Dzieci wieku/Tom I/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dzieci wieku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1883
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.

Nazajutrz rano, wedle chwalebnego swojego zwyczaju Walek Luziński nie zbudził się aż po ósmej, byłby może zasnął jeszcze dłużej po wczorajszej biesiadzie, gdyby mu snu pukanie do drzwi nie przerwało. Sądził, że troskliwa gospodyni przysyłała mu kawę, i narzuciwszy suknie na prędce, pobiegł otworzyć; w progu stał chłopak doktora Myliusa, który milcząc, doręczył mu opieczętowaną z papierami kopertę. Twarz chłopca się rozjaśniła, był pewnym, że doktór przeprosi go i nazad powoła, układał już w głowie warunki amnestyi; ale posługacz nie czekając odpowiedzi, odszedł szybko, a w rozerwanej na prędce kopercie nie było ani słowa od Myliusa, tylko papiery po matce Luzińskiego pozostałe, metryki, listy, świadectwa, które wychowańcowi mogły być potrzebne. Odesłanie ich oznaczało, że Mylius wcale o pojednaniu nie myślał, i owszem, wszelkiego zbliżenia i powodu doń na przyszłość chciał uniknąć.
Mimowolnie zajęty tą pozostałością po matce, której nigdy jeszcze nie miał w ręku, Luziński siadł jak stał rozbierać papiery, aby się z nich o sobie coś więcej dowiedzieć. Mylius rzadko mu wspominał o matce i tyczących się jej okolicznościach. Walek niewiele się jakoś o to troszczył, uważając się już za przybranego syna i spadkobiercę doktora, ale od wczora niespodzianie zmieniły się okoliczności, a przeszłość poczęła go więcej obchodzić.
Papiery wszakże nie wiele o niej objaśnić mogły — było ich mało, i żadnego ciągu. Matka Luzińskiego urodziła się za Bugiem, wychowała i mieszkała u bardzo dalekich krewnych w Turowie. To pokrewieństwo jakkolwiek prawie fantastyczne, bo stopnia jego oznaczyć było niepodobna — pochlebiło niezmiernie dumie młodego człowieka, powiedział sobie, że z niego korzystać będzie!
Był dotąd zażartym demokratą, wyśmiewał Skalskich za ich pretensje szlacheckie, ale znalazłszy się nagle po matce szlachcicem, urósł natychmiast i poczuł się jakby silniejszym. Z drugiej strony wszakże, mógł się czuć upokorzonym, bo choć papiery nie dokładnie to oznaczały, widać z nich było, że zamąż pójście matki, stało się powodem jej wygnania z Turowa. Musiała więc pójść nietylko za nieszlachcica, ale może za kogoś takiego, z kim Turowscy najmniejszych mieć nie chcieli stosunków.
Z dat, z notat, listów, widać było, że Luzińscy żyli z sobą niedługo, że opuszczona, w niedostatku zmarła matka jego, a mąż niewiedzieć gdzie się podział. Spodziewała się jego powrotu do samej śmierci, miała nadzieję, że dziecięciem się zaopiekuje, że się o nie upomni, — milczenie tak długie dowodziło, że chyba zginąć musiał. Co się tyczy familii ojca, tej ani pochodzenia, ani zajęcia, ani stanu, Walek z papierów wyczytać nie mógł. Zdawało mu się wszakże, iż albo z okolicy, lub nawet z samego miasteczka musiała mieć początek, i że ojciec jakąś służbę w Turowie i miejsce miał, gdy się o matkę starał.
Ale to były raczej domysły i prawdopodobieństwa niż pewniki, na których by się opierać można.
Przypomniał sobie teraz Luziński. iż będąc kiedyś w kościele, słyszał z ambony zapowiedzi jakiegoś mieszczanina, który to nazwisko nosił, i z tego powodu dowiedział się, iż rodzina bardzo uboga, mająca kawałek gruntu na przedmieściu do dziś dnia istniała. Miałażby ona być jego rodziną? Walek demokrata, uszlachcony świeżo, na myśl tę się oburzał. Czuł już w sobie nietylko geniusz wczorajszy, ale krew wybranych płynącą po żyłach. Matka jego z domu Buzimirska, spokrewnioną była z Turowskimi, a kolligacya z nimi, starczyła za genealogią!
Przerzuciwszy parę razy papiery i złożywszy je razem z pieniędzmi, które postanowił geniusz nosić przy sobie, — począł się namyślać nad tem, co mu czynić należało? Niepodobna było pozostać w restauracyi na łasce pani Pauze, w miasteczku na oczach ciekawej gawiedzi, bez zajęcia, zwłaszcza, mając w kieszeni sto tysięcy złotych, które dla każdego mogły być pięknym fortuny początkiem.
Uśmiechała się naturalnie stolica, zawód literacki i sława, która skronie jego uwieńczyć miała. Ale nieprzełamane lenistwo radziło się nie śpieszyć, chciał wprzód, pod pozorem zasiągnięcia wiadomości o matce, udać się do Turowa. Któż wie, na co się to przydać mogło, zawsze zawiązanie na nowo tego węzła, łączącego ze światem arystokratycznym, nie było do pogardzenia. Samo uprawnienie do wyrzeczenia w rozmowie: — Mój kuzyn hr. Turowski — już coś było warte.
Gdyby hrabstwo wyparło się tego pokrewieństwa, co za wyborny temat do wyrzekania przeciwko tym arystokratom, którzy ubogiego krewniaka znać nie chcieli.
Swoboda miała, jak się przekonywał, swe dobre strony, mógł czynić co chciał, ale nie łatwo mu było chcieć czegoś stanowczo, tej sprężyny, która się wolą nazywa, która człowiekiem włada i porusza, brakło mu właśnie. — Odłożył to do namysłu, wszak nie było w tem nic tak bardzo naglącego. — Zobaczymy!
Dziwiło go to tylko niepomału, że doktór, który przecież wielekroć te papiery przezierał i o pokrewieństwie wiedzieć musiał, nigdy mu o tem nie wspomniał, nie napomknął nawet, równie jak o Luzińskim ojcu.
Ten tajemniczy ojciec, którego imię tylko objawiała metryka ślubu, oznaczająca nieszlacheckie pochodzenie, (gdyż mu urodzonego nie dodano) — raz w papierach ukazawszy się nikł bez śladu. Wedle wszelkiego podobieństwa, nie było się nim co pochwalić. Walek spodziewał się coś przecie więcej, choćby od starych ludzi dowiedzieć się w Turowie. Milczenie pokrywało jeśli nie jaki dramat, to coś o czem synowi koniecznie dowiedzieć się było potrzeba. Dlaczegóż doktór, który musiał wiedzieć o powodach oddalenia się i ucieczki, nigdy o tem ani wspomniał?
— Wszystko ja to, bądź co bądź wyjaśnić muszę — zawołał Luziński, w ciemnościach tych żyć nie mogę. Choćby ojciec co przewinił, wina nie spada na mnie, któż wie padł może ofiarą prześladowania, niesprawiedliwości, potwarzy?
Widząc, że pani Pauze nie myśli mu przysłać kawy na górę (piękna wdowa miała w tem może pewną rachubę), Walek ubrawszy się, zszedł do jej pokoju i zastał ją, bez zwykłej chustki, bladą, interesującą, dosyć starannie ubraną, witała go czule i z zajęciem. Pierwszy raz przyszło na myśl Luzińskiemu, iż mogły nań być zastawione sieci, a jako człowiek nader praktyczny (mimo geniuszu) postanowił się mieć na baczności.
Pani Pauze, już gotową kazała podać kawę na swoim stoliku; przyniosła ją Jóźka uśmiechnięta.
— Ale to prawdziwie, odezwała się wdowa — same nowiny w miasteczku — pan wie? Skalscy sprzedali aptekę i dom.
— Doprawdy? kiedyż? komuż? tak nagle!
— Właśnie że to najdziwaczniejsza, iż się stało tak nagle, mówiła wdowa, czule wpatrując się w Walka, który oczy spuszczał przez ostrożność — wczoraj, słyszę, doktór Mylius poszedł do nich w imieniu tego nieznajomego jegomości co tu osiadł niedawno, i od słowa skończyli.
— Nie sądzę, rzekł Walek, tak sobie mówią, ale po cóż by temu nieznajomemu apteka?
— Mówią, że on także gdzieś w Ameryce, czy coś, był aptekarzem.
— I z Nowego-Yorku przyjechał tu w takiej mieścinie zakładać aptekę? rozśmiał się Luziński. E! nie pani, nie wierzcie temu, to być nie może.
— Tak mówią. Już nawet Skalscy podobno wsi szukają, czy też znaleźli.
Luziński się do rozpuku śmiał.
Miał może pewne do tego powody, ale na ten raz omylił się sceptycyzmem swym, gdyż rzeczy przeciw wszelkiemu prawdopodobieństwu tak stały jak mówiła piękna pani Pauze.
Porzućmy młodego człowieka w błogiem, na cztery oczy śniadaniu z piękną gosposią, (któremu przez dziurkę od klucza przyglądała się ciekawa Jóźka) a pójdźmy z poczciwym doktorem.
Na żądanie owego kolegi Waltera, Mylius jakkolwiek strapiony, powlókł się do apteki Skalskich. Wiemy, że tu mocne miano postanowienie pozbycia się kamienicy i interesu. Stary, poczciwy ojciec, naglony przez dzieci, nie mogąc sobie wyszukać kontrahenta w miejscu, wybierał się do Warszawy. Tłumoki już były popakowane, miejsce przez pocztmistrza zapisane na dyliżans idący z Brestia; familia z niecierpliwością wyczekiwała i podróży i jej skutków, gdy pod wieczór, do tak zwanej kancelaryi Skalskiego, wszedł pochmurny Mylius, i nic nie mówiąc, padł na kanapkę stojącą przy drzwiach.
Od czasu, gdy Skalski postanowił rzucić aptekę, daleko mniej względów czuł się obowiązanym okazywać Myliusowi, oburzyło go prawie to poufałe, milczące, bez ceremonii padanie w jego pokoju na kanapę — nawet bez przywitania. Odwrócił głowę kwaśno.
Doktór myślał, naprawdę rzekłszy, więcej o swej biedzie, niż o swem poselstwie, zadumał się.
— A więc ja pierwszy mam wam powiedzieć: dobry wieczór? — hę? zapytał niby szydersko aptekarz.
— Czy to my się od wczora znamy? — rzekł na to zimno Mylius, mamże cię częstować tym formularzem grzeczności! A! stary, stary! Ja przychodzę za interesem, nie żeby ci dawać — dobry wieczór.
— Jeźli aptecznym, to darujcie — ja już przestałem się zajmować apteką, odparł Skalski.
— A! to ci winszuję, rzekł doktór, boś się domyślił tego co ci dawno wypadało uczynić, nie miałeś zdolności i powołania do rzemiosła.
— Rzemiosła? sztuki przecie! poprawił Skalski.
— A więc sztuki, — mówił doktór powoli. Sprzedałeś więc aptekę i sztukę?
— Nie, ale jadę jutro rano do Warszawy, gdzie mnie kontrahent czeka.
— A! dobrze! co ci dają?
— Co mi dają? powtórzył Skalski zakłopotany, na cóż to doktorowi?
— Możebym dał więcej, albo mniej? rzekł Mylius.
— Przecież doktór nie możesz być aptekarzem?
— Tak, ale mogę mieć aptekarza. Wystaw sobie Skalski, jakby to było pięknie, mieć aptekę w ręku i karmić pacyentów lekarstwami bez miary, a ciągnąć do kieszeni i za wizyty i certum quantum od leków? hę?
Skalski popatrzał nań, jak pospolicie mówią, jak kozioł na wodę, nic nie rozumiał.
— Po cóż to te żarty — dodał.
— Ale ja, co do nabycia apteki wcale nie żartuję, zawołał doktór, zapewne jej sam nie kupię, mam jednak nabywcę, bardzo seryo. Co za nią chcesz?
— Seryo? spytał Skalski.
— Bez żartu.
— Oto jest przygotowany inwentarz, zawołał udobruchany nagle aptekarz, taksy materyałów jak najumiarkowańsze, przepatrz pan. Ślicznie zaopatrzona oficyna, nie ma rzeczy którejbyś pan nie znalazł, dobór, świeżość nadzwyczajna. Na dowód powiem panu, że co roku sam robiłem rewizyą, i cokolwiek było zwietrzałego, nadpsutego, nielitościwie w rynsztoki rzucałem.
— A wiem, odparł doktór, bo w roku przeszłym wyrzuciliście Nux vomica, którą dzieci pogryzły i mało się nie potruły.
— Prawda! z zapałem dodał aptekarz, prawda, pokaż mi pan drugiego aptekarza, któryby dla sławy oficyny uczynił taką ofiarę?!
Doktór uśmiechnął się, przerzucił inwentarz, spojrzał na summę.
— Cóż będzie z kamienicą? spytał.
— Cena kamienicy nie jest zbyt wielka, chociaż nie chwaląc się — zawołał aptekarz, lubiący się chwalić w istocie — to nie kamienica, to pałacyk! urządzony z takim konfortem, jakiego na wsi żaden dom nie pokaże, chcesz pan opatrzeć? to są zbytki.
— Ale zapominasz kochany Skalski, że ja twoją kamienicę znam równie dobrze jak ciebie.
— Oto inwentarz i cena, zawołał aptekarz.
— A więc razem to uczyni nieszpetną summę! rzekł doktór, porównywając dwie ceny. Odstąpicie co od tego?
— Nie — zawołał Skalski, ani szeląga.
— To nie sprzedacie — odparł zimno Mylius, składając papiery, a sięgając do kapelusza.
Skalski się zawahał.
— Czekajcie, rzekł, mówmy no po ludzku.
— Nie, kochany panie — przerwał Mylius — po ludzku wiem co to znaczy, będziemy godzin pięć drzeć sobie gęby, usiłując się wzajemnie podejść, ty, by wziąść jak najwięcéj, ja dać jak najmniej. To mi się na nic nie zdało. Znasz mnie, wiesz że ci życzę dobrze. że nikogo w życiu ani nadużyć bym nie chciał, ani korzystać z jego położenia. Mów ostatnią cenę, jeśli mogę, dam, nie, to nie.
Skalski zagryzł usta, podniósł okulary i począł je wycierać, aby mieć chwilę do namysłu; lękał się stracić gotowego nabywcy, gdyż drugiego na prawdę dopieroby szukać musiał. Z czułością nagle wezbraną rzucił się w objęcia doktora!
— Kochany przyjacielu, rzekł, mów i wejdź w położenie człowieka, który realizuje fundusz ostatni.
Mylius powrócił do inwentarzów, i nie mówiąc słowa, bacznie rozpatrywać je zaczął, myślał, cyfry spisywał i na kartce papieru podał Skalskiemu napisaną cenę, biorąc znowu na kapelusz. Aptekarz wahał się, naostatek podniósł dłoń: — Zgoda — rzekł, ale któż nabywca?
— Nabywcą jest nieznajomy ten przybylec, którego ja wczoraj nieco bliżej poznać miałem przyjemność, zowie się Jan Walter, jest magistrem farmacyi, ale jako lekarz, służył długo w marynarce angielskiej.
— Obcy człowiek?
— Nie — pochodzi z tego kraju, chociaż z niego oddawna wywędrował, chce się tu na nowo osiedlić. Ponieważ rzeczy są skończone, przyjdę tu jutro z nim razem.
— Tak, na śniadanie, przygotuję śniadanie, zobaczy dom, nie szkodzi żeby pomiarkował z kim ma do czynienia, zawołał Skalski, zacierając ręce. Dalipan oddaję mu tanio, a! gdyby nie dzieci, gdyby nie dla dzieci.
Westchnął. — A po coś dudku stary tak dzieci wychował, że ci kołki na nosie cieszą? zapytał Mylius, masz to na coś zasłużył i ty i ja.
— Jakto i ja? zapytał Skalski.
— Ja mojego przybranego synka wczoraj wygnać musiałem z domu, zawołał Mylius, ale to był przybrany syn, a ty swych dzieci wypędzić nie możesz, biedaku.
Skalski się poskrobał po głowie.
— Czekam ze śniadaniem, zawołał.
Mylius kiwnął tylko głową i powlókł się powoli do dworku zajmowanego przez Waltera.
O człowieku i jego mieszkaniu najdziwaczniejsze chodziły wieści, szerzyli je słudzy używani do rozpakowywania i ustawiania sprzętów, gdyż zresztą nikt u nieznajomego nie bywał. Nie robił on z nikim znajomości, oprócz mieszczan i rzemieślników, a i tych w domu u siebie nie przyjmował. Opowiadano więc cuda o najosobliwszym sprzęcie tego domu, i sposobie w jaki był urządzony. Mało to obchodziło Myliusa, ale na ten wieczór rad był że znajdzie dystrakcyą, i w domu go pustym nie spędzi.
Dworek był dosyć obszerny na ustroniu, z ogrodem, zewnątrz pozostał on takim jak zawsze, gdyż doktór Walter nie miał czasu, ani ochoty go przerabiać, ni zdobić. Na ławce zastał Mylius siedzącego nowego znajomego, który witając go wprowadził do dworku. Obszerna sień cała była zastawiona pakami i paczkami, których drzewo, sznury i maty za osobliwość uchodzić mogły, widocznie bowiem gdzieś na drugiej półkuli z nieznanych nam materyałów były złożone. Paki i skrzynie sięgały pod sufit, a wązkie tylko przejście zostawało miedzy niemi do pokojów Waltera.
W obszernej izbie na prawo, była jego pracownia. Mylius wszedłszy do niej, jakkolwiek nie ciekawy, i nie łatwo dający się czem zająć, przystanął zdziwiony w progu. Znać tu niektóre z tych drogocennych pak zostały wypróżnione, bo podłoga, stoły, półki, szafy pełne były najrozmaitszych przedmiotów, odnoszących się do nauk przyrodniczych, i studyów etnograficznych.
Wypchane zwierzęta, spirytusowe preparata, głowy zasuszone, broń dzikich Indyan, rośliny nowym sposobem zabalsamowane, i mające pozór i barwę naturalną; przytem książki i rękopisma przepełniały pokój cały. Była to pracownia uczonego badacza, który miał środki widać dogodzenia swej fantazyi naukowej, gdyż na pierwszy rzut oka wnieść było łatwo, iż zbiory te bardzo kosztowne być musiały.
Mylius osłupiał.
— A! jakżeś ty szczęśliwy człowiecze! — zawołał składając ręce, i po co ci apteka?! kiedy możesz siedzieć z książką i mikroskopem dzień cały, nie troszcząc się wielce o to, co jeść i pić będziesz.
W alter uśmiechnął się.
— Tak, rzekł, jeźli to nie jest szczęście, to przynajmniej dobry surrogat jego, ale i to nie starczy, bo człowiek machiną do studyów nie jest, serce się odzywa między jedną a drugą obserwacyą, i przypomina mu, na co go Bóg stworzył, na ojca, męża, brata. Jeźli nie jest nim, a nie spłaci długu boleści ziemi, to życie jego spłynie, jakby go nie było.
— Ale na co ci apteka? — dodał Mylius ostrożnie wchodząc i rozglądając się dokoła.
— Tego wam kochany doktorze, dziś jeszcze wytłómaczyć nie mogę, rzekł Walter, przypuść, że to fantazya, że dziwactwo...
— A fantazyą tę drogo ci przypłacić przyjdzie.
— Cóż robić! — westchnął nieznajomy, nie darmo walczyłem z cholerą nad Gangesem, z żółtą febrą na Haiti, z piorunami słońca, które czaszkę przepalało w Afryce, zebrałem trochę grosza, wolno mi się pobawić.
— A! wolno, odparł Mylius siadając pomiędzy ogromną teką zielnika, a foliantami jakiemiś, tylko nie mając rodziny, dzieci, nie potrzebując się dorabiać, po co ci kłopot brać na głowę?
Walter zagryzł usta i milczał!
— Nie mogę się wam tłómaczyć — rzekł, ale płacąc za życzliwość odpowiem tylko, że gdybym mógł wszystko wam powiedzieć, ręczę żebyście mnie usprawiedliwili. Chciwym nie jestem.
Po tych kilku słowach wstępu, Mylius opowiedział zawartą umowę ze Skalskim, i zaproszenie na śniadanie.
— Na śniadanie! mnie! prosić! po co? po co? — zawołał doktór Walter, ja się z nim widzieć nie potrzebuje.
— A jakże skończysz interesa?
— Najprościej w świecie, dam ci pieniądze, zapłacisz, a Skalski mnie pokwituje. Po co ja mam do niego iść, robić niepotrzebne znajomości.
Tu wstrzymał się mówiący, i jakby chciał swą dzikość w śmiech obrócić, dodał:
— Gdyby Skalski był nowego rodzaju Koleopterem, nieznaną i nieuklassyfikowaną istotą z rodzaju Skarabeów, choćby wymoczkiem niewidzianym w mikroskopie, pognałbym za nim pewnie, ale człowiek...
Mylius się uśmiechnął.
— Kochany kolego, wierzcie mi, że i między ludźmi są nieobserwowane rodzaje, a chociaż Skalski do nich nie należy, może w rodzinie jego znajdzie się jaka nowo centkowana odmiana, hybrid rzadki...
— Antropologii dałem za wygranę, odparł Walter, i mogę się obejść bez tego genus, Skalski nic ciekawego pono zresztą.
— Obraziłbyś na siebie.
Doktór Walter zamyślony poszedł do zwierciadełka niewiedzieć po co, popatrzał w niem długo na bladą twarz swoją, i po pauzie rzekł do doktora:
— Ale jest-li to konieczne?
— Myślę, że nieuniknione. Po co macie okrywać się jakąś niepotrzebną, śmieszną tajemnicą, okazywać rodzaj wzgardy dla ludzi... Wierzcie mi, to wyższym umysłom nie przystało.
— Macie zupełną słuszność, ani słowa, odparł Walter, tylko... tylko... to bieda, że ja się wam na żaden sposób teraz tłómaczyć nie mogę.
Mylius ruszył ramionami.
— A ja, nie potrafię się nic domyśleć, bom niedomyślnym się urodził, odparł. Bądź co bądź, pójść na chwilę do Skalskich nie zawadzi.
To mówiąc, spostrzegł doktór szachy porozrzucane na stole.
— Co widzę! gracie w szachy?
— Hę? a wy?
— Namiętnie, ale nie mam z kim.
Spojrzeli na siebie, i podali sobie ręce.
— Siadaj, rzekł Mylius, ciężko mi do domu powrócić dla tego niewdzięcznika, zagrałbym partyą.
— I ja też... ale czekaj... zrobię dwie szklanki groku z rumem, który sam na Jamajce kupiłem, potem siądziemy...
Walter w istocie poszedł po wodę, cukier, przyniósł flaszę, spreparował dwie nie szklanice, ale puhary groku, i dwaj nowi przyjaciele zasiedli do szachów. A grali do północy, i wróciwszy ztąd Mylius, do rana prawie przewałęsał się po samotnym domu.
Jednakże obudził się o swej godzinie, i był na nogach w porze, gdy zwykł zwiedzać chorych swych i szpitale. Odbywszy obowiązkowe wizyty, ku południowi poszedł zabrać Waltera, by go zaprowadzić do apteki. Tu jeszcze trafił na opór i wahanie się, nieznajomy miał wstręt jakiś, zdziczały był, nie chciało mu się iść na żaden sposób, radby się był sianem wykręcił, ale Mylius, choć go dopiero znał od wczora, ze zwykłą szczerością się z nim obszedł.
— I dajcież bo pokój, kolego, tym ceregielom. Coście to panienka, którą raz pierwszy na salon mają wprowadzić, czy co? Mężczyźnie bać się ludzi, to już słabość lub śmieszność...
Walterowi na tę wymówkę oczy zabłysły, pierwszy raz od czasu jak z nim był, Mylius spostrzegł, jakby zpod przywdzianej na wierzch skóry, dobywającego się nowego człowieka. Wyraz oczów uspokojonych zwykle, wydał mu się dzikim, twarz namiętnie zadrgała. Trwało to tylko chwilkę, mgnienie oka, i jakby cugle wewnętrzne znowu dłoń schwyciła silna. Walter powolny, złagodzony, wziął kapelusz, i poszedł posłuszny za Myliusem.
W aptece, gdy ważną ową nowinę przyszedł wieczorem zwiastować Skalski rodzinie swojej, stała się niemal rewolucya. Matka zaczęła płakać rzewnemi łzami, pierwszy raz w życiu może użalała się na dzieci, i strwożona wymawiała im, że są przyczyną zguby, nie uląkłszy się ani pańskich tonów Rogera, ani groźnej minki Idalii. Ledwie mąż uspokoić ją potrafił. Roger tryumfował, ale otrzymawszy zwycięztwo, uznał właściwem być dosyć potulnym. Idalia dumnie milcząca chodziła.
Dziwna rzecz! opowiadanie o owym nieznajomym, który, jak ze wszystkiego widać było, musiał być nadzwyczaj bogatym... zajęło ją mocno. Zdala widziany, nie wydawał się on tak bardzo starym, a wyglądał dosyć przyzwoicie.
Panna Idalia była prawem swego wieku dziecięciem, szło jej nie o jakieś ideały niedoścignione, nie o romansowego bohatera, któryby smoki na wpół płatał i cierpiał dla cnoty — ale o milionera za męża. Pomyślała sobie w duchu, że na wszelki wypadek — któż może przewidzieć co się przyśni w głowie szpakowaciejącego mężczyzny? — należało jej wystąpić zbrojną w cały urok i wdzięk niewieści, i spróbować, ażali nie da się coś zrobić.
Było w systemie pięknej Idalii mieć zawsze kilku pretendentów domniemanych w zapasie — cóż szkodziło zarzucić wędkę na nieznanego bogacza?
Był to wprawdzie przyszły aptekarz tylko, ale tak majętny a nie młody człowiek, pod wpływem zdrowych rad żony przyzwoitej, wychowanej pięknie — mógł się poprawić, wyszlachcić, kupić majątek, i stać zupełnie nową istotą.
Żadnemu prawie mężczyznie w podobnych okolicznościach na myśl by taka kombinacya nie przyszła, ale od czegóż fantazya młodej główki niewieściej, której myśl ku jednemu nieustannie skierowana celowi, pracuje nad osiągnieniem jego? Panna Idalia była z siebie zadowoloną, uśmiechnęła się w zwierciedle, nie zwierzyła nikomu, ale w duchu rzekła sobie, że się na śniadanie ubierze w suknię z ogonem, włosy à la chinoise, trzewiki na koreczkach... i... zagra, o! że zagra to zagra! Na to sobie dała słowo.
Nazajutrz rano przygotowanie do śniadania było wielkie, Skalski chciał, a w tem zdanie jego dzieliła cała rodzina, aby to był prawie porządny obiad, tylko bez formy mu właściwej. Bulion w filiżankach miał śniadanie rozróżniać od obiadu. Chciano zaimponować nieznajomemu, dobyto srebra, Roger sam przypomniał pasztet sztrasburgski, Idalia pamiętała aby w porcelanowem naczyniu postawić bukiet wśród stołu.
Między jedenastą a dwunastą, Skalski z za firanki upatrujący swych gości, i z dosyć niespokojnemi ruchy przechadzający się od biurka, na którem leżały inwentarze, do okna, dającego widok na ulicę — pierwszy sygnalizował, że się zbliżali.
Nieznajomy, na którego też z góry poglądała z niezmierną ciekawością Idalia, wydał się wszystkim figurą pospolitą. Roger zapewniał wprawdzie, że suknie jego na pozór proste, robione były pewnie w Anglii i miały szyk angielski, ale Skalski ruszając ramionami, powtarzał — nic osobliwego? dalipan, nic osobliwego.
W gabinecie aptekarza nastąpiło przywitanie, i zamieniono kilka wyrazów obojętnych. Nieznajomy zdawał się unikać próżnych słów, zbywał poruszeniami głową, lub ramion, minami, nie mógł wszakże nie przemówić, a raczej nie wymruknąć kilku wyrazów. Mylius, który zdala poglądał, zdziwił się niezmiernie, gdy usłyszawszy głos Waltera, Skalski jakby przestraszony drgnął i cofnął się. To wrażenie było chwilowe, opamiętał się bowiem zaraz, ale dziwnym jakimś skutkiem nerwowej draźliwości, aptekarz potem, ile się razy przybyły odezwał, znowu się poruszał, oczy wyszczerzał, i nie wracał do normalnego stanu, aż po niejakiem upamiętaniu.
Wpatrywał się potem z natężoną uwagą w rysy Waltera, który tego egzaminu natrętnego i nieprzyzwoitego widocznie unikał, a po chwili jakby znużony i zawiedziony spuszczał oczy.
Te drgania dziwaczne trwały dosyć długo. Skalski wszakże czy się potem obył z głosem Waltera, czy oswoił z jego twarzą, nieokazywał już tych oznak przestrachu i ciekawości zbytniej, które Myliusa zdziwiły.
Gość po angielsku się znajdował, zimno, grzecznie, poważnie, nie dając w poufalszą wciągnąć rozmowę — ostrożny, tajemniczy, prawie bojaźliwy. Napróżno Skalski z wiejską rubasznością i gadatliwością zbliżał się doń, pozostał martwym jakimś i chłodnym.
Ledwie go sama pani Skalska, zszedłszy umyślnie na dół, potrafiła uprosić, aby zaszczycił wiejskie ich śniadanko swoją miłą obecnością. Walter dał się pociągnąć, ale widocznie przeciw woli. Na górze oczekiwał Roger, któremu się zdala skłonił, nieokazując wcale admiracyi należnej porannemu jego strojowi najświeższej mody. Panna Idalia w sukni z ogonem ledwie oczy jego zwróciła, a do rozmowy wcale skłonić nie potrafiła.
Dopiero po kilku kieliszkach, których jako stary marynarz, gość wcale nie odmawiał — nieco się począł rozmarszczać. Spoglądał śmielej, ale nie mówił więcej. Próbowano go zaczepiać o przeszłość, zbył ogólnikiem, że podróżował wiele i służył w marynarce angielskiej. Nie było sposobu go rozkrochmalić, jak mówiła panna Idalia.
Skalski, czy to skutkiem wrażenia którego doznał ze sprzedaży apteki, czy z usposobienia dziwacznego, był nadzwyczaj milczący — patrzył tylko jak w tęczę w Waltera, na każde jego odezwanie się cofał nieco, przyglądał mu, i zdawał jakby osłupiały.
Efekt śniadania wyszukanego i co się zowie comme il faut — był, prawdę rzekłszy, zupełnie chybiony, ten, dla którego ono zostawionem zostało — zdawał się prawie nie widzieć nic, pił dużo, jadł mało, a na ludziach widocznie się nie znał.
Panna Idalia czterykroć czy pięćkroć szturm przypuszczała do niego, uśmiechem, słowem, ruchem, dowcipem, po polsku, po francuzku, nawet po angielsku, a nie potrafiła go wywieść z odrętwiałości.
Był tak bezwstydny, że gdy doń przemówiła najczystszą angielszczyzną, ani się zadziwił, oczu nie podniósł, nie pochwalił — jak najnaturalniej w świecie począł z nią mówić — ale przetłómaczone na język polski te wyrazy funta kłaków nie były warte. Panna Idalia uczuła się nareszcie mocno obrażoną, poszła do fortepianu, zaczęła po nim brzdąkać, myślała, że to wywoła muzykalną rozmowę, że matka, rodzona matka przynajmniej poprosi ją coś zagrać; gdzie tam! nieudało się wszystko! Matka płakała po cichu nad kotletem, a pannie Idalii nie wypadało się narzucać ze swym talentem uszom, długim uszom obojętnych, bezdusznych słuchaczów.
Pod koniec śniadania przyniesiono akt sprzedaży, sporządzony na prędce do podpisu, wypito zdrowie nabywcy i przedających. Mama serwetą twarz zakryła, aby nie wybuchnąć, poczem Walter i mężczyzni z cygarami cofnęli się na dół, do gabinetu Rogera.
Roger także pragnął elegancyą swojego apartamentu olśnić zimnego Anglika, ale i jemu się nie udało. Broń, kobierce, fraszki na biurku, kollekcya szpicrutów prawdziwie ciekawa i jedyna w naszym kraju, zaledwie roztargnione na chwilę potrafiły zwrócić oko. Zanurzył się w paliwie cygara człek zastygły, podparł milczący i gdyby oczów nie miał otwartych, możnaby przysiądz, że drzemie.
Tak w tym dniu pamiętnym, dokonała się sprzedaż oficyny Sanitatis, przechodzącej z rąk pana Skalskiego, razem z wizerunkami Eskulapa i Hygii, w dłonie obcego jakiegoś przybysza nieznanego miastu! awanturnika; ruszano ramionami, a że wszyscy byli do Skalskich przywykli, żałowano ich nawet. Nie byli to źli ludzie, choć czasem bywali śmieszni.
W mieście gadano o tem dwa tygodnie, a wersye chodziły wielce różne.
Najosobliwszym skutkiem tego zrzeczenia się apteki i uroczystego śniadania było, że prawie od chwili ujrzenia Waltera, Skalski stary chodził milczący, pogrążony w jakichś myślach, niespokojny, roznerwowany. Niekiedy tak się zatapiał w tych dumach, że po kilka razy mówić do niego musiano ażeby zrozumiał. Przytem był bardzo smutny.
— Co w tem dziwnego? mówił Mylius, kto całe życie się czemś zajmował, gdy mu zwykłe zatrudnienie wydrą, zawsze to odboleć musi, — a Skalskiego losy przyszłe nie ciekawe. Na wsi sobie rady nie da, dzieci go opanują jeszcze bardziej, i kto wie co go czeka. Nawet tacy okrągli i baryłkowaci ludzie miewają przeczucia, dodawał doktór, gdy coś ich egzystencyi zagraża.
Skalscy na kilka miesięcy wymówili sobie w kontrakcie wolne w kamienicy mieszkanie; kupno wioski nie było tak łatwem jak się zdawało. Dopóki nie kupowali nic, wszystkie były tanie, gdy zażądali nabyć, nagle zdrożały majątki jakby naumyślnie, i stały się niedostępne. Tymczasem Roger mógł już chodzić i powtarzać wszystkim, że kupują wieś, że targują dobra i t. p.
W jednej z tych wycieczek na miasto, dowiedział się nazajutrz z wielkiem podziwieniem, ze baron Helmold był tu pono od dwóch dni, po co? dla czego? czemu ich dotąd nie odwiedził?
Roger zadając sobie to pytanie, pośpieszył sam na pocztę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.