Dzieci wieku/Tom I/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dzieci wieku |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1883 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Walek Luziński, którego historyi dowiedzą się później czytelnicy, młodym chłopięciem będąc, najniefortunniej pokochał się był primo impetu w pannie Idalii, naówczas gdy jeszcze w krótkiej sukience chodziła na pensyą. Pierwsza miłość jakiekolwiek przebywa koleje, jakkolwiek bądź się skończy lub zwinie, niezatarte ślady zostawia po sobie. Idalia patrzała z pogardą na odartego chłopaka, już naówczas czując się do wyższych przeznaczeń powołaną, napróżno starał się jej przypodobać, odtrącony nielitościwie, szydersko, pierwszą miłość zmienił Walek na pierwszą i na wieki poprzysiężoną nienawiść.
Początek dziecinnego owego romansu nader był prosty. Spotykali się w ulicy chodząc do szkoły, Idalia śmiała się z niego, Walek nigdy dwóch słów nie przemówił do niej, ona wiedziała doskonale, że się w niej kochał, on pojął wprędce, że go jak sierotę i biedaka z dumą obrażonej bogini — popchnęła. Mimo to, zdawało się pannie Idalii, że na dnie tego serca uwielbienie dla niej pozostać musiało.
Nie myliła się może, ale miłość to była osobliwszego rodzaju, na wpół z nienawiścią, namiętna do szału i przesiąkła żądzą zemsty. Gdy Walek spoglądał na nią, z oczów jego tryskały groźby, których przestraszyć się było można.
Panna spotykając go później mimowolnie w towarzystwach, do których się czasem wciskał, obchodziła się z nim tak nielitościwie, iż uczucie nienawiści zwiększyć się jeszcze musiało.
Walek Luzińśki nie był bardzo ponętny, to prawda, miał wad więcej niż przymiotów, był ubogim sierotą, ale trochę litości nad nim mogło się znaleźć dlań w sercu czulszem i więcej niewieściem.
Z panem Rogerem znali się i nieznali, bo młody Skalski spotykając go, odwracał głowę i udawał że niewidzi.
Postępowanie rodziców względem chłopaka musiało być inne, zachodziły tu znowu pewne względy przyzwoitości. Walek był wychowańcem na opiece doktora Myliusa, który chciał z niego lekarza uczynić, a zrobił literata, próżniaka i niezdarę. Pomimo doznanego zawodu, stary się przywiązał do tego niefortunnego dzieła rąk swoich; obrażając Luzińskiego, lękał się aptekarz zniechęcić sobie Myliusa. Kłaniał mu się więc grzecznie, uprzejmie uśmiechał, ale przez wzgląd na dzieci nie zbliżał i nie zapraszał. Był biedak między młotem i kowadłem.
Szurma inżynier, towarzysz Walka, znanym był rodzinie aptekarza, ale nie należał do jej ulubieńców.
Ani Roger ze swemi pańskiemi gustami, ani artystyczna, fantastyczna i poetyczna panna Idalia nie znosili człowieka rachunkowego, prozaicznego, zimnego, nie dającego sobie niczem zaimponować, pewnego siebie do zbytku, a dodatkowo, wyznającego głośno zasady demokratyczne, najskrajniejsze.
Pan Szurma był grzeczny, ale nie umiał pochlebiać, panna Idalia, któraby za niego nigdy w świecie nie poszła, choć mówiono, że się dorabiał pięknego majątku i był na prostej drodze do fortuny — miała mu może i to za złe, że ważył się, widując ją, w niej się nie zakochać. Byłoby mu to przebaczone, gdyby inną miłość miał w sercu, ale Szurma swobodny, dopuszczony niejednokrotnie do podziwiania dowcipu, nauki, talentów tej Korynny, wcale się niemi nie ukazał poruszonym, przyklaskiwał chłodno, nie unosił się. Tego mu darować nie było można.
Spotkanie na niezbyt szerokiej drodze dwóch naraz nieprzyjemnych figur zachmurzyło oblicza młodej pary, chociaż nie groziło ono właściwie niczem innem tylko wymianą ukłonów, było wcale nieprawdopodobnem, aby wracający z cmentarza przyczepili się do państwa Skalskich.
— Tylko niechże ojciec ich nie zaczepia i nie zatrzymuje — odezwał się Roger nakazująco — bardzo proszę. Ojciec ma zawsze zwyczaj szafować grzecznością i ośmielać do zbytku ludzi z któremi my żyć nie możemy.
— To prawda, dorzuciła Idalia. Ojciec jest do zbytku grzeczny, nawet dla takich Walków, podrzutków i dla takich chłopskich synów jak ten Szurma.
— Ale cichoż, cicho! gotowi posłyszeć! zawołał przestraszony aptekarz.
— To niech sobie słyszą, dodał Roger ruszając ramionami — mniejsza o to...
Walek zdaleka poznał rodzinę, którą nienawidził, usta mu się wykrzywiły dziko, oczy błysły ogniem, jednak poprawił ubiór zaniedbany.
— Zmiłuj się, rzekł do Szurmy — nie przypraw mnie o kłopot i nie zmuś, bym sam odszedł. Jeźli zechcesz ze Skalskiemi wdać się w rozmowę, będę cię musiał porzucić.
— Pozbawiasz mnie wielkiej przyjemności — odpowiedział śmiejąc się Szurma, co mi to szkodzi, że ten paniczyk na mnie nosa krzywić będzie, że zechce się mnie pozbyć coprędzej, aby go w mem towarzystwie kto nie spotkał, radbym mu właśnie na złość trochę ich ponudzić i struć im przechadzkę. Z głupich zawsze wolno żartować.
— Ale nie zawsze warto — przerwał Walek, uprzedzam cię, że mi wyrządzisz przykrość, i że cię tu z niemi porzucę.
— Ale ja nie mam wcale zamiaru wdawać się z niemi w rozmowę, śmiejąc się uspokajał go Szurma.
— Psia droga! zawołał Walek, trzeba żeby nie można ich wyminąć, a ruszyć przez pole, to pomyślą, że się ich lękam, czy co...
— A! człowiecze niespokojnego ducha — chłodno odezwał się inżynier — cóż ci szkodzi wejrzenie? o mnie się ono obija jak o skałę, choćby było pełnem jadu, zdradzasz swą słabość, jeźli się go lękasz. Na wzrok odpowiedz wzrokiem, mając siłę, czegórz tchórzysz?
— Nie tchórzę, nie! mruczał Walek zaciskając usta, ale nienawidzę tych ludzi, kłamać nie umiem.
Inżynier się uśmiechnął.
— Dzieciak jesteś.
Rozmawiając, zbliżyli się — ostatnie kroki przeszły w milczeniu. Pierwszy Skalski, mimo przestrogi troskliwych dzieci zdjął kapelusz. Szurma go pozdrowił, Walek ruszył także swój słomkowy i — drapnął z miną nadąsaną. Tymczasem inżynier, jakoś mimowolnie czy na złość zatrzymał się chwilkę.
— Widzę, że panowie wychodzicie bodaj czy nie ze cmentarza? rzekł Skalski, przechadzka wcale nie rozrywająca.
— Mieliśmy powody, odezwał się Szurma. Chciałem zobaczyć jak wygląda grobowiec hrabiny Turowskiej, na który dawałem rysunek, a w dodatku, intrygował nas ten... wielki nieznajomy. Widzieliśmy go wchodzącego na cmentarz.
— A! nieznajomego jegomości! odezwał się zaciekawiony aptekarz.
— Tak jest, błądził między grobami.
— Między grobami? potrząsając głową, rzekła pani Skalska — osobliwsza rzecz... między grobami.
— Przecież nie ma w tem nic tak nadzwyczajnego, śmiejąc się odezwała panna Idalia, przechadzka jak inne.
— I cóż? jakże? mów pan! spytał Skalski — co robił?
— Nic — chodził, a chodził jak się zdaje do mogił ubogich, przynajmniej tameśmy go spostrzegli.
— Proszę, mogiły ubogich! osobliwsza rzecz! powtórzył aptekarz, w tem wszystkiem jest tajemnica, jest...
— Jest! dodała aptekarzowa.
Dzieci zaczęły się tembardziej śmiać, że rodzice brali rzecz na seryo. Szurma przypomniał sobie Walka, który zły pędził ku miastu, pożegnał towarzystwo i odszedł.
Ale właśnie, w chwili, gdy Skalscy mieli idąc dalej mijać wrota cmentarza, naprzeciwko nich, zjawił się ów wielki, ów tajemniczy nieznajomy.
Od czterech tygodni nie mówiono o niczem w miasteczku tylko o nim, dlaczego? dlatego zapewne, że nie miano się czem lepszem zająć — jednak państwo Skalscy widzieli go tylko zdaleka, a żadne z nich nie miało wyobrażenia o twarzy, której nader byli ciekawi.
Nieznajomy wymknąć się im tym razem nie mógł, droga była jedyna i dosyć wązka.
Rogera i Idalią mało to obchodziło, jak mówili, ale starzy nie taili się wcale z tem, że radziby go zobaczyć.
W milczeniu zbliżano się z obu stron. Nieznajomy mężczyzna spostrzegł zdala idących, i obrachował się tak, aby mijając ich, głowę obrócić w stronę przeciwną, nie dając im dojrzeć swej twarzy. Napróżno Skalski wyciągał szyję, sprawdził tylko skromny nader ubiór przechodnia, nic więcej.
Odszedł już był kilkanaście kroków, gdy młodzież śmiać się zaczęła, a pani zawołała:
— Otożeśmy się wiele dowiedzieli, nawet nam nosa nie pokazał!
— Niósł w ręku bukiecik kwiatów, pewnie na grobie urwany! hm! rzekł Skalski, ma to swe znaczenie, maluje usposobienie człowieka.
— Stosowne do jego wieku — dodał Roger, bom postrzegł, że nie jest zbyt młody.
— I nie ma w sobie żadnej dystynkcyi, przemówiła Idalia, człowieka lepszego towarzystwa po jednem niczem poznać można, ubiór pospolity, prawie zaniedbany.
— A jednak to zagadka! dorzucił stary niezmiernie rad temu, że rozmowa na inne pole się przenosi — to zagadka! Jak żyję nie pamiętam, ażeby kto z dobrej woli przyjeżdżał u nas zamieszkać. Wreszcie gdyby i tak było, toć się każdy stara porobić stosunki z ludźmi, a ten nietylko że ich nie szuka, ale unika jak najstaranniej.
— Ale cóż nas to wszystko obchodzić może? odezwała się Idalia, nie pojmuję tej ciekawości, jaką lada pospolity człowiek obudzą w tłumie.
— Pospolity człowiek, powiadasz, podchwycił ojciec, starając się rozmowę utrzymać w tym przedmiocie, aby znowu na kark jego nie spadła; nie zupełnie też jest pospolitym, choć przyznaję, że pozór ma nie osobliwszy. Najprzód to pewna, że przy stroju skromnym i powierzchowności nie uderzającej, jest majętny, nawet bardzo majętny. Najął cały dworek od Monugiewiczów z ogrodem, i cały zajął sam. Mówią, że gdy jego paki różne zwozić zaczęto, nie było temu końca. Co w nich się zawiera, o tem jeszcze nikt nie wie, bo je poustawiano nie otwierając. Meble sprowadził z Warszawy, fortepiany dwa, organ.
— To chyba jaki artysta dymissyonowany, przerwała Idalia, ale nie ma wcale fizyognomii artysty, nie, nie.
— Pieniędzy na nic nie żałuje, chociaż widać, że nawykł do życia prostego, bo wziął prostą kucharkę, starą Kazimirę, co była jakiś czas u X. Wikarego. Widać że obiadów dawać nie myśli.
— O! to pewna! powiedziała Skalska. Kazimira tylko kilka rzeczy jako tako umie sporządzić.
W czasie tej rozmowy Roger ruszał niecierpliwie ramionami, gwałtownie pędząc dym z cygara, aż na ostatek wybuchnął, bo nie mógł wytrzymać, żeby ojca nie zburczeć.
— Ale dajże już pokój, ojcze, daj pokój tym plotkom dziecinnym! Że też nie możecie się oduczyć tego parafiańskiego interesowania się lada dzieciństwem, tego wścibiania nosa w sprawy cudze. Co nas to może obchodzić!
Córka dodała:
— Roger à raison, c’est d’une petitesse...
Ojciec ruszył ramionami, matka się cicho ujęła za niego.
— Dajcież bo ojcu pokój.
— Mama także na to choruje, zawołała żywo Idalia, i dla tego ojca broni, ale to jest w świecie najnieprzyzwoitszą rzeczą, taka ciekawość czcza, dziecinna, jak dobrze mówił Roger.
— Mówcież sobie o czem innem, ja milczę, basta! rzekł aptekarz.
Jakoż znowu podniósł głowę do góry z rezygnacyą człowieka, który nawykł do jarzma, noszonego codziennie, i z pogodną twarzą skierował się ku Piacenzy, którą widać było w oddaleniu.
Bliżej jeszcze nad gościńcem, rozległa się ogromna austerya, o której wspominaliśmy, otoczona palisadą swego podwórza, stajniami, oborami i ogrodem warzywnym. Na szosie mnóstwo wozów wieśniaczych stało przed nią, których właściciele zaszli się byli w gospodzie ochładzać. Konie z pospuszczanemi głowami gryzły rzucone im na podwórku siano. Tuż nad szosą była kuźnia, z której się kurzyło mimo niedzieli, powóz wyprzężony, złamany, oparty na drągu widać było z daleka, który znać naprawiano do dalszej podróży.
Wszystkie lornetki skierowały się nań prawie jednocześnie, i Roger, sędzia kompetentny w tym przedmiocie, zawyrokował, że takiego kocza w całej okolicy nie ma, że to jest ktoś z daleka, a nawet może z zagranicy, bo budowa powozu zdradza pochodzenie wiedeńskie, lub może nawet londyńskie.
Cała rodzina napatrzywszy się zdala wygodnemu i pięknemu ekwipażowi, który uległ tak smutnemu wypadkowi pod samem prawie miasteczkiem, poszła zażywać pięknego wieczora, w cieniu ogrodu dawnego Piacenzy. Nie było tu z miasta nikogo, co poniekąd dogadzało aptekarstwu, ale mnożyło nudę śmiertelną, na którą wszyscy w tej rodzinie chorowali, jeźli ich nie spotkało szczęście otarcia się o to wyższe towarzystwo tak upragnione, chociaż ono się obchodziło ze Skalskiemi, jak Skalscy z niższemi od siebie. Ale im, jak wielu innym w położeniu podobnem, nie szło o przyjemność obcowania, tylko o rozgłos stosunków i chlubę, jaką się z tego ciągnęło. Opłacało się ją niejedną przykrością, cóż w świecie przychodzi darmo?
Skalscy mieli ulubiony samotny swój kątek, na ruinach Belwederu. Potrzeba się do niego było drapać, rozbijając gałęzie splątane drzew i koląc o krzaki, tu jednak byli pewni, że ich gawiedź miejska nie doścignie, i że się nikt nie przyczepi. Wszedłszy z zarośla, panna Idalia która najlepiej znała drogę, wybrała się przodem śmiało, rozgarnęła leszczyny, przebiła się przez bzy i dosięgała już schodków, gdy podniósłszy główkę, w chwili stąpienia na kamień, z cichem — ach! cofnęła się jeźli nie przestraszona, to zdziwiona. Na wierzchołku Belwederu stał w stroju podróżnym bardzo wytwornym i pańskim młody mężczyzna, trzymając przed oczyma lornetę teatralną, przez która rozpatrywał okolicę.
Łatwo się było domyśleć, iż to być musiał albo właściciel złamanego powozu, lub jeden z podróżnych co nim przybyli. W okolicy na mil kilka około znali się wszyscy, a piękny ów arystokratycznie wyglądający młodzieniec, nie należał do autochtonów.
Przyjemna ta niespodzianka rozjaśniła lica panny Idalii, której piękna, ożywiona twarzyczka zabłysła całym wdziękiem młodości, przybrała stosowna pozę do okoliczności i gdy odjąwszy lornetę, młody człowiek spojrzał na to zjawisko uczyniło ono na nim, bezwątpienia, niepospolite wrażenie.
Znudzonemu drogą, skłopotanemu opóźnieniem gdy się w powozie coś złamie, zaprawdę miło jest w chwili, gdy się ziewa na przymusowej przechadzce, ujrzeć nagle przed sobą śliczną panienkę, zwłaszcza jeżeli spotkana Nimfa przybierze postać naiwną, zdziwionej, prostodusznej, Bogu ducha winnej, a jak aniołek pięknej wieśniaczki.
Taką wydała się panna Idalia podróżnemu, który zrozumiał zaraz, że wstępującą na tę wyżynę, przestraszył i przeszkodził jej. W chwili gdy się zbierał na grzeczne usunięcie się z placu, z za krzewów ukazał się okrągły ojciec, mama z podniesioną suknią i Roger z cygarem w ustach. Idalia stała jedną nogą na kamieniu, niby pierzchliwa łania zabierająca się do odwrotu. Podróżny z lornetką w ręku. pośpieszał z Belwederu, aby nadchodzącym nie zawadzać, gdy Skalski, człek bardzo grzeczny, a lubiący zabierać nowe znajomości, zwłaszcza z temi, których suknie modne dobrze o nich uprzedzały, ozwał się z za córki:
— Nie przeszkadzamy! zmieścim się tam wszyscy, widok jest piękny i godzien wejrzenia.
Idalia poparta rodzicielską powagą, zgrabnie po kamykach pięła się ku ideałowi, uśmiechającemu się do niej na górze, a że ostatni schód był wysoki, grzeczny nieznajomy podał jej rękę. Ledwie dotknąwszy duńską rękawiczkę jego, piękna panna znalazła się na górze. Wejrzenie na podróżnego nie zostawiało najmniejszej wątpliwości, że musiał być wielce dystyngowaną figurą. Roger, znawca w tym przedmiocie, nie wahał się mu skłonić jako pobratymcy, chociaż zdawało mu się, że go nie zna, ale gdy się sobie nawzajem przypatrywali, nieznajomy zawołał:
— Mais, mon Dieu, nous sommes en pays de connaissance. Monsieur de Skalski n’est’ce pas?
Roger żywo podał mu rękę.
— A! gdzież miałem oczy, zawołał, wszak pan baron Helmold Kaptur? przepraszam, mais j’ai la vue basse.
— I któżby się mnie tu mógł spodziewać, na tych ruinach i w tym kącie, odrzekł Helmold, dziwny przypadek, złamana oś na drodze.
— Moi rodzice, moja siostra! rzekł Roger prezentując.
Skalska dygnęła fatalnie i kompromitująco, ale Roger powiedział sobie, że tego baron nie spostrzegł.
Idalia była rozpromieniona, Bóg tylko wie jak jej język świerzbiał, żeby oczarować francuzczyzną, wymową, urokiem, biednego barona, oblężonego w Belwederze.
— Cóż pan baron tu robi? zapytał Roger, wpadając w humor doskonały, od czasu jakem go miał przyjemność widzieć w Warszawie u hrabiego, byłem pewny, że powrócił do Galicyi.
— Miałem wrócić! westchnął baron, mais, que voulez vous? on est si bien chez vous! Porobiłem znajomości, otrzymałem zaproszenia, i nie mogłem się oprzeć ponęcie i podróżuję po Królestwie, a teraz jadę, to jest, jechałem do Turowskich, to gdzieś tu w sąsiedztwie.
Rozmowa, której francuzczyzny powtarzać nie będziemy, ciągnęła się tak więcej po francuzku, niż po polsku, łamana, niezrozumiała, ale zawsze w najlepszym tonie.
— A! mais c’est une bonne fortune pour nous, panie baronie, chwytając go za rękę rzekł Roger, moi rodzice, którzy mają tu dom w mieście, i na teraz w nim przebywają, przypadkowo, dodał ciszej, bardzo będą szczęśliwi, zabierając barona do siebie. Każemy powozowi tam do nas zajechać, a sami na herbatę pieszo pójdziemy. W imieniu rodziców je vous fais prisonnier.
— Prosiemy pana barona koniecznie, prosiemy, nie puścim, odezwał się stary Skalski.
— Nie puściemy, dodała jejmość.
Baron kłaniał się, ale szło mu o potwierdzenie zaprosin przez piękną pannę zapewne, i oczy zwrócił na Idalią, a ta mu się nader wdzięcznie uśmiechnęła. Pozostawało więc tylko przyłączyć się do tego towarzystwa, i winszować sobie szczęśliwego spotkania.
Roger i Idalia byli uszczęśliwieni, ojciec rozradowany, matka trochę się kłopotała już ideą herbaty dla dostojnego gościa, za którą miała burę odebrać od córki, ale musiała faire bonne mine à mauvais jeu.
Serce panny Idalii biło żywo. Jakkolwiek nie przesądna wcale, wyśmiewająca chętnie wróżby i łatwowiernych co im dawali wiarę, widziała w tym całym wypadku coś jakby od losów przeznaczonego. Ona pierwsza ujrzała młodzieńca, jego oczy padły na nią najprzód i zatrzymały się na niej z podziwem i uwielbieniem. niewątpliwie musiał to być kawaler bogaty, à la recherche de l’inconnue, jadący do hrabianek Turowskich, któremu ona jak rozbójnik na drodze, serce z piersi wydrzeć była predestynowaną.
Kipiała i wrzała, że jej się odezwać dotąd nie dano, ale czarowała go wzrokiem i pełnemi wdzięku pozami artystycznemi. Młodzieniec, grzecznie rozmawiający z rodziną, nie spuszczał z niej oka. Rachowała, że w ciągu przechadzki, herbaty, może wieczora, potrafi go zachwycić, zbałamucić, pociągnąć ku sobie.
Myliłby się, ktoby sądził, że serce młodej panienki najmniejszy w tem udział miało. Wiek nasz nie jest epoką sentymentalizmu, nie kochają się dziś tylko ludzie prości i złego wychowania, w lepszem towarzystwie rachuba, czasem chwilowy kaprys, fantazya, namiętność zastępują uczucie. Idalia potrzebowała świetnie wyjść za mąż i płaszczem hrabiowskim, lub szlachecką dostatnią koroną pokryć atrybuta ojcowskiego powołania. Gotową więc była uśmiechać się pierwszemu konkurentowi, jaki się trafił, byle z góry założonym odpowiadał warunkom. Wychowanie bardzo rozumne, w duchu wieku, zabezpieczało ją od tego co się zowie miłością, ideałem dla niej nie był człowiek, ale to w co oprawnym go znajdowała, położenie towarzyskie, akcessorya.
Byłaby zapalczywie się dobijała o siedemdziesięcioletniego starca, byle jej przyniósł mitrę książęcą. Cóż dopiero baron, ładny, młody mężczyzna, a wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, bogaty, i jadący do tych nieznośnych Turowskich, których zaraz poznamy!
— Przyznasz pan baron, odezwał się wymownie Skalski, który w obec nowych osób zawsze się starał być jak najwyszukańszym w słowach — przyznasz pan, że okolica nasza należy do najpiękniejszych w kraju. Jest żyzna, obfita, i zasiana pamiątkami przeszłości, roślinność bujna, drzewa wspaniałe, wielka powaga w krajobrazie.
— Dlatego też znaleźliście mnie tu państwo w admiracyi nad nią, zapatrzonego.
— Ojciec mówi o tym kątku, rzekł Roger, ale to zawsze miasteczko jeszcze, to nie cicha, majestatyczna w swej prostocie wieś nasza, trzeba widzieć szlacheckie dwory skryte w głębi tych lasów, i...
— Pan baron jedzie z Galicyi? odezwała się Idalia, wątpię, żeby po jej pięknościach nasze płaszczyzny i bory bardzo go zachwyciły. Galicya jest więcej urozmaiconą.
— Miejscami, odparł baron, jakoś nie myśląc się rozszerzać o rodzinnym kraju, ale ja owszem te okolice znajduję bardzo pięknemi. Czy Turowscy daleko ztąd mieszkają?
— Hrabiowie Turowscy, przerwał Skalski, — których znajomością się szczycimy — rezydują o półtory małej mili od nas, w Turowie, tak, półtory, a raczej dobra mila z ogonem.
Ogon wyrwał się mimowoli aptekarzowi, i dzieci skarciły wzrokiem to nazbyt poufałe wyrażenie się.
— A! westchnął baron, byłbym więc, gdyby nie ta oś, stanął przed wieczorem.
— My oś złamaną błogosławiemy, zawołał Roger, a że nie może być naprawioną tak rychło, o Turowie dziś ani myśleć, zabieramy pana do siebie.
— Tak! rozśmiał się aptekarz. Zajdziemy ku austeryi, każemy powozowi przyjść do miasteczka wprost na pocztę, a sami wracamy z jeńcem naszym.
Idalia zwróciła oczy milczące, ale wymowne ku jeńcowi, który się uśmiechał.
Roger tryumfujący ściskał go za rękę.
Całe towarzystwo popatrzywszy nieco na otaczający pejzaż, zwolna zbierało się na powrót. Zwolna, gdyż stary Skalski obrachował, że daleko by było przyjemniej dojść mrokiem, aby uniknąć wrażenia, jakie okiennice z Eskulapem i Hygią mogły uczynić na baronie. Zapewne prędzej, później, pan Helmold dowiedzieć się musiał o aptekarstwie, ale w pierwszej chwili lepiej było uniknąć wyznania. Idalia także wprzód go usidlić chciała bezpowrotnie, nimby wiedział kto ona jest. Nazwanie samo aptekarzównej, mogło nań oddziałać nieprzyjemnie.
A projekt choć tak gwałtownie zrodzony, tkwił już w myśli panny Idalii.
Rodzina nie potrzebując słów, porozumiała się oczyma.
Apteka miała dwa wnijścia, jedno — na nieszczęście — od głównej ulicy, urzędowe z Eskulapem i Hygią, z orłem i napisem — Apteka uprzywilejowana, drugie od bocznej ulicy zwanej Wolską, prywatne, z ganeczkiem, blachą cynkową pokrytym, gdzie wszelkiej alluzyi unikano starannie, zdradzającej powołanie właścicieli kamienicy, tak dalece, że okno przez które słoje i flaszki widać było, zakryto szkłem łanem nieprzezroczystem.
Zmieniając nieco plan podróży, można było gościa wprowadzić z tamtej strony, zkąd żadna woń nawet się nie dobywała, gdzie żaden moździerz nie dźwięczał i utrzymać go w złudzeniu, iż znajduje się w domu właścicieli dóbr, chwilowo w miasteczku zamieszkałych.
Zostało to postanowionem w cichości, panna Idalia była spokojną, ale szło jej teraz o urządzenie takie pochodu spacerowego, ażeby czas nie został stracony. Trzeba było połączyć przyzwoitość z korzyścią, utile dulci. Wyprawić rodziców z baronem przodem i oddać im go na łup nie wypadało, z wielu względów. Najprzód Skalski i mama w dłuższej rozmowie mogli by się dopuścić czego nieprzyzwoitego, nad czem dzieci czuwać były powinne, powtóre, czas by zmarnowano. Pannie iść z baronem samej nie uchodziło, bardzo z ręcznie tedy puszczono się we troje awangardą, a poważnych małżonków zostawiono w odwodzie z Finetką. Panna Idalia nie kryła przed sobą, że może jej wypadało pozostać z rodzicami, ale któż tam na drobnostki uważa przy wiejskiej przechadzce?
Baron podał jej rękę, zaczęli mówić po francuzku.
Chcielibyśmy zaprawdę powtórzyć tę rozmowę zwycięzką, zdobywczą, żywą, Napoleońską, piorunującą, ale czujemy, że to nad nasze siły. Panna Idalia podniosła się w niej do szczytu, do ideału dziewiczej sztuki oczarowania. Umiała nie popisując się, powiedzieć o sobie wszystko co chciała, potrącić o muzykę, wmięszać literaturę, ulecieć w wyższe sfery, wyrazić swą miłość sztuki, swe wzniosłe idee socyalne, słowem, odmalować siebie w miniaturze jak najstaranniej wykonanej. Umiała być zalotną a skromną, naiwną i dowcipną, szyderską i czułą, dać się domyśleć w sobie wszystkich przymiotów najponętniejszych — na chwilę nie zapominając o tem, by wdzięk twarzy, estetyczną stronę swej piękności uwydatnić.
Jakkolwiek wielce utalentowana i obdarzona instynktem szczęśliwym, panna Idalia nie byłaby może odniosła zwycięztwa nad Galicyaninem, który nie dawno był w Paryżu, et qui sortait d’en prendre... gdyby silnego sprzymierzeńca nie miała w bracie.
Roger dwojaką pobudkę w przywiązaniu do siostry i w pewnych rachubach względem Turowa znajdował. Szło mu o złapanie tego kawalera na drodze, a siostrę uznawał zdolną do dokazania tego cudu. Nim więc napowrót doszli do cmentarza, Galileusz był zachwycony aptekarzówną o tyle, o ile człowiek XIX wieku zachwycić się może, po wielu łatwych zachwytach poprzedzających, które do jego wychowania należały.
Baron śmiał się, bawił, opowiadał i znajdował z podziwieniem, że panna — co się niezmiernie rzadko trafia — umiała go słuchać, rozumiała alluzye najdelikatniejsze, była niemal Paryżanką, a idąc tak, łamał sobie głowę, kto to mógł być?
Z Rogerem spotkali się w Warszawie, jedli parę śniadań kawalerskich w dobrem wesołem towarzystwie, wiedział, że to był pan Skalski, domyślał się z wychowania, że mógł być człowiekiem majętnym, — ale stosunków jego rodziny, położenia nie znał wcale.
Z oblicza rodziców trudno się było czego domyśleć. Skalscy wyglądali tak, że mogli być miejskiemi obywatelami, lub... lub... czem kto chciał. Sama pani, dość pospolitej powierzchowności, wcale się nie odzywała.
Mieszkanie w miasteczku rodziło pewne wątpliwości w umyśle — ale tyle być może powodów do mieszkania czasowo na bruku!
W końcu nie mogąc z żadnych danych ująć słowa tej zagadki, baron powiedział sobie: — Co za jedni są, wszystko mi jedno, spędzę chwilę wesołą, a korona mi z głowy nie spadnie.
Przechadzka tak wesoła trwała dosyć długo, nakoniec u młynów dobrze zmierzchać zaczęło i stary pan Marcin obrachował, że przyjdą do apteki o szarym mroku — co zawsze było najbezpieczniejszem.
Odetchnął poczciwiec.
Sama pani mocno była skłopotana, niewypadało jej wyrwać się przodem, a co by była dała, żeby mogła uprzedzić służącego, aby przywdział liberyą, sługę aby się nie pokazywała, w kredensie kazać wydobyć wielką tacę z Frażetowskiemi ozdobami, imbryk srebrny, samowar bronzowy. Z kolei te przedmioty migały przed oczyma pani Skalskiej i ulatywały jedne za drugiemi, niepokój przesuwał je szybko, jakby leciały porwane wirem, męczyło ją to nieboraczkę. Tort, sucharki, filiżanki saskie, serwetki popielate, salaterka szklanna, cukiernica z Neptunem na wierzchu, kapki białe fotelów, płótno rozciągnięte w salonie, miotały się, wiły, i nikły, a pani Skalska była pewną, że wielkiemu zadaniu nie podoła, i że o czemś zapomni.
— Takie już moje przeznaczenie! mówiła w duszy, i ręczę, że śmietanka zwarzona. Ile razy gość, tyle razy zwarzona śmietanka! Panu Bogn trzeba ofiarować...
Zbliżano się do Wolskiej ulicy. Kamienica Skalskich wśród niższych domków, przedstawiała się bardzo korzystnie. W tym roku była świeżo pobieloną, cynkowy daszek nad gankiem wyglądał ładnie, drzwi świeciły od ozdób mosiężnych, w oknach bogate widać było firanki i mnóstwo kwiatów.
Skalscy z pociechą przekonali się, że ich dom wieczorem ma wcale przyzwoitą powierzchowność. Ale baron mało na to uważał zajęty panną Idalią, która właśnie malowała mu całe swe uwielbienie dla mistrzów muzyki nowej, zmiatając dosyć nierozważnie w jedną wiązkę Mendelsohn’a, Chopin’a, Schumann’a, Wagnera, Aubera, Verdiego i — co się nawinęło. Baron Helmold tak od kwadransa nalegał na nią, że w końcu obiecała mu zagrać.
Wnijście do salonu o mroku jest jednym z najszczęśliwszych wypadków dla gospodarzy. W południe wszystko ostro w oczy skacze, razi, w szarej godzinie harmonizują się i zlewają największe niedorzeczności umeblowania. Salon Skalskich wydał się pięknym, choć po dniu, nadto w nim było złota i świecideł. Nim wniesiono świece, służący bardzo zręcznie pościągał szlafmyce z fotelów aksamitnych i płótna z posadzek. Oboje gospodarstwo znikli, został Roger, panna Idalia, która padła od razu na krzesło przy fortepianie i baron ujęty gościnnością uprzejmą tej rodziny. Wprawdzie galicyjski baron wie dobrze, iż mu się wszędzie należy cześć i uznanie w towarzystwie wybrańszem, bo reprezentuje sobą śmietankę społeczną, tradycye kosmopolityzmu wykwintnego, ale niemniej hołd należny smakuje.
Niedługo się dając prosić, zapewniwszy barona, iż jest zmęczona, nieusposobiona, że po przechadzce zawsze gra najgorzej, a gdy wie że ją słuchają, traci moc nad sobą... panna Idalia zagrała.
Niewiem co baron o jej grze pomyślał, ale my zapewnić możemy, iż w małem miasteczku uchodziła za Klarę Wieck; choć paluszki jej latały bardzo zręcznie, duszy w tem i myśli nie było. Grała jak dziś wszystkie panie grają, nawet te, które muzyki nie lubią.
Popisy salonowe mają to do siebie, że wywołują pochwały, i że z rezultatu ich nic się dowiedzieć nie można. Któryż gość może odmówić poklasku pięknej pannie? Wirtuozki powinny by się zarzec tej gry na zakaz, będącej i dla nich męczarnią i dla słuchaczów co najmniej — kłopotem.
Baron był w uniesieniu, nigdy jeszcze w życiu takiej interpretacyi nie słyszał, wyrazów na ocenienie mu nie brakło, nasłuchał się ich i nachwytał po całej Europie. Idalia tryumfowała, ale dawszy poznać ten swój talent, wolała powrócić do rozmowy, na którą wiele więcej zdawała się rachować.
Razem z herbatą wszedł uczesany na nowo Skalski, przebrana pani, i bronzowy samowar odświętny. Zastawa była przepyszna do zbytku, i nadto widocznie występująca. Baron wolałby był kawałek szynki od bronzowego samowaru, dobry bewsztyk, niż tort od tygodnia oczekujący w cukierni Gorconiego na konsomatora, ale głód nie patrzy czem się zaspokaja.
Ponieważ wieczór był dosyć gorący, okna od ulicy musiano zostawić otworem, siatki tylko od komarów pozamykano, światło i muzyka świadczyły przechodniom miejskim, iż nietylko państwo byli w domu, ale mieli u siebie gości. Skalski drżał aby ciekawość nie ściągnęła mu kogo kompromitującego. Myślał o postawieniu na dole służącej, któraby nie dopuszczała natrętów — ale co to jest w miasteczku nie przyjąć kogo? śmiertelnie by został obrażony gość, któregoby nie uznano godnym towarzystwa.
Trzeba więc było oddać się w ręce Opatrzności na losy, na szczęście, i drzeć za każdem drzwi skrzypnięciem.
Nawet głośniejszy chód w uliczce przerażał Skalskiego, — ot, ot, zdawało mu się, że już ktoś nadchodzi, i jak statua Komandora, pozywa...
Do połowy wszakże herbaty szło doskonale, a im późniejsza godzina nadchodziła, tem aptekarz czuł się spokojniejszym. Po ósmej nikt w odwiedziny w małem miasteczku nie przychodził.
Panna Idalia deklamowała coś półgłosem z Legendy wieków W. Hugo, a uczciwość wyznać każę, iż baron w tej chwili myślał o piosence Teressy słyszanej w Paryżu, gdy Skalski zbladł... Na schodach ciężki, grubiański chód pośpieszny dał się słyszeć delikatnemu jego uchu, zbliżał, tętniał, drzwi się otwarły, i doktór Mylius w ubraniu płóciennem, w słomkowym kapeluszu, z kijem ukazał się w progu.
— Na miłość Bożą, mój Skalski, zawołał ręce podnosząc, albo też już porzuć tę aptekę, albo pilnuj tego z czego chleb jesz. Półtorej godziny temu, jak zapisałem miksturę dla Cybikowej, wiem że ją można zrobić w kwadrans, a twoi nieznośni subjekci do tej pory jej nie wydali. Potem mówią że doktór winien, że zabił, a to wasze apteki zabijają.
Piorun nie byłby okrutniej raził przytomnych, nad to bezwstydne ukazanie się doktora. Skalski w pierwszej chwili porwał się, chciał biedz, usta mu zatulić, zdrętwiał — starą mało apopleksya nie zabiła, zsiniała biedna. Roger byłby strzelił, gdyby miał z czego, Idalia oczy by może wydarła gburowi, ale się to wszystko skończyło milczeniem strasznem, złowrogiem, grobowem.
Na twarzy barona odmalowało się najprzód podziwienie, poskromione wielką siłą nad sobą, potem odcień nieznaczny szyderstwa, który tylko Roger i Idzia pochwycili, nakoniec przybrał gość postawę obojętną człowieka, który nie słyszy tego, czego nie powinien był posłyszeć.
Z głową spuszczoną nad filiżanką, Helmold szeptał coś Idalii, jakby niezrozumiał o co chodziło. Roger zbladły, drżący, wstał nie dobrze wiedząc co począć, a nieszczęsny ojciec który czuł że cała bieda na niego spadnie, wywróciwszy krzesełko pobiegł do doktora, objął go oburącz, i z nim razem znikł z pokoju.
— To jakiś oryginał, przebąknął baron.
— Doktór, zwyczajnie grubianin, rzekł Roger głęboko się namyślając co powiedzieć, — aleśmy tę nieprzyjemność, za którą barona przepraszamy, winni nieostrożności ojca. Tysiąc razy prosiliśmy go, ażeby na aptekę domu nie najmował, chcieliśmy dawno się przenieść na wieś, ale się okoliczności spiknęły. Aptekarz został nam dłużnym, ojciec musiał na siebie wziąść administracyą pozostałości, wpadliśmy w położenie fałszywe, dont vous voyez les suites.
Tłómaczenie było dosyć zręczne, ratowało ono o tyle, o ile się uratować w takim razie dało. Z trochą dobrej woli baron mógł za dobre przyjąć wyjaśnienie Rogera, i pozycya potroszę ocaloną została. Ale cios śmiertelny zadano pannie Idalii, bo choć pewną była, że na Helmoldzie jak najsilniejsze uczyniła wrażenie, któż wiedział czy to wystąpienie Myliusa nie zniszczyło go w zarodzie?
Jako człowiek dobrze wychowany, baron Helmold starał się humorem, przytomnością, podwojeniem grzeczności, naprawić niefortunne wrażenie, ale któż mógł w głąb jego duszy zajrzeć i powiedzieć co się tam działo?
Nalano mu drugą i trzecią filiżankę herbaty z obawą. Roger myślał, że teraz czuć mu ją będzie melissą i lipowym kwiatem — kto wie? może miętą pieprzową? Śmietanka mogła mu się zdawać orszadą, a ciasto podejrzanem się stawało o pokrewieństwo z wyrobem jakim kuchni łacińskiej.
Wszyscy byli struci: Idalia jednak pierwsza starała się to w śmiech obrócić.
— A! to mieszkanie w domu, w którym z drugiej strony jest apteka, mówiła do barona, często nieznośne, czasem na bardzo śmieszne naraża nas wypadki. Doktór fantastyk, okoliczni ludzie nieświadomi, nie można się opędzić omyłkom. Dlatego też nieustannie ojca prosimy, aby raz już na wsi zamieszkać, c’est insupportable.
— Mais n’exagerez done pas, rzekł baron, cela donne de la couleur à la vie de campagne, ja to znajduję tylko zabawnem. Ten doktór w słomianym kapeluszu, zjawiający się jak widmo, znikający jak cień...
— Tak, ta proza życia przypominająca się nieustannie, gdy właśnie radzibyśmy o niej zapomnieć, przerwała Idalia, mnie to do łez niecierpliwi.
— Ja już nic nie mówię, ale daję słowo, że do trzech miesięcy wyniosę się ztąd, dodał Roger. Mieszkać w wielkiem mieście, rozumiem, lub na wsi, la vie du chateau, albo Paryż, w małem miasteczku, męczarnia. Przez względność dla ojca, aby nie był osamotnionym, mogłem to ścierpieć czas jakiś, ale naostatek, największa cierpliwość się przebierze.
— Państwo, jak widzę, jesteście do zbytku zniecierpliwieni, a ja — dodał pocieszając baron, — ja do tego potroszę przywykłem. Część roku bawię we Lwowie, mamy tam kamienicę, na dole Restauracya robi nam piękny dochód, na drugiem piętrze pensya. Często jaka mama omyli się i wpada do baronowej mej matki, qui pro quo, śmiechy. Nie trzeba zważać na to.
Mimo tak względnego znalezienia się barona, chmurne czoła się nie rozmarszczyły, milczenie ciężkie przerywało rozmowę cięższą jeszcze. Helmold ujął za kapelusz. Skalska wybiegła po męża, który wkrótce się ukazał blady, wystraszony, upokorzony, politowanie obudzający. Przyszedł jak winowajca, nie śmiejąc ust otworzyć, pożegnał dostojnego gościa, a gdy Roger odprowadziwszy go aż w ulicę, i wskazawszy pocztę powrócił, wiedział p. Marcin co go czekało.
Scena była uroczysta, coś nakształt sądu przysięgłych, przed którym staje obwiniony, schwytany na gorącym uczynku, nie mogący nawet się tłómaczyć.
Pani Skalska oparta na łokciu, przybita, martwa siedziała na kanapie. Aptekarz blady, z załamanemi rękami padł na fotel. Przed nim groźny, zmarszczony, z ręką jedną zamkniętą w kamizelkę, drugą uzbrojoną w świeżo zapalone cygaro, wystąpił Roger. Idalia miotała się, suknią szastając po salonie, z głową spuszczoną, z twarzą płomieniejącą.
— Dosyć tego, zawołał Roger stanowczo, ja wyjeżdżam na zawsze, jeźli ojciec natychmiast tej apteki nie sprzeda...
— Ja idę do klasztoru, do teatru, gdziekolwiek bądź, ucieknę, ale tu dłużej nie zostanę, to śmierć...
— To gorzej niż śmierć, bo męczarnia przechodząca siły ludzkie, dość tego!
Skalski milczał.
— Widzisz, widzisz, odezwała się jejmość prawie z płaczem, te nieszczęśliwe dzieci...
— A ja! tom szczęśliwy myślicie! krzyknął oburącz biorąc się za głowę aptekarz, niech to wszyscy... porwą...
— Jeszcze ojciec się gniewa? a to ładnie! zawołał Roger podskakując ku niemu. Któż winien? kto kto?
— Ja! krzyknął Skalski, — ja, i powiadam wam też, dosyć tego. Chcecie, jutro sprzedaję aptekę, dobrze, a jeźli wam potem źle będzie, głodno i chłodno, róbcież sobie co się wam podoba, bo że stracimy i grubo, to niezawodna. Do tegoście się powinni przygotować.
— Jeźli stracimy, to przez ojca, zawołał Roger, czemu nie było dawno tego zrobić? Radziłem, prosiłem ja, Idzia, matka, nie, nie i nie. Czas upłynął, ale ojciec...
— Słuchaj, rzekł rozpaczliwie Skalski, wszystko prawda, ojciec winien, ojciec, bierz-że ty interesa coś rozumniejszy, rób co chcesz, a daj mi pokój.
— Albo to ja znam się na interesach tych? czy to ja do tego się sposobiłem i wychowałem? ruszając ramionami rzekł Roger. Zgasłe cygaro zapalił u świecy, kapelusz włożył na głowę i wyszedł trzaskając drzwiami. Za nim drugiemi z podobną prozopopeją wybiegła panna Idalia, a starych dwoje zostało sam na sam w milczeniu i rozpaczy.