Dzieci wieku/Tom I/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dzieci wieku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1883
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IX.

Kościół Farny w miasteczku, który niegdyś zapewne stać musiał po za niem, a dziś znajdował się między ruinami zamczyska a rynkiem, z obmurowanym cmentarzem, probostwem, ogrodem, domem szpitalnym, dawną szkółką i innemi przynależnościami, zajmował przestrzeń dość znaczną. Była to swego czasu jedna z najlepiej uposażonych prebend, zwykle na starość dawana jakiemu kanonikowi blizkiej kapituły, jako panis bene merentium; a tytularny proboszcz mógł nawet nie rezydować tutaj, mając dwóch wikaryuszów i kapelana, liczną i obszerną parafię obsługujących.
Probostwo było murowane, wygodne, ogród stary z lipami, kasztanami, altanami i sadzawką na ryby. Sama Fara z piętnastego wieku, w szesnastym powiększona i przyozdobiona, poprawiona o sto lat później, wyglądała wspaniale. Niegdyś otaczał ją prawdziwy cmentarz, o którym świadczyły kamienie w ziemię zapadłe, teraz oddawna się tu grzebać zaprzestano. W podziemiach kościoła wszakże, dziatwa ze szkółki bawiąc się w piłkę przy murach, z ciekawością i strachem przyglądała się spokojnie stojącym cynowym trumnom fundatorów. Budziły też jej zajęcie, złożone w blizkiej kostnicy nakształt baszty, trumny, katafalk i resztki kości, które się tam walały.
Zwykle, oprócz czasu nabożeństwa, ten cmentarz wielkiemi, staremi ocieniony lipami, smutny, cichy — stał pustką, chyba nad wieczór chłopcy ze szkoły szli tu grać w piłkę około dzwonnicy, i nowo przybyłych straszyć, pokazując im sprzęty śmierci, całun pokapany od świec, czarną trumnę i stopnie na których ją ustawiano.
Przez podwórze kościelne, wśród trawy zielonej, piołunami przerosłej, kilka ścieżynek odwiecznych wypisywały ślady ruchu i życia jedynego, jakie się tu stale od wieków utrzymywało. Ścieżka jedna szła od murowanej bramy do drzwi kościelnych, druga ku dzwonnicy, z małoznacznym chodniczkiem do kostnicy i trumien, inna od probostwa do wielkich drzwi Fary. Wydeptane także były trawy kawałkami około zakrystyi, a pod cieniem lip i nagromadzającym się ich liściem, mało też ubogiej zieleni widać było... Tam gdzie swobodnie dawano staremu cmentarzowi zarastać, gdzieniegdzie z pośrodka chwastów szary kamień się dobywał, ale dziś ani głoski na nim odczytać nie było podobna, a w pamięci ludzi nic z nich nie pozostało. W jednej ze ścian, nieszczęśliwa ofiara zabawek studenckich, wmurowany był rycerz we zbroi.
Nie było przy nim napisu, tylko u nóg herb Płomieńczyk. Rycerz modlił się tam już ze złożonemi rękami lat trzysta, a swawolne dzieci mazały mu wąsy spuściste na czarno. Jak mech na kamieniu wilgotnym, tak na nim zawsze podanie wyrosnąć musi. Chociaż w nagrobku nie było nic nadzwyczajnego, umieszczenie jego w zewnętrznej ścianie kościoła, ręce złożone, zamknięta na pół przyłbica, brak napisu, zrodziły legendę o wielkim grzeszniku jakimś, o zabójcy brata, który tu się pochować kazał w pokutującej postawie.
Podwórze miało jeszcze inne podania, które z pokolenia w pokolenie, coraz poetyczniej obrabiane przechodziły.
Trzeba przyznać, że ten zacieniony kątek cichy wśród gwarliwego miasteczka miał swój urok nietylko dla studentów, często ksiądz wikaryusz przychodził tu z brewiarzem, a u murowanych wrót siedział dziad i babka, których nigdy nie brakło, bo gdy jeden zmarł, znalazł się zawsze kandydat do posady. Murem tylko z furtą cmentarz dawny dzielił się od dziedzińca probostwa, daleko weselszego, obszernego i pełnego służby różnej, lub z prośbami różnemi przychodzących do księży.
Sama Kanonia, tak nazwana zapewne, z powodu, iż zawsze proboszczem bywał kanonik choćby honorowy — była budową XVI wieku, z oddrzwiami kamiennemi, z grubemi mury, o wysokim dachu — obszerną i wygodną. W lewo pięknych kilka pokojów sklepionych, z salką, ze składami, zajmował sam proboszcz, na prawo była kancelarya, mieszkanie wikaryuszów i kapelana. Dalej jeszcze w oficynach się mieścili: organista, zakrystyan, dwóch starych, chodzących w sinych płaszczach posługaczy i dzwonników, czeladź, woźnice i t. p. Był to cały oddzielny światek wśród miasta, w którem wedle prastarych tradycyj życie płynęło od wieków niemal jednakowo.
Po za probostwem rozciągał się ogród, za nim grunta, a nieopodal była dawniej wioska, niegdyś do probostwa należąca, która do dziś dnia nosiła nazwisko Woli Książęcej.
Dlaczego nazajutrz, pod wieczór, po długich przechadzkach i rozmysłach różnych, Walek Luziński znalazł się na cmentarzu tym, pod lipami, z tego podobno on by się sam wytłumaczyć nie umiał. Zostawiony sobie, błąkał się, a że tu za studenckich jeszcze czasów często z towarzyszami się zabawiał, jakieś wspomnienie dziwaczne zaprowadziło go kroki machinalnemi — na plac dawnych igraszek. Myśl także błądziła pono około lat młodości, gdyż chciał sobie przypomnieć, czy w tych czasach nic o rodzinie, o ojcu i matce nie słyszał. Ale w pamięci nie pozostało żadnego śladu. Naówczas przyszło mu na myśl, że gdy był dziecięciem i chodził do szkoły, lubił go dosyć kanonik Bobek, i okazywał dlań wielkie współczucie. Winien je był Walek zdolnościom, które się w nim natenczas objawiały. Ksiądz Bobek przed laty dwudziestu, był rzeźkim staruszkiem, żył on jeszcze, przynajmniej nie słyszał nigdy Walek by go kto inny zastąpił, ale co się to z nim stać musiało! Naówczas miał pewnie lat sześćdziesiąt, teraz ośmdziesiąt kilka, był to więc zgrzybiały starzec. Walek, który prawie nigdy teraz do kościoła nie chodził, nie wiedział nawet czy nabożeństwa odbywał, czy się na miejscu znajdował. A zdawało mu się, że jeźli kto, to ksiądz Bobek, od tak dawna tu zamieszkały, znający wszystkie stosunki miejscowe, mógłby był go objaśnić o rodzinie.
Z tą myślą walcząc, powoli wszedł na cmentarz, posunął się ku dziedzińcowi, i dodając sobie odwagi, postanowił zapytać przynajmniej o starego kanonika. W dziedzińcu cicho było prawie jak na cmentarzu, w sieni probostwa nikogo, a w lewo, po otwarciu drzwi, ujrzał Walek starego w siwej kapocie jegomości, który w przedpokoju siedząc, bardzo starannie gruszkę obierał z łupiny.
Służący popatrzył na przybywającego, starając nie rozkroić misternie odejmowanej skórki w spiralną linię zwiniętej — i czekał zapytania.
Walek się obawiał być śmiesznym, gdyby spytał o kanonika, który może od lat dziesięciu w grobie spoczywał, ale trzeba było sprobować.
— Jest ksiądz kanonik w domu?
— No — jest, a gdzieżby miał być? Ino do ogrodu z brewiarzem sobie poszedł.
— Czybym się nie mógł widzieć?
— Czemu nie. Sługa wskazał pokój i drzwi szklanne otwarte. Oto temi drzwiami, ulicą, wprost do ogrodu, a tam księdza kanonika znajdziecie.
— Bądź co bądź — pomyślał Walek — choćby to był już inny kanonik, nie ksiądz Bobek, zawsze mi za złe mieć nie może, iż się mu pokłonić przyszedłem. Śmielej więc, zostawując jegomości przy obieraniu łupiny, przeszedł pokój i znalazł się w obszernym, na kwatery podzielonym, ogrodzie.
Staroświecki to był wirydarz, bukszpanem wysadzany, z jedlinami, jodłowcami, lipami, szpalery grabowemi, a tu i owdzie z kwiatami rozrastającemi się wspaniale. Bogactwo ich było nadzwyczajne i zdradzało zaraz wielkiego miłośnika. Utrzymywane z ojcowskiem staraniem, lilie, gwoździki, wonne zioła, ogromne krzaki piwonii, róż mnóstwo, napełniały ustroń zapachem i radowały oczy barwami.
W dali, naprzeciw drzwi, na ławce, widać było siedzącego staruszka z brewiarzem na kolanach. Powietrze było ciepłe, głowę miał odkrytą, na pół łysą, a u dołu, spadającym na ramiona, srebrnym włosem otoczoną. Wiek go przygarbił trochę, ale twarz była rumiana, uśmiechnięta. Walek odetchnął, poznając księdza Bobka, który po latach dwudziestu niemal mniej się zmienił, niż ten studencik hoży, wyrosły dziś na bladego, wykrzywionego, znudzonego młodzieńca.
Kanonik postrzegłszy, że ktoś idzie ku niemu, wstał z ławki, i pochylony, drobnemi kroczkami, drepcząc nieco, począł na spotkanie śpieszyć. Zasłaniał się ręką od światła, usiłując poznać gościa — ale nawet dla lepszych oczów było to niepodobieństwem.
Luziński choć zwykle zuchwały, uczuł się jakoś pokorniejszym w obec poważnego a pełnego łagodności staruszka, który niegdyś małem chłopięciem go błogosławił.
— Ksiądz kanonik mi przebaczy, że mu się naprzykrzam, rzekł — po wielu latach, pamiętny jego łaskawości dla mnie, gdym był dzieckiem, nie mogłem się oprzeć chęci podziękowania za nią.
Ksiądz patrzał mu w twarz uważnie, jakby nie słuchając wyrazów, rozglądał się ciekawie w rysach nieco osłabionemi oczyma.
— Jestem Walek Luziński — wychowaniec doktora Myliusa, niegdyś.
— A! a! pamiętam! pamiętam! przerwał kanonik, ale com to ja waszmości tyle, tyle lat nie widział?
— Nie było mnie tu.
— No proszę, jak to rośnie, i wyrosło, a wczoraj dzieckiem to biegało, chodź, chodź-że no, rzekł, siądziemy, bo ja długo stać nie mogę. Chodzić to jeszcze jako tako, stać już trudno. Powiesz mi co się z tobą dzieje.
Gdy usiedli na ławce pod lipami, kanonik począł.
— Teraz sobie waszmości doskonale przypominam, rumiany byłeś, pyzaty chłopiec, a dziś coś pobladło się, schudło, wyciągnęło, dryblas ogromny. A no, gadajże mi, kiedyś przyszedł, gadaj, co się z waszmością dzieje
— Nauki jak mogłem skończyłem, rzekł Walek, a teraz się rozmyślam właśnie co począć.
— A jakież nauki? do czegoś się sposobił? spytał ksiądz Bobek.
— Chodziłem na filologią, sposobiłem się na literata.
— A więc i na profesora chyba — odparł ksiądz — bo cóż literat? literat jak nie profesor, to ja go nierozumiem, cóż on będzie robił?
— Tak to bywało dawniej — odparł Walek, ale się wiele zmieniło.
— O! zmieniło — a teraz to co?
— Literaci piszą i z tego żyją.
— A cóż piszą? Mnie się zdaje, dodał, uśmiechając się kanonik, że co było do napisania, już dawno spisano, chybabyście przepisywali?
Walek się uśmiechnął nieznacznie.
— Może być, rzekł, że po troszę przerabiamy tylko stare, ale ja, ja jeszcze nic nie począłem.
— A do stanu duchownego?
— Nie czułem dotąd powołania.
— To i lepiej, bo bez niego stan ten nie zdrowy — rzekł ksiądz Bobek, nie każdemu dano jego błogiego używać spokoju. Ale już mój młodzieńcze coś na myśli mieć musisz.
— Dotąd, dotąd, nic jeszcze nie postanowiłem, wybąknął Walek.
Zamilkli na chwilę. Ksiądz patrzał nań jak w tęczę, nagle zadał mu pytanie.
— A lubisz jegomość kwiaty?
— Dosyć, odparł nieco zdziwiony Luziński.
— To znaczy, żeś dla tych cudnych stworzeń bozkich obojętny, zawołał ksiądz Bobek, hm, hm! — Aniś ty spojrzał na moje lilie.
— Bardzo piękne.
— Aleś nie poczuł, że one kantyk Panu Bogu szatą swą i wonią śpiewają.
Ksiądz Bobek rzucił okiem dokoła, i uśmiechnął się swym kwiatom, które do niego śmiać się zdawały.
— A co tam Mylius porabia? — spytał po chwili, chcąc utrzymać rozmowę.
Walek spuścił oczy.
— Muszę księdzu dobrodziejowi się przyznać... rzekł, doktór Mylius, nieco rozgniewany na mnie, wczoraj mi dom swój wypowiedział.
— Cóżeś to zbroił? — zapytał żywo staruszek, hę? mów prawdę, jeźli chcesz, jak się domyślam, użyć mnie za pośrednika do zgody?
— Ja wcale już o zgodzie nie marzę, odpowiedział Walek dumniejąc, nie czuję się winnym, byłem może nieco żywym w słowach, ale, ale... zresztą nie mam sobie nic do wyrzucenia.
Kanonik bardziej jeszcze, podniósłszy głowę, patrzał w oczy Luzińskiemu, czoło mu się zachmurzało.
— Wypędził mnie, nie wrócę już tam, kończył przybyły, a że muszę o sobie sam myśleć, właśniem przybył do księdza kanonika dla informacyi. Nie wiem nic o matce, nic o ojcu. Ich stan, położenie, losy... nie mogły być zupełnie niewiadome księdzu kanonikowi? możebyście raczyli mnie objaśnić?
Kanonik zamknął brewiarz, usta zacisnął, milczał i myślał, stał się prawie surowym.
— Przecież doktór Mylius musiał wam o tem coś mówić? — zapytał w końcu.
— Nigdy nic.
— Nigdy? nic? — powtórzył ks. Bobek, hm! to musiał mieć słuszne do tego powody... a ja... tu kanonik się zaciął nieco, jakby mu ciężko było to powiedzieć, — ja o tych tam okolicznościach nie jestem uwiadomiony.
— Przecież wiem tyle, mówił Walek, że matka moja była w dalekiem pokrewieństwie z hrabiami Turowskimi.
— Z hrabiami Turowskimi? — znowu powtórzył kanonik spuszczając oczy na brewiarz, a kiedy to wiesz, musiało tak być.
— O ojcu zaś, o jego stanie, pochodzeniu, losach, nic nie wiem wcale... kończył Luziński, w papierach także nie znalazłem śladu...
— Nie ma śladu?... cicho szepnął ksiądz, to trudno kiedy śladu nie ma. Ja jestem stary, widzisz asindziej, pamięć osłabła bardzo, ludzi tyle mi się przed oczyma przesunęło, nic sobie prawie z dawnych dziejów przypomnieć nie umiem; nic! doprawdy, nic! Jedną bym ci dał radę, przeprosić Myliusa, boś go musiał bardzo obrazić, gdy aż do tego doszło, a to człek najpoczciwszy, najlepszy. On ci chyba potrafi coś powiedzieć, jeźli wie...
Walek, jakkolwiek niewielki znawca ludzi, spoglądając na księdza kanonika, mógł dostrzedz łatwo jego zakłopotanie pewne, zmięszanie, jakby walkę z samym sobą, i przymuszanie się do milczenia. Domyślał się, że kanonik musiał więcej wiedzieć daleko, aniżeli mówił, twarz jego mimowolnie to wydawała.
— Nie ma co o tem mówić więcej, dodał ks. Bobek, nic nie wiem... lepiej asindziej powiedz mi, co zamyślasz...
— Ale o czemże ja myśleć, co zamierzać mogę, podchwycił gorąco Walek, chodząc w tych ciemnościach, które mnie otaczają, wśród tego niepokoju i nieświadomości własnego stanu. Jakkolwiek się to może księdzu kanonikowi wyda niedorzecznem, postanowiłem wszelkiemi możliwemi środkami dotrzeć do prawdy, i jasno przejrzeć się w przeszłości mej... w losie rodziców. Już samo to, że jakaś tajemnica to okrywa, jątrzy i niepokoi.
Ks. Bobek westchnął.
— Moje dziecko, rzekł z łagodną powagą kapłana, nie ma nic zdrożnego chcieć poznać przeszłość rodziców, ale często... często, gdy się silemy odsłonić to co nam dłoń Boża zakrywa, gotujemy sobie smutek, boleść. Dziś pono dla wszelkiego stanu ludzi otwarte do wszystkiego wrota... na co ci to potrzebne? masz metrykę, Bóg ci dał urodzić się z prawych małżonków, masz nazwisko, opiekun dał wychowanie, na co ci więcej potrzeba?
— Pojadę więc do Turowa, boć tam mieszkała długo matka moja, ztamtąd za mąż wyszła, i wygnana zapewne, po zniknięciu męża... umarła z nędzy, z niedostatku, w miasteczku... Mamże na tę tajemnicę, okrywającą los ojca być obojętnym?
Ksiądz był widocznie zakłopotany.
— Nie bądź obojętnym, rzekł, módl się za duszę matki, na intencyą ojca, a cierpliwie czekaj, może się Bogu podoba odsłonić ci zakryte.
— W Turowie się coś dowiem?
— Od kogo? — zapytał powoli kanonik. Wypadki, o których mówisz, zajść musiały przed dwudziesty laty. Jeden hrabia mógłby coś o nich wiedzieć... a to dziś ruina, bez pamięci, często bez możności przemówienia słowa nawet. Dwór się odmienił, nowe przybyły osoby, starzy wymarli.
— Może nie wszyscy, przerwał Walek, spróbuję.
— Nie życzę, moje dziecko, odparł ksiądz, zrobisz jak chcesz, co do mnie, radbym cię odwieść od tego zamiaru upartego śledzenia. Ja nic nie wiem... nic się domyślać nie chcę, ale gdybyś też rozkopując groby, pytając umarłych, otrzymał odpowiedź bolesną, upokarzającą, przykrą...
— Wolałbym ja może niż niepewność, podchwycił Walek.
Kanonik zamilkł, gdy w ulicy żywy chód dał się słyszeć, i niespodzianie z za drzew ukazał się w słomianym kapeluszu doktór Mylius. Cofnął się aż, spostrzegłszy wychowanka swego, ale zmiarkował jakoś, pochylił się prędko do ramienia kanonika, i całując go szepnął mu:
— Muszę z jegomością dobrodziejem pomówić zaraz, by jeno nie było zapóźno...
Staruszek ścisnął go za rękę, i rzucił mu w ucho nawzajem:
— Nie zapóźno, i nie masz mi asindziej nic do powiedzenia, bądź spokojny.
Mylius odetchnął widocznie. Zostawało mu teraz raz wymknąć się jakoś tak, aby nie być zmuszonym rozpoczynać z Luzińskim rozmowy. Wziął kanonika pod rękę, i począł go prowadzić na bok, ale ks. Bobek nawrócił się, odszedłszy kilka kroków.
— Zostań ty tu, rzekł, muszę go odprawić.
Drepcząc posunął się ku ławce, przy której jak wkuty stał Luziński, i skłoniwszy siwą głowę, szepnął mu:
— Bądź zdrów, mój drogi, bądź zdrów, a może do zobaczenia, muszę się poradzić doktora, bo nie domagam...
Luziński żywo się pokłonił, jakby obrażony tą odprawą, i szybkim krokiem, gniewny, nie rzekłszy słowa popędził ku probostwu.
Doktór stał blady, patrząc gdy się przemykał, a zamyślił się tak głęboko, iż nie spostrzegł kanonika, aż mu staruszek powoli rękę pulchną, białą, ozdobną pierścieniem z ametystem, położył na ramieniu.
— Po co on tu przyszedł, zapytał, po co? czy prosił o pojednanie?
— Nie, odparł ksiądz Bobek, nie, zaciął się. Co tam między wami było?
Doktór głowę spuścił.
— Fraszka, rzekł, jam żywy, a to młode. Zapomniałem może, iż z palnym materyałem mam do czynienia. Ale nic się tak złego nie stało. Chłopiec zdatny, bardzo zdatny, a do niczego się nie brał, próżnował, może choć w ten sposób zmuszonym będzie iść w świat, i zarabiać na przyszłość. Tak by się to tu zmarnowało. Ależ, dodał doktór ciekawie, jeźli nie po zgodę, po cóż przyszedł?
— Zdaje mi się, rzekł powoli ks. Bobek, iż wywiedzieć się chciał o rodzicach? o ojcu?
— Powiedziałeś mu co dobrodziej.
— Ja? alboż ja co o nich wiem? Nie wiem! nie wiem...
Doktór popatrzał na kanonika, i jakby zdziwiony tą odpowiedzią, stał milczący.
— Bo, że tam jakieś kiedyś plotki, pogłoski, bałamuctwa chodzić mogły, co mnie to obchodzi? czy ja wiem co prawda? nic nie wiem...
Zamilkli oba.
— A mojem zdaniem, dodał ks. Bobek, nie bardzo waćpan dobrze zrobiłeś, żeś mu wcale nic de origine nie powiedział. Tajemnica jakaś, domysły głowę mu nurtują, chłopiec ciekawy, fantazya gra... Powiada, że pojedzie do Turowa, aby ztamtąd zasięgnąć wiadomości.
— Do Turowa! odparł doktór, ale w Turowie nikt mu nic nie powie, nikt nic nie wie... wszystko to wymarło. Hrabiego widzieć nie będzie. Zresztą, przerwał, poprawiając się jakby doktór, o co się ma dowiadywać, nie ma nic. Matka była jakąś niby krewną tego domu, to prawda, ale Turów opuściła, i gdy dziecię na świat przyszło... męża już nie było...
— Ale cóż się z nim stało? — zapytał doktora ksiądz Bobek, ciekawe nań zwracając oczy.
— Nic nie wiem, nie wiem, odparł doktór lekko poruszając ramionami. Na kłopot mój i biedę, z miłosierdzia się podjąłem opieki nad sierotą. Zawołano mnie do ubogiej kobiety, bardzo słabej, niemal dogorywającej. Opuszczona od wszystkich, zaklęła mnie ostatkiem głosu, który konał w jej ustach, abym dziecięciem, sierotą się zaopiekował. Nie miała czasu mówić mi o sobie, a papiery, jakie po niej pozostały, oddałem Luzińskiemu wszystkie. Otóż historya cała. Przywiązałem się, mój ojcze, do wychowanka, byłem może dlań za powolnym, pieściłem go, jak on mi słusznie wyrzuca, dla mojej własnej zabawy i satysfakcyi, niepamiętny jego dobra, a teraz zbieram owoce.
Kanonik nic nie mówiąc, rękę jego uścisnął.
— Na wdzięczność nie rachowałem nigdy, byłoby to podłością w mojem przekonaniu żądać zapłaty za spełnienie obowiązku, alem się spodziewał, że praca około tego dziecka, przy jego zdolnościach, nie pójdzie marnie. Inaczej się stało! westchnął Mylius — boję się o niego!
— Cóż ja ci powiem na to? odparł ksiądz Bobek, nic, chyba, że na twoją intencyę modlić się będę.
— Więc mówił, że do Turowa pojedzie! zawołał doktór jakby sam do siebie. — Ha! no — niech jedzie, już dziś sam sobą włada.
— Ale gdybyś mu przebaczył?
Smutnie uśmiechnął się Mylius.
— Ja się ani gniewam, anim tak twardy mój ojcze — ale dzieciak mnie nie przebaczy win moich. Są winy — dodał doktór — sam je czuję. Nie mówmy o tem.
— Jeźli o tem nie mamy mówić — przerwał ksiądz Bobek, to chodź-że zobacz róże moje. Są to w świecie może najwdzięczniejsi wychowańcy, patrz, czy to nie cud, z zielonych obsłonek, z twardego kija, siłą Bożą wystrzela kwiat barw tak ślicznych, wonny, ułożony w kształt niezrównany? Możeż być co na świecie piękniejszego nad to, i bardziej tajemniczego? ktoby się z gałęzi i liści mógł domyśleć i spodziewać takiego kwiatu? Gdzie on spał nim się rozwinął?
Ksiądz staruszek pochylał gałęzie róż, i z uśmiechem słodyczy pełnym, do ust je przykładał.
— To dziateczki moje niewinne! rzekł, jedyne, których gniewem Bożym straszyć nie trzeba, aby czarno nie wykwitły.
Doktór uśmiechał się także, dzieląc zabawę staruszka.
— To też u was jak w raju, zawołał, i oczy się pasą i woń aż do duszy idzie.
— A co najlepiej — dodał ksiądz, że mnie tu z waszego świata, clamor, strepitus, luctus i lamenta nie dochodzą, cisza i spokój, chyba pszczółka zabrzęczy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.