Dziecko salonu/Grzech marzyć
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziecko salonu |
Rozdział | Grzech marzyć |
Wydawca | Księgarnia Powszechna |
Data wyd. | 1906 |
Druk | W. Maślankiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Zadumana noc lipcowa — wiejska, rzewna — nuci tęskną kołysankę.
Zadumała się dzieweczka — dziecko nieledwie — patrzy w niebo i szepcze:
— Kocham... kocham.
Kogo kochasz, maleńka?
— Nie wiem... Ale kocham, bo muszę; bo mi ktoś kochać każe, a nie wiem, kto...
Zadumana noc lipcowa — wiejska, rzewna — nuci tęskną kołysankę.
Zadumało się chłopię — dziecko nieledwie — patrzy w niebo i szepcze:
— Kocham...
Kogo kochasz, chłopcze — dziecię?
— Nie wiem... A kocham, bo muszę; bo mi ktoś kochać każe, a nie wiem, kto...
Płyńcie ku mnie, wspomnienia mojej pierwszej miłości — niezabudki — może zapłaczę...
∗ ∗
∗ |
Stryj mój był dozorcą w Dobrzyniu.
Nie ożenił się, opiekował się „całym światem“ i mówił prawdę w oczy.
Latem domek jego przy plancie podobny był do ula.
Kiedy czternastolatkiem spędzałem tam wakacje, — w trzech jego pokojach mieszkała wdowa po dozorcy z dwojgiem dzieci, żona chorego umysłowo telegrafisty z dzieckiem, staruszka — matka maszynisty, chora na oczy — i Anielka. Stryj i ja — zajmowaliśmy komórkę.
Prócz tego, domek stryja był punktem zbornym i miejscem odpoczynku w czasie polowań i letnich wycieczek młodzieży ze stacji.
(Podobno taki był dwór dziadka, dopóki zrujnowany przez „nowinki chłopskie“ i życzliwych sąsiadów, — w łeb sobie nie strzelił. Groźny przykład nie nauczył stryja, jak żyć należy).
U stryja „przewróciło mi się w głowie“, — twierdzili rodzice moi i mieli słuszność: tam nauczyłem się kochać...
Pokochałem Anielkę, stare meble z wytartą ceratą, dobre oczy i długie kosy Anielki, cmentarz wiejski z kaliną i brzozą i mogiłą ojca Anielki i lipę z bocianiem gniazdem, biały fartuszek i skromną sukienkę Anielki, siwą sukmanę chłopa, śpiew chłopski w wiejskim kościołku, i jego: „Z Bogiem, panocku“. Pokochałem szosę wyboistą i rozmowy, które z Anielką prowadziliśmy, idąc szosą do zmurszałego krzyża i z powrotem — i pokochałem ten krzyż pochylony, i czarną ziemię, i stary podarty album z wyblakłemi fotografjami i pożółkłe domino, w które grywaliśmy, i niezdarną Walerkę, która „okrutnie lubiła gości, ale jak dużo było, to jej się wszystko z paliców wysowało“. Pokochałem długie baje starszego robotnika i jego rude wąsy, lokomotywę — kobyłę i drezynę, mruczenie kota przy piecu, lasek brzydki sosnowy, i słońca zachód, i gościnność stryja, i niewymyślne dowcipy kolejarzy, — i Anielkę, której matka umarła na suchoty, ojca przejechał pociąg, gdy wracał plantem do domu — pijany, i stryj mój wziął ją czteroletniem dzieckiem do siebie, na własność, i był dla niej bardzo dobry.
Bywało, księżyc świeci jasno, druty telegraficzne śpiewają swą tajemniczą pieśń, a my siedzimy na ławce pod lipą, słuchamy, milcząc. Ona gładzi główkę któregoś z dzieci wdowy, trzymając je na kolanach, — ja myślę: czy wyznać jej miłość?
Nagle szyny poczynają drżeć, z hukiem przebiega pociąg, maleństwo objaśnia sennym głosem: „to extla przejechala“.
Bywało, Anielka uczy dzieci, a ja przerzucam stare roczniki „Kłosów“ i słucham, co mówi, i cieszę się, gdy malcy odpowiadają rozumnie i czytają płynnie, i niecierpliwię się, gdy które dłużej się namyśla nad odpowiedzią lub źle czyta.
Bywało, patrzymy na zachód słońca, a gdy ostatni rąbek słońca ginie, Anielka westchnie, i mnie się tak smutno robi, bo myślę, że ona nie będzie szczęśliwa, i łzy nabiegają do oczu, i chcę jej powiedzieć, że kocham, i boję się, by jej nie rozgniewać.
Idziemy plantem, i ona mówi, że stryj mój jest bardzo dobry, i że to wielkie szczęście — mieć rodziców, i pyta, czy mama mnie całuje na dobranoc.
I ostatni wieczór przed moim wyjazdem, i mój wyjazd... Druty i słupy tak smutnie huczały.
Prosiłem, żeby stała przed domem, gdy będę przejeżdżał. Napisałem na kartce, że ją kocham, że nie jestem godzien jej miłości, „ale zrobię coś takiego, że będę godzien i wtedy rzucę swe serce pod jej stopy; że kobiety są niestałe i zmienne“. Miałem rzucić tę kartkę z okna wagonu, ale bałem się, by jej nie obrazić, — i nie rzuciłem listu z „wyznaniem“.
Ludzie lubią poczciwców, ale nie lubią prawych. Stryj był prawy. Więc rozgniewał doktora, gdy go od kart odciągnął do dziecka dróżnika, i księdza, i tych wszystkich, którzy korzystali z jego gościnności, i podwładnych, i przełożonych. A gdy naczelnik jakiś zażądał trzysturublowej pożyczki, a stryj odmówił — został dozorcą, z większą nawet pensją, ale na Kaukazie.
„Mnie już sześćdziesiąt lat“ — pisał stryj przed rokiem... Anielka wyszła zamąż za weterynarza; a lipa Dobrzyńska smutna...
Wspomnienia odżyły, gdym spotkał Wacka. Wacek miał wówczas poprawkę z geografji, i ja go uczyłem. Śmieszny Wacek, któremu psuto „jeża“ i proponowano obcięcie uszów, żeby ojciec nie miał go za co ciągnąć, i żeby uszów myć nie potrzebował, śmieszny swą dumą uczniaka i syna zagonowego szlachcica, śmieszny Wacek — studentem.
Nie poznałem go; on mnie poznał i wstydliwie mi się przypomniał.
Mieszkam u niego od dwóch dni. Opowiada mi o Dobrzyniu, i tak mi smutno, ale dobrze. Jest taki czysty, młody, świeży — ze swym blond jeżem i niebieskiemi oczami, i mocną ręką, która i pług nieraz, i cep, i kosę trzymała. Mówi mi „pan“, nie chce się nawet zgodzić na: „kolego“.
— Przecież panu wszystko jedno, a mnie tak jest zręczniej, — powiada.
∗ ∗
∗ |
Wstaje o wpół do ósmej i z wielkim hałasem czyści sobie rzeczy. Potem myje się, czesze, ubiera, klęka i modli się. Zawiesił nad łóżkiem obrazki i co dwa dni patrzy, czy niema pod niemi pluskiew. Wychodzi punkt o kwadrans na dziewiątą. Ani jednego wykładu nie opuścił jeszcze. Stołuje się w kuchni studenckiej; potem ma jakieś dwie lekcje. Wraca punkt o siódmej; chwyta za kości i atlas i mruczy pod nosem do dziesiątej. Potem nastawia maszynkę, o ile gospodyni nie zaprosi nas na herbatę; Wacek dostaje wówczas do herbaty łyżkę soku malinowego, ja — nie.
Gospodyni nasza bardzo się nim opiekuje, temperując go na męża dla swej najmłodszej z trzech dziewic. Najstarsza ma lat trzydzieści; nie lubiła poezji, ale od czasu, jak El zaczął pisać, najbardziej kocha wiersze. Średnia jest damą klasową; życie jej się sprzykrzyło i zrobiłaby ze sobą koniec, gdyby to nie był grzech. Przyszła małżonka Wacka, resp. pani Wacławowa, pani doktorowa, — chodzi do konserwatorjum i gra pięć godzin dziennie na fortepianie.
Drugi pokój odnajmuje od zacnej emerytki ex–adwokat — tabetyk. Chętnie częstuje mnie papierosami, byle mógł opowiadać mi o żonie, która go z „córeczkami“ opuściła teraz właśnie, kiedy on jest chory z pracy, i nieszczęścia do reszty zwaliły go z nóg. — Mieszka z synem, śniadym siódmoklasistą, Bronkiem.
Rozmawiałem z Bronkiem kilka razy. Przeczytał w jakiejś broszurce, że ojcu grozi obłęd, że jest to choroba dziedziczna, — i postanowił zrobić tak, jak ten — z „Nory“ Ibsena. Biedny chłopiec!...
∗ ∗
∗ |
Stanowczo długo tu nie wytrzymam. Wacek drażni mnie niemożliwie ze swem:
— Kolego, proszę pana, niech mi pan nie przeszkadza, bo się muszę uczyć.
Albo:
— Kolego! mówiłem już panu, że nie znoszę żartów z siebie. Pan może być bardzo mądry dla siebie, a ja chcę być głupi dla siebie.
Cynicznie zrównoważony prowincjonalny medalista.
∗ ∗
∗ |
Ulica Marszałkowska. Ponury ranek jesienny.
Skończyło się panowanie prostytutek — nocą; dzieci idą do szkół.
Idą.
Idą pojedyńczo, po dwoje, po troje — chłopcy i dziewczęta, — starsze, młodsze, najmłodsze, — w nowych lub zrudziałych tornistrach, — i ledwie od ziemi odrosłe, — w szubkach albo szynelach na wyrost.
A nad dziećmi wązki pas kirem chmur zasnutego nieba, na które nie patrzą, a pod stopami wilgotne błotem kamienie.
Idą drobnemi, szybkiemi krokami — młodsze, i poważnie, ociążale — z klas wyższych. Mijają się, krzyżują, prześcigają, spotykają, — witają podaniem ręki — chłopcy, lub pocałunkiem — dziewczęta, i idą razem, mówiąc o lekcjach dzisiejszych, klasowem zadaniu lub ostatniem w tym kwartale dyktandzie.
Idą — objęte wspólnem mianem „młodzieży szkolnej“, która ma ulgi w tramwajach.
W czapkach z rozmaitemi znaczkami, w kapturkach i kapeluszach, przybranych wstążką, piórkiem, puszkiem, w kaloszach lub bez kaloszy, zapięte na wszystkie guziki, lub tak tylko sobie, — byle z domu prędzej wyprawić.
Idą do szkół — ze wszystkiemi lub niektóremi tylko prawami, do pierwszo, lub drugorzędnych, do renomowanych i mało lub wcale nieznanych. A każde ma kogoś, kto mu do tornistra włożył bułkę lub dwie bułki, z wędliną lub pieczenią od wczoraj, kto wpis opłaca i w domu pyta o stopnie, — i mówi: „ucz się“.
Idą — o włosach jasnych i ciemnych, ładne i brzydkie; podobne do mamy lub taty, takie, które „nos szpeci, lub oczy zdobią, usta mają za szerokie lub gryzą paznogcie“. Idą dzieci paralityków, głupców, suchotników, ideowców, kokot salonowych, rozpustników, lichwiarzy, fabrykantów. Idą, — których lekarz nie pozwolił forsować, idą zawcześnie lub zapóźno oddane do szkoły, pierwszo i drugoroczne, które trzeba prosić, aby jadły, które tran piją, które stanowią całą, pół lub ćwierć pociechy rodziców, — i półsieroty, — i sieroty...
Wiedzą, że za dwa dni niedziela, że w przyszłym tygodniu niema święta, — za dwa tygodnie — galówka, za sześć dopiero miesięcy — wakacje...
Idą, — dobrze lub źle wychowane, psute przez mamę, ojca, dziadków, lub za surowo chowane — którym idzie łatwo, łatwiej, najłatwiej, — trudno, trudniej, najtrudniej, — które „cudem przechodzą“, lub pół nocy siedzą nad książką, książkę pod poduszkę kładą i rano wstają, żeby powtórzyć. I te, które piszą wypracowania „dla całej klasy“, ale ściągają zadania; które zaraz zasypiają, gdy się położą, lub długo mają oczy otwarte, bo chcą wiedzieć, jak to się zasypia, albo myślą, myślą o różnych, różnych rzeczach, albo wogóle zasnąć nie mogą. Leniwe i kowale, które z byle czego lub rzadko się śmieją, uległe lub uparte jak kozieł, lubiane lub nielubiane przez klasę; które ze wszystkiego się zawsze wykręcą i mogą lekcji nie umieć a piątkę dostać, — śmiałe i lękliwe, radykali i ugodowcy szkolni, — kłamcy i prawdomówne; — które chcą lub nie chcą, dobrze lub źle podpowiadają, — królewięta i kopciuchy szkoły i kinderbalów; — które „chlubę lub wstyd rodzicom przynoszą“.
Idą dzieci małżeństw z rachunku, przypadku, miłości, litości lub obowiązku, — małżeństw dobranych lub niedobranych, niby szczęśliwych i nieszczęśliwych, — zawartych za zgodą lub bez zgody rodziców, — gdzie ojciec wziął lub nie wziął posagu, lub stracił posag, lub tylko mu obiecano. Dzieci małżeństw, gdzie ojciec karciarz, kobieciarz, — a mama go kocha i płacze po nocach, lub mama gości przyjmuje, a ojciec myśli o wszystkiem; gdzie mama lub ojciec chory albo zniechęcony, albo nerwowy, — gdzie rodzice się kłócą, jedno skąpe, a drugie rozrzutne; gdzie starsza siostra akurat się zaręczyła lub wczoraj urodził braciszek; — dzieci długo oczekiwane i z radością witane, lub witane niechętnie, przez nieostrożność poczęte, — a później nic zrobić się już nie udało.
Idą i obliczają, z czego dziś napewno i może odpowiadać będą, czy będą wyrwane na poprawkę, czy chory nauczyciel już zdrów i przyjdzie i w jakim będzie humorze. Idą i mówią o nauczycielach, o ostrych i łagodnych, sprawiedliwych i niesprawiedliwych, takich, co dużo lub sami nic nie umieją.
Idą dzieci, kształcone z wysiłkiem lub z nałogu. Idą — które mają lub nie mają własnego pokoju, które uczą się w stołowym, sypialni, same lub z rodzeństwem, którym pomaga „rutynowany i energiczny“ korepetytor, lub same radzić sobie muszą; które uczą się grać na fortepianie i „języków“, lub drżą, że przełożona znów się o wpis upomni; gdzie jest lub niema salonu, jest lokaj lub „do wszystkiego“, lub wcale niema służącej; które za piątkę rubla dostają, lub za dwójkę — baty od ojca. Które marzą o kucu lub sławie, o nowej sukience lub — niezależności kobiet...
Taki wielki tłum dzieci, taki długi sznur ludzi; taki nieskończony szereg przyszłych lekarzy, techników, ladacznic balowych, kucharek i działaczek, księży, adwokatów, głów szalonych, kamieniczników i wykolejeńców, wodzirejów, marzycieli, plotkarek o kurzych mózgach, filantropek na gumach, karjerowiczów w najrozmaitszych zawodach i szubrawców. I tyle łez, i tyle istnień zmarnowanych.
Idą, — które bez pardonu roztrącać będą, — i takie, które pierwsza złamie zawada; które przejdą przez życie, jak przez froterowaną posadzkę salonu, lub które wzrok zatopią głębiej jeszcze i jeszcze głębiej — i w górę wzrok wzniosą i gwiazdę ujrzą. I ku gwieździe wzlecieć zapragną, — ale zawrócą, bo im wyżej, tem mroczniej i chłodniej, a w chlewku ciepło, choć duszno, — i te, które się nie cofną z pół drogi.
∗ ∗
∗ |
Czytał mi sam:
„Młodość — hej — młodość! Ileż potęgi, ileż siły mieści się w tym wyrazie tak krótkim, a tyle zawierającym treści. Hej, wy dumni, czyście zajrzeli w pierś młodzieńca, czy wiecie, co to jest młodość, która kipi, czyście zajrzeli w piekło, które się dzieje choćby w duszy ucznia siódmej klasy? Tam jest burza, która porywa swą grozą majestatyczną“.
„Nadmiar sił wylewa się jak bałwany z koryta rzeki, i w szalonym pędzie chwyta wszystko na drodze i pędzi w dal z szumem, trzaskiem, rykiem i wrzawą. Młodość — to szał. Nadmiar sił rozrywa pierś słabą, zapał, gorączka — wstrząsa całą istotą; duch rozbudzony, jak olbrzym, wstrząsa ciałem — karłem i kruszy kajdany“.
„Fantazja, natchnienie, wyobraźnia — przypina młodemu Ikarowe skrzydła, a ten niebaczny, pędzi ku słońcu, jak ćma, oślepiony jego blaskami: O! jak piękna ta podróż na skrzydłach wyobraźni, która niesie hen, hen w górę!!!“
„Niema przeszkód, niema przeciwności — nic nie wstrzyma śmiałka. Ha! oto wdarł się na szczyt skały i patrzy z uśmiechem w otchłań, a oto pędzi już dalej, wyżej. Kończy się powietrze, lecz co go to może obchodzić! Mija księżyc i słońce, lecz co mu po ziemi, co on ma wspólnego z tym pyłkiem, rzuconym w przestrzeń bezgraniczną, z tym okruchem, gnanym tajemniczą siłą, — on, do którego należy wszechświat cały!“
„Co? Tam żyć na ziemi? Nigdy! Tam mu ciasno, tam mu duszno; jemu potrzebna nieskończoność...“
„Dokąd pędzisz, młody duchu, co ciągnie cię w te wyżyny, czy nie męczy cię ta podróż szalona?“
„Ha, ha! męczy? Co znaczy to słowo? O nie! zmęczenie — to nie wyraz młodości“.
„Nareszcie powraca na ziemię, nie spocząć, lecz oto tak sobie“.
„Czy nie dlatego, duchu młody, wróciłeś na ziemię, że ciągnie ona twe ciało, czy nie przez mus twardy wróciłeś?“
„Mus? Co znaczy to słowo? Młodość nie zna musu. Ona wie tylko, co znaczy chcieć! Powiem słońcu: „Stań“, a ono stanie natychmiast; powiem gromom i wichrom: „milczcie“, to zaraz umilkną; powiem morzu: „uspokój się“, a wściekłe i rozszalałe bałwany u stóp mych legną, jak tygrysy u nóg pogromcy...“
„Ale oto płynie jakaś czarna chmura. Co to jest? Smutek, tęsknota. Oto chmura u nóg mu leży, ale się podnosi i okręca go; oto sięga już szyi, dotyka brody, zasłania oczy... Och, jak smutno“.
„Ha, ha! Marzenia. O, nie zastąpią one rzeczywistości. Po co wyrywać się w zaczarowane krainy, aby spaść znów na ziemię z przebitem bólem sercem? Po co patrzeć przez różowe szkiełka optymizmu, kiedy świat weń rzuci kamieniem? Po co kochać i idealizować chuć, którą jest miłość? Po co uczyć się, aby po latach dowiedzieć się, że więcej człowiek umieć nie może, bo to niedostępne? Wierzyć w ideały? Kiedy wszyscy mówią: „niema ideałów“.“
„Precz, czarna chmuro! Płyń, łódko moja, która mnie unosisz, płyń znów w nieskończoność, a ja wiosłować będę. Jak imię łodzi czarodziejskiej?“
„Fantazja. A wiosła? Marzenia. I znów w wątłej łódce rzucam się w wir wszechświatów, nie zważając, że mogę stracić równowagę i spaść w rozpalone łono słońca i spłonąć“...
Oczy chłopca płonęły. Na śniade policzki wypłynął rumieniec.
Odgarnąłem mu włosy i pocałowałem w czoło.
— Ty marzysz, Bronku! — szepnąłem.
Chłopiec pochwycił mnie za rękę mocno, wpił się w nią palcami i patrzał bolesnym pytającym wzrokiem.
— Ty marzysz, Bronku, — powtórzyłem. To bardzo źle, że ty marzysz. Nie wolno marzyć. Bóg się gniewa. Bóg nie pozwala. Grzech marzyć, Broniu, — grzech.
Opuścił głową na piersi.
— Wiesz, co ci odpowiedzą i w „Ziarnie“ i wszędzie... wszędzie?
— Co? — zapylał nagle.
— Że twoja „Młodość“ nie nadaje się do druku.
— Dlaczego? Czy to takie złe?
— Nie złe, Broniu, ale nieuczone, niezgrabne, naśladowane, niewyczute, sztuczne. Zbiór frazesów sztubackich. Ale w tem jest dusza twoja, która roi, poszukuje, która wiele będzie cierpiała... Nie, Broniu, — słońce nie stanie, kiedy ty — młodzieniec, powiesz mu: „stań“; gromy nie umilkną, gdy im powiesz „milczcie“. To tylko tak jest w wierszykach, ładnych wierszykach, ale nie w życiu.
— Ja wiem, — rzekł głucho.
— Biedne ty jesteś dziecko.
Coraz mocniej ściskał moją rękę.
— Chcesz mieć we mnie przyjaciela, Bronku?
— Tak.
— Ale ty masz tajemnice, których nie powierzyłbyś nikomu, — prawda?
— Tak.
— Ani mnie także?
— Ani panu...
— Bronku, ty się onanizujesz, — powiedziałem szybko.
— Nie! — wstrząsnął się, pochylając głowę.
— I marzysz o sławie, bo myślisz, że prędko umrzesz na suchoty, albo zwarjujesz — dokończyłem.
— I co? — szepnął, patrząc mi w oczy badawczo.
— Nic. To nieprawda... Tylko musisz mieć kogoś, któremu, ufasz, — żebyś nie był sam, — żebyś nie był sierotą.
W tej chwili wszedł Wacek.
Zapalił lampę.
Bronek wyszedł śpiesznie.
Rzuciłem się na kanapę.
Cynicznie zrównoważony Wacek począł się uczyć półgłosem, powtarzając po dziesięć razy te same nazwy: trochanter major, trochanter minor, fossa trochanterica, crista intertrochanterica.
Uderzało mnie to po głowie jak młotkiem.
— Mój Wacku, możeby ciszej?
Nie zwracał uwagi na moją prośbę. Nie odczuwał mojego stanu. Zdrowa, chłopska natura.
— Kolego, będziecie pili herbatę?
— Dziękuję. Jużeście mnie uraczyli anatomją.
— Ojciec mój ciężko pracuje na moje wykształcenie.
— Tak... tak. Trzeba się uczyć, — potwierdziłem.
Był mi dziwnie wstrętny.
— Kolega nie w humorze, — zagadnął.
Nie odpowiedziałem.
— Czy pan myśli długo jeszcze mieszkać u mnie?
— Dopókąd mi pozwoli wasza teściowa.
— Kolego, proszę ze mnie nie drwić.
— Śmieszny pan jest, panie Wacławie...
— Wiem o tem...
— Jutro, a nawet dziś mogę pana pożegnać, z całej duszy dziękując za gościnność.
— Ja nie chcę, żebyś się pan odemnie wyprowadził, tylko niech mnie pan nie drażni.
— Ja pana drażnię?
— Pan mnie nie zna. Pan się śmieje, że ja się modlę. To jest podłe!
— Aż tak?
— Podłe i nikczemne. Co pan mi da za moją modlitwę?
— Ja nie handluję tym towarem, — odpowiedziałem brutalnie.
I Wacek się nagle rozpłakał.
— Wacek, nie płacz. Wacek, bój się Boga, nie płacz. Ja przecież wiem doskonale, że jestem świnia. Mnie drażni, że ty jesteś zdrów, że pracujesz, że masz cel w życiu, że dążysz. I dlatego ci dokuczam.
— Nieprawda. Ja wiem, że jestem głupi, że nie mam kultury, że jestem śmieszny — i to mnie boli.
Nie mogłem już dłużej.
Porwałem palto i kapelusz i uciekłem na wódkę.
Od tygodnia dużo piję.
Jest w tem wszystkiem jakaś niepokojąca mroczność, męka dziwna, przeczucie, że tak trwać długo nie może...
Dusza wyje, jak pies na śmierć.