Dzieci wieku/Tom I/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dzieci wieku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1883
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.

Na całą okolicę słynął Turów z dawien dawna jako stare pańskie gniazdo, a rodzina w nim zamieszkała liczyła się za najcelniejszą, za najświetniejszą, najpoważniejszą, najarystokratyczniejszą w prowincyi. W każdym zakątku niemal jest taka familia stojąca na czele obywatelstwa, chociaż zmieniają się wodzowie, upadają majątki, wznoszą nowe imionami ludzie, a berło owe z rąk do rąk przechodzi. Bardzo rzadko utrzymuje się w jednym rodzie przez wiek jeden, lub dłużej nad trzy pokolenia; — nie jest-to właściwością tylko naszego kraju i skutkiem kolei jakim podlegał, w najarystokratyczniej uorganizowanej Anglii, członkowie izby parów ledwie kilka imion liczą między sobą nad dwieście lub trzysta lat starszych. Byłoby to nie do uwierzenia, gdyby faktami dowieść tego nie można. Jest w ogólnych prawach, którym ludzkość podlega, ta zmiana losów, to przeważanie się doli, to karlenie się rodów, a podźwiganie sił młodych i nowych. Szczęście, zwłaszcza gdy go ludzie używać nie umieją, jest największym ich nieprzyjacielem, ono łamie, wycieńcza, oszala, odbiera rozum, a co najgorzej wprawia do zniewieściałości próżniactwa. Gdy na szczycie powodzenia ludzie pracować przestają a używać zaczną, bądźcie pewni, że na zmiękłe pokolenia przyjdzie choroba jak na kartofle i łodygi wysuszy, owoce poplami, życie odbierze.
Praca i walka są tak koniecznym warunkiem bytu ludzkiego, że gdzie one ustają, tam śmierć przychodzi, lub wycieńczenie które ją sprowadza.
Najlepszym dowodem tych prawd był Turów, o którym wspomnieliśmy, jeszcze poważany, jeszcze możny, a już dogorywającemi tylko napełniony istotami. Rodzina ta choć w dziejach z wielkich czynów nie głośna, była niegdyś bardzo możną, ale zwolna majętności nabywane przez małżeństwa i spadki, podróże, marnotrawstwo, nawyknienie coraz większe do zbytków, uszczuplały. Na pozostałych dobrach były znaczne długi, interesa poplątane, i procesa liczne. Ojciec żyjącego hrabiego prawie cały swój żywot spędził zagranicą, we Włoszech i w Paryżu, tam jedynaka wychował, nie dając mu nauki tylko tyle ile wymagały salony i wykształcona społeczność, do któréj był przeznaczony, nie sposobiąc go ani na gospodarza, ani na żołnierza, ani na urzędnika, ani na uczonego, robiąc go człowiekiem przyjemnym, płochym i — do niczego nie zdatnym. Stary hrabia, oprócz tego, spadkiem zlał na syna pedogrę swoją, reumatyzm, wątłe zdrowie i nerwy rozstrojone. Łacno było przewidzieć przyszłość, która dziedzica Turowa czekała. Nie był to wcale zły człowiek, serce miał czułe, rozsądku wiele, ale pojęcie samo życia było w nim zwichnięte.
Nie był ani namiętnym, ani zepsutszym od drugich, kierował się zasadami honoru, miał poszanowanie dla religii, formy towarzyskie zachowywał pilnie, ekscentrycyzmem nie grzeszył — mimo to wszystko, w głębi był ostygłym tylko nieco i hamującym się samolubem.
Długa młodość w której nadszarpnął zdrowia i majątku, już i tak nadwątlonego, skończyła się prawidłowem ożenieniem z bogatą, daleką kuzynką, tak chorowitą jak hrabia i tak jak on do niczego nie zdatną, choć najlepszą w świecie kobietą. Owocem tego małżeństwa były dwie córki, dwie słabowite, biedne, blade, wątłe istoty. Wydawszy je na świat hrabina, sama poszła na lepszym odpocząć. Hrabia został z dwojgiem sierotek, z majątkiem zadłużonym, żyjąc prawie tylko z ocalonego bardzo znacznego posagu żony, którego był stróżem i opiekunem. Szczęściem dlań ruszyć go nie mógł, stracić nie miał prawa. Gdy bony wyniańczyły dwie panienki, przyszła kolej na guwernantki, kilka ich przesunęło się przez Turów nie długo zatrzymując, naostatek z Paryża wielce polecona hrabiemu przyjechała panna Mimi Poirier. Była to śliczna brunetka dwudziestokilkoletnia, wesoła, żywa, zręczna, urodzona do odegrywania z wielkiem szczęściem komedyi życia. Pierwszem jej staraniem było pozyskane miłość sierotek, potem przypodobać się hrabiemu, dla którego stała się wkrótce towarzyszką niezbędną. Prawdą a Bogiem więcej się może od drugiego dnia po przybyciu krzątała koło niego niż przy panienkach, którym zaznaczyła lekcje, okarmiała je łakociami, a sama z chrześciańskich obowiązków, z litości nad biednym chorym, większą cześć dnia przy jego fotelu spędzała.
Hrabia był znudzony niezmiernie, cierpiący, ten nowy żywioł wlał jakieś życie w dom, w niego, rozjaśnił mu nieco świat. Mimi była muzykalną, dowcipną, niezmiernie śmiałą, miała maniery paryzkie, opowiadała zręcznie, a nadewszystko była pochlebnicą jakich mało. W kilka tygodni po przybyciu do Turowa, z powszechnem zadowoleniem wszystkich, wyjąwszy starych sług, objęła ster i rządy domu, powoli przyswoiła sobie rachunki, zagarnęła kassę, a głównie opanowała serce i umysł hrabiego, który mimo zużycia i wieku, do szaleństwa się w niej pokochał. Nie ma wątpliwości, że pierwszą iskierkę tego chorobliwego przywiązania umiała panna Mimi rozdmuchać zręcznie, że od pierwszego wieczora, może plan przyszłości sobie skreśliła.
Nie było naówczas istoty łagodniejszej, lepiej się umiejącej zastosować do obyczaju kraju i domu nad nią, największe przykrości, najmozolniejszą pracę znosiła z uśmiechem, z wesołością, z poświęceniem bez granic. Okazywała przywiązanie do dzieci nadzwyczajne, dla hrabiego poszanowanie i współczucie egzaltowane. Słowem, był to ideał. Wprawdzie słaby hrabia winien był się zastanowić wcześnie, iż dwudziestokilkuletnia panna, żywa, w pełni życia, roztrzpiotana, nie zdawała się dlań żoną najwłaściwszą, ale przywiązanie ostatnie, miłość spóźniona jest zwykle bardziej ślepą niż wszystkie inne. Ten co już zrozpaczył o życiu, gdy mu się ono uśmiechnie pod jakąkolwiek postacią — gotów wszystko dla zmartwychwstania sercem poświęcić.
Nie zawahał się więc hrabia nawet przed ożenieniem, które jako warunek dalszego pobytu w Turowie postawiła mu francuzka. Utrzymywała ona, iż sama siebie się lęka, że się przywiązała zbytecznie, iż uciekać musi, aby nie upaść, ofiarą zbyt tkliwego serca. Hrabia nie dowiedziawszy się i niechcąc dowiadywać o przeszłości Mimi Poirier... która nie cała była do pokazania i miała w sobie lata pełne tajemnic, — nie pytając nikogo o radę, — bez wahania — potajemnie ją zaślubił.
Małżeństwo, któremu rodzina byłaby się pewnie sprzeciwiła, zostało ogłoszonem nagle i ściągnęło na hrabiego nieukontentowanie ogólne. Przysłano mu na teraz już wcale niepotrzebne wiadomości różne z żywota i podróży jego żony, hrabia się pogniewał, zerwano stosunki, a piękna czarnobrewa silną dłonią ujęła rządy domu. Sprowadziła do panien brzydką starą Angielkę, sama wywiozła męża do Włoch, do Francyi, a gdy po kilku latach wrócili do Turowa, hrabia już prawie chodzić nie mógł, mało mówił i był na pół żywą tylko istotą. Ale razem z niemi z zagranicy przybył urodzony pod włoskiem niebem synaczek, ukochana obojgu dziecina, hrabia Luis (tak go zwano) przyszłość, nadzieja, ostatni potomek wielkiego rodu.
Stosunki domowe wielce się zmieniły, charaktery także uległy wpływowi czasu, hrabia liczył się ledwie za żyjącego, władała wszystkiem, ostra teraz, kapryśna, zła, zdziwaczała, unosząca się łatwo hrabina. Jedynaka swojego wychowała na obraz i podobieństwo własne. Ale Pan Bóg jakoś mu nieposzczęścił, dziecię, ledwie z pieluch rozwinięte, okazało się ułomnem, garb rósł, łopatki podnosiły i choć twarz Luisa była piękna, postać obudzała litość i wstręt tylko.
Luis odziedziczył dowcip i żywość matki, dumę ojca, a garb przyniósł mu z sobą, co zwykle daje tym, na których ramionach porasta, skłonność do nielitościwego szyderstwa i niecierpliwość prawie do dzikości posuniętą.
Taki był skład rodziny zamieszkującej Turów, w chwili, gdy go opisujemy — panny Iza i Emma już obie przeszły 21 rok życia, walcząc z macochą, która tem nielitościwszą była dla nich, że w istocie sama z mężem prawie nic nie miała, a żyła na łasce i z dochodów hrabianek. Jej synowi pozostawały pozory majątku, kłopoty jego, dziedzictwo imienia i długów, panny po matce były dziedziczkami ogromnej fortuny. Łacno przewidzieć jak to wpływało na wewnętrzny ustrój domowy.
Od lat dwóch hrabia już z krzesła nie wstawał, przesuwano go z fotelem po pokojach i ogrodzie, gdyż w nogach postradał władzę. Umysł jego ociężał, ucierpiała pamięć, niekiedy zapominał się do tego stopnia, iż słowa potrzebnego przywieść na pamięć nie umiał, jąkał się i wśród nieskończonej mowy, z otwartemi usty, pozostawał prawie nieprzytomny. Lekarze mówili o początkach rozmiękczenia mózgu, który nigdy zbyt twardym nie był.
Hrabina Marya, której piękność wiele ucierpiała, nabrała tuszy, dostała czarnych wąsików, podbródka i niewiele dbała już o wdzięki utracone. Syn jej dochodził lat dwudziestu, ale wychowanie jego uważano za skończone, mieszkał przy rodzicach, i z powodu niedołężności ojca uważał się już niemal za dziedzica Turowa. Stosunek jego do przyrodnych sióstr, postarzałych nieco panienek, był przyzwoity, ale na dnie leżała nienawiść wzajemna.
On im zazdrościł majątku do którego żadnego prawa mieć nie mógł, one nienawidziły w nim przywłaszczyciela ojcowskiego serca, syna awanturnicy, a wreszcie nieznośnego opryskliwego złośnika.
Dom tak złożony był już ruiną, wkradły się doń waśń, spory, niechęci, wrzały stłumione nienawiści, które zburzyć go musiały. Dla starego dworu i służby Turowa, biedny pan, którego zgubę przypisywano żonie drugiej, biedne dwie panienki, były przedmiotem politowania i miłości, — hrabina i jej syn niemieli tu przyjaciół, chyba grozą i strachem lub pieniędzmi kupionych.
Zdala wszakże wspaniale wyglądała ta rezydencya.
W końcu XVI wieku, protoplasta tej gałęzi familii Turowskich, przeniósł się do dóbr swych na Podlasiu, w skutek jakichś zatargów ze szlachtą swojego województwa, i on tu założył pierwszy i zbudował pałac do dziś dnia istniejący. — Nie dotrwała ta budowa w całości, bo ją kilkakroć niszczyły pożary, przemieniała charakter jej fantazya, ale coś przecie z przeszłości w rozległej zostało budowie.
Hrabia Stanisław, w genealogii zowiący się Staszkiem, z Turowa starego, Kasztelan Bielski, ufundował tu był niby włoski pałac wśród starego dębowego lasu, nad rzeczką. Mimo niziny, zrobiono wcale wspaniałe ogrody; wzniósł się korpus z kopułą, kaplica, brama murowana z kordegardą; oparkaniono zwierzyniec, pobudowano gmachy na oficyny, stajnie, skarbce i t. p. W XVII wieku galeryami połączono boczne budowy z główną, ale tymczasem ta spłonęła. Nie rychło zebrano się na odbudowanie w jezuickim stylu tej epoki. Potem z galeryj zachciało się komuś zrobić oranżerye, później oficyny przerabiano coraz na nowe użytki, a koniec końcem, że Turowscy więcej zagranicą bawili niż w domu, wiele się obaliło, popsuło, poprawiono nieumiejętnie i pałac wyglądał najdziwaczniej w świecie.
Już za panowania hrabiny Mimi, dzikiemi winami, bluszczami, krzewami pozakrywano nieco ruiny, niektóre części ich restaurowano, inne zamaskować umiano, a podwórzec obszerny i część ogrodu utrzymywano czysto i przyzwoicie.
Hrabia stary z żoną i synem zajmował najlepszą część pałacu, środek jego. Państwo mieszkali na piętrze, a Luis, w sąsiedztwie przezywany Don Luis’em, na dole. Obie panienki w części z dobrej woli, a potroszę skutkiem dawnych rozporządzeń, gdy jeszcze były przy guwernantce — zajmowały jedną z oficyn, połączoną nowemi oranżeryami z pałacem. Śmiesznie może to było, ale hrabianki miały osobny dwór, kuchnią, służbę, konie, ekwipaż i utrzymywały się ze swych dochodów, do których jako pełnoletnie, miały prawo zupełne. Hrabina w wiecznej wojnie z niemi, chociaż nigdy jej do wybuchu nie doprowadzała, starała się pannom zawadzać o ile możności w występowaniu na świat. Pokazywano je jak najmniej, ale przyzwoitość zupełnie się zaprzeć ani taić z niemi nie dozwalała. W niedzielę hrabianki przychodziły do stołu do pałacu; czasem odwiedzały ojca wśród dnia i wieczorami. Gdy nieszczęsny stan interesów zmuszał do tego, hrabina Mimi dawała lekcyę mężowi, w jaki sposób ma żądać pieniędzy od córek, przywoływano je, ojciec wyjąkał co mu polecono, czasem się pogniewał, a hrabianki albo rozkaz spełniły, lub starały się uwolnić od wymagań.
Don Luis potrzebował wiele, miał fantazye pańskie, lubił przepych około siebie, a że wymógł zawsze co tylko chciał na matce, a matka robiła z ojcem co się jej podobało, hrabianki zmuszone były znienawidzonego utrzymywać braciszka.
Życie w Turowie nie należało do najprzykładniejszych i najszczęśliwszych. Hrabina Mimi w okolicy mało była przyjmowaną, nie wiele osób przyjmowała, zmuszoną się więc widziała dla towarzystwa sprowadzić sobie dalekiego kuzyna, niejakiego Brunona du Val, tak się on pisał, choć pono nie miał do tego prawa)[1] i siostrzeniczkę Manetkę Vitu. Pan Brunon du Val ogromny, barczysty chłop, niegdyś wojskowy podobno, człowiek wychowania nie osobliwego, miał zapewne za posłannictwo obronę kuzynki, nic bowiem nie robił, czuwał tylko nad jej bezpieczeństwem, jadł, pił i polował, a Luisowi przewodniczył do wszystkiego, od czego by być może odciągać należało.
Manetka, roztropne, ładne dziewczę, bruneteczka żwawa, uśmiechnięta, trzpiotowata, istny chochlik — przypominała wielce panią hrabinę jaką była przed dwudziestu laty. Wielka przyjaźń łączyła ją z garbusem, który poufale z nią był bardzo, jako z blizką kuzynką. Manetka tak często u niego przesiadywała, a matka nic nie miała przeciwko temu.
Był to najzaciętszy szpieg i wróg hrabianek z pawilonu, które niecierpiały jej i — niedarmo.
Ostatniemi czasy mało kto bywał w Turowie; czasem dalekie krewne po cichu odwiedzały hrabianki, niekiedy gość lub wierzyciel był na obiedzie w pałacu, Luis zbierał do siebie z Warszawy i okolicy wesołych kolegów, mimo wieku bowiem i ułomności swej, lubił życie i hulankę. Hrabina w ogóle kraju niecierpiała, wyśmiewała go i ograniczała się małem kółkiem kuzyna Du Val’a, Manetki lub drobnych szlachcianek z okolicy, które jej respekt okazywały.
Gość więc w Turowie, a zwłaszcza nieznany, był rzadki, i gdy nazajutrz Don Luis ujrzał z za Lasku wysuwający się powóz naprawiony, który wiózł barona Helmolda, i on i du Val i Manetka długo stali w oknie, nie mogąc odgadnąć, ktoby to był taki.
Przybycie to niespodziane, popłoch zrodziło w całym domu, tylko obie hrabianki z oficyny spoglądały obojętnie na ekwipaż i siedzącego w nim młodego człowieka, pewne będąc, że macocha tak urządzić potrafi, aby one się z nim nie spotkały.
Kocz stał już przed gankiem, a Luis jeszcze się nie mógł domyśleć, kogo przywiózł, i w progu dopiero poznał barona, z którym był dobrze w Warszawie, ale choć go pobieżnie zapraszał na wieś, nigdy się niespodziewał, aby on to mógł wziąść na seryo.
Od razu przyszło mu na myśl, że nie co innego, tylko wieść o hrabiankach i ich posagach, sprowadziła Galileusza. Złośliwe jego oczki zabłysły, przywitał wesoło barona, wyznaczył mu zaraz pokój do przebrania się na przeciw siebie, i zostawiwszy go w rękach służącego rozpakowującego tłomoki, sam pobiegł do matki. Du Val już go był z wiadomością poprzedził.
Hrabina siedziała wedle zwyczaju na pół leżąc na sofie w przyćmionym gabinecie, z książką w ręku, bo romanse, zwłaszcza Paul de Kock’a niezmiernie lubiła, du Val stał przed nią z cygarem w ustach, gdy Luis pokręcając wąsika ledwie widocznego, ukazał się w progu, a odpowiadając, nim był zapytany, rzekł.
— Jest-to baron galicyjski, Helmold Kaptur, mówią, że majętny, posądzam go o to, że nie tak dla mojej przyjaźni jak raczej dla siostrzyczek przybył. Mówię to mamie, aby wiedziała jak sobie postąpić... Dobry chłopiec... ale niewiele o nim wiem...
— Nie trzymaj że go długo, jeźli tak, odezwała się hrabina.
— Ale przyjechał umyślnie z Warszawy, trudno go już wyprawić.
— Zabaw polowaniem, sproś kawalerskie towarzystwo... ces peronnelles będą się umyślnie nastręczać, zobaczysz, że nagle porwie je nadzwyczajna czułość dla ojca, i przyjdą pewnie w godzinie takiej, aby się gościowi przedstawić. Szczęściem, nie zachwycą go wdziękami. Bogaty?
— Ależ dokładnie nie wiem. — Il en a l’air, a któż pozna udawany dostatek od prawdziwego o sto mil od miejsca zamieszkania awanturnika?
Hrabina się zamyśliła.
— Gdyby był bogaty, a podobała mu się Manetka...
— Manetka! skrzywił się Luis, ona ma dosyć czasu i spieszyć się nie potrzebuje.
Mais enfin.
Wszyscy jakoś spojrzeli po sobie dziwnie i umilkli. Luis dodał chmurno: — C’est l’affaire de Manette.
Poczem stukając drzwiami zszedł na dół.
W oknach oficyny widać było z za firanek dwie blade twarze ciekawie przyglądające się wyładowanemu powozowi.
Były to hrabianki Iza i Emma, dwie nie młode panny, bardzo do siebie podobne, mizerne, chude, słusznego wzrostu, długich twarzy, nie dość harmonijnie połączonych, choć może nie brzydkich rysów. Milcząco, oparte jedna o drugą, z obojętnością ale ciekawie, jak więźniowie ulicy, przypatrywały się przyjezdnym, starając się coś z powozu, koni, sługi odgadnąć.
— Młody człowiek, odezwała się starsza Iza, sucho i smutnie.
— Zdaje się, musi być znajomym Luis’a.
— Nie widziałaś go, gdy wysiadał, wygląda zręcznie, ubrany ładnie.
— Paniczykowaty, tak...
— Konie i powóz odeszły do stajni, rzeczy zniesiono do gościnnego pokoju, na dole, zabawi więc.
— Ale my go nie zobaczemy.
— Któż wie?
To mówiąc, powoli odstąpiły od okna.
Hrabianki miały apartament w oficynie, zajmowały tu kilka pokojów, które swym kosztem sobie urządziły, na złość macosze z jak największym wykwintem i przepychem.
Z pałacu zabrały jak najskrzętniej co należało do ich matki, miały więc wiele pięknych i kosztownych sprzętów pamiątkowych, a choć dość oszczędne, dla obudzenia zazdrości w Francuzach, nie żałowały sobie na nic. Jeźli mogły bratu lub macosze zrobić przykrość sprowadzeniem czegoś niedostępnego ceną dla nich, musiały to mieć koniecznie. Rzadcy goście hrabianek podziwiali tu z wielkim gustem urządzony salon, przepyszny fortepian Erarda, meble rzeźbione, dywany, porcelany i tysiące fraszek, któremi biedne niewolnice wcale się nie bawiły. Otaczający je maleńki dwór, w większej części starzy słudzy, w wojnie z lokajami pałacu, odżywiał tę samotność nudną znoszeniem plotek, słówek, czynności macochy i Luis’a nieustannie jątrzących dwa obozy. Słudzy hrabiny spełniali tę samą funkcyą z drugiej strony.
O ile macocha starała się usilnie, aby panny wyjść za mąż nie mogły — o tyle znowu hrabianki na przekorę jej błagały niebios o mężów. Położenie ich było nie do zniesienia, a choć dość dumne z imienia i dostatku, powychodziły by były może za plebejuszów, byle tem zatruć nieco życie znienawidzonej macosze, którą inaczej dotąd nie nazywały między sobą jak — La gouvernante, lub całkiem cicho L’ogresse.
W niedostatku stosownych partyj, gdyż młodzież usuwano wszelkiemi sposobami, panny jeżdżąc do kościoła do miasteczka, rzucały już oczyma nawet na najmniej zalecającą się powierzchownością młodzież miejską. Iza mówiła do siostry: — poszłabym za leśniczego, za niewiem kogo, byle oni nie mieli pociechy, żeby Luis po mnie dziedziczył. Adwokat mówi, że to możliwe choć niesprawiedliwe.
Emma myślała tak samo, ale jej tylko żal było ojca, którego kochała i wrażenia, jakie to na starym uczynić mogło, tem ona powstrzymywała siostrę.
Moja droga, odpowiadała Iza, nieszczęśliwego ojca ta ogressa doprowadziła do tego stanu, że on już nic podobno nie czuje i nie wie co się z nim dzieje! Biedny ojciec.
— Biedny ojciec! dodawała Emma, a nam pod różnemi pozory, dojść nawet do niego, być z nim wzbraniają. Zostawują go samym po całych dniach, zapominają o jego potrzebach.
Ponieważ to był dzień poniedziałkowy, a panny wczoraj, wedle zwyczaju, znajdowały się na obiedzie w pałacu, niezaproszono je dnia tego, jadły u siebie. Widziały tylko z okna brata, chodzącego z przybyłym gościem, i obrachowawszy, że się towarzystwo udało do ogrodu, postanowiły tam wybiedz, w nadziei spotkania. Wybrały się prędko, przystroiły świeżo i z pośpiechem przesunęły się szpalerami ku tej stronie, w której mogły spotkać przechadzających.
Zwykle hrabianki ograniczały się przechadzką po tej stronie, która przytykała do oficyn, ale nie wzbroniono im było pójść dalej, gdzie się podobało. Z dobrej woli tylko trzymały się w miejscach, w których by ani macochy, ani dworu jej nie spotykały. Na ten raz szło przeciwnie o nastręczenie się dla wyrządzenia małej przekory. Wiedziały dobrze, że gdyby je brat ujrzał zdaleka, starał by się gościa uprowadzić. Ciemne szpalery opasywały cały ogród Turowski, łatwo niemi przesunąć się było można niepostrzeżenie.
Iza miała instynkt doskonały, wiedziała gdzie don Luis dla pochwalenia się ze swą rezydencyą gościa poprowadzi, i zasiadła z siostrą w altanie lipowej, której wyminąć nie było podobna. Dla niedania pozoru, iż chciały być widziane, wzięły z sobą książkę, usiadły, a Emma zaczęła pół głosem czytać Medytacyą Lamartina.
Myślisz, że nas tu znajdą? ozwała się do siostry.
— Jestem tego pewna. Luis nie może nas dopatrzeć zawczasu, a gdy wejdzie do altany, przyzwoitość mu każe poznać tego pana z kochanemi siostrami. Tajemnice familijne nie chętnie się zdradza, ogressa będzie musiała nas prosić na herbatę, i...
— I co? spytała Emma smutnie.
— Cóż nam szkodzi puścić fantazyi wodze, może młody człowiek się zakocha.
Emma się rozśmiała: — powiedz złakomi! Któż się może zakochać w dwóch zwiędłych kwiatkach, moczonych w occie i przepojonych goryczą?
— Nie przerywaj mi — mówiła śmielsza Iza, młody człowiek się zakocha.
— A nas zamkną na klucz przed nim.
— To wykradnie!
— A Iziu! czyż ty byś na to pozwoliła? zapytała Emma.
Jestem pełnoletnia, ojciec nic nie pamięta, macocha chce zgubić — cóż począć?
— Wiesz, że ja drżę, gdy słyszę cię tak mówiącą.
— A ja drżę, ale tylko z niecierpliwości, dodała Iza. Wiesz, że nawet już ten aptekarczuk Skalski, wydaje mi się znośnym, gdy w nim myślą szukam oswobodziciela.
— A! pfe! zawołała Emma, syn aptekarza, zlituj się.
— Mówiłam ci, że poszłabym na złość jej za leśniczego.
— Tst! obie zamilkły, kroki się zbliżały, śmiechy dały się słyszeć... Emma wróciła do Lamartina. Don Luis prowadził w istocie gościa swego ulicą, i wyglądał w swym stroju eleganckim bardzo pociesznie.
Garbu nawet najumiejętniej skrojone suknie zamaskować nie mogły, twarz miał prawie ładną choć pełną złośliwego wyrazu, ale chodem i ruchami naśladując dandysów szczęśliwiej zbudowanych dobrowolnie śmiesznym się czynił.
Nagle twarzyczka Luisa zarumieniona po obiedzie, zbladła, dostrzegł pierwszy siedzące na ławce siostry, był pewien, że się tu zakradły umyślnie. Cofnąć się było niepodobna, dawałoby to zbyt wiele do myślenia, co było począć?
Baron stał na skraju altany i ciekawemi oczyma wpatrywał się w dwie panny, dobrze wiedząc o historyi domu, czekał tylko jak sobie brat postąpi.
Luis namyślał się, hrabianki udawały, że ich nie widzą jeszcze. Emma czytała. Chytry młodzieniec z lekka potrącił barona rękę. — Nie przeszkadzajmy im — rzekł — to są moje przyrodne siostry, ekscentryczne nieco istoty, lubiące samotność, zdziwaczałe trochę. Wystaw sobie, że mama uprosić je nie mogła, aby dziś na obiad przyszły.
Baron postępował jakoś nader powoli, widocznie sobie ujść tak nie życzył. Iza postrzegła co się działo, domyśliła się jakiegoś braciszka podstępu i obawiając aby jej obcy nie umknął, podniósłszy głowę, głośno zawołała brata.
Udała, iż gościa zakrytego za drzewami nie widzi.
— Luis, odezwała się — chodź-że tu, nie lękaj się nas, jesteśmy same.
— A! zacinając usta rzekł brat, to jakiś cud, że Iza nie ucieka, chodźmy.
W duszy klął zdrajczynie — ale przyzwoitość! przyzwoitość, ta mistrzyni wielkiego świata niedozwalała się już wycofać.
— Co mama powie? rzekł w duchu, po co go było do ogrodu prowadzić?
— Pan baron Helmold Kaptur, rzekł, prezentując go, głośno.
— Darują panie, że tak natrętnie przerywamy im wypoczynek, ulubioną samotność i czytanie.
— Właśnieśmy już o mało nie ziewały nad Lamartinem, żywo odparła Iza — wybawiliście nas panowie od świętokradztwa. Grzech to przeciw poezyi zdrzemnąć się, lub poziewać nad takiem arcydziełem... witamy w panach wybawców.
Luis bladł, tak mu się ten śmiały ton niepodobał, sprzeciwiał się on wręcz temu, co o pannach mówił przed chwilą.
Ale Iza gotowała mu gorszą niespodziankę. Baron zdziwiony, zaciekawiony, z kolei spoglądał na Izę i Emmę, a na twarzy jego mimowolnie wyrażało się najgorętsze zajęcie temi postaciami zagadkowemi.
— Nie wątpię, że brat, dodała żywo Iza, nie dając upaść rozmowie, — prowadził pana barona, chcąc mu pokazać piękności naszych leśnych równin, prawda, Luis?
Luis musiał coś potwierdzającego wyjąknąć.
— Więc ja go zastąpię, przeczuwając i odgadując gdzieby on był poprowadził — chodźmy.
Emma milczała, ale wzrok jej nie próżnował, głębokie wejrzenie skierowała ku przybyszowi, a uśmiech nieco sarkastyczny ukazał się na bladych ustach.
Baron Helmold był jakoś chwilę onieśmielony i odgadywał położenie.
— Ja, prawdziwie zachwycony jestem lasami, rzekł, w Europie nie ma już takich borów i puszcz, wyjąwszy niektóre włoskich gór zakąty i dzikie wąwozy niemieckich krajów. Las ma swą niezmierną piękność, ma swą wymowę, wdzięk, poezyą.
— Dosyć przeczytać co Mickiewicz napisał, wyśpiewał o nim w panu Tadeuszu, podchwyciła Iza.
— Wszystko to śliczne na chwilę, szydersko rzekł Luis — ale to zabytek dziczy i wieków, w których ja bym sobie żyć nie życzył. Przyznaję się, jestem dzieckiem cywilizacyi XIX wieku i wolę bulwary paryzkie od najpoetyczniejszej pustyni.
— Ja nie podzielam zdania hrabiego, przerwał baron. Bulwary są dobre dla chwilowej rozrywki, jako widowisko ciekawe, a żyć nieumiałbym tylko na wsi.
— I ja — odezwała się Iza.
— A pani? zapytał baron Emmy.
— Ja także wieś wolę, ale może dlatego, że miast znam mało. Wychowywałyśmy się tutaj, nauczono nas lękać się stolic jako piekielnych otchłani.
— Jakże się stały wymowne! rzekł w duchu brat, jak się im rozwiązują języki!
— Jak się ma ojciec? był na obiedzie? zapytała nagle Iza.
— Nie — odparł sucho Luis.
— A matka?
— Matka także trochę cierpiąca.
— I naturalnie, zawołała żywo Iza, musi być przy nim, bo ona nikomu zastąpić się nie daje. Wiesz co Luis, ponieważ tak się składa i my na coś w domu chciałybyśmy się przydać. Ojciec chory, mama zajęta, zapraszamy panów do siebie na herbatę.
Emma poczerwieniała uderzona śmiałością siostry. Luis pobladł, baron nawet mógł postrzedz a raczej domyśleć się gniewu, który nim wstrząsnął, ale cóż było począć, aby odwrócić ten cios, za który hrabia od matki miał dostać najokrutniejszą burę?
Zemstę trzeba było zachować na później, ale zaproszenia niepodobna odrzucić — baron uśmiechnięty już pośpiesznie paniom dziękował.
— Zrobimy naszem towarzystwem przykrość paniom, panie lubią samotność.
— Naturalnie musi się lubić to, w czem się żyje — il faut faire bonne mine à mauvais jeu, rzekła spiesznie Iza, ale gdybyśmy najbardziej były zakochane w ustroni, ciszy i spokoju, mamy ich doprawdy tyle, że się niemi nasycić możemy.
— Nie mogę się wydziwić twej grzeczności, siostro łzo — rzekł kwaśno Luis — ale tyle razy słyszałem cię narzekającą na wrzawę.
— Czy myślisz z wrzawą przyjść do nas na herbatę? śmiejąc się podchwyciła Iza, a! tego się niespodziewam. Cicha rozmowa... Pan jedzie z Warszawy? spytała barona.
— Tak pani.
— I wraca do...?
— Sądzę, że wrócę do Galicyi — rzekł baron, dość już dawno jestem z domu, ale nie mogłem się oprzeć pokusie obejrzenia stron mi nieznanych?
— Jak je pan znajduje? spytała z kolei Emma.
— Zachwycony jestem, rzekł baron.
— Grzeczny może tylko a nie szczery — mówiła Iza.
— Nie wierzcie mu panie — przerwał don Luis, filut jest wielki.
— Ślicznie mnie hrabia siostrom rekomendujesz!
Luis rozśmiał się, ale kwaśno, myślał już o skutkach swojej nieostrożności i o herbacie. Rzecz była tak daleko posuniętą, iż albo należało iść do oficyn, lub panny prosić do pałacu. Macocha mogła jeszcze uratować się od następstw wieczora, zapraszając wszystkich do siebie.
To go nieco uspokoiło. Baron korzystając z jego zadumy, żywo zaznajamiał się z pannami, które za okazane im grzeczności, prawdziwie wdzięczne mu były.
Iza myślała spoglądając nań.
— A! gdyby którą z nas chciał wziąć sobie!
Emma mniej śmiała wzdychała po cichu i mówiła w duszy.
— Możemyż mu się podobać?
Tym czasem rozmowa ciągle była wielce ożywioną, i ani się spostrzeżono, jak ogród cały obeszli. Hrabina już z okna widziała panny, barona i Luisa razem, piorunowała na syna i wyprawiła du Val’a do ogrodu, aby się starał rozproszyć ich i do pałacu pociągnąć.
Zdala du Val dał znak garbatemu, że ma mu coś do powiedzenia, cofnęli się na bok.
— Co to znaczy? zawołał du Val do niego, mama się okropnie gniewa, jakżeście mogli zapoznawać go z pannami?
— Ja! rzekł Luis podnosząc pięść — ja! macie mnie więc za głupca! ty i matka! Panienki przebieglejsze od nas, nastręczyły się same, umyślnie, bezwstydnie. O mało się nie wściekłem. Miarkuj sobie, że skorzystały z kilku wyrazów i zaprosiły nas na herbatę do siebie.
— To być nie może — to nigdy być nie może, przerwał Francuz, matka na to nie pozwoli.
— Więc będzie musiała je prosić do siebie. Trudno nieznajomemu człowiekowi odsłaniać smutne stosunki nasze, — opryskliwie i gorąco ozwał się Luis, idź powiedz o tem matce. Z temi dziewczętami nikt rady nie na, chyba je zamknąć w klasztorze.
Du Val ramionami ruszył.
— Hrabina się gniewa.
— Spodziewam się, we mnie żółć się przelewa, ale o cynizmie ich nie macie wyobrażenia. Przy obcym, niepodobna robić awantury.
— Awantury nigdy robić nie należy, rzekł du Val, ale wy, Mimi i ty, nieumiecie prowadzić swoich interesów.
Machnął ręką i pośpieszył do pałacu.
Luis dogonił przechadzających się, i serce mu zadrżało gniewem usłyszawszy śmiech, w którym czuł jakby urągowisko z siebie.
Panny, szczególniej Iza, zdawały się w jak najlepszym humorze, jakby nie domyślając burzy, którą postępowanie ich zrodzić w domu musiało. Luis źle grał komedyą wesołości, bo nadto był gwałtowny i rozpieszczony przez matkę, ażeby udawać potrafił, pan du Val spieszył nazad do hrabiny, która nań, przechadzając się po swoim pokoju, niecierpliwie oczekiwała. Była smutną, podraźnioną, gniewną, czarne jej oczy buchały płomieniami, stanęła obaczywszy du Val’a.
— Panny jak widać, znowu mi sztuczkę spłatały, zawołała gniewna, à charge de revanche, zobaczemy! Żartują sobie ze mnie.
— Cicho, cicho! powoli, przerwał du Val, biorąc ją za rękę i sadząc prawie gwałtem na kanapie, do której sobie krzesło przysunął. Mówmy raz o tem rozważnie i rozsądnie, moja Mimi — proszę. Panny robią cobyśmy my zrobili na ich miejscu, trzeba z niemi powoli zmienić postępowanie. Wojna w domu na nic się nie zdała, stary dogorywa, myśmy prawie na łasce panien, draźniemy je ostatecznie, to do niczego nie prowadzi.
— Przecież ja mam i powinnam tu mieć jakąś władzę, zawołała macocha.
— Z tym warunkiem, żebyś jej nie nadużywała, rzekł du Val mrugając oczyma. Dotąd milczałem, ale widzę, że ty sprawę bardzo źle prowadzisz i dla syna i dla nas.
Hrabina spojrzała nań surowo.
— Panny samotnością znękane, wzięły na kieł, jak się zdaje. Wyszły naprzeciw gościa — a co gorzej — Iza zaprosiła go na herbatę! Cóż zrobisz? historyi w domu i skandalu uniknąć należy przy obcym, nie można się więc sprzeciwić tej herbacie, albo jeźli jej nie chcesz, będziesz musiała panny zaprosić do siebie. Ja zaś jestem tego zdania, żeby wojnę wypowiedzianą stanowczo ubić w miejscu zręczną taktyką. Ty, ja, Manetka, proszeni czy nie, pójdziemy na tę herbatę, ażeby się ów baron naszych domowych waśni nie mógł domyśleć.
Hrabina zamyśliła się, z gniewu miała łzy w oczach.
— Rada nie jest zła — rzekła do du Val’a, patrząc w okno — ale co pomoże chwilowe to wyratowanie się od skandalu, jutro na nowo rozpocznie się toż samo? Pomówiemy o tem, — może masz słuszność, ja jestem znużona walką, męką, życiem i wszystkiem. Tęsknię za moim Paryżem wśród tej dziczy, z którą przez lat dwadzieścia oswoić się nie umiałam.
Myślisz, dodała, że ja rozpoczęłam tę wojnę z niemi? nie? one mi ją wydały, ja ugiąć się nie mogłam, nie chciałam, i bronię się tylko.
— To do niczego nie prowadzi, odparł du Val stanowczo, pomówiemy o tem, trzeba radzić inaczej.
— Jeźli nie zapóźno, odparła zamyślona hrabina.
Wśród rozmowy tej, gdy już się miała ku końcowi, nadszedł Luis. Potrafił on pozbyć się nareszcie sióstr, gościa zostawił z cygarem i gazetą, a sam wbiegł po rozkazy do matki.
Spodziewał się znaleźć tu wszystkich tak rozgniewanych i roznamiętnionych, jak on sam się czuł, — a matkę znalazł przybitą, du Val’a zamyślonego.
— No proszęż mamy, zawołał, co z temi dziewczętami począć! to są waryatki! Ja temu nic nie winienem, umyślnie wybiegły do ogrodu, rzecz była na złość nam ukartowana, a Iza — od pierwszych niemal słów wystąpiła z zaproszeniem, bezwstydna. Jam nic nie winien.
— Dość tego — przerwała hrabina, rzecz skończona. Niech herbata będzie u nich, pójdziemy na nią wszyscy.
— Jakto? mama?
— Naturalnie! ja, du Val, Manetka, musiemy tam być wszyscy, czy nas proszą, czy nie; — przyzwoitość tego wymaga.
Luis stanął zdziwiony.
— Tak? spytał — tak? ha, może to być i nie źle. Innego sposobu niema. Rozśmiał się złośliwie.
— Dobrze pomyślano! zawołał, z gniewu przechodząc w radość niepoczciwą, i pocierając ręce — zobaczymy jak nam panny będą rade.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast nawiasu zamykającego winien być przecinek lub brak nawiasu otwierającego, najprawdopodobniej przed słowami tak się on pisał.