Dzieci wieku/Tom I/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dzieci wieku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1883
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII.

Próżniacza gawiedź małej mieściny celuje nadewszystko w sztuce tworzenia plotek ogromnych z niczego. Gdyby kto od rana do wieczora zadały sobie pracę śledzenia pochodu i rozrostu najdrobniejszej wiadomostki puszczonej ulicą, zadziwiłby się do jakich ona dziwacznych o zachodzie słońca dochodzi rozmiarów. Nawet najmniej na pozór zdolne do wydania owoców olbrzymich nasionka, ogrzane ciepłem ust co je chwytają, dochodzą do poczwarnego rozrostu. Co w jednym końcu mieściny ledwie się zdało godnem powtórzenia i zapamiętania, w drugim nabiera wagi wypadku niezmiernej doniosłości. Każdy tam coś dodaje swego, każdy ploteczkę przyodziewa z miłosierdzia, i w ostatku poznać jej już nie można, tak się fantastycznie przebraną ukazuje.
Na progach domów stoją niemający nic do roboty właściciele, w rynku spotykają się ziewające kumoszki.
— Co tam słychać? poczyna się zwykle rozmowa.
— A co ma być słychać, nic, wszystko po staremu, tylko mówił zakrystyan, że widział, jak z domu doktora wychodził jego wychowaniec z tłómokami, to już pewnie wyjeżdża.
— Ale zaś, wyjedzie, przerywa głos trzeci, wyjedzie bo musi, słychać, że go dobrodziej wygnał, i ani na oczy...
Słyszeliście, powtarzają dalej, tać to tego biednego Luzińskiego Walka, sierotę, doktór Mylius z domu wypędza.
— Możeż to być? wychował go przecie od dziecka, tak kochał i pieścił.
— Musiał chłopak przeskrobać, i prawie w jednej koszuli wypędził go stary.
— Nie do wiary!
— Zakrystyan go spotkał, na własne oczy widział idącego z tłómoczkiem, skarżył mu się nawet podobno, że wygnany nie wie kędy się podzieje.
— A! miły Boże! to już nie bez przyczyny.
— A juści nie bez, ale... Różnie mówią, jakoby doktorowi na starość zachciało się żenić, Walek mu czynił uwagi, i panna się domagała, aby z domu ustąpił.
— Jaka panna? która?
— Tego niemożna wiedzieć, bo to sekret, ale że się żeni to pewna.
— A no, powiedzieć by można, w starym piecu diabeł pali.
— Jak stary oszaleje, to już nie ma miary.
— Chłopiec się zdawał taki powolny!
Dalej plotce towarzyszyły inne komentarze.
— Mówią, szeptał po cichu pan Paweł panu Antoniemu, iż młokos rękę podniósł na dobrodzieja swego, a bodaj czy nie poszło o babę. Oj! bo to te baby!..
— Ja słyszałem, że pieniądze naruszył.
— Doktór, który nigdy się nie gniewa, był słyszę w takiej passyi, że o staję u piekarza głos jego poznali, a potem wychowańcowi kazał pono dwadzieścia pięć wyliczyć, i fora ze dwora.
— Być może! co się to z nieborakiem stanie?
— Ale ja trzymam za doktorem. Już kiedy był taki oburzony, to nie bez kozery.
— Ino chłopca szkoda, bo to się zmarnuje.
— Mówią, że się zaciągnie do wojska.
— Drudzy powiadają, że go Bernardyni ciągną, ale jemu kaptur nie do smaku.
Na drugi dzień biegająca po miasteczku wieść, koloryzowana najrozmaiciej, wyglądała tragicznie, tajemniczo, śmiesznie i najpilniejsze badacza oko, nie mogło by w niej rozpoznać z czego się ona zrodziła. Na dnie tego wszystkiego leżał fakt pełen znaczenia dla gawiedzi, iż po dwudziestu kilku leciech, Mylius się rozstał z wychowańcem.
Luziński pod ciężarem tego wyznania, które nań jak piorun spadło, gdyż nigdy się spodziewać nie mógł, żeby zbyt powolny opiekun doszedł z nim do tej ostateczności, wysunął się z domu, który za swój własny nawykł był uważać, nie wiedząc wcale, co pocznie z sobą. Do ostatniej chwili spodziewał się jeszcze, iż stary zawoła go, załagodzi, i zostać mu każe. Gdy ta nadzieja zawiodła, musiał zabrać rzeczy, które najęty chłopak miał nieść za nim, i nie nawykły do myślenia o sobie, wyszedł nie wiedząc nawet co pocznie. Gdzie tu się było w miasteczku schronić tymczasowo, aby nie zwracać nazbyt uwagi? chyba w gościnnym pokoju w hotelu przy poczcie, gdzie czasem przypóźnionym trafiało się nocować podróżnym.
Ale i tu znanemu w całem mieście trzeba się by było tłómaczyć z powodów przybycia i pobytu, ściągnęło by to nieochybnie domysły, gawędy nieprzyjemne, i natarczywe pytania.
Tych Walek chciał właśnie uniknąć, nie czuł się wcale winnym, a nie życzył sobie, zwalając winę na doktora, więcej go jeszcze ku sobie rozjątrzać.
Już prawie na drodze do hotelu, Walek się rozmyślił znowu, i postanowił skierować do przyjaciela swego inżyniera Szurmy, u którego, jak mu się zdawało, mógł przebyć dni parę, dopókiby coś stanowczego nie przedsięwziął. W tej chwili nie miał jeszcze jasnego pojęcia, co zrobi z sobą. Zdawało mu się wszakże, iż dostojny geniusz świat oburącz i radośnie przyjąć był powinien, wszędzie gdziekolwiek by się skierował.
— Ja zginąć nie mogę, i obejdą się bez starego nudziarza! — mówił w duchu, — pożałuje on więcej, że mnie stracił, niż ja, żem się go pozbył, zobaczymy!
Było pod wieczór, spodziewał się zastać przyjaciela w dworku, którego połowę Szurma zajmował.
Inżynier właśnie spoczywał po pracy, rozebrany, z cygarem w ustach, w kawalerskiem, niewykwintnem, ale bardzo czysto i praktycznie urządzonem pomieszkaniu.
Gdy w progu jego ukazał się Walek z tłómokami, z brwią namarszczoną, z twarzą wykrzywioną dumnie, Szurma zdziwiony, stanął prawie osłupiały; nie pojmował co apatycznego Luzińskiego mogło pchnąć aż do pomyślenia o tłómokach i podróży.
— Powiedz-że mi co to znaczy? ty! wybierasz się w drogę? ty! — spytał znając jego opieszałość — dokąd? po co?
— Czekaj, zaraz ci opowiem wszystko, — rzekł Luziński, tylko chłopca odprawię... To mówiąc, ułożył swoje węzełki u drzwi, dał kilka groszy małemu posługaczowi, i rzucił się na kanapę wzdychając.
— Mówże! co to jest? co się stało? — spytał ciekawy Szurma.
— Pytasz mnie pono o to, czego ja sam dobrze nie rozumiem, odparł Luziński, w dwóch słowach ci dam prowizoryjną odpowiedź, pokłóciłem się na ostro z moim starym ot — i wypędził mnie z domu.
— Doktór Mylius! ciebie! — wykrzyknął zdziwiony Szurma, to być nie może!
— Tak jest.
— No, toś musiał mu piekielnie zalać za skórę! — zawołał Szurma.
— Powiedziałem mu prawdę tylko, a ludzie jej nie lubią, odparł Luziński.
— Ty jemu prawdę! — śmiał się Szurma, ty! a to koniec świata. Opowiedz mi, jeźli potrafisz, jak do tego przyjść mogło, to rzeczy niepojęte...
— Owszem, wypadek bardzo prosty, i któregom ja prędzej później od tego człowieka zimnego i bez serca mógł się spodziewać, mówił wykrzywiając się patetycznie Luziński. Ten stary chował mnie dla zabawki, dał mi wychowanie, naukę, a nie dał w świecie przyzwoitego stanowiska. Byłem nieszczęśliwy, począłem mu to wymawiać gorzko, odpowiadał mi szydersko. Musiałem mu nareszcie wykazać, że ja nie byłem u niego na łasce, alem miał pewne prawa, że ten co mnie wychował, wziął przyszłość moją i szczęście na swe barki. Może być, dodał, iż wyraziłem się za drastycznie, doktór to wziął do serca, porwał się, rzucił mi w oczy jakąś sumkę pieniędzy, i kazał iść precz z domu. Otóż historya cała...
— Nie cała, odpowiedział Szurma, ale się reszty jej domyślam, jeżeli człowieka jak Mylius, któremu winieneś był wszystko od kolebki, który cię kochał jak własne dziecko, potrafiłeś przyprowadzić do tego kroku, wierz mi Luziński, z nikim na świecie żyć nie potrafisz...
— Będę żyć więc z sobą, i starczę sobie! — zawołał bohater, mniejsza mi o ludzi.
Inżynier popatrzał nań z politowaniem.
— Cóż ty teraz myślisz? zapytał surowo.
— Nie wiem jeszcze co pocznę, uśmiechając się odparł poeta — może popłynę do Ameryki, może sobie w łeb wypalę, (o czem wątpię).
— I ja! szepnął Szurma.
— Może zamknę się, aby stworzyć arcydzieło.
Szurma ruszył ramionami.
— Może się zakocham i ożenię.
— Ożenię, ale nie zakocham, przerwał gospodarz, — serce co kochać nieumiało tego poczciwego ojca, nie zdolnem jest kochać nikogo.
— Myślisz? spytał szydersko Walek.
— Myślę, że cię najsmutniejszy koniec czeka — dodał Szurma, a nie mam sobie do wyrzucenia, bym cię o nim zawczasu nie ostrzegał.
— Nie trwóż się o mnie, rzekł powoli ziewając młody chłopak, tymczasem zaś przyszedłem cię tylko prosić o chwilowe schronienie, bo nie wiem gdzie się podziać.
Szurma zmarszczył się.
— Daj mi pokój — ofuknął się — u mnie tu miejsca wcale nie ma dla fantastycznych jak ty gości. Tu mieszka praca ciężka, oszczędność surowa, rachuba ścisła, stoły pozajmowane robotą, łóżko twarde, jedzenie ubogie, a na gawędy nie mam zaprawdę czasu. W dodatku przyznam ci się, że się nawet ciebie boje, od czasu, jak z doktorem Myliusem, albo raczej on z tobą zerwać był zmuszony.
— Ależ powinienbyś zlitować się nademną! rzekł Luziński.
— Zlitować! nad promienistym geniuszem, który mniema, że mu wolno wszystko gnieść nogami — zawołał Szurma. Cóż to znowu pleciesz? Geniusz nie potrzebuje litości, ani przyjaźni, nie obowiązanym jest do wdzięczności — nie szanuje pospolitych życia prawideł, a że ja tylko niemi się rządzić mogę, jako prosty śmiertelnik, po co mi się wdawać z tą arystokracją ducha?
Ruszył ramionami.
— To cóż, wypędzisz mnie od siebie? zapytał Luziński, usiłując to w żart obrócić.
— Nie będę miał potrzeby uciekać się do tak gwałtownych środków, rzekł Szurma, — ty sam zmiarkujesz, że dla ciebie, w mojej chacie ubogiej, miejsce niewłaściwe.
— Tak? rzekł, podnosząc się Walek, na którego twarzy gniew hamowany się malował — więc proszę o radę co mam z sobą począć?
— Geniusz prosi o radę? cha! cha! zawołał Szurma — nie jestem tak zarozumiałym, bym mu miał drogi wyznaczać.
— Okazywałeś mi zawsze dosyć przyjaźni.
— Prawda, odparł Szurma, bom sądził, że mimo twych ekscentrycznych dziwactw pewnej granicy przyzwoitej przestąpić nie jesteś zdolnym, dziś się ciebie boję. Któż mnie zapewni, że po tygodniu pobytu, nie urościsz do mnie równych jak do poczciwego doktora pretensyj?
— Sądzisz więc, żem źle postąpił?
— Ale któż inaczej cię osądzi?! zawołał inżynier. Jeźli mam jaką radę do dania, to jedną, albo przeproś opiekuna i życie obierz czynne, lub wynoś się ztąd — gdzie cię uczciwi ludzie wszyscy potępić muszą.
Luziński zwlókł się powoli z kanapy, rzuconą na stół czapkę włożył na głowę milczący, nie odpowiedział nic i skierował się ku drzwiom.
— Będę pana tylko prosił, aby tu moje rzeczy, których sam zabrać nie mogę, jakiś czas pozostać mogły, póki się po nie nie zgłoszę. Żegnam pana.
Szurma kiwnął głową, drzwi się zamknęły, Walek wyszedł na ulicę i powolnym krokiem powlókł się nie pewien siebie do restauracyi pod Różą.
Instytucya ta dobroczynna znajdowała się od lat już wielu w samym rynku miasteczka, nieopodal od cukierni pana Batysta Gorconi i poczty. Trafiało się czasem, iż zgłodniały podróżny do niej zachodził, ale głównie miała ona na celu zaspokojenie gwałtownie się czuć dającej potrzeby podobnego zakładu dla licznych urzędników miasteczka, kawalerski żywot wiodących i dla nie mających stałego zatrudnienia właścicieli domów, którzy radzi tu czytywali Kuryerka, grali w bilard, pili piwo, niekiedy kawą się raczyli, a nawet stawiali w wielkich wypadkach butelkę kwaśnego wina przed oczy zdumionych ciekawców.
Restauracya pod Różą utrzymywana była przez wdowę, panią Pauze, która niewiadomo jak była z domu, i nikt ściśle oznaczyć nie mógł, ani kiedy została zamężną, ani w jaki sposób postradała małżonka. Była to osoba zdrowia delikatnego, nerwów nader draźliwych, nie zajmująca się zbytnio zakładem swym, którym kierował oberkelner pan Ignacy, piękny mężczyzna wyfryzowany i noszący wspaniałe dewizki u zegarka i guziczki u koszuli. Oprócz tego, dwie zgrabne dziewczynki Hanka i Jóźka, posługiwały gościom z wielkiem ich zadowoleniem.
Restauracya miała wielką salę bilardową, nieco ciemną tylko i nizką, do której schodziło się po dwóch schodach, ozdobną w szafę za szkłem pełną cygar, cukrów i innych kosztownych łakoci, drugi pokój jadalny, przybrany kilku pięknemi portretami i parę mniejszych pokoików.
Pani Pauze miała oddzielne pomieszkanie z białemi firankami, fortepianikiem, klatką kanarków i wspaniałą kotarą. Tu tylko najbliżsi, najpoufalsi znajomi, przypuszczonemu bywali na stopie nie gości, ale przyjaciół.
Restauracya dawała obiady abonamentowe szkaradne, ale z których naturą żołądki konsumentów po niejakim czasie oswoić się mogły, karmiła niektóremi potrawami extra gości przypadkowych, miała poddostatkiem piwa, wina, ponczu, kawy, a pan Ignacy odzywał się czasami, że z trudnością nawet w Warszawie równą jej znaleźć można, co może prawdą było.
W restauracji pod Różą, wieczorami zwłaszcza, zbierali się amatorowie szlachetnej gry bilardowej, do których w poufałem gronie należał też pan Ignacy, sławny z robienia bil klapsztosem. W tej sali, która oświecona lampą zwieszoną nad zielonem polem walki, wydawała się dość fantastycznie, ze swemi głębiami ciemnemi i szafą pełną nęcących tajemnic (od której klucz nosił sam pan Ignacy) zbierało się wieczorami, najdystyngowańsze towarzystwo miejscowe: pan pocztmistrz, niekiedy burmistrz, sekretarz sądu, i inni dygnitarze prowincjonalni.
Wszyscy dobrze znajomi byli tu en famille, jak w domu, rozmowa toczyła się poufale, i każdy wychodząc, czuł w sercu wdzięczność dla pani Pauze, za poświęcenie, z jakiem utrzymywała to miejsce niewinnej rozrywki. Wprawdzie to co zwykle zwano arystokracją miejską: Doktór Mylius, aptekarz Skalski, kupiec Siebeneicher, nawet inżynier Szurma i inni czubaci (tak ich żartobliwie mianował pocztmistrz) nie często się tu ukazywali, nie zabawiali długo — ale też za to nie używali błogich rozkoszy gawędki zajmującej, jak wieczory pod Różą uprzyjemniała. Miano często swobodę opowiadania sobie o nich różnych zajmujących powiastek i nie szczędzono żółtobrzuchów. Tem przezwiskiem znowu napiętnował ich nieco złośliwy sekretarz sądowy, który tu uważany był za człowieka znakomitych talentów, zabłąkanych jakimś wypadkiem na prowincyę. Jeden talent miał nie zaprzeczenie, bo pił jak nikt, nie był pijanym nigdy, i nieodmówił kieliszka, choćby witryolem nalanego.
Bilard pani Pauze nie był pierwszej młodości, sukno doznało losów różnych, nogi nie zupełnie były poprzytwierdzane do posadzki, ale nawykli doń wiedzieli, z kim mieli do czynienia, i woleli staruszka, niż nieubłaganej surowości nowe wyroby, tajemniczej natury, po których kule toczyły się najczęściej wbrew najpewniejszej rachubie.
Jakkolwiek towarzystwo zgromadzające się pod Różą nie było wcale genialnem i nie zajmowało się kwestyami literatury, sztuki, ekonomii politycznej, Walek Luziński uczęszczać tu lubił. Tajemnicą, która go tu przyciągała, była cześć, jaką mu oddawali wszyscy goście, niewyjmując utalentowanego sekretarza, i przyjaźń gospodyni, która mając usposobienia poetyczne, acz słabo rozwinięte, instynktowo czuła się sympatyczną dla osłonionego jeszcze mgłą zarania geniuszu.
Walek Luziński nietylko miał kredyt w restauracyi, spędzał tu często całe dnie na pół leżąc na ławce, ale bywał niekiedy gościem u miłej wdowy, która rozmowę z nim cichą przekładała nad inne. Chociaż milczał czasem godzinami i prawił potem genialne niedorzeczności, nigdy reputacji swej wielkiego człowieka w przyszłości nie nadwerężył. Naturalnie więc po doznanem przyjęciu więcej niż chłodnem u Szurmy, pomyślał najprzód o schronieniu chwilowem pod Różą. Nim doszedł do tego portu, powziął nawet szczęśliwe postanowienie odezwania się do serca sympatycznego miłej pani Pauze, i szukania u niej rady przyjacielskiej.
Ale jakkolwiek wycieczka do Szurmy i rozmowa z nim nie wiele zabrały czasu, nim Walek doszedł do restauracyi, poprzedziły go tam już, przez kilka na raz osób przyniesione wieści, o jego zajściu z opiekunem. Zdania o wypadku były podzielone, opowiadania się różniły wielce, powody były nieoznaczone, domysły nader śmiałe — lecz skutkiem usposobień ogółu dla Walka, pewnej niechęci dla doktora, do którego żal miano, iż rzadko raczył tu bywać — winę przypisywano Myliusowi raczej a politowanie i współczucie objawiły się dla nieszczęśliwego sieroty.
Wiadomość ta zelektryzowała do tego stopnia wszystkich mieszkańców i gości, iż niewyjmując pani Pauze, zgromadzili się w sali bilardowej, na której progu stały Hanka i Jóźka, chłopiec Matyaszek, stróż nawet w fartuchu z miotłą, co w tym ekstraordynaryjnym wypadku nie raziło ani sekretarza, ani pocztmistrza. Ciekawość, jak inne namiętności, równa ludzi — skupiali się słuchając opowiadań, a pani Pauze załamywała ręce w milczeniu.
— Nieszczęśliwy młodzieniec! szepnęła pocichu.
— Gbur i grubijanin ten Mylius, ja to zawsze mówiłem, ozwał się sekretarz, tyranizował go, męczył, nudził, nakoniec by się i w świętym cierpliwości przebrało.
— Ale co on pocznie?
W tej chwili żywy chód dał się słyszeć w przedsieni, Hanka i Jóźka rozstąpiły się przelękłe, jakby się im upiór pokazał, i na górnym schodzie, blada twarz bohatera zajaśniała oczom zdumionym przytomnych.
Wszyscy zamilkli trącając się łokciami, we wszystkich sercach zrodziło się uczucie wdzięczności dla Walka, że żal swój przyszedł wylać na łono przyjaciół, że im przyniósł pierwociny tak niezmiernie ciekawej awantury. Ale nieśmiano spytać o nie zbolałego młodzieńca, który minąwszy Hankę i Jóźkę, wprost skierował się ku bilardowi, pozdrowił panią Pauze i szepnąwszy jej kilka słów niezrozumiałych, pośpiesznie wyszedł z nią do jej pokojów.
Mówiliśmy już, iż miła wdowa miała serce czułe i usposobienie poetyczne, cierpiała częsty ból zębów, który przypisywała także nazbyt rozkołysanemu sercu, oddziaływającemu na cały organizm; chustka biała czyniła ją interesującą, podwiązywała się nią prawie zawsze.
Zarumieniona i poruszona weszła gospodyni na górę, i siadając w fotelu, wskazała Walkowi miejsce naprzeciwko siebie. Luziński miał w ręku swój słomiany kapelusz.
— Moja droga pani, rzekł — zdarzył mi się przypadek.
— A! wiem już, wiem, ale jakże to było? podchwyciła czuła istota.
— Jakto? pani już wiesz? zawołał zdziwiony Luziński.
— Słyszeliśmy, tak — już coś po mieście chodzi. O! ten niegodziwy doktór — ale czyż prawda, że śmiał się targnąć na waćpana?
— Targnąć się? na mnie! krzyknął oburzony Walek — to bezecna bajka! to niegodziwa potwarz uwłaczająca mi! ja nie dałbym się nikomu targnąć na siebie, boby zuchwalec skinienie życiem przypłacił. Inaczej się wcale stało — dodał — powiedziałem mu ostrą, należną jego postępowaniu prawdę, odebrałem kapitał mojej matki, który miał sobie powierzony i opuściłem ten dom na zawsze.
Wdowa słuchała z chciwością, połykając wyrazy, w uchu jej zabrzmiał: kapitał, i trzeba wyznać, że przyjaźń jaką miała dla genialnego młodzieńca jeszcze się zwiększyła, niewiadomo jego niedolą, czy kapitałem?! To pewna, że gdy począł jej malować położenie swe przykre chwilowo, powstała żywo z fotelu i oświadczyła mu, że próżny pokój na górze, czasami tylko dla nadzwyczajnych gości w chwilach wielkiego natłoku zużytkowywany — oddaje mu chętnie, choćby na czas jak najdłuższy.
Trzeba, dla ocenienia tej ofiary, dodać, iż pokój był od ulicy, z firankami, o dwóch oknach i meble miał wcale przyzwoite, choć pochodziły z licytacyi po Abramie Konwisie, starozakonnym kupcu, który nieszczęśliwie zbankrutował.
Walek nie mógł inaczej, wymowniej okazać swej wdzięczności wdowie, jak dłoń jej drżącą przyciskając do wzburzonej piersi, co chorą twarz, osłoniętą białą chusteczką, ożywiło kraśnym rumieńcem.
— Pani, rzekł wzruszony, racz wierzyć, iż dozgonną dla niej to serce wdzięczność zachowa.
— Niech pan pośle po rzeczy (o mało nie pomyliła się i nie powiedziała — po kapitał) zawołała wdowa, niech się pan przenosi do mnie i niech sobie ludzie gadają co chcą, ja się z ich potwarzy śmieję.
— A ja nimi gardzę, dodał Walek.
Zdawało się pani Pauze, iż nie miała chwili do stracenia i natychmiast zeszła dla odkomenderowania stróża do dworku Szurmy po tłómoki. Postanowienie to heroiczne, zdawało się nie w smak iść oberkelnerowi, panu Ignacemu, który strasznie głową kiwał, chciał nawet czynić pewne uwagi, ale wdowa ani ich słuchać myślała. Była to kobieta tem energiczniejsza, że w gruncie słaba, a człowiek czujący się niepewnym siebie, gdy się uprze, staje się kamiennym.
Po heroicznej tej decyzyi, pani Pauze zamknęła się na górze, a Walek zeszedł na dół z postacią prawie tryumfującą, i tu otoczono go kołem. Towarzystwo jeszcze się było zwiększyło, wszyscy pałali ciekawością, bohatera mieli w ręku, przyzwoitość wszakże napastliwymi być nie dopuszczała. Walkowi zostawiono swobodę umieszczenia się na ławce jak zwykle, i wypoczynku po tajemniczej przygodzie.
Zrazu poszanowanie dlań wstrzymywało nawet od partji bilardowej, na którą przychodziła pora, ale po dojrzałej naradzie zgodzono się, iż dźwięk kul i stukot karambolów są jednym z najskuteczniejszych środków rozbicia smutnych myśli. Sekretarz pierwszy puścił bilę po suknie dawniej zielonem. Walek zamyślił się, towarzystwo odzyskało wolne ruchy i swobodę dni powszednich.
Dzień to wszakże nie był jak inne, znikający z pamięci ludzkiej bezpowrotnie, zaledwie gracze pierwsze punkta znaczyć poczynali, gdy drzwi sali się otwarły, młody mężczyzna stanął w progu, a że nie był z miejscowością obeznanym i o trzech schodkach nikt go nie uprzedził, poślizgnął się fatalnie i byłby może padł z nich, gdyby się nie zatrzymał na plecach sekretarza, którego niezmiernie grzecznie przepraszać zaczął. Sekretarz się śmiał, i rozmowa wszczęła.
— Widać, żeś tu pan dobrodziej u nas gościem po raz pierwszy, rzekł wesoło — bo każdy niemal jak pan, przypłaca wiadomość o schodach guzem lub strachem.
Nas to już nie dziwi.
Nieznajomy, który wpadł z takim hałasem, był w istocie całkiem obcym w miasteczku, a że nie mamy powodu robić z tego tajemnicy, powiemy od razu, iż nim był baron Helmold Kaptur, wracający ze swej wycieczki do Turowa i dla pewnych, ważnych osobistych interesów, potrzebujący parę dni zatrzymać się w miasteczku.
Nawykły do stolic, baron sądził, że tu znajdzie choć miniaturowe ich powtórzenie, na małą skalę, hotel, table d’hote, miejsca, w których by coś mógł pochwycić. Ze zdumieniem przekonywał się, że w hotelu, który nosił ten tytuł, trudno było o jeden pokój, gdyż zwykle pusty, zajmowano kartoflami, a restauracya była widocznie przeznaczoną dla miejscowych. Witano go tu tak zdziwionemi oczyma, iż dłuższy pobyt zdawał się niepodobnym, a poznajomienie się i rozgadanie prawie niemożliwem. Zostawała mu wprawdzie apteka, ale tu powtórzonemi odwiedzinami lękał się obudzić nadziei w pięknej królewnie i na głowę wziąść dosyć nieznośnego przyjaciela Rogera. W ostateczności bytność u Skalskich przypuszczał tylko jako smutną konieczność, gdyby jej uniknąć nie było można.
Tymczasem raz dostawszy się do restauracyi, postanowił tu już wieczerzać, a jeśliby co dało się dobyć z gości — korzystać. Umiał być dobrym koleżką gdy tego była potrzeba, choć strój, ruch, powierzchowność, zdradzały w nim człowieka innego świata.
Oberkelner poznał w nim barona po dewizkach od zegarka, pełnych wykwintnego gustu, których mu w duszy pozazdrościł.
Sekretarz jeszcze się śmiał, a baron mu wtórował, już oczyma inwentarz towarzystwa spisując. Uderzyła go twarz smutna, ponura i wyrazista Walka Luzińskiego, instynkt wskazywał w nim człowieka kwaśnego, nieprzyjaznego ogółowi, który mógł być drogocennym do zbadania, bo z niego dobyć łatwo było wszystkie ciemne strony tutejszych ludzi i spraw. Ale jak się tu było przychwycić do dzikiego nieco stworzenia, które musiało elegantów, jak baron, nienawidzieć?
Pan Helmold był człowiekiem bardzo praktycznym, zadysponował sobie wieczerzę na prędce, a sam udając wielce zamiłowanego w grze bilardowej (i w istocie celował w niej trafnością oka) usiadł przy Luzińskim, przypatrując się dramatycznej partyi między sekretarzem a pocztmistrzem.
Pocztmistrz, który go widział, bo mu dawał konie do Turowa, szepnął na ucho sekretarzowi.
— Baron z Galicyi.
Sekretarz, który potrzebował kredą natrzeć koniec kija, ustawił się tak, ażeby mógł do ucha powiedzieć Luzińskiemu.
— Baron austryjacki.
Walek spojrzał ciekawie na sąsiada.
— Pan dobrodziej nie grasz? zapytał go odważnie przybyły.
— Owszem, czasami grywam, jest-to rozrywka po pracy, dosyć przyjemna. Głowa spoczywa, ręce się ruszają.
— Tak, i ciało jest w ruchu, osobom zmuszonym do siedzenia...
— Ja nie jestem zmuszonym do niczego, odparł Walek szorstko.
— A! rzekł baron wpatrując się w niego — ja także — jesteśmy więc w jednakiem położeniu, ale dlatego bilard mnie bawi.
— Czasem i mnie, ale długo...
— Tak! długo to niepodobieństwo. Pan dobrodziej jesteś mieszkańcem tutejszym?
— Chwilowo, odparł Walek, miałem tu stosunki, ale zapewne ztąd wkrótce wyjadę.
— A! zapewne do Warszawy?
— Dotąd nie wiem.
— Okolica dosyć pusta?
— Jak u nas wszędzie.
Rozmowa szła ciężko. Luziński nie był tego dnia usposobionym. Baron rachował na butelkę szampana, ale wieczerzę miano mu podać w drugim pokoju, jak tu było Luzińskiego zaprosić — łamał głowę.
Przebąkiwali po słówku, gdy oberkelner sam osobiście zjawił się z kurczęciem tak wyrosłem, że mogło otrzymać maturitatis i nazwać się już kurą.
— Gdybym śmiał być natrętnym, ozwał się baron, i mógł prosić pana dobrodzieja jako ziomek, choć nieznany, na kieliszek szampana...
Walek lubił bardzo szampana, była to jedna z jego licznych słabości, gdyż i węgrzyn dobry go rozczulał, zachwiał się widocznie, baron skorzystał z tego.
— Chodź pan, młodzi jesteśmy oba, choć nieznajomi, czemubyśmy pogawędzić nie mieli?
Luziński wstał i poszedł, posłano po szampana w lodzie; rozmowa samą jego nadzieją się ożywiła, spoufaliła.
— Okolica mi się dosyć podoba — rzekł baron, mniej ludzie — może to wina tego, iż ich znam mało.
— Gdy ich pan poznasz lepiej, nie zyszczą na tem, jak w ogóle ludzie, przerwał Walek, ale kogóż pan tu poznał?
— A no, oddawna w Warszawie znałem pana Rogera.
Luziński się skrzywił i zmilczał.
— Pan zna Skalskich?
— Czy pana ta rodzina obchodzi bliżej?
— O! bynajmniej! rozśmiał się baron, alem ciekawy, czy to są obywatele wiejscy, zamięszani tu przypadkiem, czy...
— To są właściciele apteki, papa Skalski był, jest, ale niechce już być więcej aptekarzem. Mama może by zniosła aptekę, córka i syn — nigdy. Raczej śmierć niż aptekę. Skalscy pieczętują się herbem, a herb i rubarbarum nie chodzą z sobą.
— O! wybornie! śmiał się Helmold, nalewając wino Luzińskiemn — takiemi się mi wydali, gdy mnie tam Roger zaprosił.
— Panna Idalia jest bardzo piękna! — dodał Luziński, ale...
— Jest i ale w tej piękności? — zapytał baron.
— Nie w piękności, chyba w sercu, podchwycił Walek, urodziła się bez niego. Nie słyszałem by komu serce, lub noga wyrosła, jeźli bez nich przyszedł na świat.
— Co do serca, to sprawdzić trudno, rzekł baron, człowiek który nie ma go, długo czasami pada jego ofiarą, gdy się zapóźno obudzi.
— W pannie Idalii... wątpię... Jest-to osoba wykształcona, miła, dowcipna, piękna, zachwycająca, ale...
— Brak serca, to dla kobiety największe szczęście...
— A dla mężczyzny co ją pokocha, najokropniejsza klęska.
— Na cóż się w niej kochać? — spytał baron.
— A! to prawda, dodał Walek, ale są predestynowani...
— Czy już wielu nieszczęśliwych padło ofiarą? — spytał baron.
— Ja nie wiem, śmiejąc się odparł Luziński, choć wychowany w tem miasteczku, choć tu żyjący znowu od niejakiego czasu, nie mam szczęścia bliżej się znać z apteką. Apteka choruje na arystokracyą, a ja... tego panu mówić nie potrzebuję, nie należę do niej.
— Pan wiesz ile jest rodzajów tak zwanej arystokracyi? — spytał baron.
— Ja nie mam pretensyi do żadnej, mówił Luziński śmielej coraz. W Anglii możebym jak Dizraeli, jak Macaulay dobił się czegóś... nawet pąsowego fotelu, ale u nas...
— Widzę że pan pracujesz... umysłowo?
— Gdyby ta praca w kraju naszym możliwą była, zawołał Luziński, możebym się jej oddał. Ale dla kogo ją przedsiębrać? dla czterech czytelników, którzy to wiedzą co i ja? potrafią to samo, a pragną czegoś większego? do czego mnie nie obudzi nigdy zachęta potrzebna dla geniuszu, ani współczucie którem on żyje...
— Oryginalnie trafiłem, mówił sobie w duchu baron, słuchając. Plecie niewiedzieć co, ale z werwą! dalipan, z werwą!
I dolał mu jeszcze szampana.
— Pan nie powinieneś tu w tem ciasnem kółku pozostawać, odezwał się grzecznie.
— To też jestem tu tylko przelotem, mówił Walek nabierając otuchy, ale mi brak ochoty, energii, woli, nie widzę celu, życie trawię na poziewaniu.
— Jeśli pan masz położenie niezależne...
— Zupełnie, zupełnie, podchwycił Luziński, jestem wolny, nawet do pracy mnie nic nie zmusza, bo bez niej żyć mogę.
— To może nieszczęściem jest dla pana.
— Tak czy owak życie minie... mówił Luziński pijąc...
Wszystkie te zwierzenia niewiele obchodziły barona, szło mu o wcale inne wiadomości.
— Znasz pan zapewne okolicznych mieszkańców?
— Trochę... zresztą tu się wszyscy znamy.
— A hrabiów Turowskich?
— Tych niepodobna nie znać, odparł Luziński, któremu szumiało w głowie.
— Stara rodzina, zamożna, pańska?
— Niegdyś tak, ale teraz, panny tylko dwie, nieszczęśliwe niewolnice, mają jeszcze coś majątku, reszta w ruinie. Stary dogorywa, syn garbusek myśli pewnie albo siostry pogrzebać, lub się chyba ożenić z garbatą, a bogatą. Politurowana nędza...
— Ależ hrabianki? — spytał baron.
— Te w istocie mają być bardzo majętne. Szczęściem dla nich, matka je odumarła młodo i fortuna została nietkniętą, ale cóż im po niej? Trzymają je zamurowane, i macocha pewno nie dopuści, żeby o którą mógł się starać jaki kandydat do stanu małżeńskiego i poślubić. Na straży stoi kuzynek Francuz, braciszek czujny o swe dobro, a zresztą nałóg niewoli, który pannom odebrał i nadzieję, i wszelką ochotę wyjrzenia na świat...
— Być może, obojętnie rzekł baron, tembardziej że panny nie są już pierwszej młodości, i ta fortuna o której mówią, bądź co bądź, problematyczna.
— Co do tego ostatniego, wcale nie, zawołał Luziński, fortuna to znaczna, nie ulegająca najmniejszej wątpliwości, nie znajdziesz pan człowieka u nas, któryby jej obliczyć mu nie mógł.
— Naprzykład? — spytał niedbale baron.
— Panny w najgorszym, najgorszym razie, będą mieć po pół miliona, licząc nawet, że je obedrą.
Baron był zapłacony za szampana, dla niepoznaki już tylko począł rozpytywać znowu o Skalskich.
— Panna Idalia także nie byłaby ubogą, odpowiedział zbyt otwarty Walek — ale jeźli aptekę sprzedadzą, o co podobno właśnie się starają, zmarnują to, co na niej zarobili. Taksują ich tu ludzie na przeszło pół miliona, ale któż wie, jak ojciec podzieli rodzeństwo? Spodziewam się tylko, że panna Idalia nie da sobie zrobić krzywdy.
— Zdaje się, panna bez serca, powinna być praktyczną — dodał baron, śmiejąc się.
— Jest-to wiek ludzi praktycznych — odparł szydersko Luziński — praxis dziś górą po nad wszystkiem. Są nawet dzieła, poemata, filozofie, umysłowe twory — niepraktyczne i praktyczne. Tajemnica praktyczności naszego wieku zależy — na bladze. Blaga daje skrzydła, otwiera usta, podstawia piedestał, blaga jest smarowidłem, bez którego machina epoki by nie szła. Kto nie ma blagi, kto się do niej nałamać niepotrafił, biada, mu! zostanie niepraktycznym i potępionym.
— A pan jesteś za blagą? zapytał wesoło baron.
— Myślę się oddać studyom nad nią, gdyż największy geniusz bez niej się na nic nie zdał, rzekł Luziński. Trzeba przed nim bić w bęben i grać w trąby, inaczej prześliznie się niepostrzeżony.
Baron już ziewał wewnątrz, był zmęczony, teorya blagi wcale go nie bawiła, dowiedział się, co wiedzieć pragnął, życzył się wyśliznąć, dopił wino, zaczął zapewniać Luzińskiego, iż nader jest szczęśliwym, ze spędzenia tak miłego wieczora, wziął za kapelusz, zapłacił rachunek, i mówiąc sobie w duszy, iż dnia nie stracił, wysunął się nareszcie na spoczynek do hotelu, w którym przyrzeczono mu kartofle wynieść, aby jego pomieścić.
Luziński udał się do swego apartamentu na górę, rozmarzony nieco, ale tryumfujący.
I gdy poczciwy Mylius wracając do domu ze łzą w oku mijał drzwi pokoiku pustego, nieśmiejąc spojrzeć na nie, aby mu nie przypomniały wychowańca, Walek bez zgryzoty i tęsknoty kładł się do miękkiego łóżka, mówiąc w duchu:
— Pożałuje tego stary!
Miał słuszność, doktór oka nie zmrużył w nocy, na przemiany czytał fizyologią i chodził po pokoju. Ranek zastał go na nogach, i znużenie o świcie litościwie przymknęło powieki. Luziński we śnie marzył o laurze na kapitolu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.