozrosły i wielką ciemną ramą obejmowały horyzont.
Pamiętam i te lasy piękne, zielone świerki, sosny, jodły, dęby, buki, jesiony, lipy — czego w nich nie było! Rosły tam i jabłka dzikie i gruszki i maliny pachnące, a w barciach gnieździły się pszczoły. Dziś już z tych lasów niema ani śladu; na miejscu, gdzie dęby i buki szumiały, stoją budowle kolonistów, na wykarczowanych polach zboże rośnie.
Samo miasteczko niczem się osobliwem nie odznaczało. Było ono jak wszystkie polskie miasteczka. Kto jedno widział, wszystkie widział, więc opis zbyteczny.
Domy drewniane, ulice błotniste, wielki rynek z czarną kałużą na środku — zupełnie jak dziś — tylko mieszkańcy trochę inaczej wyglądali.
Mieszczanie nosili się jeszcze po staroświecku: ubierali się w długie granatowe kapoty, pasy wełniane czerwone, a na głowach mieli wysokie czapki rogate, białe, granatowe lub zielone, okładane barankiem. Mieszczki imponowały kraciastemi chustkami, jaskrawemi wstążkami u czepców, bogactwem korali lub bursztynowych paciorków.
Żydzi nosili się też staromodnie: w lisich czapkach, atłasowych kapotach i w pantoflach; każdemu z pod czapki wychylały się półłokciowej długości pejsy, zakręcane misternie, jak loki angielskie.
Zaklinali się też na pejsy i brodę...
W sobotę, jako w święto starego zakonu, kiedy cała finansyera miasteczka występowała w szatach odświętnych, można było widzieć suknie staroświeckie z ciężkich materyj jedwabnych, bramowane futrem, bindy perłami wysadzane, szuby osobliwego kroju i barw. Ciężkie materye, aksamity i atłasy lśniły się na żydówkach.
Dziś już tego nie ujrzy. Staroświeckie racimory wyszły z mody, lisie czapki mole zjadły, a pod nożyczkami policyjnemi padły starannie pielęgnowane pejsy.
Prócz żydów i mieszczan, była w miasteczku garstka inteligencyi: doktór, aptekarz, dwaj księża, zakonnicy w klasztorze, kilku urzędników sądowych, burmistrz, poczthalter i paru emerytów.
W domku przy cmentarzu koncentrowało się całe życie towarzyskie miasteczka. Tam był grunt neutralny, wszelkie drobne spory, zawiści musiały tam milknąć, kolizye, chociaż chwilowo, ustawać.
Nigdy ludzie nie gromadzą się tak chętnie, jak wobec ogólnego nieszczęścia, wobec klęsk powszechnych, którym ani siła, ani rozum ludzki zapobiedz nie może, a właśnie takie smutne czasy były podówczas...
Okropna cholera, która zdziesiątkowała ludność, straszne wspomnienia przechowała po sobie. Obawiano się, że powróci.
Prócz tego, domorośli prorocy zapowiadali koniec świata...
Zaraza, którą lud wyobraża sobie w postaci wiedźmy strasznej, czarną płachtą odzianej, przeszła wzdłuż i wszerz cały kraj, mogiłami świeżemi ślady swoje znacząc.
Przeszła, jak straszny anioł śmierci i zniszczenia, zabrawszy tysiące ofiar.
Wyludniła wioski, zdziesiątkowała ludność miast. Powietrze było zatrute, ptaszki pouciekały do lasów, muchy nawet gdzieś się zapodziały.
Mówili, że wiedźma studnie zatruwa, bo nieraz najzdrowszy człowiek, napiwszy się wody, padał na ziemię, wijąc się w boleściach: siniał, czerniał, kurczył się, wyprężał — i pokulony, pogięty, jak gdyby go siła jakaś niewidzialna połamać pragnęła, umierał w strasznych męczarniach.
Trup padał przy trupie, czarna wiedźma miała wielkie żniwo. Zabierała rodziców od dzieci, żony od mężów; były domy, w których nie przepuściła nikomu, od niemowlęcia przy piersiach, aż do zgrzybiałego starca, co z modlitwą na ustach z dnia na dzień śmierci oczekiwał.
Chałupy, z drzwiami otwartemi na oścież, stały puste, żywego ducha w wiosce, żywego stworzenia ani śladu, tylko jedne psy, zbiedzone i zgłodniałe wyły żałośnie.
Doktorzy leczyli i... marli przy chorych; lud do kościołów się zbiegał i u stóp ołtarzy zmiłowania Bożego prosił.
Dzwony jęczały żałośnie i lud z jękiem wołał: „Od powietrza zachowaj, od nagłej niespodziewanej śmierci wybaw nas Panie!”
Zbiegali się ludzie do świątyń, arkady kościelne płaczem wstrząsali, odprawiali modły publiczne, wznosili krzyże na placach, na rozstajnych drogach.
Kapucyni w grubych habitach, przepasani sznurami białemi, biegli do chorych z wiatykiem i modlitwą, a zdrowych krzepili na duchu, wzmacniali słowami wiary i ufności w miłosierdzie boże.
— Nadejdzie czas zmiłowania — wołali — módlcie się!
I stało się tak.
Czarna wiedźma, las krzyżów mogilnych i tłum sierot zostawiwszy po sobie, odeszła wreszcie, syta ofiar.
W zdziesiątkowanych miastach, w wioskach wpółwyludnionych zaczynało się przebudzać życie.
Rolnik raźniej szedł za pługiem i rzucał ziarno w ziemię z nadzieją, że zbioru doczeka, ruch i krzątanina zaczęła się po miastach, wstępowała w ludzi otucha.
Aliści znów wiedźma przyszła. Tym razem gościła krócej, ofiar zabrała mniej, ale ludzie przerażeni pomimowoli zadawali sobie pytanie: czy powróci jeszcze? Czy systematycznie co pewien czas odwiedzać będzie te strony?
Aczkolwiek zaraza ustała, jęk dzwonów żałobnych nie rozlegał się tak często i grabarze mogli odpocząć, ciągle jeszcze o cholerze mówiono.
Nic dziwnego... pozostawiła ona tyle wspomnień bolesnych, tyle żałoby.
Mówili też ludzie o niej ze smutkiem, z przerażeniem, myśleli, że powróci może, a do tych wspomnień bolesnych dołączały się wieści o mających nastąpić wielkich kataklizmach w przyrodzie.
Groźny znak na niebie, rysujący się w nocy wśród gwiazd, przejmował ludzi zabobonną trwogą.
Na takiem to smutnem tle zarysowywa się w pamięci mej dworek przy cmentarzu... jego właścicielka, oraz ten mały światek, który codziennie prawie w gościnnych progach dworku się gromadził.
Musimy się z tymi ludźmi zapoznać, a przedewszystkiem z doktorem Głowackim.
Ze względu na epidemię niedawną i świeże o niej wspomnienie, był to człowiek, o którym najwięcej mówiono. Walczył on z cholerą, nie zawsze skutecznie, ale zawzięcie i odważnie. Nie obawiał się, śpieszył na każde zawołanie, tak do zamożnych, jak i do nędzarzy. Chorych leczył, zdrowym zaś ducha dodawał.
— Nie bać się, przedewszystkiem nie bać się! — powtarzał każdemu — cholera śmiałych, spokojnych, a wstrzemięźliwych nie zaczepia, lecz tchórzów i łakomców sprząta.
Ponieważ w kilku wypadkach przemógł, więc sławę miał ogromną, a zwłaszcza między żydami, gdyż im bardzo mądrego rabina wyleczył.
Ten fakt żyje w pamięci ludności żydowskiej, a dziadkowie wnukom opowiadają o nim. Jaki to był płacz, krzyk, lament, rejwach w całem miasteczku, gdy rabin zasłabł — jaka wesołość, jaka uciecha, gdy wyzdrowiał!
Rabin w nocy zaniemógł; gdy się to stało, w jednej chwili gromada żydów wtargnęła do mieszkania doktora. Z łóżka go porwali i nieubranego na rękach do pacyenta zanieśli, tysiące za powyższą kuracyę obiecując.
Próżno im się wyrywał, próżno wołał, żeby mu się przynajmniej ubrać dali — nic nie pomogło... zanieśli go i nie wypuścili wpierwej, aż się rabinowi trochę lepiej zrobiło.
Chwili spokojnej przez czas epidemii Głowacki nie miał: biegał od domu do domu, przesiadał się z bryczki na bryczkę, nie znał co noc, co odetchnienie. To też, gdy zaraza przeszła, gdy się uspokoiło już cokolwiek, nie bez dumy powtarzał:
— Wypędziliśmy szelmę za dziesiątą granicę!
Czy on ją wypędził, to kwestya, ale że wojował z nią z zapałem, z poświęceniem, z zapomnieniem o sobie, to fakt.
Podziwiano śmiałość jego, spokój i energię. Podziwiano tembardziej, że inni lekarze tchórzyli, że byli tacy, co oglądali chorych przez lufcik, nie wchodząc do mieszkania, i nie mieli nawet tyle odwagi, żeby zbadać puls pacyenta. Byli tacy, co na samą wieść o zbliżającej się epidemii porzucili swe stanowiska i odjechali w inne strony, aby tylko uniknąć zetknięcia się z zarazą.
Głowacki na stanowisku pozostał. Mówili zawistni, że uczynił to przez chciwość, przez miłość grosza, ale fakty temu przeczyły, bo chorych nie wyróżniał i ratował takich nawet nędzarzy, którzy kawałka chleba nie mieli. Mogłaby dużo o nim powiedzieć ludność uboga, którą wspierał, na lekarstwa i żywność z własnej kieszeni dawał.
Gdzież więc chciwość? Zresztą nie potrzebował ubiegać się za groszem, był względnie zamożny, a potrzeby miał skromne. Posiadał dworek w mieście, wioskę, którą w dzierżawę wypuszczał, i kilkanaście tysięcy złotych w listach.
Na owe czasy to była fortuna!
Z właścicielką dworku przy cmentarzu łączył doktora stosunek dawnej znajomości i przyjaźni. Znali się od lat wielu, on ją odwiedzał codzień, on ją swojemi środkami przy życiu utrzymywał.
W jego twarzy, starannie wygolonej, poważnej, o rysach regularnych, przypominających senatorów rzymskich, w oczach, co z po za złotych okularów surowo patrzyły, widziałem powagę wielką i tajemniczą zarazem. Zresztą sam wyraz „doktór” robił na mnie wielkie wrażenie.
Doktór! zdawało mi się, że to człowiek, umiejący wszystko, mędrzec, dla którego niebo, ziemia i woda nie mają żadnych skrytości, jasnowidzący, prorok prawie.
Tak mi się to w dziecinnym umyśle przedstawiało.
Pomnę, raz Głowacki rzekł do mego dziadka:
— Berek umrze; musi umrzeć, bo ma tyfus!
To mi się zimno zrobiło, dreszcz mną wstrząsnął, a doktór wydał mi się sędzią surowym, wydającym na Berka wyrok groźny śmierci, groźny, nieodwołalny, stanowczy.
Stało się, że Berek wyzdrowiał, ale to wiary mojej w nieomylność doktora nie zachwiało. Wyzdrowienie przypisywałem łzom i jękom starej Berkowej, która lamentem swoim zmiękczyła serce Głowackiego.
Wyobrażałem sobie, że doktór żyje wiecznie, a raczej nie byłem w stanie wyobrazić sobie, żeby mógł kiedykolwiek umrzeć — i sierota od bardzo wczesnej młodości — zazdrościłem dzieciom doktora, że im nie groziła utrata ojca.
Głowacki miał nieliczną rodzinę.
Składała się ona z pani doktorowej i trojga dzieci.
Najstarsza córka była to już panienka dorosła, wysmukła, brunetka, o dużych czarnych oczach.
Byłem najmocniej przekonany, że to najpiękniejsza istota na ziemi, przynajmniej w krótkiem mojem życiu nie widziałem piękniejszej. Troszkę niby podobna do niej była święta Katarzyna na obrazie w kościele, cokolwiek Judyta na jakimś sztychu odwiecznym przypominała jej rysy, ale tylko trochę, bardzo mało.
Cóż znaczyła piękność obrazu wobec piękności żywej, uśmiechniętej, z której ślicznych czarnych oczu życie samo tryskało.
Najpiękniejsza istota na ziemi miała dwóch braci. Starszy Józef — był już w szkołach, przyjeżdżał do domu tylko na wakacye i święta. Imponował mi swoją mądrością i mundurem, z czerwonym kołnierzem i srebrnemi guzikami.
Z „cywilusami,” a zwłaszcza tak małemi, jak ja, nie wdawał się zupełnie i traktował ich z góry, jako istoty niższe, nie znające ani koniugacyj łacińskich, ani palanta.
Drugi brat panny Felicyi, dziewięcioletni Sewerynek, bywał towarzyszem moich zabaw, oraz wspólnych wypraw na łąki i do poblizkiego gaju, który się nad rzeką rozciągał.
Kochaliśmy się bardzo i często czubili, co wszakże harmonii pomiędzy nami nie psuło.
Zdawało mi się, że posiadam sympatyę panny Felicyi, na co miałem zresztą wyraźne dowody w postaci: jabłek, orzechów, chleba z powidłami i tym podobnych przysmaków, któremi mnie obdarzała zawsze, gdym do Sewerynka na zabawę przychodził.
Doktór bardzo rzadko z nami malcami rozmawiał i najczęściej nie było go w domu. To na mieście chorych odwiedzał, to na wieś wyjeżdżał, jeżeli zaś miał czas wolny, to się najchętniej w swoim gabinecie zamykał i tam gazety odczytywał.
W małem miasteczku wielka polityka była w modzie; kto żył, a czytać umiał, kto się do gazety mógł dorwać, już kombinował, rozmyślał, przyszłość Europy, nowe jej ukształcenie i podział przepowiadał.
Nieraz, gdy starsi rozprawy na ten temat nigdy niewyczerpany prowadzili, ukryty we framudze okna lub za krzesłem, słuchałem i z podziwu wyjść nie mogłem.
— Zobaczmy-no najpierw, co Anglia myśli — mówił dziadek — posłuchajmy, co Francya powie, a wówczas nie trudno już będzie przewidzieć, co Turcya uczyni i jak postąpi.
To mi dawało wiele do myślenia i widziałem przed sobą cały szereg najdziwaczniejszych, trudnych do rozwiązania zagadek.
Z geografii, której początków uczyłem się już wtedy, wiedziałem, że Anglia, to kraj, ziemia, a raczej dwa kawały ziemi, wodą dokoła oblane. Jakże ziemia może myśleć, a tembardziej mówić i działać?
Zagadnienie to nie dawało mi spać. Raz, zebrawszy się na odwagę, zapytałem dziadka:
— Proszę dziadunia, czy Anglia naprawdę myśli?
— Ma się rozumieć, że myśli.
— A czy mogę wiedzieć o czem?
— O czem? Cóż za głupie zapytanie! O tobie, gapiu, o mnie, o nas Anglia myśli.
Widząc, że dziadek w złym humorze, postanowiłem dalszy ciąg pytań odłożyć do stosowniejszej chwili, a tymczasem musiałem poprzestać na zapewnieniu, że Anglia posiada zdolności myślenia. Cóż ona myśleć może?
Zaciekawiony w wysokim stopniu, zacząłem zwracać baczniejszą uwagę na rozprawy starszych, a nieraz, upatrzywszy sposobną chwilę, dobierałem się do gazety i odczytywałem ją bardzo uważnie, ale bez żadnego rezultatu.
Nie rozumiałem nic a nic.
Na szczęście, gazeta nie była, jak się o tem dowiedziałem później, jedynem źródłem informacyi o stanie politycznym Europy. Istniało inne, nierównie obfitsze, a pewniejsze podobno, a mianowicie żydzi.
— Ci wszystko wiedzą, mówił nieraz dziadek, ich trzeba pytać.
Przypominam sobie kilku znakomitych. Najpoważniejszym był Dawid Pfeferkorn, wspaniały żyd, z białą brodą, w atłasowej kapocie, przepasany pasem jedwabnym. Gruby, jak okseft, bogaty; podobno bardzo mądry.
Dawid handlował drzewem i zbożem i co roku na tratwach z pszenicą i masztowemi sosnami odbywał podróż do Gdańska, zkąd, oprócz talarów, przywoził dla wszystkich panów w miasteczku doskonałe cygara i politykę.
Jeden tylko transport polityki na rok, ale dobry!
Powrót Dawida z Gdańska bywał wypadkiem doniosłego znaczenia. Cała inteligencya miasteczka garnęła się do niego. Zapraszano go wszędzie i do dworku przy cmentarzu także.
Wszyscy skupiali się przy wielkim stole, a Dawid zasiadał na krześle i przyciszonym głosem, z miną tajemniczą i namaszczenia pełną, opowiadał nowiny. Słuchano ich z zajęciem, zaciekawieniem, chciwością.
Przecież powracał z Gdańska, a Gdańsk, jak mówił mój dziadek, to okno, z którego całą Europę widać.
Drugim dostawcą wieści politycznych był Albuś Majstersztik, liwerant, co zboże dla wojska dostarczał i częstokroć do Warszawy jeździł, a ztąd też relacye z większym światem miewał.
Nie używał on tej powagi i miru, co Dawid, nie sadzano go na krześle, ale wieściom, jakie ze świata przynosił, chętnie ucha dawano, bo żyd był bystry, rzutki, chwytał zręcznie nowinki i wiadomości różne, kombinować, zestawiać jedne z drugiemi umiał i w zajmujący sposób opowiadał.
Trzecim był Judko Pik, trochę faktor, trochę spekulant; kupował, sprzedawał, szachrował, po jarmarkach się włóczył. Ten nie miał ani powagi Dawida, ani daru kombinowania Albusia i plótł nieraz trzy po trzy, czego nie dosłyszał, to sobie zmyślił, ale słuchaczów miał także, bo wówczas miał ich każdy, kto chciał mówić, taka była do słuchania ochota i ciekawość.
Gość z Warszawy, lub z dalszych stron, zawsze mile był widziany. Zapraszano go wszędzie, fetowano, raczono — byle tylko mówił: co słychać na świecie, jakie chmury zbierają się na horyzoncie, zkąd prawdopodobnie piorun uderzy.
Trzeba jednak przyznać, że nie wszyscy z jednakowym entuzyazmem zajmowali się losami Europy; panna Felicya naprzykład, wymykała się z pokoju podczas najciekawszych rozpraw; pan Kaszycki, młody urzędnik sądowy, chętniej patrzył na pannę Felicyę, niż na gazetę; panna Marya, córka burmistrza, zerkała znów na Kaszyckiego, o co bardzo gniewał się kancelista Bielski.
Widocznie dwie polityki istniały.
Dziadek lubił wieczorami na spacer wychodzić i mnie niekiedy brał z sobą. Czasem rozmawiał ze mną, a niekiedy znów, gdy był smutny lub zamyślony, co mu się nieraz zdarzało, kazał mi naprzód biedz, lub kwiatki zrywać, a sam szedł z pochyloną głową, poruszając ustami, jak gdyby pacierz mówił lub z kimś niewidzialnym rozmowę prowadził.
Jednego razu poszliśmy do gaju nad rzekę. Było to śliczne ustronie, położone wśród łąk; drzewa szumiały, woda niebieskawa, przezroczysta szemrała, tocząc się po kamykach; po drugiej stronie na stromem wybrzeżu widać było wioskę, której chaty wychylały się z pośród sadów wiśniowych.
Dziadek, zmęczony przechadzką, usiadł pod drzewem, ja zbierałem muszle, na brzeg wyrzucone przez wodę.
Od strony miasteczka nadszedł doktór. Na ramionach narzucony miał płaszcz hiszpański, w ręce trzymał trzcinę ze srebrną gałką.
— Dobry wieczór, panie Marcinie dobrodzieju — rzekł, ujrzawszy dziadka...
— Dobry wieczór kochany konsyliarzu, dobry wieczór, na spacerek się wyszło... hę?
— Trochę... Ruchu mi potrzeba, powietrza... potrzeba i mnie i każdemu. Cóż to jegomość dobrodziej przysiadłeś pod drzewem? Chodzić, chodzić jak najwięcej, zawsze to panu powtarzam.
— Powtarzaj konsyliarzu zdrów, jabym tej rady chętnie posłuchał, ale nie mogę. Przeszedłem kawałek drogi i oto już nogi bolą, zadyszałem się... Starość, konsyliarzu, starość, a to taka choroba, na którą najlepsze mikstury nie wiele pomogą.
— A ileż lat pan sobie liczy?
— Siedemdziesiąt z czubem.
— To i cóż, wiek piękny, ale siły jeszcze są. Pani rotmistrzowa starsza i chorowita, a przecież trzyma się.
— Rotmistrzowa! to wyjątek, fenomen, jaka inteligencya, jaka pamięć, jaki zdrowy sąd o rzeczy!.. Statystka, w całem znaczeniu statystka!
— Pytała mnie o jegomości. Ma żal, że dawno nie byłeś u niej w dworku.
— Kiedyż konsyliarz tam był?
— Ja codzień bywam rano, o godzinie dziewiątej punktualnie. Dziś czuła się nie bardzo dobrze.
— O! proszę... chora?
— A kiedyż ona zdrowa była? Krucha to istota, ciało słabe, ale duch dzielny, ten ją trzyma... i trzymał podczas przejść ciężkich i przeciwności losu... Bo trzeba ci wiedzieć, panie Marcinie, że co ta kobieta przecierpiała, co przebolała w swem życiu, tegoby na wołowej skórze nie spisał. Zdawało się, że już nie wytrzyma, że złamie się, że sił nie starczy do dźwigania krzyżów... ale gdzietam! przeboleje, przecierpi, przepłacze i znów jest taka, jak przedtem, cicha, rezygnacyi pełna, wytrwała. Tak, panie Marcinie, tak, niech kto mówi co chce, niech sądzi jak chce, ale ja zawsze powiadam, że wielka miłość, silnie ugruntowane przekonania, to siła ogromna, niespożyta siła.
— Konsyliarz oddawna zna rotmistrzową?
— Od kiedy ją znam? Pan dobrodziej niedawno sprowadziłeś się do naszego miasta, nie jesteś więc tych stosunków świadomy... Ja ją znam tak dawno, jak daleko pamięć moja sięga.
— Ona chyba znacznie od konsyliarza starsza.
— Starsza. Ja już sześćdziesiąt skończyłem, a ona ma teraz zapewne siedemdziesiąt i pięć. Nie wiem dokładnie, ale koło tego. Ja byłem dzieciakiem, a ona już mężatką. Znaliśmy się, bo nawet niejakie powinowactwo nas łączy.
— Tak?
— A tak, powinowactwo. I to podwójne, gdyż i z nią i z samym nieboszczykiem mężem. Jedna jej ciotka była za Głowackim, a nieboszczyk Dębicki, rotmistrz, skuzynowany był ze mną przez matkę.
— Powiedz mi, panie doktorze — spytał dziadek — ponieważ jesteś wtajemniczony w te stosunki, powiedz mi z łaski swojej, dlaczego pani rotmistrzowa nigdy o mężu swoim nie wspomina?
— Istotnie nie mówi nigdy i nie lubi, jak kto pyta. Ma widać przyczyny po temu.
— Nie zdaje mi się, żeby uwłaczały one pamięci rotmistrza, bo trzeba doktorowi wiedzieć, że mnie to nazwisko nie obce. Słyszałem ja jeszcze za czasów, gdym w Warszawie mieszkał, o panu rotmistrzu Dębickim. Dobrze o nim mówiono, miał to być dzielny człowiek.
— Zapewne... zapewne.
— Słyszałem też, że kobiety za nim szalały, ot, może właśnie w tem przyczyna. Zawód w miłości! Jeżeli tak, to trzeba przyznać, że pani rotmistrzowa dobrodziejka długo krzywdy swoje pamięta, skoro gniew aż poza grób rozciąga. Bywają i takie, bywają; białogłowy, jak powiada pewien mędrzec starożytny, są zawzięte i nieubłagane w pewnych razach.
— Mogę pana zapewnić, że nie odgadłeś racyi właściwej.
— A więc niech mi ją doktór wyjaśni. Rotmistrz, o ile wiem, zginął od kuli w czasie wojny, ale nie na wojnie i podobno, bo i o tem coś mi się dało słyszeć, syna po sobie zostawił. Musi to już być dorosły człowiek, co się z nim dzieje?
— Za dużo pan dobrodziej chcesz odrazu wiedzieć — odrzekł Głowacki — są to rzeczy przykre i lepiej ich nie poruszać. Dowiesz się pan kiedyś, może odemnie, a może od samej rotmistrzowej, która pana bardzo polubiła i w pańskiem towarzystwie znajduje wielką przyjemność. Odwiedzaj ją pan jak najczęściej i ona i pan żyliście w świecie, pamiętacie dużo, macie o czem mówić. Gawędźcie więc, grywajcie w maryasza, ale o jej przeszłości, o portrecie, co w salce wisi, nie wspominaj, panie Marcinie, bo zrobisz jej wielką przykrość.
— Ależ naturalnie! dziękuję, że mnie konsyliarz ostrzegłeś. Słówkiem jednem nie wspomnę, skoro to ma być dla niej bolesne.
— Ona dużo cierpiała. Ostatecznie kobieta ze świata, zamożna, przyzwyczajona do gwaru stolicy, porzuciła wszystko i nabywszy dworek przy cmentarzu, osiedliła się tu w tym odludnym, zapuszczonym kącie. Zawsze ma przy sobie kilka panienek, któremi opiekuje się, a później wyposaża je i wydaje zamąż, a ile dobrego świadczy ubogim, to zapytaj pan gwardyana, przez którego ręce różne wsparcia przechodzą, zapytaj mnie, co ma szpital od niej i chorzy... To jest prawdziwa matka ubogich. Sama, jak panu wiadomo, wychodzić nie może, ale przez pannę Antoninę o wszelkiej biedzie w miasteczku ma informacye jak najlepsze.
— Panna Antonina jest podobno jej blizką krewną.
— Za taką uchodzi, ale naprawdę krewną jej nie jest. Zachodzi między niemi raczej powinowactwo wspólnych smutków i nieszczęść, ale powiedziałem już panu, że lepiej o tem nie mówić.
Dziadek powstał, opierając się na lasce, i poszedł z doktorem ku miasteczku.
Rozmawiali coś o utrapionej polityce, o Francyi i Anglii, z czego nic a nic nie rozumiałem. Szedłem za nimi powoli, bawiąc się muszelkami, których dużo uzbierałem nad rzeką.
W nocy śnił mi się rotmistrz.
Zdawało mi się, że zeszedł z portretu, że był groźniejszy i bardziej jeszcze marsowaty. Widziałem wyraźnie w sennem marzeniu, jak zbliżył się do mnie i grobowym głosem powiedział:
— Pamiętaj, bębnie, żebyś nie był ciekawy!
Położył palec na ustach i zniknął.
Przebudziłem się ze strachu. Księżyc przez konary drzew do okna zaglądał i srebrnemi smugami do pokoju się wciskał. Zdawało mi się, że po jednej z tych smug bladych, niby po ścieżce zawieszonej w powietrzu, odszedł rotmistrz, że prześliznął się między konarami wielkiej, w połowie uschniętej topoli i poszedł tam, dokąd prowadziła ścieżka promienna, na księżyc.
— Nie bądź ciekawy, bębnie! — brzmiało mi ciągle w uszach.
Pomimo tego ostrzeżenia, a może właśnie dlatego, byłem ciekawy i ciągle o groźnym rotmistrzu myślałem.