Dzieci wieku/Tom I/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dzieci wieku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1883
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.

Baron Helmold Kaptur, był młodym, wielkich nadziei Galicyaninem — to mówi wszystko; ale dla tych którzy dobrze kraju tego nie znają — może być niezrozumiałym. Galicyanin jest specyficznie właściwą istotą, do żadnej innej niepodobną. Na utworzenie go składają się czynniki przerozmaite, a to co z nich wyrasta jest tak odrębnem, że się wcale na drodze sztucznej produkcyi wynaśladować nie daje. Galicyanina z jego wadami i przymiotami, żaden kraj wydać nie może, tak jak żaden chemik nie zrobi dyamentu. Wiemy z czego się składa Galicyanin i z czego powstaje dyament, ale proces natury jest pełen tajemnic.
Zrozumiejmy się wszakże — pod Galicyanina nazwiskiem, rachujemy istoty klassy średniej, pozornie wykształcone, nie mówiemy ani o ludzie galicyjskim, ani o fine fleur społeczeństwa, która jest wszędzie jedna. W każdym kraju średni stan nadaje mu barwę, stanowi vehiculum sił ogólnych.
Ten Gralicyanin specyficzny, na którego składają się prastara szlachecka tradycya uprzywilejowanych — szkoły austryackie, próżniactwo nasze, wychowanie nie pełne a świecące, chętka połyskiwania i niechęć do pracy, próżność stara i duma młoda, wygląda pospolicie bardzo pokaźnie.
Umiejętność znalezienia się w salonie, ubrania i zaprezentowania, żargon francuzki, zawiązywanie krawatu, jeżdżenie konno, powożenie z kozła, wszystkie przymioty towarzyskie posiada on à fond. Pojedynkuje się gdy potrzeba mężnie, goły nie daje długo po sobie poznać, że się zrujnował, robi długi śmiało, gra butnie, pije gracko, ale na tem koniec. W biedzie ostatecznej nie pozostaje mu nic chyba sobie w łeb palnąć, bo oprócz życia z grosza gotowego, nie umie nic i do niczego nie jest zdolny.
O wykształcenie ani pytaj, oprócz francuzczyzny (bez ortografii), niemczyzny (z używania), własnego języka od niańki, lokajów i furmanów wyuczonego, nie umie nic, nie czyta nic, i duchowe życie jest mu obce.
Ale ma ten takt, że w towarzystwie zetknąwszy się ze sztuką, literaturą, kwestyami społecznemi, zbywa je uśmiechem, milczeniem, lub pół słowy nie kompromitującemi.
Nieuctwo w nim tem bardziej zdumiewające, że wcale nie poczuwa, żeby było grzechem w nim, niedostatkiem jakimś, i owszem, — przebacza on uczeńszym ich manią, ale naukę ma za rzecz konwencyi, mody, fantazyi — a nie za istotną potrzebę.
We Lwowie, na posiedzeniu Instytutu, przypatruje się z ciekawością mężom uczonym, zupełnie z takiem uczuciem, z jakiem w Kolonii wpatrywał się w zwierzęta zoologicznego ogrodu. Pojmuje, że można być słoniem, ale mu nie zazdrości ani trąby, ani zębów.
Baron Helmold miał wzmiankowane przymioty Galicyanina czystej wody, nie umiał nic — nie potrzebował nic umieć, miał umiejętność życia i obracania się w towarzystwie, jasne pojęcie celu żywota, to jest, nabycia bogactwa i użycia go, to mu wystarczało.
Był to dobry chłopiec, ale dla swoich tylko, dla mniej więcej równych, hrabiów, baronów i t. p., reszta świata była mu obojętną, odsegregowaną od niego, i dla niej nie poczuwał się do żadnych obowiązków.
Mamyż od razu objawić tu tajemnicę jego pochodzenia i majątkowego stanu? Chociaż baron, nie wywodził się od zbyt długiego przodków szeregu, na dziaduniu, który robił jakieś interesa we Lwowie, kończyła się prozapia. Ojciec kupił sobie tytuł barona.
Zebrane frymarkami różnemi mienie, dobra, kamienica, nie stanowiły olbrzymiej fortuny, zwłaszcza, że na nią było trzech synów i dwie córki. Baron więc Helmold musiał szukać po świecie partyi, któraby go niezależnym uczyniła. Jako mise de fonds służyły mu młodość, imie, pozory dostatku i arystokratyczne stosunki. Naostatek trafnie pojął, że wartość człowieka rośnie w prostym stosunku oddalenia jego od miejsca urodzenia. Wiele przez to szczegółów się zaciera, a inne potrzebne, umiejętnie eksploatowane, nabierają blasku.
O charakterze osobistym ludzi dobrze wychowanych naszego wieku, najtrudniej jest coś powiedzieć. Zależy on głównie na tem, żeby nie mieć żadnego. Z dwudziestu młodzieży nie znajdziecie jednego, któryby był sobą i czemś odrębnem — wszyscy lubią jedno, robią jedno, i jednostajnie są starci i wyblakli. W sferach niższych zachowuje się więcej nieco oryginalności; ale to co ma przystęp do tak zwanych salonów, umundurowanem jest duchowo nie do rozpoznania.
Przymiotem głównym barona Helmolda było, iż ani głową, ani sercem, ani talentem nie wychodził skandalicznie za szranki dozwolonej średniej miary — przyzwoitego człowieka. Starał się o ile możności mieścić w tej skorupce którą przywdział, a że natura sił mu nadzwyczajnych do rozrostu nie dała — znajdował, że mu z tem było wygodnie.
Do charakterystyki tej nic nie mamy do dodania. Oprócz że posiadał skrycie zapas pewien przebiegłości, instynktu konserwacyjnego, którym dobrze się posługiwać umiał.
O domu hrabiostwa Turowskich słyszał będąc w Warszawie, szczegóły niektóre o nich udzielono mu poufnie, staruszek jeden doradzał mu, aby tam szczęścia popróbował, — wybrał się więc w drogę. Resztę zostawiał losowi, okolicznościom i przemysłowi własnemu.
Można sobie wyobrazić, jak się uradował z obrotu rzeczy; postanowił jednak uśpić czujność Luis’a i postępować ostrożnie a bacznie.
W okolicy miasteczka i niedaleko od Turowa miał dom stryjeczno-rodzonej babki, o którym postanowił mówić wiele, aby swą podróż wytłómaczyć. Znajomość bliższa zabrana ze Skalskim, którego widywał w Warszawie, miała mu dostarczyć szczegółów.
Luis po krótkiej rozmowie z matką, powrócił prawie uspokojony; zasiedli tymczasem do ekarté, ażeby czasu nie tracić.
W oficynie latanina była ogromna. Obie panny chciały przed gościem tak niespodzianym wystąpić z przepychem, któryby zaćmił przyjęcie pałacowe. A że nie wiele osób u nich bywało i takie uroczyste herbaty rzadko się trafiały, trudno było tak nagle zdobyć się na świetność i zaspokoić własne wymagania.
Pannom Izie i Emmie szło głównie o to, ażeby gościowi dać wielkie wyobrażenie o dostatku domowym; wydobyto więc srebra macierzyńskie przepyszne, nawet samowar, który w życiu ledwie dwa razy był używanym, porozściełano dywany, poroztwierano pokoje pełne cacek, chińszczyzn i drogocennych pamiątek. Emma posiała po kwiaty do miasteczka, bo ogrodnik pałacowy pewnie by ich odmówił.
Na pół godziny przed zupełnym zmrokiem, salonik panien był oświecony, bukiety poustawiane na konsolach i kolumnach, roboty, nuty i książki od niechcenia porozrzucane, a Iza w sukni kaszmirowej białej z bransoletami kosztownemi, reprezentując jako starsza gospodynią, przechadzała się niespokojna po salonie. Twarz jej, zwykle blada, ożywiona była rumieńcem zwycięztwa — Emma niemal przestraszona niem, siedziała zadumana na kanapie.
Herbatę zaczynano już przygotowywać, gości zapowiedzianych nie było, naostatek don Luis wystrojony, z pierścionkami na palcach (bardzo lubił świecidełka) z dewizkami u kamizelki, z wyfryzowanemi włosami, wprowadził barona we fraku i białych rękawiczkach, z kapeluszem pod pachą. Panie zasiadły na kanapie; panowie na fotelach, rozmowa salonowa, czcza — o mało nie powiedziałem emetykowa — rozpoczęła się na dobre. Służący stary, siwy, w czarnym fraku, w białym krawacie, w rękawiczkach, przyniósł pierwszą tacę.
W chwili gdy się nań oglądała Iza, pobladła; w ślad za nim ujrzała wchodzącą, poważną, w aksamitnej sukni, straszliwą macochę, wiodącą z sobą Manetkę i du Val’a.
Hrabina i ten jej dwór prawie nigdy nie bywali u panien: była to więc niespodzianka i złość za złość, figiel za figiel. Iza i Emma zrazu osłupiałe patrzały niewiedząc jak sobie postąpić, ale starsza, przywitała bardzo niby wesoło, dziękując, i posadziwszy hrabinę na honorowem miejscu na kanapie, sama poszła ukryć swe pomięszanie przy samowarze. Emma zaczerwieniona widoczniej okazała się skłopotaną temi odwiedzinami.
Hrabina udawała czułą matkę i codziennego gościa. Du Val przyłączył się do męzkiego towarzystwa, biorąc sobie za zadanie opanować przybysza tak, aby mu niedać do panien ani przystąpić. Manetka była w spisku, a szatanik ten, gdy chciał — umiał bardzo zręcznie grać swą rolę.
Są Francuzki różnego rodzaju — można powiedzieć kalibru, różnej płci, charakteru, usposobień; — ale jako typ gallijski przewyższa wszystkie Paryżanka, biała, płci mat, czasem włoską przypominającej, z włosami czarnemi, oczyma jak dwa czarne dyamenty, z różowemi pełnemi ustami, form wydatnych, zwinna, zręczna, żywa, zalotna. Rączki ma drobne i kształtne, nóżkę cudowną, główkę roztrzepaną, serce dobre, czasem umarłe w powiciu.
Paryżanka lubi się śmiać, mówić, jeść, pije szampana z uśmiechem, śpiewa fałszywie ale z duszą, i za młodu bywa tem co się zowie — dobrym chłopcem — na starość przeradza się z tego motyla w poczwarkę, u nas pospolicie flondrą zwaną. Najpiękniejsze istoty tak kończą, bukiety fiołków w kałuży, a bóstwa o różowych ustach, na poddaszach.
Gdy figla płata Paryżanka, jest w najlepszym humorze — taką była Manetka tego wieczora, zachwycającą, czarującą, nieporównaną. Przedstawiała sobą typ właśnie tej Paryżanki o której mówiliśmy. Gdyby baron był młodym, niedoświadczonym, namiętnym, mógłby był oszaleć; Luis patrzał na nią z zazdrością, z podziwieniem. z jakiemś uczuciem tłumionem, które go zrozumieć było trudno.
Pojąwszy doskonale swe zadanie, Mania — con brio, con amore, podjęła się jego spełnienia.
Hrabianki do których zwykle ledwie przemówić śmiała, dziś traktowała jako chères cousines, dom ich uważała za swój, ściskała Emmę, która wrzała, uchylając się od tych czułości, mówiła za wszystkich, dowcipkowała, latała, tłukła filiżanki, rozlewała herbatę, słowem, była swawolnem dzieckiem pieszczonem, na które nie patrzeć było niepodobna, a patrząc zapominało się o reszcie.
O to szło właśnie, aby zaćmić dwie smutne panienki, hoc erat demonstrandum.
Drżąca z gniewu, Iza schroniła się pod cień srebrnego samowaru macierzyńskiego, nalewała herbatę, a na łzy się jej zbierało. Emma pod pozorem pomagania pobiegła do niej — spojrzały na siebie.
— Rozumiesz ty to, szepnęła Iza do siostry, ogressa znalazła sposób, zemściła się.
Ledwie tych słów domówić mogła, gdy Mania ofiarując swe usługi nadbiegła, aby przerwać siostrom rozmowę.
— Pozwolicie i mnie się na coś przydać, zawołała, będę podawać herbatę.
Iza milczała odwrócona, Mania pochwyciła filiżankę i zaniosła ją hrabinie, wróciła do tacy, porwała drugą i pobiegła z nią do barona.
— Trzeba wyznać, rzekł cicho du Val do don Luis’a, że to dziewczę, c’st un lutin, co za zwinność! jaki humor, wesołość!
— Tak, przecedził przez zęby Luis, ścigając ją oczyma namiętnemi, w których się zazdrość malowała — ale trzeba by jej zrobić uwagę, aby swej wesołości i żywości nie nadużywała.
Elle a un tact parfait! rzekł du Val.
Stara hrabina zabawiała tymczasem rozmową barona, którego także usiłowała odciągnąć od gospodyń, mówiła o Włoszech, o podróżach, trzymała go uwiązanego grzecznością należną damie przy sobie.
Herbata była w pełnym rozwoju, filiżanki porozdawane, ciasta poroznoszone, goście usadowieni wedle planów du Vala i Manety, która siadła przy baronie niby przypadkiem — Iza krzątała się jeszcze czuwając aby nic nikomu nie brakło, gdy Emma — znikła.
Nikt z razu nie postrzegł że się wyśliznęła. Ukradkiem niosąc coś w koszyczku, wysunęła się z oficyn, obejrzała bacznie i przez oranżeryą pustą udała się ku pałacowi. W gmachu było prawie ciemno i pusto. Służba rachując na to, że państwo zabawią w oficynie dłużej, rozeszła się, korzystając z wieczora. Emma po cichutku wbiegła na schody, które na piętro prowadziły, i rozpatrując się jeszcze, gdyż niech ciała być widzianą, weszła na palcach do przedpokoju mieszkania hrabiego.
Na ławce wązkiej spał tylko mały chłopak, ze sług nie było nikogo.
Przedpokój nagi i smutny zapowiadał to opuszczenie i zaniedbanie, które panowało w sypialni nieszczęśliwego starca.
Emma uchyliła drzwi powoli, sądząc, że ojciec śpi może, weszła ostrożnie, ale zbliżywszy się, ujrzała go w fotelu z otwartemi oczyma, z ustami zwisłemi, nieruchomego i rękami tylko bijącego konwulsyjnie po poręczach krzesła.
Hrabia znać opuszczony przez sługi, napróżno wołał głosem osłabłym, chłopak spał, inni się porozchodzili, starzec gniewny wpadł w stan obłąkania blizki, czując się zapomnianym. Emmie dość było nań spojrzeć, aby poznać co się z nim działo. Uklękła strwożona przed nim całując go po rękach. Z oczów zaczerwienionych hrabiego pociekły dwie łzy milczące, usta poruszyły się, chciał się ruszyć, chciał coś powiedzieć — nie mógł.
Nareszcie po długim wysiłku, wybełkotał wyraz jeden — wody!
Emma pochwyciła karafkę stojącą blizko, której starzec dostać nie mógł, nalała szklankę i powoli, ostrożnie do ust mu ją nachyliła. Chciwie począł pić ją... wyciągnął szyję wychudłą, i wysączywszy do ostatniej kropli — odetchnął jakoś raźniej.
Głowa opadła nazad na fotel, spojrzał na Emmę, rękę wzniósł szukając jej dłoni, i mimo oporu dziecka do ust ją podniósł.
— Ty, poczciwa, poczciwa! wyjęknął z trudnością. Potem dodał po przestanku, obracając oczyma do koła.
— Nikogo — nie ma nikogo, cały dzień, nikogo, pić! wody! nikogo.
Litość brała patrzeć na biednego człowieka. Był to szkielet już tylko, ociągniony skórą pergaminową, z nogami pobrzękłemi, odęty, a nad nim głowa jeszcze pięknych rysów, blada, rzadkim włosem siwym okryta, ale z wyrazem osłupienia i pół senna. Pokój był w największym nieładzie, łóżko nieposłane, odzież porozrzucana, istna izba Łazarza. W kącie paliła się brudna lampka na tłustości, która więcej dawała dymu niż światła. Emma otworzyła koszyczek przed ojcem, przyniosła mu w nim trochę łakoci które lubił, ze zwierzęcą chciwością pochwycił go stary, objął, zapomniał o córce, i jakby się lękał, żeby mu tego skarbu nie odebrano, — odzyskał nawet nieco siły tuląc go ku sobie. Drżały mu ręce, chwytając koszyczek.
Emma oddawszy go ojcu, obejrzała się po pokoju — westchnęła. Wiedziała dobrze, iż nikt tu nie zrobi porządku, nie pomyśli o starym, jeźli nie ona jedna, czasu było niewiele, zawinęła się więc żywo.
Pobiegła do szafy dobyć świeżej bielizny, którą szczególnym trafem znalazła na półce; zrzuciła pościel i poczęła ją oblekać na nowo, poskładała rozrzucone odzieże podarte i zniszczone, poprzebijała poduszki, — przysunęła co potrzebnem być mogło hrabiemu, i zbliżyła się doń pytając — czy by się położyć nie chciał.
Stary jadł, usta miał pełne, tak, że mówić nie mógł, pożerał ze zwierzęcą chciwością ciastka i owoce przyniesione, począł się niecierpliwić na córkę i burczeć gniewnie, niemogąc wymówić wyrazu. Emma milcząca klęczała przed nim. Koszyczek już był próżny, a on jeszcze palcami szukał w nim więcej, dopóki mu nie spadł z kolan i nie potoczył się na podłogę.
Niespokojnemi oczyma, niemogąc się ruszyć, hrabia patrzał gdzie się podział, potem spojrzał na córkę zapłakaną, powtórzył cicho — poczciwa, i zsunął się na fotel, a głowa spadła mu na piersi...
Blade ręce oparte na poręczach całowała Emma, nie czuł — drzemał.
Nie był to już człowiek, był dogorywający Łazarz bezprzytomny.
Niekiedy jakby przypomniawszy sobie córkę, podnosił nieco głowę znużoną i zapytywał: — Hę? co? — potem znowu usypiał.
Emma obawiała się go tak porzucić, wiedziała, że zapomnieć o nim mogą choć noc całą, poszła więc obudzić chłopaka, któremu wcisnęła złotówkę w rękę, aby przebłagać za sen przerwany i przyprowadziła go z sobą do pokoju. Krzesło przysunęli do łóżka, z trudnością podniesiono starca, przesadzono na pościel, położył się posłuszny, córka otuliła go, na rękach złożyła jeszcze pocałunek i łzę i na palcach wysunęła się z pokoju.
W progu jak szmer cichy, doleciało ją znowu szepnięte przez ojca słowo:
— Poczciwa!
Wszystko to razem nie trwało pół godziny, Emma otarłszy oczy, wysunęła się znowu jak mogła najnieznaczniej do oficyn i pokoju i zastała towarzystwo unieruchomione na tych samych miejscach, na których je porzuciła. Była to druga filiżanka herbaty, a mężczyznom dozwolono przy oknach otwartych zapalić cygara.
Widząc otwarty fortepian, baron czuł się obowiązanym prosić o muzykę, ale Iza spojrzała nań z wyrazem szyderskim.
— Nie każ że się pan nam jak pensyonarkom popisywać: muzyka jest według mnie kapłanką smutku, pocieszycielką w cierpieniu, ukojeniem bólu, niegodzi się ją tak poniewierać w chwili roztargnienia. Ale jeźli pragniesz pan co wesołego, poprosim kuzynki Manetki, która doskonale śpiewa francuskie piosenki i zanuci nam — jedną z tych, które jej przysłano z Paryża.
Manetka dosłyszała ostatnich wyrazów.
— Ale pewnie, że się prosić nie każę, i ceremonij robić nie będę. Tiens!
Poleciała do fortepianu i uderzyła w klawisze bez pretensyi do preludyów.
Wkrótce perłowym głosikiem, z mimiką, akcentem. z filuteryą Paryżanki zaśpiewała:

Sous des ombrages epais...

Francuzka piosenka!! Któż nie zna francnzkiej piosenki, która się rodzi z perłowego szumu Szampana, przy kieliszkach, wśród wesela i nawet gdy się jej zbierze na trochę tęsknoty, musi z za niej perłowemi ząbkami śmiechu zaświecić. Nic lepiej nie maluje charakteru francuzkiego nad ich piosenkę. Porównajcie ją do niemieckiej, w której koloryt często tak jest poważny, tak urozmaicony, forma tak artystyczna. W francuzkiej wiersz się nie wysadza na wdzięk, panuje dowcip, króluje wesołość, ocukrowuje ją figlarność. Ton! ton, tra la la la.
Ale nie każdy potrafi zaśpiewać to arcydzieło, któremu towarzyszyć musi uśmiech, wejrzenie, ruch, dramatyczny wyraz, który z nicości czyni rzecz w swoim rodzaju przedziwną — przy wetach.
Dlatego może piosnka owa, chansonnette, nie może się nigdy wydać dobrze, jeźli nie jest nuconą przy lub po obiedzie, a po herbacie panu baronowi zdała się trochę za śmiałą, za poufałą.
Manetce nie szło o to że siebie nią skompromituje, byle dom kuzynek przedstawić trochę inaczej niżby one sobie życzyły. Śpiew ten był figlem.
Prawie się tej tajemnicy mógł domyśleć Helmold, spojrzawszy na Izę, która z założonemi rękami, zasępionem czołem, z wyrazem litości słuchała trzpiota, rozpoczynającego drugą już, a jeszcze weselszą i śmielszą canzonę.
— Przyznam się panu, szepnęła Iza — że trzeba się urodzić w Paryżu, nawyknąć do tego humoru, aby się nie rumienić temu weselu, które dla nas jest więcej niż niezrozumiałe, wstrętliwe prawie.
Baron tembardziej zrozumiał znaczenie piosenki.
Nie rada jej była może i hrabina, milcząco słuchał Luis, du Val był zakłopotany.
Nareszcie szatanik porwał się od fortepianu, poprawując rozrzucone włosy.
— Głosu dziś nie mam i werwy, rzekła, śmiejąc się.
— Tegośmy my przynajmniej nie postrzegli — odpowiedział, grzecznie skłaniając się Helmold.
Popsuty wieczór przeciągnął się jeszcze parę godzin, poczem hrabina wstała, za nią du Val, Luis, baron i całe towarzystwo, po najczulszych pożegnaniach, uściskach, pocałunkach, powoli wyniosło się z oficyny.
W pustym salonie, oświeconym jeszcze odświętnie, zostały naprzeciw siebie smutne, blade, znękane dwie siostry sieroty. Długo spoglądały sobie w oczy, w których się łzy kręciły i padły sobie w objęcia.
— Byłaś u ojca — szepnęła Iza.
— Tak — byłam, nie pytaj, ciszej jeszcze odpowiedziała jej Emma.
I obie milcząc padły na fotele, a długo przyjść nie mogły do słowa. Naostatek Iza porwała się żywo z siedzenia i poczęła przechadzać.
— Dość tego męczeńskiego życia, rzekła stłumionym głosem, położenia fałszywego, marnowanych lat, daję słowo, że pierwszego mężczyznę który mnie wziąść zechce — z zamkniętemi przyjmę oczyma. Tym sposobem, nietylko siebie, ale ciebie Emmo ocalę, zabiorę, porzucim raz ten Turów, w którym pobyt dla nas zatruto.
— A ojciec? słabym głosem zawołała druga, nie — nie! Izo, jeśli to ofiarą nazwać się może, spełnijmy ją do ostatka, nie porzucajmy go na łup obcym ludziom. Moja droga Izo, ty szalejesz.
— Tak, prawda, szaleję, ale czyż mi to nie przebaczono? życie upływa. Patrz — jak dziś umiejętnie potrafiła ogressa zapobiedz, abyśmy i tej chwili swobodniej użyć nie mogły! Potrafiła odgrodzić od nas barona, wpuścić tu tę subretkę nieznośną ze swą karczemną piosenką, wprowadzić swego du Val’a, i obledz tak gościa, aby do żadnej z nas słowa przemówić nie mógł! O! nie! nie zniosę tego dłużej, pomszczę się, — jestem pełnoletnią, panią mej woli, wyjdę za kogokolwiek bądź, aby być raz wolną.
— Uspokój-że się Izo droga, i cicho! na Boga cicho! Ty wiesz żeśmy otoczone szpiegami, że każde nasze słowo odbrzmiewa w uszach ogressy.
— Cóż mi ona zrobi! odpowiedziała Iza.
— Mogęż ja przewidzieć do czego ta kobieta jest zdolną — cicho rzekła Emma — ja wiem tylko, że się jej boję.
I zadrżała mimowolnie.
Cicha noc letnia z księżycem otaczała nieszczęśliwy dwór Turowski, dwie siostry poszły do okna napoić się i uspokoić jej widokiem. W oknach pałacu widać jeszcze było światło u Luisa, u którego panowie grali robiąc poncz, mający mdłą herbatę naprawić, świeciła lampka w pokoju starca i z za zielonych firanek czuwała lampa hrabiny, rozmyślającej także nad swoją i syna przyszłością.
Iza była poruszoną, rozdraźnioną, gniewną. Emma płakała — ojciec jej stał w oczach jeszcze.
Nagle starsza pocałowała ją w czoło.
— Poświęcę się dla nas obu, rzekła, wyrwę cię z tego piekła, choćbym potem miała być nieszczęśliwą — cóż mi tam? byłoż kiedy inaczej? Zniosę już wszystko, gdym potrafiła przecierpieć to do dziś dnia. Baron, baron ani się ośmieli, ani będzie mógł i umiał, ani może zechce posunąć się do jednej z nas. Nie potrafi walczyć, męczyć się, kłamać, wojować, aby pozyskać rękę starej panny znudzonej.
Na to potrzeba człowieka chciwego, ambitnego, bez serca, nie mającego nic do stracenia. Im bardziej o tem myślę, tem widzę dobitniej, że Skalski jest tym którego mi potrzeba, dla dopięcia celu.
Uważałam, że ile razy jesteśmy w kościele, wybiera sobie miejsce naprzeciwko nas, desynuje się przedemną i pogląda melancholicznie. Syn aptekarza wyratuje hrabiankę Turowską.
Emma uśmiechnęła się mimowolnie.
— Pierwszym razem gdy będziemy w miasteczku, zaczepię go sama, wychodząc z kościoła — powiem mu...
— Kochana Izo, cóż ty powiedzieć mu możesz!
— A! sama nie wiem, dość słowa, aby obudzić nadzieję.
— A! moja Izo, i ta poczciwa, okrągła Skalska, mościa dobrodziejko, byłaby twoją mamą?
Obydwie się rozśmiały z za łez.
— Cóż chcesz — odparła Iza smutnie, gotowam na wszystko, byleby wyjść ztąd, głowa mi się zawraca.
— Zmiłuj-że się, w takim razie, wybierz sobie innego męża i inną mamę, zawołała Emma, bo ja tych niezniosę.
Iza wyciągnęła ręce obie ku księżycowi i niebiosom.
— Że też nikt nie wie o tem, iż milionowa panna prosi Pana Boga, aby jej zesłał śmiałego człowieka, któryby zażądał ręki i podał jej swoją.
W tej chwili w bzach pod oknami zaszeleściało, panny spojrzały wylękłe, nie było tam nikogo wprawdzie, ale gałęzie wstrząśnięte poruszały się jeszcze i jak cień przemknął się ktoś pod oficyną, niknąć w mroku rzuconym od oranżeryi.
— Otóż masz, ślicznie, jeźli nas kto podsłuchał, zawołała Emma, zamknijmy okno, i cicho! zmiłuj się — cicho.
— Nie cofam słowa! odezwała się Iza głośno, co będzie — to będzie.
Okno się nareszcie zamknęło i firanka zapadła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.