Dzieci wieku/Tom I/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dzieci wieku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1883
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.

Nasze miasteczko, chociaż w dosyć pięknej położone okolicy, nie miało wewnątrz żadnego ogrodu do przechadzki, i dzieci bawiły się zwykle na ciasnem podwórzu kościoła farnego, które niegdyś było cmentarzem, czego dowodziły kamienie na pół już w trawie ukryte i w ziemię zapadłe; starsi szli powietrza i zieleni szukać za miastem.
Zwykle przechadzki odbywano albo do tak zwanej Pohulanki w której była kręgielnia, bilard, piwo i rożne trunki, a szczególniej wódki doskonałe — dokąd lepsze towarzystwo uczęszczać nie lubiło; lub do opuszczonego dawno pańskiego ogrodu, niegdyś z przypomnień włoskich ochrzczonego Piacenzą, ale gdy zamek runął i rezydencya książęca osamotniała, Piacenza także powoli stała się prawie dziko zarastającym lasem. Zarząd dóbr nie pomyślał o zużytkowaniu tych zarośli i lasku, zostawił go nawet nieogrodzonym, a że w niewielkiej odległości przy trakcie znajdowała się austerya, wyższy świat miasteczka chętnie kierował się ku Piacenzy, chociaż nie miał tu ani ścieżek czystych, ani siedzeń innych nad kilka kamieni, resztek zrujnowanych ław i stołów.
Piacenza za lepszych czasów, musiała pewnie wyglądać bardzo ładnie, zasadzona była lipami, dziś już staremi topolami, które pousychały, akacyami, modrzewiami, jodłami; mnóstwo bzów, czeremch, kaliny bujało w gąszczach. Gdzieniegdzie zapomniane kwiaty, uparte irysy, drobne hyacynty szafirowe i aquilegie z między pokrzyw i łopuchów się dobywały. W środku była grabowa altana okrągła, po bokach dwa szpalery, ale to wszystko dziś ledwie rozpoznać było można, tak wiele drzew brakło, tak mnogo też niepotrzebnych powyrastało na ścieżkach. Z kamiennych stołów, balustrad, ławek rozebranych na różne potrzeby gospodarskie, zostały tylko szczątki, które się z ziemi dobyć nie dały. W jednym kącie obalony rycerz bez ręki i nogi leżał twarzą na ziemi, a litościwe chwasty rosły już nad nim, otulając go sobą. Z pięknej altany, która nosiła jeszcze tradycyjne nazwisko Belwederu, bo z niej w istocie widok był na zamek, miasteczko i okolicę wspaniały, zostało tylko podmurowanie, kilka schodów i kawał obalonej ściany. Piacenza nie miała nawet ogrodzenia, tolerowano w niej często pasące się bydełko pana rządcy i arendarza, zostawiało ono po sobie ślady, ale też i publiczność nie mogła nic wymagać, bo i ona, nie przyrównywając, była tu tylko tolerowaną, jak krowy.
Na wiosnę zwykle szkoły i rodziny dostatniejsze odprawiały tu majówki. Zbierano się na wiejskie pikniki, a jeźli niespodziany deszcz i burza pomięszały szyki, austerya otwierała drzwi gościnne i obszerny salon zatęchły...
Na Pohulance mniej wybredni woleli zabawę, ale tu trzeba się było ograniczyć sosnowym laskiem, małym ogródkiem i przygotować na demokratyczne towarzystwo rzemieślników i robotników z miasteczka, świętujących dosyć ochoczo, a niekiedy zbyt hałaśliwie.
W obu tych miejscach kto żądał się wykwintniejszem czemś pokrzepić, musiał przynieść z sobą; na Pohulance bowiem nie było nic oprócz piwa, wódki, chleba, sera i obwarzanków, a w Piacenzy mało co więcej austerya dostarczyć mogła.
Nie dziw więc, że tej niedzieli o której mowa, korzystając z pięknego wieczora, gdy rodzina państwa Skalskich, właścicieli jedynej, uprzywilejowanej w miasteczku apteki, zapragnęła użyć przechadzki, jednogłośnie zgodzono się na Piacenzyą. Miało to swe niedogodności, aby się dostać do niej gdyż potrzeba było przejść długą, najeżoną chrustem, za czasów błotnistych narzuconym — groblę, młyny; minąć nieprzyjemne myśli rodzący cmentarz, i dopiero w prawo ścieżką piasczystą dobijać się do ogrodu. Państwo Skalscy wszakże woleli to znieść, niż mieszać się z tłumem, z gawiedzią, która wrzawliwie szła szerokim gościńcem na Pohulankę. Oddać im należy tę sprawiedliwość, że o godność swą i dostojeństwo, o przyzwoitość niezmiernie byli dbałemi. Niektórzy demokraci miasteczka nawet, przezywali starego Skalskiego arystokratą, o co on wcale nie dbał, śmiał się z tego, a nawet tem chlubił. Był to człowiek bardzo majętny, umiejący nieźle po francuzku, zupełnie dobrze po niemiecku, mający trochę pretensyi do łaciny, ale nadewszystko do dobrego tonu. Od niejakiego czasu począł uchodzić za szlachcica, pieczętował się herbem, i przyjaciele jego puszczali wieść, iż pochodził z zubożałej rodziny, która wielkie niegdyś dobra posiadała w Sandomierskiem.
Pani Skalska była czystej krwi mieszczanką, ojciec jej burmistrzował, a dziad kupczył, ale tak się przejęła duchem męża, iż często schwycić ją było można na wyrzekaniu przeciwko tym łykom... od których pochodziła. Rozumie się, iż rodzice jak najtroskliwiej pilnowali tego, aby dzieci wychować na szlachciców. Pan Skalski oddawna zamyślał i kłopotał się jakby pozbyć apteki, a kupić wioskę i wywietrzeć z kamfory i opodeldoku, ale ilekroć przychodziło do pozbycia się oficyny sanitatis, na której starych okiennicach odmalowany był Eskulap i Hygia, żal się robiło przychodów jakie uprzywilejowana farmacya dawała, bo tych wioska, nawet najlepsza, wynagrodzićby nie potrafiła. Napróżno sama jejmość, którą mocno obchodziła przyszłość dzieci, do której zaporą uważała zapach apteczny, nalegała na pozbycie się, próżno panna Idalia prosiła o to ojca, próżno się dąsał pan Roger, stary Skalski milcząco się ich pozbywał, ramionami ruszał, rękami wywijał, przyznawał do winy i... z apteki wyjść nie umiał. Oddawna wpadł był na pomysł szczęśliwy oddania jej w administracyą lub dzierżawę, tak aby na wszelki wypadek mieć zabezpieczony odwrót, jeźliby wsie nie dopisały, ale nie trafiał mu się uczciwy kontrahent. Położenie czcigodnego pana Marcina Skalskiego było wistocie trudnem, choć mu niejeden dostatku i szczęścia zazdrościł. Dzieci dorastały, a wychowane były po pańsku, stworzone do innego świata, i z powodu tej apteki musiały więdnąć w niewłaściwej sobie sferze mieszczańskiej. Panna Idalia wiedziała, że mieć będzie najmniej dwakroć sto tysięcy posagu, pan Roger spodziewał się na swoją schedę z pół miliona, mogli oboje znaleźć świetne partye, a wszystko rozbijało się o tę nieszczęśliwą aptekę.
Żyjemy wprawdzie w wieku zupełnego równouprawnienia wszystkich stanów i właściwej różnicy między ludźmi nic już nie stanowi oprócz wychowania i wykształcenia, jednakże, jednakże! ile to jeszcze pozostało wstrętów i uprzedzeń, o których jeźli się nie mówi głośno, myśli się po cichutku, lub zwierza tylko rodzinie i przyjaciołom.
Pan Marcin Skalski był w tem położeniu utrapionem, że dwa razy na dzień zmuszonym się widział pluć na arystokratów i w obec innych, bronić arystokracyi, a psy wieszać na demagogach. Naprzykład jeźli jaki hrabia Turowski skłonił mu się protekcyonalnie, a ręki nie podał, musiał pan Skalski krzyczeć na przesądy i butę pańską, ale gdy stolarz Pękalski pod pozorem pokrewieństwa z jego żoną, przychodził za pan brat i siadał w salonie, pan Marcin oburzał się na demokratyczne obyczaje tych łyków.
Przyznacie, że to położenie pośrednie pana Skalskiego, stawało się w końcu nieznośnem, nie wiedział do jakiego miał należeć świata i to go niecierpliwiło.
Sama pani śmielej daleko liczyła się do panów i szlachty, a względem rodziny swej mieszczańskiej była surową, bardzo nawet surową.
O młodszem pokoleniu wychowanem w zasadach szlacheckich, nawet mówić nie potrzebujemy. Panna Idalia, śliczna, żywa, trzpiotowata brunetka, haftowała korony margrabiowskie na chusteczkach od nosa, herby na poduszkach kanwowych, nie mówiła prawie inaczej jak po francuzku i angielsku, (jeźli się zręczność trafiła) narzekała głośno na życie obrzydliwe wśród bruków miejskich, i wzdychała do zamążpójścia za dziedzica dóbr. Pan Roger, który świetnie skończył nauki w Berlinie, a tam poznał się był i żył na poufałej stopie z najlepszą szlachtą Księztwa Poznańskiego i Prus Zachodnich, nabrał obyczajów pańskich, wegetował wprawdzie w kamienicy ojcowskiej, bo musiał, ale mu towarzystwo otaczające, ojcowski ów chleb, wszystko obrzydło. Mówił, że umrze z suchot, jeźli się to nie zmieni.
Ma się rozumieć, że w miasteczku nie żył prawie z nikim, nie mówił prawie do nikogo. Kilka znajomości wiejskich stanowiły całe jego poufałe towarzystwo. To usposobienie rodziny Skalskich nie mogło jej jednać wielu w mieście przyjaciół. Nie kłócili się oni z nikim, ale ich po cichu niecierpiano i wyśmiewano nielitościwie.
Stary pan Marcin okrągła figurka z łysiną i nosem formy pięknego kartofla, nie był wcale złym człowiekiem, dawał jałmużnę sowitą gdy na niego patrzano, posyłał ofiary na pogorzelców, tam gdzie je drukowały dzienniki, grzeczny był niesłychanie dla ludzi lepszego towarzystwa. Sama jejmość zupełnie się na wzór jego ukształciła; była słodyczy pełną dla ludzi wyższego świata, ale dla zbyt poufalących się przybłędów, przybierała postawę dumną, heroiczną, niekiedy nawet nieco śmieszną.
Mało z kim żyjąc, rodzina Skalskich przepotężnie się nudziła, ztąd łakomą była wszelkich plotek, wiedziała co się działo na wszystkich ulicach, a nawet niekiedy co się dziać nie mogło, i sarkastycznie wyrażała się w ogóle o mieszkańcach, o których codziennie ocierać się musiała. Skalski na dnie powszednie przybierał dobrze wyuczony ton wyszukanej, zimnej, odpychającej pańskiej grzeczności, nim zbywał tych, coby się ku niemu nazbyt zbliżać chcieli.
Najnieszczęśliwszą z całej rodziny była panna Idalia, wyższego umysłu istota, wirtuozka na fortepianie, śpiewająca sopranem ostrym, literatka, trochę nawet poetka, jak mówiono, artystka duchem, unosząca się łatwo w sfery dla gminu nieprzystępne, — pozbawiona w tej dziurze, jak się wyrażała, wszelkiej karmi dla umysłu, zaspokojenia estetycznych swych pragnień, i t. p.
Dlatego też, z wielkiem matki utrapieniem, zawsze prawie była w złym humorze i nadzwyczaj stawała się opryskliwą, jeźli uchowaj Boże się jej sprzeciwiono. Tylko brat Roger rozumiał ją, co się tyczy rodziców, z temi obchodziła się z łagodnem politowaniem nad ich nieokrzesaniem i prostactwem.
Tej niedzieli wszyscy byli w domu jakoś, gdyż Roger często na wsi bawił u przyjaciół, i co dziwniejsza, zgodzili się wszyscy na przechadzkę, wotowali jednogłośnie za Piacenzą. Ani ojciec, ani matka nie odłączyli się od towarzystwa, które postępowało w porządku hierarchicznym. Przodem p. Skalski z parasolem w rękach skrzyżowanych na plecach, głowa do góry, brwi podniesione, okulary nieco opadłe, kapelusz niedbale narzucony. Obok pani Skalska w szalu lekkim, z lornetką, której nigdy nie używała, u pasa, parasolikiem i nieodstępną starą Finetką, dla wielkiej otyłości ciężko wlokącą się u stóp pani.
W drugim rzędzie panna Idalia z oczyma przymrużonemi, wyprostowana, ale z wyrazem kwaśnym na twarzy.
Malarz byłby się litował nad nią, tak ładną twarzyczkę zmieniał humor ów kapryśny. Roger obok idący w letniem ubraniu, palił cygaro; był słuszny, chudy, miał bakenbardy angielskie ogromne i widoczny pierścień herbowy na palcu z kamykiem o dwóch warstwach, aby na białem tle insygnia szlacheckie wychodziły tem dobitniej.
Z początku milczano jakoś, pan Marcin sapał, jejmość wzdychała, Finetka dyszała ze zmęczenia, panna Idalia była zamyślona, Roger ziewał dla dowiedzenia, że się nudził.
— Wiesz ojcze co, rzekł na grobli, wiesz co, — powiem ci raz co mi dawno ciąży na sercu, to życie nie do zniesienia dla mnie. Jeźli mamy dłużej pozostać w miasteczku, ja cię żegnam i ruszam w świat.
— Hę? odezwał się Skalski odwracając, co ci znowu?
— Roger jest szczęśliwszy odemnie, dodała Idalia, przynajmniej jest wolny, może iść w świat, gdy ja przykutą tu jestem jak grzyb, i grzybieję.
— Ale moje dzieci, rzekł powolnie aptekarz, wiecie dobrze, iż ja oddawna myślę o przeniesieniu się na wieś, to jednak nie może się tak zrobić jak z palca wywinął. Stracilibyśmy wiele.
— Trzeba mieć umysł ku wznioślejszym zwrócony celom, odparła żywo Idalia, dla sprawy ducha, warto coś poświęcić. Nas dwoje, ja i Roger usychamy, trawiąc najpiękniejsze nasze lata w tej dziurze, Roger miał słuszność, to nie do zniesienia.
— Dzieci biedne mają racyą, mają zupełną racyą, szepnęła matka, ja ci to niemal codzień powtarzam, ale to jak groch o ścianę.
Biedny pan Marcin ruszył ramionami.
— Tak, tak! rzekł, gderzcie, gderzcie, dobrze to wam pleść, a Rogerek wszakże potrzebuje wiele, a Idalia lada czem się nie obejdzie: temu potrzeba Hawanny, koni wierzchowych, sukni paryzkich, koszul webowych, a pannie koronek, fraszek, książek, nut, perfum i sukienek. Jeźli stracimy część majątku, na to wszystko nie starczy, jasna rzecz, a my starzy choćbyśmy najoszczędniej żyli, to także wiatrem i powietrzem nie wyżyjemy, dobrze to wam gadać.
— Ojciec nam wymawia szlachetniejsze gusta, a niemi przecie różnimy się od gminu, rzekła panna Idalia.
— Ale, dajcież mi święty pokój, nie wymawiam wam nic, radbym zaspokoić wasze gusta, i dlatego to właśnie ociągam się, abyście potem na mnie nie narzekali.
— Ociągam się, powtórzył syn, śliczne wyrażenie i dobitne, a my ciągniemy się za tym rydwanem ostrożności, i marnujemy lata złote. Z kim tu żyć, proszę ojca, człowiek rdzawieje. Jeszcze ja, mogę się odświeżyć, wyjechać, ale Idalka, ta więdnieje w oczach.
— A cóż ja mówię, powtórzyła matka odwracając głowę, mnie serce pęka na nią patrząc.
— Bo juściż, dorzucił Roger, nikt tu nie przyjdzie do apteki starać się o jej rękę, taki któregoby ona przyjąć mogła, coby jej był wart.
— I do czego mnie było dawać wychowanie, talenta, wyższe wykształcenie, podchwyciła piękna dziewica, jeźli się to wszystko ma zmarnować w tej obrzydłej dziurze...
Roger westchnął, puszczając dym.
— Nie, to próżno, do ojca mówić, błagać, prosić, przedstawiać, nie pomoże, zmusisz mnie do jakiego kroku rozpaczliwego.
— A ja, doprawdy suchot dostanę, lub oszaleję, szepnęła półgłosem panna.
— Widzisz! widzisz! zawołała aptekarzowa, a cóż ja ci codzień powtarzam! Ale ty jesteś uparty jak kamień, nic i nic, mów, proś, płacz, jak kamień, prawdziwie powiadam, że ten człowiek nas o śmierć przypraw i swoim uporem.
Napadnięty w ten sposób nieszczęśliwy pan Skalski, zaniemiał na chwilę, brakło mu środków do obrony, czuł zresztą, iż był winnym, i w duszy przyznawał się do grzechu. Nie pierwszy to już raz rodzina szturm taki nań przypuszczała, odparł go zwykłym sposobem.
— Ale poczekajcież, już to się wszystko rychło załatwi, mówię rychło, nim rok upłynie. Mam napiętego kontrahenta.
— Napiętego kontrahenta! drwiąco powtórzył Roger, doskonałe wyrażenie! cha, cha! Ale przyznaj się ojcze przedwieczny, dodał niby dowcipkując, że żywisz potajemną nadzieję zadzierżawienia apteki, nie sprzedania, i chcesz aby nad nami to aptekarstwo wiecznie wisiało jak miecz Damoklesa. A to tylko przez chciwość i skąpstwo.
— Jeszcze ty mi będziesz skąpstwo wyrzucał! odezwał się oburzony rodzic, czy ci czego zabrakło? żałuję ci na twe fantazye?
— Bo wiesz, że tegobym nie zniósł, odezwał się Roger z dumą, ale jesteś skąpy i ciasnowidzący. Tak, jak gdyby na wsi nie można również grosza robić...
— Zapewne, ale nie ja to potrafię, bom całe życie spędził u moździerza, a nie na polu.
— Co też ojciec gada! po co to mówić! zerwała się Idalia, cela soulève le coeur, u moździerza! affreux! przecież papa sam gospodarować nie potrzebujesz, i będziesz miał rządcę.
— Tak, tak, żeby mnie kradł, jak pan Mamert Turowskich, bo wkrótce pono na to wyjdzie, że on się stanie bogaty, a oni pójdą z torbami, przerwał aptekarz. Zostawcie to mnie i bądźcie spokojni.
— Słyszeliśmy to, zawołała Idalia, nie jeden, ale tysiąc razy. Jak tylko papę naciśniemy, zawsze nam odpowiada, bądźcie spokojni, a czas upływa...
— I cierpliwości braknie na to niedołęztwo ojcowskie, rzekł Roger, cela depasse les bornes... Trzeba mnie było wychować na farmaceutę, a Idalke na klucznicę, toby było logiczne.
Przybity ojciec spuścił głowę, milczał.
— Widzisz! widzisz! powtórzyła obyczajem swym żona, ja ci to samo codzień mówię. Dzieci mają racyą, są jeszcze bardzo delikatne, bo zważ jakie masz dzieci. Pan Bóg ci dał takie, któremi się pochlubić można, a ty marynujesz, powiadam ci.
Panna Idalia słysząc o marynacie, trąciła brata łokciem, rozśmieli się oboje z matki. Rozmowa byłaby nie wiem jaki obrót przybrała, a Skalski się zaczynał niecierpliwić nieco i mógłby był niedorzeczność jaką dzieciom powiedzieć, coby scenę wywołało, gdy na szczęście ukazała się postać nowa, szybkim krokiem zdążająca od Piacenzy, ku państwu Skalskim.
Był to mężczyzna słusznego wzrostu, krzepki, ale nie otyły, ubrany po prostu w płócienny surdut i takąż resztę sukni, w okularach, z kijem grubym w ręku. Rysy jego twarzy rozumne, mówiące, energiczne, jak od siekiery były wyciosane. Czoło miał kwadratowe, wystające, oczy pod niem duże, wypukłe, zwisłemi brwiami okryte, nos prosty, kształtny, usta nieco wydatne, brodę równie kwadratową jak czoło. Nie był wcale pięknym, ale oblicze to obudzało uszanowanie, będąc wyrazem silnej woli, opartej na jasnej myśli. Czuć było nań, że ten człowiek nie zawaha się ani prawdy powiedzieć, ani obowiązku dopełnić.
Mimo pozornej surowości, twarz wyrażała zarazem dobroć i spokój — znamię duszy, która drogę swą znalazła i śmiało podąża ku oznaczonemu celowi.
Zdala już państwo Skalscy dojrzeli tego pana idącego ku nim szybko. Aptekarz odetchnął, pani przybrała minę skromną, na licu Rogera odmalowała się niemal wzgarda, Idalia widocznie samem wejrzeniem na natręta była znudzoną.
Syn i córka przewidywali już że im przerwie szturm przypuszczony do ojca. Nadchodzącym był doktór Maksymilian Mylius, którego sam stosunek z aptekarzem, wydawał się dzieciom upokarzający. Skalski czuł się do pewnych względów dla doktora, niezmiernie ulubionego i wziętego w okolicy, obowiązanym, — Rogerowi i pannie Idalii, doktór przypominał obmierzłą tę aptekę, na której ojciec dorobił się majątku. Nielubili go też oboje, i z tego powodu, że im prawdę mówił, często bardzo gorzko, niedając się onieśmielić ani wielkiemi tonami Rogera, ani francuzczyzną panny Idalii, często jeszcze w głos, publicznie, poprawiając w niej omyłki.
Mylius był w istocie strasznym człowiekiem. Wszyscy niemal lekarze, w których rękach jest życie i śmierć ludzi, nawykając do nadzwyczajnych względów i grzeczności jakie im okazują nieszczęśliwi będący na ich łasce — przybierają powoli ton dosyć gburowaty, rażący, niemal dumny. Któżby im tego nieprzebaczył przy pracy, podrażnieniu, wrażeniach, na jakie są wystawieni? Miał może i doktór Mylius nieco tej doktorskiej surowości, ale w nim prawdomówność bezwzględną rodziło głębokie przekonanie, iż ona ludziom jest potrzebną, zbawienną i należy do obowiązków sumiennego nietylko lekarza ale człowieka. Nigdy też nieprowadziła go ona do gburowstwa, do zapomnienia się; w formie nader przyzwoitej, z uśmiechem umiał najboleśniejsze zawrzeć przestrogi.
W miarę jak Mylius się zbliżał, twarz pana Marcina Skalskiego nabierała tego rozpromienienia urzędowego, z jakiem każdy grzeczny podkomendny, witać zwykł swojego pryncypała. Jejmość zawahała się czy naśladować prototyp swój, męża — za którym szła ilekroć dzieci jej nie przeszkadzały, czy kochane dziatki, które doktora szczerze nie lubiły. Oblicze jej więc zostało martwem i wywiesiło neutralną flagę.
Mylius zawołał, o kilka kroków będąc od nich:
— Otóż to przykładna rodzina! Witani! ojciec, matka i dziateczki razem, zgodnie, pięknie, niewinnej używające rozrywki. Widzę, że państwo zdążacie do Piacenzy.
Tu nastąpiły ukłony.
— A tak, odezwał się skromnie nader aptekarz, wyszliśmy użyć świeżego powietrza; szczególniej dla młodzieży potrzebnego, Idzia pokaszliwa.
— O! o! o! przerwał doktór z uśmiechem — niech mi panna nie waży się kaszlać, bo skażę na bardzo gorzki mech islandzki.
— Nie kaszlałabym dla satysfakcyi — odparła Idalia, ale to powietrze miejskie — nieznośne, ciężkie, cuchnące.
— O! o! o! odpowiedział doktór — proszę! proszę, powietrze miejskie! doprawdy żyjąc w niem lat trzydzieści, nieopatrzyłem się, żeby tak było zabójcze! Przecież pani się w niem urodziłaś, wychowałaś, rodzice także, i jakoś do tej pory było znośnem.
Panna Idalia zrobiła minkę pogardliwą, ruszyła z lekka ramionami.
— Wierz mi pani, dodał Mylius, choćby jako doktorowi, mało miasteczek i niewiele wiosek, mają tak zdrowe powietrze jak nasze. Nie jesteś pani delikatniejszą od innych. Co się tyczy chorób piersiowych, te u nas są nader rzadkie.
— Tak — przerwał Roger — w klassach niższych przy silniejszej budowie, ale szlachetniejsze organizacye?
— O! o! o! rzekł doktór, uśmiechając się, co też mi to pan Roger prawi! o! o! o! Szlachetniejsze organizacye same się zabijają niedorzecznem życiem. Próżnowanie, siedzenie, tytuń, rozpuszczenie fantazyi na cztery wiatry was zabijają. Lud nie ma wygód jakie wy macie, musi pracować rękami, narażać się na wpływy atmosferyczne często szkodliwe a żyje i zdrowszy jest, bo dla niego trud stanowi tę gimnastykę, którą wam zalecam nadaremnie. Niechby panna Idalia spróbowała szwedzkiej gimnastyki, zajęcia w ogródku, nakazała sobie sama dobry humor, a kaszel by przeszedł i bez mchu.
— Na nieszczęście, odparła powolnie piękna panna, znacznej części rad pana doktora usłuchać nie jestem w możności. Niecierpię gimnastyki, nielubię ogrodu, nieumiem pętać mej wyobraźni i nakazywać humorowi.
— To źle, to bardzo źle — rzekł Mylius, ale czas, większy odemnie, lekarz, jakoś to naprawi. Komużby wolno było kaprysić bezkarnie jeźli nie pięknym pannom?
— Pan to nazywasz kaprysami?
— Przepraszam! o! o! o! słowo mi się wyrwało niebacznie, ale już go nie cofnę.
To mówiąc, doktór Mylius zabierał się iść dalej.
— Wracasz pan do miasteczka? zapytał Skalski.
— Muszę, mam chorych, chociaż to pora może najzdrowsza z całego roku, ale między biednemi febry panują. Musiałem biedz na wieś gdzie wieśniak złamał nogę, a teraz dążę do moich ubogich chatek na przedmieściu nad stawem, gdzie zimnice mnie czekają.
— Słowem, że pan jesteś niezmordowany, rzekł grzecznie aptekarz.
— Owszem, jestem nawet bardzo zmordowany i serdecznie by mi się chciało wyciągnąć na sofce z książką w ręku, ale obowiązki!
Ukłonił się grzecznie i pośpieszył do miasteczka.
— Co za nieznośny gbur! zawołał Roger. Zdaje mu się, że odgrywa nieźle filozofa wiejskiego, un medecin de campagne, Balzakowskiego. Niespotkałem w życiu nudniejszego człowieka.
— Tak, tak, ale też to jest najuczciwszy człowiek w świecie — rzekł Skalski, już ty mi na niego nic nie mów.
— Doprawdy? rzekł szydząc syn, miałżebym przed powagą ojcowską złożyć w ofierze przekonania moje? Przecież ja ojcu nie zabraniam go nazywać najuczciwszym, proszę więc o pozwolenie mienia go za najnudniejszego, cha! cha!
Idalia dodała cicho:
— Niedźwiedź! zdaje mu się, że każdy ma taką chłopską naturę jak jego.
— Dajcież pokój — przerwała matka, kiedy to ojca draźni.
— Mnie to nie draźni, prędko dodał Skalski. Niech sobie mówią co chcą, zdania są wolne.
— A spodziewam się, zawołał Roger, dziwnie byłoby, żebym tatę miał pytać co mogę trzymać o ludziach. Ale to dziś — dodał nagle — dzień feralny, widzę naprzeciwko nas idących znowu dwóch miejskich gburów.
Byli to właśnie z cmentarza wychodzący Szurma i Walek Luziński.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.