Dzieci wieku/Tom I/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dzieci wieku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1883
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.

W wielu krajach utrzymuje się zwyczaj odwiedzania cmentarzów w różnych porach roku, znośniejszych niż pierwsze dnie listopadowe, w których my obchodziemy Zaduszki. Deszcz, błoto, chłód, usposabiają już same przez się człowieka do smutku, cmentarz zmienia to wrażenie w nieznośny spleen, tak, że mało kto jest w stanie przyszedłszy na grób ukochanych, pozostać dłuższą chwilę, przyklęknie, pomodli się, westchnie i ucieka znowu w ten życia wrzątek, wśród którego się o śmierci zapomina.
Napróżno na wiosnę stroją się cmentarze w kwiaty i zieleń, próżno latem wabią cieniem drzew bujnie wyrosłych, wspomnienie śmierci odpędza od nich gmin, któryby z myślą o niej żyć niepotrafił.
Rzadko się też zdarzy spotkać wśród lata, wiosny, jesieni wczesnej dobrowolnego wędrowca, szukającego na cmentarzu zarosłego chwastem grobowca i przypomnień przeszłości. A są przecie po świecie piękne bardzo cmentarze, któreby można nazwać ogrodami umarłych.
Takim był właśnie cmentarz katolicki w B... położony nad wielkim gościńcem, cały drzewami zarosły i bogaty w piękne grobowce.
Nie był wprawdzie utrzymany tak starannie jak Campo Santo w Neapolu, jak Père-Lachaise w Paryżu i wiele innych Bożych ról po świecie, ale bujna roślinność, piękne kwiaty, wiele cienia, gęsto rozrosłe krzewy wonne, róże, brzozy i jodły ugrupowane fantazyą przypadku, dokoła białych grobowców, czyniły go wcale wdzięczną ustronią. Parę wzgórków urozmaicało dosyć obszerną przestrzeń, a na jednym z nich, stała prostego stylu kapliczka, którą z za gałęzi drzew widać było zdaleka. W głównej ulicy, wiodącej do niej, grupowały się najpiękniejsze monumenta, z potrzaskanemi kolumnami, aniołami, geniuszami gaszącemi pochodnie, godłami życia krótkiego, snu i żalu...
Reszta pomników rozsypana była po lasku wśród brzóz, sosen, dębów, które niegdyś las składały i na nowo zasadzonych wytworniejszych krzewów, a zapomnianych i zdziczałych kwiatów.
Po za kilku ledwie znacznemi uliczkami, rozciągał się cmentarz ubogich, las krzyżów drewnianych i mogił żółtych lub darnin, okrytych tylko, nad któremi żal nie miał za co postawić nawet małego krzyżyka, i dłonie pobożne kamyk tylko przyniosły, po którym poznać je miały.
Gdzieniegdzie widać było fundamenta wspaniałego mauzoleum, założone na szeroką skalę, okryte tymczasowo gnijącą od dwudziestu lat słomą. Żal gorący w pierwszej chwili, ostygł i pomnik pozostał w projekcie, a sklepienie kruche wilgoć przejadała.
Z kamieni grobowych mówiły: pobożność, próżność, pycha, żal prawdziwy i czcza retoryka lapidarna. Uśmiechnąć się mimowolnie było można z tytułów szeroko się rozlegających nad garścią prochu zapomnianego.
Rzadko gdzie stary grobowiec był utrzymany starannie, świeciły nowe, a z dawnych kruszyły się cegły i mchem porosłe napisy.
Chociaż brama cmentarna przy której stał dosyć porządny domek stróża była zawsze otworem, rzadko ona zaskrzypiała przed ciekawym wędrowcem. Stary Jeremi mieszkający tu z żoną i dziatkami, wiedział dobrze, iż nikt nie przychodzi na cmentarz bez interesu, a posłyszawszy skrzypnięcie drzwi, wychodził pewny, iż zobaczy twarz pomięszaną człowieka szukającego dla kogoś miejsca spoczynku. Były dlań miesiące wakacyj w których plótł koszyki, nieobawiając się aby mu przerwano śpiewanie godzinek, którem sobie towarzyszył, ale miał też w innej porze bardzo wiele do czynienia. Latem dzieci i on bawili się swobodnie w ogródku kołkami odgrodzonym od właściwego cmentarza, wśród trochy warzywa i kwiatków.
Jeremi miał sobie powierzoną straż szczególną i pieczę nad niektóremi mogiłami i podejmował się jej chętnie, ale bardzo nią troszczyć nie potrzebował, gdyż nie było prawie przykładu, żeby krewni przyjeżdżali do nieboszczyków w odwiedziny, zwłaszcza po upływie lat kilku.
Gdy w lipcu, nad wieczór, zaskrzypiały drzwi cmentarne, Jeremi który się wcale tego dnia gości nie spodziewał, wysunął głowę z za węgła, i z podziwieniem zobaczył średniego wieku mężczyznę, powoli, cicho, jakby lękliwie wsuwającego się na cmentarz. Chociaż na pogrzebach porobił znajomość z całem prawie miasteczkiem, i nie było kogoby po imieniu nazwać nie mógł — tego jegomości, zdało mu się, że jeszcze jako żyw niewidział.
Człowiek to był ni stary ni młody, w latach średnich, twarzy smutnej, zwiędłej, ale rysów szlachetnych i pięknych. Ubiór jego równie jak twarz, niewiele o człowieku wnosić dozwalały — nie uderzał ani wykwintnością, ani zaniedbaniem. Nieznajomy zdawał się umyślnie starać, aby powierzchownością oczów na siebie nie zwracał — szedł też zwolna i stąpając lekko, bo sądził może, iż potrafi przesunąć się niepostrzeżony.
Ale stary, łysy Jeremi zatrzymał go oczyma w progu i ukłonem, nie mówił wprawdzie nic, choć wejrzenie pytało i zdawało się badać podróżnego po co otworzył te drzwi i kłócił spokój tych, którzy odpoczywali na wieki. Niepodobna było pominąć odźwiernego bez pokłonu, słowa, tłómaczenia. Wzrok ten mówił, że Jeremi miał prawo spytać przychodnia co tu robił.
Chwileczkę zawahał się wchodzący, namyślając, czy iść dalej bez pytania, czy słowo rzucić lub jałmużnę, przybrał postawę zupełnie obojętnego turysty, ręce założył w tył, oczyma wodził przyglądając się cienistemu laskowi. Potem dobył pośpiesznie złotówkę i grzecznie wsunął ją w rękę Jeremiemu. Staruszek się skłonił, wstał, i datek może przeznaczony, aby zastąpił rozmowę, dał właśnie do niej powód.
— Bóg zapłać — odezwał się Jeremi — może jegomość szuka jakiego grobu? Ja tu już czterdzieści lat przy tym cmentarzu, i pamiętam dobrze tych co są pochowani. Gdybym mógł służyć?..
Nieznajomy się zawahał, ciężko mu było przemówić, skłonił głową, dziękując.
— Nie, nie — rzekł, ja tu tylko tak dla... dla ciekawości i przechadzki, nie fatygujcie się.
Jeremi nie napierał się więcej, pokłonił jeszcze raz, ale zostając w tyle i nie siadając na kamieniu pod ścianą, z którego był wstał, okazał, że gotów by był chętnie ciceronować około nagrobków. Ale nieznajomy wymknął mu się prędko, poszedł ulicą szybko. Zatrzymał się wśród niej czytając kilka napisów, i rzuciwszy się w boczną jakąś ścieżynkę, znikł z oczu stróża.
— To jakiś tetryk, melankolik, pomruczał stary, ramionami ruszając, przyszedł medytować nad marnościami świata, niech sobie chodzi. Byle tylko nie zrobił jak ten, co to tu sobie przed laty dwudziestu w łeb wypalił na mogile kochanki! Ale nie, to wytrawmy, nie młody człowiek, takiego głupstwa nie popełni.
Przychyliwszy się po pod gałęzie, spojrzał wszakże Jeremi, śledząc wędrowca, i dostrzegł tylko w dali przesuwającą się zwolna jak cień postać, która zdążała ku mogiłom ubogich, a potem znikła.
W tej samej chwili dwa głosy wesołe, śmiejące się, rubaszne, odezwały się za płotem cmentarnym. Jeremi słuchał.
— Daję ci słowo, że tu wszedł na cmentarz, mówił głos pierwszy, jasny i harmonijny.
— A cóżby tu robił? przerwał drugi nieco schrypły i drżący, choć młody jeszcze.
— Któż go wie i kto go zrozumie? do tylu zagadek które nam zadaje od przybycia swojego tutaj, mamy jedną więcej. Włóczy się jak upiór po cmentarzach. Teraz dopiero ciekawe damy nasze zrobią z niego bohatera romansu.
Schrypły głosik śmiać się począł.
— Ja bym go prędzej posądził o zbiega z Lubelskiego więzienia, lub ukrywającego się kryminalistę. Na twarzy nie błyszczy mu nic szlachetniejszego, widać w niej raczej trwogę istoty, co się pochwyconą, odkrytą, odgadniętą być obawia.
— Cha! cha, rzekł pierwszy głos, gdybym pana nie znał, panie Luziński, a z twarzy jego także odgadywać począł, zaprawdę nie lepszych bym się doczytał rzeczy nad te, które pan widzisz w tym biednym człowieku.
Jeremi, który całej tej rozmowy słuchał mimowolnie, gdyż prowadzono ją dość głośno i blizko niego, wystawił głowę i ujrzał jakby komentarz do niej dwie miasteczkowe, znane sobie, choć rzadko widywane postacie, pana inżyniera Szurmy i Walka Luzińskiego, sierotki, wychowańca doktora.
Szurma był dorodny chłop, szerokich ramion, przystojnej twarzy, niewielkiego na pozór wyrazu, wysokiego czoła, oczów błyszczących, brunet — zdrów i silny. Walek Luziński, który mu prawie dorównywał wzrostem, stanowił uderzającą z nim sprzeczność; — był chudy, żółty, zgięty jak kwiat, którym wiatr miotał długo póki go nie skręcił, a na wykrzywionych ustach jego malowało się szyderstwo dumne i złośliwe. Łatwo w nim było poznać jednego z tych wydziedziczonych od losu, którzy zamiast z nim walczyć, wolą stękać nań, narzekać, nic nie robić i świat za własne niedołęztwo przeklinać. Rysy jego oznajmywały pewną bystrość pojęcia, oczy gorzały chorobliwym ogniem intelligencyi rozbudzonej a nieokiełznanej, ale całość przykre, odstręczające sprawiała wrażenie. Nieznając go nawet, można się było ulęknąć.
Strój też nie uprzedzał o Walku dobrze, był zaniedbany, poplamiony, ułożony bez myśli, podarty w wielu miejscach i mógł zrodzić przypuszczenie, że młody chłopak chorował na jakiś nałóg czyniący go tak opuszczonym.
Oba ci panowie wracali z przechadzki, stanęli u wrót, Walek się oparł o zagrodę, ziewał.
— No, co mówisz, gdybyśmy, dla oryginalności, odezwał się nagle — poszli się przejść sobie wśród cieniów cmentarnych... Mogłaby to być wcale nawet przyjemna przechadzka? Ja, niemając rodziny, dodał, nie będę miał zręczności tak rychło zwiedzić monumentów tutejszych, a przecie znaleźć się mogą ciekawe? hę?
Szurma uśmiechnął się dziwnie.
— Cóż, myślisz, że mnie zdumiejesz oryginalnym pomysłem swoim? dla czego nie? i owszem, chodźmy. Ciekawy jestem, jak grobowiec hrabiny Turowskiej, wedle mego rysunku robiony, odlano i ustawiono.
Walek popchnął gwałtownie wrota, które skrzypnęły nielitościwie i z tą miną dumną a pogardliwą zepsutego chłopięcia, którą miał zawsze, a szczególniej przywdziewał, gdy sądził, że na niego patrzano — wszedł rozpatrując się szydersko po cmentarzu.
Jeremi widząc tę butę tak nieprzyzwoitą wśród ciszy grobowej, zmarszczył brwi, ale go rozbroił, już mającego się pogniewać, uśmiech grzeczny Szumny, który sięgał do kieszeni.
Ruch ten pełen znaczenia, zapowiadał datek, stróż więc skłonił się i nieprotestował przeciwko tej napaści, dziwnej szczególnie dla tego, że wprędce następowała po wnijściu pierwszego jegomości.
Ale znowu zrobił swą minę tak pytającą patrząc na Szurmę, że ten rzucając jałmużnę, uznał słusznem dodać do niej:
— Wszakże się tu przejść możemy?
— A dla czegóż nie? odparł Jeremi — możebym mógł pokazać państwu jaki grobowiec.
Świstając cicho Walek poszedł był przodem, z rękawami w kieszeniach. Szurma zwrócił się i zapytał:
— A no, dobrze? gdzie pomnik starej hrabiny Turowskiej?
— Niedochodząc do kaplicy po prawej stronie — odparł Jeremi, zbierając się iść.
— Toć go sam znajdę i poznam, bom na niego plan dawał, rzekł inżynier — siedź sobie mój stary, i nie fatyguj się.
To mówiąc, napędził Walka, który już ze swą miną burszowską zatrzymał się był przed jednym z pomników. Patrzał nań i bez ceremonij zanosił się od cichego złośliwego śmiechu.
— Patrzaj-że no! zawołał do Szurmy — patrz i przeczytaj proszę. Gdzie się też to człowiek nieodmaluje z całą śmieszną głupotą, cha! cha!
To mówiąc, przymrużonemu oczyma wpatrywał się we wspaniały dosyć pomnik z piaskowca, wystawiony w kształcie kapliczki gotyckiej, nad którego drzwiami stał napis głoskami złoconemi: Grobowiec rodziny Skalskich.
— Cóż ty tu widzisz śmiesznego? zapytał inżynier.
— Ale ba! zaczął Walek szybko i żywo. Rodzina Skalskich! niepowiedziałżebyś iż to jakiś stary, szlachecki, lub pański ród, ciągnący prozapią swą od dwunastu wojewodów! Przypatrz się tylko. W bocznej ścianie złoconemi głoskami paradują żale! i wiekuistej podano pamięci zgon pana Rafała Skalskiego, który był cyrulikiem i aptekarzem, a przyczepił się do Skalskich i uciął sobie Korwina nad grobem, gdy należałoby mu wyryć moździeż i syrengę. A jak im tu było pilno i koniecznie postawić ten monument ad perpetuam rei memoriam, nie gdzie indziej, tylko w głównej ulicy, aby stać obok Turowskich, hrabiów Czylińskich i książąt Radziwiłłów. Ręczę, że przepłacili te kilka łokci ziemi, że intrygowali aby je pozyskać, a zrujnowali się na kaplicę gotycką, na okna kolorowe, na bronzowe głoski, na marmury i ornamenta.
Szurma ruszył ramionami.
— Złośliwy jesteś, rzekł — ale ja w tem nie widzę nic oprócz bardzo pobożnej ofiary dla pamięci zmarłych, których uczcić chcieli.
— Naiwny człecze! przerwał Walek, myślisz, że tu o umarłych chodziło! tu szło o żywych, o popis, o pokazanie dostatku. Tak samo stary Skalski stawi butelkę szampańskiego wina przy obiedzie, choć by mu zaszkodzić miała, jak grobowiec ten — przez próżność.
— Przypuśćmy; — cóż ci ona szkodzi i komu ona jest szkodliwą, chyba samemu Skalskiemu, którego czyni śmiesznym — rzekł Szurma, chcąc iść dalej.
Walek wciąż jeszcze stał u monumentu i prześmiewał się z niego.
— Dosyć, że choć tu stoją z panami i obywatelstwem wiejskiem na jednej linii — dodał... cha! cha!
Inżynier nic nie mówiąc, szedł dalej zwolna, poglądał na pomniki i zdawał się szukać tego, który był jego pomysłem. Walek nielitościwie sobie szydził ze wszystkich.
— Że też nikt na nowy pomysł się nie zdobędzie, mówił — jedno i jedno — połamane kolumny, greckie sarkofagi, gotyckie kałamarze, anioły niepodobne do ludzi, urny okryte płachtami, a napisów nawet czytać nie warto.
— Jesteś w humorze szydzenia ze wszystkiego, szepnął Szurma — tu, gdybyśmy się na co nowego zdobyć chcieli, któżby wykonał, a iluż ludziom braknie na to środków? kto tam na to zważa!
— Ale bo widzisz, tyś obojętny na wszystko — zawołał Luziński — ja chcę czytać w każdej rzeczy. Człowiek jest wszędzie człowiekiem, nawet tu, na pole śmierci, niesie z sobą swoje słabości, niedołęztwo, próżność, dumę, nawet tu mówią napisy o ludzkiej głupocie.
— Mój drogi, a ty, tyś rozumniejszy i lepszy? spytał Szurma.
— Może, odparł Walek — nie wiem jak będzie dalej — z życiem, ale sądząc o drugich, za boki się trzymam.
— Daj Boże, by drudzy sądząc o tobie, nie chwycili się za głowę — odpowiedział Szurma. Wierzaj mi sąd o życiu jest bardzo łatwym, ale pokierowanie własną łódką trudne bardzo.
— Nie należy też nią bardzo kierować — rzekł Walek, ale ją puścić z prądem wód i niech sobie płynie z niemi.
— Byłoby to wyrzec się woli, rozsądku i władania samym sobą; kto ma takie usposobienie, powinien wdziać habit i obrać sobie to życie zakonne, zaparcia, posłuszeństwa, w którem przynajmniej pewny być może, iż z łódką nie poleci w wir i przepaście.
Walek się uśmiechał litościwie.
— Bardzo jestem ciekawy, zawołał nagle, przechodząc jak był zwykł do zupełnie innego przedmiotu — gdzie ten zagadkowy nasz człowiek poszedł?
To mówiąc, pochylił się, i za pniami lasku ujrzał nieznajomego, który stał ze spuszczoną głową wśród mogił ubogich, oddawna zieloną darnią porosłych.
Szurma, który był także ciekawy, poszedł za przykładem towarzysza. Kilka razy ów człowiek schylał się jakby wyrywał chwasty, potem oparł się o mur i zamyślił nieruchomy.
— Trzeba być najniedomyślniejszym z ludzi — zawołał Walek, ażeby niezrozumieć naszego pana. Ten wielki nieznajomy, musi być rodem z miasteczka... Eureka!
Rozśmiał się pocierając ręce.
Szurma nic nie mówił.
— Nie zgadłem? powtórzył Luziński.
— Nie wiem — szepnął inżynier, równie by być mogło, że tu niegdyś mieszkał, że kogoś pochował.
— Zapewne. Ale jest jeszcze jeden do wyciągnięcia wniosek dla bystrego umysłu, dodał Walek, bądź co bądź, stosunki miał nieosobliwsze, z temi co się chowają bez marmurów i złoconych głosek, a zatem jestto sobie mizerna kreatura, ordynaryjny dorobkowicz — i nasz brat, panie Szurmo.
— Nie zaprzeczam ci biegłości we wnioskowaniu, uśmiechając się, rzekł inżynier, ale dla czego by to nie miał być wielki pan, który szuka grobowca wiernego sługi? hę?
Walek potrząsł głową. — Nadto wyjątkowa sytuacya, to się trafia tylko w powieściach moralnych, i na sentymentalnych litografiach z czasów Chateaubrianda.
— A dlaczegóżby u nas trafić się nie mogło?
— Ten człowiek obudzą we mnie ogromną, ogromną, niepohamowaną ciekawość, dodał Walek. Osłania się tajemnicą, włóczy po cmentarzach, nie żyje z nikim, nie zbliża się do nikogo, nie wdaje się w rozmowę, jest podejrzany!
— A! otóż i mój monument! przerwał w tej chwili Szurma...
— No i cóż, czy artystyczne uczucie wasze zadowolone jest z wykonania pomysłu? czy serce bije do dzieła tego? czy rzemieślnik zrozumiał sztukmistrza? hę?
Szurma stał, czoło mu się chmurzyło.
— Nie potrzebuję pytać, fiasco, czytam to z twarzy waszej — śmiejąc się dodał Walek. Zapewne JW. hrabiostwo znajdowali, że niedosyć był wspaniały rysunek, niedosyć wysoki grobowiec, aby panował nad cmentarzem plebejuszów, niedosyć wyzłocony...
— Nie wiem kto i dla czego, westchnął Szurma, ale to pewna, że mi go do niepoznania zmieniono. Nie powiem żeby zyskał na tem, cóż robić?
Z pogodniejszem już czołem człek cierpliwy i chłodny, mimo przykrości jaką doznał, odwrócił się od monumentu. Walek Luziński tym czasem nie zważając na uroczystość miejsca, dobył cygaro i zapalił je, usta krzywiąc uśmiechem złośliwym z zawodu doznanego przez przyjaciela.
— Kwaśno ci, kochanie! ha! rzekł przez zęby, naukę masz abyś nigdy nie powierzał naszym domorosłym rzemieślnikom rysunków i idei. U nas inaczej być nie może, wszystko to niezdarne, nieumiejętne, zarozumiałe.
— Walku, przerwał mu Szurma, masz wiele słuszności, ale to reguła tak ogólna, że podobno my oba, ja i ty, nie jesteśmy z niej wyjęci.
Walek się skrzywił, zdawało się, że on jeden miał się za wyjątek.
— Chodźmy już, odezwał się Szurma, nie ma tu nic tak dalece do widzenia, a ów jegomość mógłby nas posądzić, żeśmy go w nieprzyzwoity sposób śledzić chcieli. Trzeba uszanować go, przynajmniej w chwili uroczystej bólu.
— A ja ci powiem, rozśmiał się Walek, że mam prawdziwą przyjemność właśnie z człowieka drwić, gdy jest rozmiękły, i każdy mój pocisk w nim utkwi. Wartoż się litować nad człowiekiem! cha! cha!
— Mój kochany, odezwał się Szurma, nie jestem sentymentalny, ale twoja fanfaronada dzikości i zatwardziałości serca we mnie litość obudza. Gdybyś nie był tak bardzo młodym, byłaby oznaką umysłowej choroby.
Walkowi oczy zabłysły dziko, nie odpowiedział jednak nic.
— Całe życie się uskarżasz na ludzi, a jestżeś lepszym?
— Bo mnie takim uczynili.
Szurma ramionami ruszył.
— Dzieciństwo! fantazya chorobliwa! rzekł surowo, w twojem położeniu sierocem, nikt nad ciebie szczęśliwszym nie był, skarżyć się nie masz najmniejszego prawa. Miałeś opiekuna, serce, zaspokojone potrzeby, pieszczoty nawet, gdy ja, syn ubogiego rzemieślnika od dziesięciu lat o własnej sile, głodzie i chłodzie biłem się, aby wybić się na wierzch. Ty się skarżysz, a ja Bogu dziękuję. Ta walka mi dała siły, rozwinęła mnie, przez nią stałem się czemś i kocham świat i ludzi, nie zgorzkłem jak ty pieszczochu. Pamiętaj, twoja gorycz, to wprost choroba.
— Z której się ja podobno nie wyleczę, dodał Walek szyderczo. Cóż dziwnego? pan Szurma szczęśliwy, w zgodzie ze społeczeństwem, z ludźmi, z sobą, z myślą, chodzi po ziemi stępo, nie ma piersi pełnej poezyi, głowy pełnej fantazyi, serca zranionego, panu Szurmie dosyć jest tej ślicznej ziemi, tego wygodnego życia, a mnie?!... jam przyszedł na świat z pragnieniem nienasyconem, z rozgorączkowaną wyobraźnią, z...
— Stare dzieje! słyszałem, czytałem, wiem te baje, durzysz siebie, a potroszę i ludzi.
Walek zacisnął usta.
— Ale ja nie mam i nie miałem nigdy pretensyi być przez pana i przez ogół zrozumianym! — dorzucił.
— Co do mnie, rzekł śmiejąc się Szurma, wierz mi, iż rozumiem cię może lepiej, niżbyś ty sam sobie życzył. Powiem ci otwarcie, dlaczego ci gorzko tak i tak źle. Chciałbyś aby cię noszono na ręku, okadzano jak indyjskie bożyszcze, abyś miał dostatek bez pracy, aby fantazyę twą wyprzedzała rzeczywistość, aby życie było snem poetycznym na złocistem wezgłowiu. Ale mój drogi, to się tylko w bajkach trafia, życie w rzeczywistości to zadanie algebraiczne do rozwiązania, za pomocą pracy i stoicyzmu.
— Dla was, dorzucił pogardliwie Walek, dla was ludzi co się rodzicie z krwią zimną. Wy nie macie też prawa wymagać od losu nic, ale my?...
— Któż to, my? spytał Szurma.
— My, poeci, istoty wybrane, my panujący wam z łaski geniuszu, powinniśmy u stóp naszych widzieć wszystko. Nam we dwoje złożony listek róży dokucza na łożu, wy możecie spać na chruście, między nami a wami jest...
— Zapewne, taka przestrzeń, jaka dzieli orangutanga od murzyna? hę? zapytał śmiejąc się Szurma. Dajże już tym deklamacyom pokój, a śpieszmy wyjść ze cmentarza, bo by mi przykro było spotkać się z tym człowiekiem.
— A mnie by miło było, wzrok badawczy jak wędkę żelazną zapuścić mu do głębi duszy, odezwał się Walek, i dobyć z niej...
Doszli właśnie do furtki, którą im Jeremi otwierał, przy staruszku stała jego wnuczka, kilkoletnia dzieweczka z białemi jak len włosami, w koszulce i wianuszku z bławatków. Dziecko założywszy ręce w tył, ciekawie się wpatrywało w dwóch mężczyzn, nie widywanych w tej porze często na cmentarzu. Ten kwiatek na mogiłach, Szurmie się uśmiechnął ząbkami białemi, a gdy ją Walek mijał, dziecko instynktowo schowało się za dziadka.
— No, jakże nie mam na świat i ludzi się złościć, z gniewem burknął Luziński, — patrz, to dziecko nawet do ciebie się śmieje, a przedemną ucieka!
Szurma jakby nie słuchał, — milczący poszli ku miastu.
W kwadrans potem, krokiem powolnym, z rękami założonemi w tył, z głową na piersi zwieszoną, nieznajomy ścieżką boczną zbliżył się do bramy cmentarza, u której czekał nań Jeremi i dzieweczka.
Nie wiem czy nauczona przez dziadka, czy z własnego instynktu, dzieweczka bojaźliwie podeszła przeciw smutnemu wędrowcowi, i wetknęła mu w rękę nie mówiąc słowa, niezgrabnie związany kwiatów bukiecik. Były to bratki, różyczka, kilka liści i trochę bławatków.
Nieznajomy popatrzał jakby zdziwiony na lniane włoski i niezapominajkowe oczki dziewczęcia, uśmiechnął się mu, dobył coś z kieszeni i włożył w drobną rączkę, która ścisnęła grosz chciwie, biegnąc żwawo ku domowi.
Szedł powoli, ociągając się, jakby mu żal było to miejsce opuszczać. Jeremi patrzał nań długo, uważnie, ale ani z rysów, ani z twarzy, ani z ubioru odgadnąć nie umiał, kto to mógł być taki. A jednak nie był on tu obcym, i nie prosta ciekawość przywiodła go na groby, bo stał nad jednym z nich długo, i na bladem obliczu znać było świeże ślady cierpienia, które po niem przebiegło.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.