Dzieci wieku/Tom I/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dzieci wieku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1883
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.

Dworek starego doktora Myliusa, jak on sam, był oryginalnym. Doktór lubił ład, czystość i porządek, ale mu zbywało na poczuciu piękna i nie kochał się w niczem ozdobnem, w niczem ozdabianem, ale raczej w największej prostocie. Dom jego był, można powiedzieć, takim weredykiem jak on sam. Żaden pokój u niego nie udawał, nie kłamał tego czem nie był w istocie.
Z małych wystąpień Myliusa, jużeśmy go nieco poznać mogli; a wprędce da się on nam bliżej jeszcze ocenić.
Dziecię miasta, syn niegdy kościelnego organisty Mylius’a, doktór, był winien wszystko sam sobie. Matki nie znał, bo go dziecięciem odumarła, ojciec zostawił go na świecie sierotą, gdy miał lat ledwie piętnaście, krewnych nie wiedział nawet gdzie szukać. Oddany sam sobie, o własnej pracy szkoły dokończył, poszedł słuchać medycyny pod Frankiem do Wilna, i powrócił z biretem doktora, jako jeden z najulubieńszych uczniów Śniadeckiego nazad do rodzinnego miasteczka.
Tu zastał dwóch starych lekarzy, wielu nieprzyjaciół, którzy nie znając go, już na kredyt nienawidzili, położenie trudne i ubóstwo. Kilka, może więcej lat walczyć musiał z uprzedzeniami, z niechęcią, z nieufnością, a nawet potwarzą. Ale to był człowiek stworzony do zapasów takich z losem, wytrwały, małomówny, nieugięty, zahartowany, mało od losu wymagający, na pozór chłodny, a nie ustępujący na krok z drogi, którą sobie rozumem i sumieniem raz wytknął. Powoli też nauka, uczciwość jego, szlachetność, bezinteresowność przekonywać zaczęły ludzi i przerabiać ich. Nieprzyjaciele Myliusa umilkli, kółko zwolenników rosło, a w końcu, jeźli nie wszyscy go kochali, szanować musieli bez wyjątku znajomi i nieznajomi. Niektórzy go się dodatkowo obawiali. Mylius bowiem był nieubłagany równie dla drugich jak dla siebie i nie folgował słabościom ludzkim. Ale surowość ta nie przechodziła u niego w czyn, serce miał miększe od głowy, — łajał bez miłosierdzia pijaków, a gdy który z nich poprosił go potem, wysłuchawszy kazania, o kilka groszy na wódkę, dał mu je klnąc.
— Diabli cię taki wezmą, niepoprawiony jakiś. I odchodził machając rękami w powietrzu.
W tym czasie gdy się nasza powieść rozpoczyna, doktór już z biednego proletaryusza, co się dawniej stołował i mieścił w cudzym dworku, przeszedł na poważnego dziedzica, miano go nawet za bardzo majętnego. I być nim musiał, bo choć nie chciwy, zarabiał sporo, wydawał mało, żył skromnie i mógłby był uzbierać znaczny majątek, gdyby go Pan Bóg nieopatrzył sierotą, wychowańcem, wziętym z litości, owym Walkiem Luzińskim, któregośmy już widzieli na cmentarzu rozmawiającego z panem inżynierem Szurmą.
Walek miał się za poetę, za geniusz i domagał się od świata i opiekuna: mniemanych przywilejów dla wybranych, bez miary pieszczot, uległości, dogadzania fantazyom, a jak najwięcej grosza, któryby mógł tracić nań nie zarabiając.
Doktór tak surowy dla ludzi, dla siebie, dla tego nieszczęsnego Walka, był nieprzebaczenie słabym...
Jeszcze był na kwaterze u swego przyjaciela garbarza, pana Polichty, doktór Mylius, gdy się trafił dworek w miasteczku na sprzedaż. Zwano go — „Pod Kasztanami“ gdyż dwa stare ogromne, nieopatrznie posadzone niegdyś kasztany, nietylko go osłaniały z przodu tak, że za ich gałęźmi mało co go widać było, ale mu dach psuły, przetrzymując wilgoć na nim. Stary Żudra niegdyś dziedzic tej posiadłości, składającej się z dworku, stajenki, oficyny i ogrodu dość obszernego, zmarł był bezdzietnie, córka, która wyszła za mąż do Warszawy, potrzebowała spieniężyć dziedzictwo. Doktorowi zaproponowano aby sobie kupił dworek „Pod kasztanami.“
Poszedł go zobaczyć — był podówczas jeszcze bardzo lichy i upadający, może przez litość nad tą pustką, Mylius ją sobie kupił. Praktyczni ludzie radzili mu zaraz wyciąć owe stare kasztany, obalić stary budynek i wystawić sobie elegancką kamieniczkę, ale doktór pokiwawszy głową, kasztany zostawił, dworek przerobił i został w nim, codzień więcej się przywiązując do niego. Nie było to ładne wcale, ale bardzo miłe.
Dano dach nowy, wyreperowano co się dało poprawić, przestawiono co było zniszczone, a że doktór lubił kwiaty i w zimie chodzić potrzebował wiele, przybudował sobie dosyć niezgrabnie z jednej strony ogromną oranżeryę. Był to cały zbytek jakiego się dla przyjemności własnej dopuścił.
Siedział w niej więcej niż w samym domku, którego wnętrze, wyglądało niemal ubogo, lubił tu czytać i pracować, rzekłbyś obcować z roślinami, nad których wzrostem czuwał, których rozkwitem się rozpromieniał. W saloniku przytykającym, meble były odwieczne, pokryte perkalikiem spłowiałym, stoły bejcowane, a na ścianach parę tylko portretów znakomitości medycznych.
Część dworku samego znaczną zajmował wychowanek doktora. Walek Luziński, sierota, dosyć nieszczęśliwe dzieło dobroczynności Mylius’a, które mu się nie udało, do czego nawet on sam pocichu się przyznawał. Ale jak matki przywiązują się czasem do kalek najwięcej, tak on do tego moralnie okaleczonego, nieszczęśliwego Walka przyrósł sercem, żywiąc nadzieję, że czas, usiłowania, że dobre, ukryte w nim skłonności, kiedyś z niego coś uczynią.
Była to słabość poczciwego do zbytku serca, którą Walek Luziński starał się jak najmniej usprawiedliwiać.
Doktór, za każdym nowym wybrykiem, łamał ręce, a nazajutrz znowu do nadziei powracał.
Walek skończył był niby studya uniwersyteckie, powrócił do domu, próżnował i nic nie robił. Mylius rozpaczał, ale gdy siłą i argumentami skłonić go niepotrafił do ubrania jakiegoś zawodu czynnego, zostawił to czasowi. Sierota ów zbijał bruk w miasteczku, trawił czas na bilardzie i rozmowach, łajał świat i ludzi, narzekał na losy i nic nie robił — jak wprzódy.
Tak stały rzeczy w chwili, gdy jednego dnia letniego, doktór Mylius wróciwszy pod wieczór od chorych i spocone otarłszy czoło, siadł spocząć w zacienionym kasztanami saloniku, gdyż latem oranżerya była próżna.
Nie lubiąc próżnować, zaledwie nieco odetchnąwszy wziął do ręki nową fizyologią francuzką, w której tkwiła zakładka i zabierał się do czytania jej, gdy drzwi się powoli otwarły, i blady, skrzywiony, zgięty, kwaśny, z cygarem nadpalonem w ustach, wsunął się Walek Luziński. Strój jego i postawa wskazywały, jak poufale sobie poczynał ze swym dobroczyńcą. Był bez chustki, a na koszulę narzucony miał tylko pomięty surducik letni. Wszedłszy zaledwie głową skłonił i milczący począł po pokoju przechadzkę.
Doktór, który znał go od dziecka, spojrzawszy nań, łatwo z twarzy przeczytał usposobienie wychowańca. Nieodezwał się może umyślnie, czekając, aż ów sam go zaczepi, i zwolna począł drewnianym nożem dalsze karty książki przecinać.
Zdaje się, że Walek czekał na to, aby go opiekun albo połajał, lub zapytał o co, ale się w rachubie omylił. Mylius jakkolwiek wielce dlań powolny, był w usposobieniu surowszem nieco.
Walek, to spoglądał próżniaczo przez okna, to ziewał, chodził, to stawał, to się krzywił, i — rozpieszczone dziecko — nudził się tem, że doktór się nim ani zakłopotał, ani go spytał o nic, ani nawet pogderał nań czule, jak to czasem bywało.
Upłynął tak z kwandrans, nareszcie sposępniawszy Luziński, stanął naprzeciw doktora i rzekł sucho.
— Ojciec nawet nie spojrzy na mnie, ale ja jestem chory.
— Chory? spytał doktór podnosząc głowę — co ci jest?
— Albo ja wiem, czuję się nie dobrze. Mylius wyciągnął rękę.
— Daj puls, rzekł zimno. Potrzymał go i puścił kiwnąwszy głową. — Chory! szepnął — chory, chciałbym żeby się tak mieli wszyscy moi pacyenci.
Walek ruszył ramionami.
— Cóż winienem, że wasza głupia medycyna nie może namacać choroby mojej?
— Mnie się zdaje, że ty głupszym jesteś od medycyny, odpowiedział Mylius. Chorobę istotną medycyna namaca zawsze, choć jej natury czasem odkryć nie może. Ale w tobie chorobą jest — chcesz bym ci powiedział? — próżnowanie i samolubstwo.
Walek ruszył ramionami.
— Zawsze ta jedna i jedna piosenka, rzekł, już by też ojciec mógł się zdobyć na nową, słucham jej tyle lat, że mnie nudzić zaczyna. Nie wszyscy ludzie stworzeni są jednakowo, ja nie jestem bydlęciem jak drudzy, moje zdrowie i choroba leżą w duszy.
— Bardzo dobrze, to prawda, odparł doktór, aleś winien wiedzieć, że na choroby duszy nikt nie jest lekarzem oprócz własnej człowieka siły. Jeden z wielkich ludzi pierwszych wieków, Św. Augustyn, powiedział podobno, że Bóg nie może zbawić człowieka bez niego samego; i żaden też doktór bezeń go nie uleczy. Ale powiem ci lekarstwo — weź się do pracy, — zakreśl życiu cel, zstąp z obłoków fantazyą twą nagromadzonych na ziemię — żyj jak drudzy, a będziesz i zdrów i szczęśliwy, o ile człowiek nim być może.
Walek się uśmiechnął.
— Jak drudzy! jak drudzy! podchwycił — właśnie ojciec w tem się mylisz, że chcesz istotę wybraną, która nie jest do drugich podobną, równać i traktować jak pospolitych ludzi.
— Słyszałem od ciebie kilka razy to dzieciństwo, odparł Mylius, alem je przez miłość dla ciebie nigdy na seryo wziąść nie chciał. Jest-to symptomatem tej choroby na którą się skarżysz, że się masz za coś lepszego od drugich. Jesteś zupełnie do pospolitych i do najpospolitszych podobnym, a to cię zgubi, iż się masz za jakiegoś wybrańca.
Walek gwałtownie oburzony przerwał.
— Ja się mam? ja! ja się nie mam za wybrańca ale nim jestem! Ja czuję w sobie geniusz, a to próżnowanie które mi wymawiacie, jest warunkiem jego rozwinięcia i dojrzałości. Mam obowiązek piastować go w sobie i nie zabijać, bobym popełnił gorzej niż samobójstwo, byłbym tylko demonoklastą. Tak jest! Należę do ludzi wybranych, do tych co panować powinni, bo wielkiego ducha piastują w piersi, i czują się nad gmin pospolity wyższymi.
Z politowaniem spojrzał nań doktór.
— Cóż dalej? spytał chłodno.
Walek z brwią namarszczoną chodził żywo po pokoju.
— Tak jest, mówił — mam prawo skarżyć się na świat, na was, na ludzi, boście mi winni uznanie, cześć, troskliwość.
— Szalejesz, rzekł Mylius.
— Jestem bo jestem, zawołał mystycznie Walek, ręką wskazując piersi, rozumiesz pan to?
— Niestety! odparł Mylius surowo, rozumiem doskonale, żem twojemu szaleństwu moją powolnością winien. Jak śmiesz uskarżać się na świat, ludzi i mnie? Wziąłem cię sierotą ubogą, bez matki, która skonała na barłogu nędzy, opuszczonego wychowałem, wypieściłem, choć nic nie byłem winien więcej nad litość, która się mogła ograniczyć oddaniem do szpitala. Dałem ci więcej niż chleb i życie, naukę, środki ukształcenia się, jakżeś mi się za to wypłacił? tem, że każesz mi dziś wątpić o sercu człowieka!
— Gdybyś ojciec trafił na gęś, całowałaby cię w ręce pewnie, ale padłeś na orła, orzeł wzbija się w obłoki, bo orla w nie natura go niesie. Jam nic nie winien, winny skrzydła moje.
— Bardzo ładnie — odezwał się Mylius uśmiechając, ależ geniusz nie dosyć jest samemu w sobie uznawać, trzeba go ludziom objawić, udowodnić. Kilka lichych, a choćby i dobrych wierszyków jakie wszyscy młodzi ludzie piszą, nie są geniuszu znamieniem, bywają często chorobą. Powtóre, geniusz powinien siłą swą wyrobić sobie drogi, a nie domagać się by mu je drudzy oczyszczali. Geniusz to potęga, wykaż się, z siłą ufając i idąc o własnej. U ciebie wszystko na słowach, ja pragnę czynu, ja nierozumiem człowieka, który nic nie produkuje oprócz — skargi i narzekania.
— Chcesz bym rękami pracował? uśmiechnął się Walek, może około rzemiosła?
— Ńawet... nawet to by było zbawieniem, a z pewnością lepszem od lamentów i rozmyślań — rzekł doktór. Praca ręczna nie jest wcale uwłaczającą człowiekowi, a często dla umysłu jego, dla zdrowia ducha, dla utrzymania go w karności zbawienną.
— Ja tych teoryj nie rozumiem, rzekł Walek dumnie. Pojmuję nadzwyczajną rozmaitość temperamentów i usposobień, różny rozdział talentów i zdolności i dlatego jedną regułę dla wszystkich znajduję do najwyższego stopnia niesprawiedliwą.
— Sofizmat — zawołał doktór — argumentujesz mi wychodząc z tego, że człowiek jest różny. To prawda, aleś powinien wiedzieć, że te różnice nie przechodzą pewnych granic prawem natury ludzkiej zakreślonych. Człowiek nie przestaje być sobą — człowiekiem, choć jest różnym, a zasada pracy i jej pożyteczność odnoszą się właśnie do tego prawa, które żadnemu nie ulega wyjątkowi — musisz pracować lub oszaleć.
— Więc raczej oszaleć — odezwał się Walek, niż geniusz w błocie potarzać, niż go spętać, zniszczyć.
— Ale wiesz-że ty, śmiejąc się przerwał doktór, że wiara w swój geniusz jest właśnie dowodem przeciwko niemu?
— Dlaczego?
— Jest-to faktem.
— Empirycznie pochwyconym! pogardliwie przerwał Luziński. Taki dowód żaden; — ja co czuję w sobie — przeciwko temu głosy całego świata przemódz nie potrafią.
— Zupełnie tak mówisz jak ów obłąkany, który utrzymuje, że jest szklannym. Wszyscy do koła śmieją się z niego, ale to nie przeszkadza mu obawiać się potłuczenia.
— Walku — dodał smutnie Mylius — czas by już było pozbyć się tych dzieciństw, ledwie pierwszym młodości latom przebaczonych, — zaklinam cię.
— Dość tego, gniewliwie przerwał młody chłopiec, głupim był, że chciałem być zrozumianym i ocenionym przez was, to darmo, ludzie jak wy, ludzi jak ja pojąć nie potrafią.
— Cóżem to ja za jeden? spytał Mylius.
— Ojciec jesteś chodzącym po ziemi, wyschłym od nauki, od rozumu, od drobnostek żywota człowiekiem, niemiałeś nigdy skrzydeł. Dlatego całe moje wychowanie było męczarnią, męczarnią jest życie moje, dla tego świat, ludzie, ziemia, przeklęci! przeklęte dlatego...
— Dlaczego pleciesz bez sensu — przerwał doktór, a że dzień był gorący, to ci się przebacza, i dosyć tego głupstwa. Ale dziś jesteś egzasperowanym niezwyczajnie, czy oprócz skwaru nie usposobiło cię ku temu co innego? pleć już do ostatka, niech wiem.
Walek rzucił cygaro, ręce załamane założył sobie na głowę, i tak począł z podniesionem czołem chodzić po pokoju, pogardliwie milczący. Mylius przypatrywał się mu długo.
— Dziecko nieszczęśliwe, rzekł wreszcie powoli — niewiesz, niewiesz jaką mi sobą zadajesz boleść. Tego stanu chorobliwego przyczyną nie jest geniusz, ale moje pieszczoty bez granic, miłość ślepa. Gdybym surowszy, mniej litościwy oddał cię na walkę wczesna z losem, z niedostatkiem, z ubóstwem, byłoby cię to zahartowało, wzmocniło, byłbyś może wyrósł na istotnie pożytecznego człowieka, gdy dziś, dziś zmarnujesz się może.
Doktór smutnie głowę na piersi opuścił — Walek słuchając tego śmiał się szydersko.
— Jeszcze ci raz powtarzam, mówił dalej doktór, ty się nie masz prawa na losy swoje uskarżać.
— Wymawiasz mi dobrodziejstwa swoje gorzko.
— Nie wymawiam ci nic, odparł surowiej Mylius, bom nie wymagał od ciebie i nie żądam wdzięczności żadnej, anim się też jej spodziewał kiedy — owszem, byłem na to co mnie spotyka przygotowanym zupełnie. Co czyniłem tom zrobił z ludzkiego uczucia, z tęsknoty za rodziną której nie mam, bom jej sobie stworzyć nie potrafił. Żal mi ciebie tylko, dlatego muszę ci przypomnieć, że od świata, od ludzi, od nikogo, nawet od losu nic prawa wymagać nie masz. Los ci dał głowę i ręce i on domaga się, byś tych darów nie zmarnował, nie zrobił cię głupcem ani kaleką, choć mógł pewnie. Za co i dlaczego miałbyś narzekać i upominać się więcej?
— Za co? dlaczego? szydersko przerwał Luziński, nieśmiertelnem prawem geniuszu, który się czuje zdolnym sięgnąć do najwyższych stanowisk.
— Dobrze, niech je użyszcze trudem i walką — odparł doktór, odpowiadasz mi twierdzeniem bez dowodu. Uczyniłeś co, aby ten geniusz swój światu objawić.
— Świat nie wart go.
— To już dzieciństwo, zawołał Mylius. Z założonemi rękoma nikt nie tryumfuje.
— A tysiąc głupców używa, próżnuje, przewodzi?
— To prawo ich, dla geniuszu prawem trud, a przeznaczeniem zaparcie. Chcesz-li jeszcze być nim?
— Gdybym nie chciał to muszę, zawołał Walek, nie jest w mej mocy zgasić w sobie ogień święty i zstąpić...
— Między prostych śmiertelników, dodał śmiejąc się Mylius, który skończył swą fizyologią rozcinać, i odsunął ją od siebie. Żal mi cię chłopcze — żal, to co mówisz, jest znamieniem upadku.
Chwilę milczeli, Walek się zdawał namyślać, odwrócił potem do doktora i rzekł:
— Dobrze ci jest mówić dziś, żeś mi nic nie winien, że ja się o nic upominać nie mam prawa! To wygodnie! ale niesprawiedliwie. Prosiłem że cię ja, gdyś mnie brał w łachmanach sierotę, abyś we mnie tę iskrę, która mnie miała nieszczęśliwym uczynić, rozdmuchał swojemi pieszczotami? Żądałem ja od ciebie wychowania tego, które mój umysł i serce i żądze i pragnienia rozkołysać miało? Dałeś mi je dla swojej zabawki, chowając mnie jak kanarka w klatce, abym ci twą staro-kawalerską samotność swem szczebiotaniem rozrywał, a teraz ja, ofiara twej fantazyi, nie mam ci prawa powiedzieć, poślubiłeś moją nędzę, moje losy, dałeś mi chorobę, lecz ja...
— Tak jest — dodał z zapałem Luziński, ja mam prawo upomnieć się, byś zgasił pragnienie, które mnie pali, prawo żądać od ciebie wszystkiego co zechcę. Jestem twem dzieckiem po duchu, jeśli nie z ciała, dziełem twym jestem, jestem dla ciebie obowiązkiem, ciężarem, zgryzotą. Nie możesz mi zamknąć drzwi swych, bo by ci sumienie twe jak zbrodnię wyrzucało, żeś niewinną istotę, bawiąc się nią, skazał na męczarnie; mogę ci powiedzieć, jak ten co mówił Panu Bogu na modlitwie — Jakiegoś mnie Boże stworzył, takiego mnie masz.
Moje wady, moje szaleństwa, moja nędza, to grzechy twoje.
Doktór zbladł słysząc te słowa, cichym głosem rzekł po chwili milczenia.
— Masz słuszność — ale nie z twoich ust powinienem to był usłyszeć.
Zmieniony głos, postawa poważna, — nieco przestraszyły Walka Luzińskiego, który chciał się zbliżyć do Myliusa, aby go przeprosić i przebłagać, choć oko pospolitego widza gniewu by na wybladłem obliczu jego wyczytać nie mogło.
Doktór wstał z siedzenia; lekkie drżenie zdradzało wzruszenie, które starał się pohamować.
— Dość, dość — rzekł zimno, ręką wskazując zbliżającemu się, ażeby nie przystępował więcej. Dość. Masz waćpan słuszność, im dłużej potrwał by ten nasz stosunek, którego całą szkaradę mi wskazałeś, tem winy by się moje zwiększyły. Stało by się w końcu, iż życia by nie starczyło na ich okupienie. Jest-to chwila wskazana mi przez waćpana samego, w której bądź co bądź, potrzeba zrobić obrachunek ostateczny i rozstać się.
Walek chciał coś mówić.
— Ani słowa, przerwał mu doktór — ani słowa. Ja także mam energię, nawet przeciwko własnemu sercu, gdy poczuję jej obowiązek. Ten waćpan mi wskazałeś, dziękuję bardzo. Dzielę się z nim moim majątkiem, więcej dla syna bym zrobić nie mógł, ale wymagam abyś waćpan, dziś natychmiast, wyniósł się z tego domu, i żebyś ze mną na zawsze przerwał wszelkie stosunki. Są one dla waćpana szkodliwe, dla mnie przyjemnemi być przestały. Jestem winnym a nikt z przyjemnością żywego obrazu winy swej nie może mieć na oczach.
Doktór zamilkł. Luziński upokorzony chciał coś powiedzieć.
— Jak o łaskę proszę waćpana o oszczędzenie mi dalszych tłómaczeń. Mojego postanowienia nic zmienić nie może, ani słowa, ani łzy, ani prośby. Są wyrazy które nigdy się nie zapominają, i tną jak miecz. Odciętej głowy nie można wrócić ciału, ani wyjętego piersiom serca. Dość! dość! Majątek mój nie przenosi dwóchkroć stu tysięcy złotych, jestem uboższy niż ludzie sądzą.
Mylius poszedł żywo do żelaznej szafy stojącej w kącie, otworzył ją milcząc, dobył papiery które odliczył i rzucił je na stół.
— Weź waćpan, rzekł, to jego dziedzictwo, masz prawo do tego, idź i niech ci życie będzie lekkiem.
Luziński zmięszany otworzył usta.
— Ja nie chcę nic.
— Dość tego, przerwał doktór — weź co ci daję bez wstydu i bez wdzięczności, nauczyłeś mnie, że to jest spłata długu, posagiem tego geniuszu z którym się poślubiłem.
Widząc, że Walek nie tyka pieniędzy, doktór poruszony, rzucił mu je na ręce, wbił prawie za koszulę, i lekko ale stanowczo popchnął go ku drzwiom.
— Bądź zdrów, rzekł — na zawsze.
Wyrazy te powtórzył ciszej i zamknąwszy drzwi padł na sofę, blady, znękany, przybity. Nagle jakby myśl jakaś mu przyszła, pochwycił dzwonek stojący przed nim i gwałtownie go poruszył. Po chwili ukazał się stary służący we drzwiach.
— Pan Luziński — rzekł do niego Mylius, natychmiast ma się upakować, zabrać co zechce z sobą i wynieść się gdzie mu się podoba. Rozumiesz? zapytał sługi, który stał osłupiały, rozumiesz? wola moja nieodwołalna. Sam on sobie tego życzył. Sprowadzisz furmankę, każesz go wywieść gdzie zechce, pokój zamkniesz, i nie otwierać go więcej.
Sługa stał nierozumiejąc swojego pana, którego miłość dla wychowańca znał dobrze.
— Com ci mówił — powtarzam — dodał Mylius — rozkazuję, żądam, to się musi spełnić. Pan Luziński jest wolny, opieka moja nad nim się skończyła.
Mówił to głosem tak niezwyczajnie poruszonym, tak gorączkowo, że stary poczciwy sługa instynktowo ruszył się, nalał mu wody szklankę, nic nie mówiąc, przyniósł ją i podał.
Doktór zobaczywszy przed sobą tę niemą przestrogę do ostygnięcia, uśmiechnął się boleśnie, poklepał po ramieniu starego, łza kręciła mu się w oku, wziął szklankę i wypił ją powoli. Potem siadł na sofie znowu i nieco uspokojonym dodał głosem:
— Idź, mój dobry Piotrku — i zrób jak mówiłem.
— Dziś? spytał stary.
— Natychmiast, zaraz w tej chwili.
Podparłszy się na łokciu zadumał nieco biedny człowiek; gdy Piotrek, który tylko co był wyszedł powrócił z za proga i rzekł cichym swym głosem:
— A tu, proszę pana, chory.
— Chory? gdzie? podchwycił Mylius, to mi go Pan Bóg zsyła w tej chwili. Prosić!
Piotr się zawrócił, otworzył drzwi i ów nieznajomy, którego widzieliśmy na cmentarzu, wszedł powoli do pokoju.
Doktór widywał go zdala w miasteczku, słyszał o nim plotki miejskie, ale go po raz pierwszy bliżej i oko w oko spotykał. Wejrzenie na tę bladą, marmurową, ogorzałą, zamkniętą na siedem pieczęci twarz, nie mówiącą nic, zdumiało Myliusa, który długiem obcowaniem z ludźmi zwykł był od pierwszego poznania człowieka, coś w nim przeczuwać i zgadnąć. Tu wzrok jego rozbił się o jakieś nieprzebite ciemności.
Nieznajomy mężczyzna ubrany był niewykwintnie, ale suknie miał jakiegoś niezwykłego kroju. Doktór postąpił naprzeciw niemu kilka kroków.
— Darujesz mi doktorze, rzekł przybywający głosem tak mało charakterystycznym, tak zimnym jak fizyognomia — że może nie we właściwej godzinie przybywam, ale obcy tu...
— Ja niemam godzin wyznaczonych, odpowiedział Mylius grzecznie — cały czas i wszystkie godziny lekarza do chorych należą. Jesteś pan dobrodziej cierpiącym?
— Tak, jestem nieco chory, zaraz to panu opowiem, odparł nieznajomy biorąc powoli krzesło i siadając.
Tymczasem oko jego, przelotnie i nie dając się pochwycić na uczynku, kilkakroć prześliznęło się po doktora twarzy.
— Choć to do rzeczy nie należy — dodał — ale winienem panu doktorowi zaprezentować się. Nazywam się Jan Walter. Rodzina moja pochodzi z Niemiec, alem się tu wychował. Tu, ma się rozumieć w kraju, nie w miasteczku, w którem bodaj pierwszy raz w życiu jestem. Bardzo młodo wydaliłem się za granicę, służyłem jako lekarz także w marynarce angielskiej.
— A więc kolegę witam, podchwycił podając mu rękę Mylius. Ścisnęli dłonie w milczeniu.
— Tak jest, odparł Walter. Znużony służbą w Indyach, w koloniach, zatęskniłem za spoczynkiem, chciałem powrócić do kraju mej młodości, to miasteczko zdało mi się spokojnem, cichem, i tu osiadłem.
Mylius słuchał, ale serce mu jeszcze nadto biło żywo wspomnieniem świeżego wypadku z wychowańcem, aby go to bardzo zajmować mogło. Potakiwał głową, myślał o Walku jeszcze.
— Jest-to klimat zdrowy, rzekł nareszcie roztargniony — tak — zdrowy, dla nas — ale nawykłemu do innego, do innych, do cieplejszych może...
— W istocie, odparł Walter, — niewiem czego to jest skutkiem, znosiłem w moich podróżach dosyć dobrze zmianę klimatów, pokarmów, powietrza, ogólnych zwierzęcego życia człowieka warunków, zdawało mi się, że powinienbym łatwo, wracając do kraju w którym się urodziłem — wrócić do życia w niem bez zbytniego trudu. Tymczasem, czuję się słabym.
— Cóż to jest za cierpienie? spytał Mylius.
— Jest-to raczej ogólna niemoc, rozstrojenie nerwowe, znękanie, niż choroba. Ale taki stan często ją zwiastuje i poprzedza.
Mylius zaczął go bliżej wypytywać.
— Zdaje mi się, odezwał się po chwili, iż jedyną przyczyną tego stanu jest zmiana życia czynnego, ruchomego, na siedzące, samotne i bez zajęcia stałego. Zdaje się często człowiekowi, iż byle ciało nakarmił, oddychał zdrowem powietrzem i zapewnił sobie spokój, który nazywa odpoczynkiem, już może żyć nic więcej nie potrzebując. Tymczasem prawo nas naznacza do pracy, jest ona potrzebną i widziano nieraz ludzi, którzy marzyli o wypoczęciu a znaleźli w nim rozstrój organizmu i chorobę. Wszak pan wiodłeś życie czynne?
— Bardzo, odpowiedział Walter — służba w marynarce, nieustanne podróże, coraz nowe kraje, obudzające ciekawość naukową i zamiłowanie w historyi naturalnej, sama zresztą służba, niedawały odetchnąć.
— Jedynem więc lekarstwem dla szanownego kolegi, byłoby czynniejsze życie, rzekł Mylius. Wiecie co, z chęcią się z wami klientelą moją podzielę, czemużbyście nie mieli się zająć praktyką?
Walter się uśmiechnął.
— Kochany doktorze, rzekł — kraju nie znam, odwykłem od niego, nabrałem obyczajów twardych marynarza, praktyka mi dokuczyła i wcale do niej powracać nie pragnę. Wierzcie mi.
— Coś przecie robić musicie?
— To prawda, ale medycyna, jako nauka, ma tyle do badania. Zresztą ja jestem z powołania raczej naturalistą, chemikiem, farmaceutą, eksperymentatorem niż lekarzem.
— A no, rzekł Mylius — możecie więc rozpocząć coś w tym rodzaju:
— Zapewne, zapewne — odezwał się Walter pocierając twarz, jakby wyraz chciał jej zatrzeć — coś obmyślę.
Wyciągnął rękę do Myliusa.
— Przebaczcie mi, żem was przyszedł nudzić pod pozorem choroby — dodał, szło mi o waszą znajomość, wszak nie odmówicie jej? Niezawadzam ja wam? może chwilę źle wybrałem? Zdaje mi się, że ktoś się z domu wybiera? syn wasz?
— Ja — ja nie mam syna, cicho westchnąwszy odezwał się Mylius, musi się wybierać może wychowaniec mój, sierota, którego miałem na opiece.
— Wrócę więc kiedyindziej, jeśli pozwolicie — rzekł podnosząc się z krzesła nieznajomy.
— Ale nie, nie — siedźcie, proszę. Właśnie w porę jesteście. Chciałbym uniknąć zawsze przykrego pożegnania.
Mylius spuścił oczy i zamilkł zmięszany..
— A wy, nie byliście nigdy żonaci? nie macie dzieci? rodziny? spytał po przestanku.
— Nikogo, poważnie odezwał się Walter — nikogo na szerokim świecie.
— Położenie, które ma i swe przykrości i korzyści swoje — przerwał Mylius.
— Któż wie? najlepiej może nie mieć nikogo, nawet wychowańców — szepnął smutnie.
Walter tylko spojrzał nań.
— Jeśli się nie mylę, rzekł cicho — cóś macie na sercu, kolego. Ale nadto krótko się znamy, i choć ci może cięży, nie śmiesz przed nieznajomym ulżyć sobie.
Mylius zdziwiony popatrzał na gościa. Był w tem usposobieniu ludzi czułych, którzy w godzinie rozdraźnienia bolesnego, gotowi są spowiadać się przed nieznajomymi nawet. Któż w życiu nie był świadkiem takich nagłych wywnętrzeń boleści, która potrzebując wybuchnąć, nie patrzy w czyje serce się wyleje?
Dla Myliusa był to człowiek zupełnie obcy, ale w piersi wezbrany żal potrzebował poskarżyć się przed kimś.
Doktór Walter zdał mu się sympatycznym, a był człowiekiem. W niedostatku jego poczciwy Mylius spowiadałby się był ścianom swojego dworku.
— Nie mam tajemnic w życiu, rzekł, uśmiechając się smutnie. Poznaliście dobrze, iż ciężar wielki ugniata mi serce, ale na cóż mam was zasmucić dzieląc się nim?
— Trafiłem więc.
— Trafiłeś opatrznościowo, przerwał Mylius żywo, gdy byłeś potrzebnym, bo sam cierpiałbym więcej pewnie. Ten młody człowiek był moim wychowańcem, wziąłem go sierotą, od piersi matki nieszczęśliwej, która zaledwie na świat dziecię wydawszy — ledwie je pobłogosławiwszy — skonała. Była to uboga kobieta, której mąż dla niewiadomych mi powodów z kraju się oddalił, zostawiwszy ją w nędzy.
— Tu? tu? w tem miasteczku? spytał z pewnem współczuciem, może tylko dla grzeczności okazanem, nieznajomy.
— Tak jest, tutaj — mówił Mylius. Była to nieszczęśliwa istota, odebrała wychowanie pewne, powierzchowność miała nader ujmującą, serce najlepsze. Jakiś nieszczęśliwy wplątał ją w miłostki z tym za którego później poszła. Po zamążpójściu straciła miejsce rezydentki u dalekich krewnych swych, hrabiów Turowskich, mąż jej niejaki Luziński, opuścił ją.
— Luziński! powtórzył, zawsze okazując dość zajęcia, doktór Walter.
— Z pracy utrzymywała się tu, oczekując na powrót jego w miasteczku. Byłem wezwany do niej w chorobie, poruszyła mnie jej miłość dla dziecięcia, niepokój o jego przyszłość, rozpacz prawie; przyrzekłem jej zaopiekować się sierotą. Umarła.
— Czy dawno? spytał chłodno Walter.
— Dwadzieścia i dwa lata, mówił Mylius. Zrazu to dziecię, którem opiekowałem się jak własnem, było moją pociechą, wynagradzało mi stokrotnie moje starania i troskliwość, ożywiało mi dom pusty, stworzyło rodzinę, byłem szczęśliwym je pieszcząc. Alem jako człowiek niebacznym był, grzesznym samolubem. Pieściłem je dla siebie, nie chcąc, nie umiejąc przewidzieć, że je gubię, że nie daję mu hartu, którego wymaga życie. Walek wyrósł na genialnego, na zdolnego, na utalentowanego człowieka — ale bez serca. Geniusz który czuł w sobie, a moje pierwsze pieszczoty, duch wieku, który go owionął, uczyniły zeń istotę dla mnie niezrozumiałą. Coś z ody do miłości wydmuchniętego na pokaranie moje. Wrócił do mnie, świetnie skończywszy nauki, próżniakiem, fantastą, dumnym, nielitościwym, zdziwaczałym.
Gość słuchał z zajęciem, ale Myliusowego poruszenia nie podzielał, był zimnym, był zimniejszym może, niż nawet prosta grzeczność dozwalała — nieodpowiadał ani słowa.
Doktór westchnął i przerwał opowiadanie. Szybko otarł łzę, której się wstydził i począł żywo dalej mówić z nadrobionym uśmiechem boleśnym.
— Łatwo przewidzieć co się stało. Codzień nam z sobą, mnie staremu i zimnemu, jemu rozgorączkowanemu i zarozumiałemu, było ciężej — niemogliśmy się pogodzić, zrozumieć. Nareszcie dziś, z obojętnej, z powszedniej rozmowy, do jakich przywykłem był, których tysiąc zniosłem cierpliwie, — a w której starałem się o spokojny rozsądek, przyszło między nami do nieporozumienia, może z mej winy. Chłopiec mi przykre powiedział słowa, rozstaliśmy się.
— Jakto? on? zapytał gość.
— A! nie — ja mu mój dom wypowiedzieć musiałem — odparł Mylius prawie upokorzony. Byłem zmuszonym do tego, oddałem mu połowę mego majątku.
Słowa te ledwie potrafił wyjęknąć.
— Ależ, może by się to załagodzić dało — rzekł nieznajomy.
— W żaden sposób — podchwycił Mylius. Chciał swobody, dać mu ją musiałem; alem winien mu był do wychowania, z mej winy może skrzywionego, które go próżniakiem uczyniło, dodać majątek. Oddałem połowę tego co miałem.
— Jakto?
— Podzieliłem się z nim, odparł spokojnie Mylius — nie mam dzieci. Bóg mi dał więcej niż potrzebuję dla siebie, zresztą ja pracować mogę i lubię, on się brzydzi pracą, i sądzi, że ona w nim zabije ten genjusz...
— Doktorze, przerwał gość dziwnie mierząc go oczyma, to bajka jakby z Tysiąca nocy. Daj mi twą dłoń, niech ją uścisnę, rozumiem cię, czuję, szanuję. Ale pozwól sobie powiedzieć, czy z najszlachetniejszych pobudek dając mu majątek, nie przyczyniasz się do utwierdzenia go w obłąkaniu? — on go straci.
— Nieochybnie — odparł Mylius — ale straciwszy będzie musiał o swych siłach się czegoś dobijać. Niemogłem zrobić inaczej, wierzcie mi, byłem dotknięty jego wyrzutami. Dzieciak śmiał mi odpowiedzieć na wymówki moje, że jego grzechy są winą mego wychowania — miał słuszność.
— I przyjął te pieniądze? rzekł zdumiony, z oburzeniem doktór Walter.
— Musiał, wcisnąłem mu je gwałtem — nie chciał — rzekł Mylius — raz przecie trzeba było pchnąć go, zmusić do życia czynnego. Stało się.
Mylius otarł pot z czoła.
Dwaj lekarze siedzieli przez jakiś czas naprzeciw siebie milczący. Na twarzy tego nieznajomego, który stał się nagle powiernikiem biednego Myliusa, powoli, jakby rozmarzało uczucie jakieś, zdawał się poruszonym wreszcie i pełnym współczucia.
— Prawdziwie, rzekł, po długiem milczeniu, które im obu ciężyło — zajęliście mnie żywo historyą swoją i waszego wychowańca, ale dla lepszego jej zrozumienia, dajcież mi nieco wyraźniejsze skazówki jego charakteru.
— Jest-to dziecię wieku, westchnął Mylius, nie mogę zbytecznie go obwiniać. Niewiem czy owiany doktryną jakąś, czy szałem, chciałby pochwycić w dłonie swe niewprawne więcej, niż one dźwignąć potrafią. Wszystko mu się wydaje złem w porządku tysiącowiekowym świata i wszystko to złe instynktem młodości i jej siłą — chce przerobić. Tymczasem jest to potęga burzy, która wywraca, nie tworzy.
— Narzekacie na ten objaw ducha, odpowiedział zwolna Walter — a ja wam powiem, że ten szał jest owocem naszej słabości. Któż go wychowywał? wy — niemoc starszych, ich odrętwienie rodzą w pokoleniu nowem te instynkta burzliwe.
— Być może, rzekł Mylius z westchnieniem — w innych wyrazach powiedźcie mi to, co ten młokos tak gorzko mi wyrzucał.
— Nie trapcie się wszakże całą tą sprawą, dodał gość. I nie mówmy o tem, abyście się nie poili goryczą. Ależ wasz wychowaniec, dodał Walter, zapewne nieopuści miasteczka?
— Nic nie wiem co z sobą zrobi, to pewna, że niezdolnym jest do śmielszych przedsięwzięć i nie łatwo mu przyjdzie się zdobyć na krok stanowczy. Sądzę, że wybierać się będzie, a nie pojedzie, projektów zrobi tysiąc, a nic nie wykona, ale wolnym jest...
Westchnął stary.
— Jemu otwarty świat, zapomni łatwo starego, ale dla mnie niewdzięcznego dziecięcia braknąć będzie, jestem sam jeden.
— Ja także, przerwał Walter, podając mu rękę, ofiaruję wam niedołężną przyjaźń moją.
— Przyjmuję ją z zabobonną wdzięcznością, bo mi przychodzi jakby zesłana z niebios, w chwili, gdym utracił mojego wychowańca.
— Na pierwszym wstępie mam już do was prośbę — dodał po chwili namysłu przybyły. Mówią w mieście, że tutejszy aptekarz sprzedaje swoją oficynę.
— Wiem o tem, dzieci go za nos wodzą, sprzykrzyło się im jeść chleb bez troski, myślą wynosić się na wieś.
— Ja jestem nabywcą gotowym, odezwał się Walter. Mieliście słuszność, że coś robić potrzeba, mam dyplom farmaceuty, zostanę aptekarzem.
— Wy? z zadziwieniem spytał Mylius.
— A no, ja, tak, rzekł nieznajomy.
— I kupilibyście u nas aptekę?
— Czemu nie. Daję wam pełnomocnictwo do układu z panem Skalskim.
Mylius się namyślił.
— Dobrze, odparł, ale wszystko tak nagle, dziwnie na mnie spada, że mi się opamiętać trudno. Co ten Walek z sobą pocznie?
— Będziemy go mieli na oku, rzekł Walter, nie rozmyślajcie zbytnio, a pomóżcie mi u Skalskiego, to was rozerwie.
Bierzcie kapelusz i idźcie do apteki, po drodze rozejdą się chmury z waszego czoła, nie trzeba wam siedzieć w domu. Wieczorem czekam u siebie.
Walter mimo zimnego pozoru odzywał się z taką szczerości pełną prostotą, z taką jakąś nakazującą powagą, że Mylius go usłuchał — czuł się podbitym, wziął za kapelusz i milcząc wyszli obaj razem w ulicę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.