Dziejba leśna (obrazek sceniczny)
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Dziejba leśna |
Pochodzenie | Dziejba leśna |
Wydawca | J. Mortkowicz |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
DZIEJBA LEŚNA
Wnętrze grobowca pogańskiego. Przez otwór z prawej strony — wchodzi święty Makary z wiązką chróstu na plecach. Posuwa się w głąb grobowca, układa chróst na ziemi i roznieca ognisko. Zrazu drobny, a potem coraz większy płomień rozwidnia grotę światłem, które pełga po ścianach grobowca wraz z towarzyszącą mu w bezładnym popłochu gromadą niepohamowanych cieni. Blask pada na leżące tu i owdzie zwłoki, rozmaicie na ziemi rozpostarte. Święty Makary — odziany w szaty ubogie. Jest krępy — z czarną brodą. Ruchy ma pewne siebie, choć nieco porywcze i niespokojne. Układa płaszcz na ziemi i z chróstu robi jakie takie wezgłowie, aby spocząć.
Tu spocznę. Tu — mój nocleg — w pobliżu tych twarzy,
Z któremi blask ogniska tak źle się kojarzy, —
Tak mu obco po martwych bezwyrazach pełgać —
Tak się boi w sen wieczny zbyt złociście wełgać!
Prześpię noc. Na noc całą dla świata — przeminę
I pomyślę, żem nabył śmierci odrobinę
Od tych zmarłych... A z taką odrobiną właśnie
Łatwiej mi już do Boga...
Leżą tak grymaśnie...
Ten — nawznak, ów — na boku, a tamten — na brzuchu.
Coś w nich jeszcze się dzieje — pomimo bezruchu.
Może milczą — wsłuchani w podziemnych burz łoskot?
A może weszli w bezmiar tych pośmiertnych prostot,
Gdzie się wszystko tak spełnia, jak chęć szumu w lesie,
A cokolwiek się staje — jest tem, czego chce się...
Więc i taki otylec — z mgłą zaświatów sprzeczny —
Karkiem śmiesznie rubasznym — pcha się w żywot wieczny?
A ten ma niesprawdzalną obojętność w twarzy
Na to, co się zdarzyło — lub jeszcze się zdarzy...
Piłka, którą poganin w swej bezbożnej chuci
Rzucił w zaświat i czekał, czy mu kto odrzuci?
Trup dziewczyny. Trup świeży. Skóra jeszcze gładka.
Ileż to wiosen w kościach? Młodziuchna próchniatka.
I dłonie dołyszkami odwróciła blada,
Jak gdyby próbowała, czy właśnie deszcz pada?...
Można całą jej duszę pomieścić w jaskółce!
Głowę do snu utrwalę na dowód pogardy
Dla tych zgręzów pogańskich! Sen będę miał twardy!
I przez sen będę chwalił bezmiar Twej wszechmocy —
Śnij mi się, Boże wielki, śnij mi się tej nocy!
Z głębi mroku — z najdalszych zmierzchów grobowca — wyłaniają się nagle dwie nieokreślone w swych zarysach postaci, które w miarę zbliżania się do śpiącego określają się coraz wyraźniej i pośpieszniej w swych kształtach. To — Amazarak i Azaradel. Obydwaj przyglądają się św. Makaremu.
Śpi.
I myśli, że właśnie sam Bóg mu się marzy
A śni mu się — nic z Boga — coś z człeka — twarz twarzy,
Złuda do powszedniego dla śpiących użytku, —
Bóg prawdziwy dla świata jest przedmiotem zbytku.
Nogi przed się wyciągnął — dość krępe w budowie.
Nicość ma za podnóżek, trupa — za wezgłowie.
I co to za karczemny do trupa stosunek!
Chrapać na zmarłej piersi, co śni pocałunek!
I żywcem wstydliwości urągać trupięcej!
Płeć zmarłych jest ta sama!
A może — coś więcej!
Boże! Jeśli Twe oczy umarłą postrzegą —
Wwódź ją na pokuszenie, nie zbaw ode złego,
Nie daj jej spocząć w grobie! Niech zawsze się trwoży
O swój proch złotowłosy — o Twój uśmiech boży!
Niechaj nawet po śmierci dba o urok trwalszy,
Niech się w mroku boryka o szczęścia ciąg dalszy!
Amen! Szczera modlitwa wzrusza jak żałoba.
I ten «szczęścia ciąg dalszy» — dość mi się podoba.
Ty — ciał znawca. Zbudź trupa. Daj mu pląs i dreszcze.
Niech ciało samo siebie przeżyje raz jeszcze.
I niech święty Makary, gdy noc minie pusta,
Pokocha w ustach zmarłej nie tylko te usta.
Twarzyczko, zaniedbana w śmiertelnem uboczu,
Miej wiarę w siebie samą i w mus moich oczu.
Noc mi dała w ciemnościach zatajony urząd,
Bym się życia dobudził w zamarciu twych nóżąt.
Zbudźcie się, dłonie, zziębłe od lęku i chłodu —
Zbudźcie się, piersi, śmiercią zniszczone za młodu.
Zbudźcie się, usta, troską zbielałe nieżywą, —
By dać innym swych pieszczot ciepłotę i lgniwo.
I ty zbudź się, dziewczyno — ty sama, prócz ciała —
Prócz ust, dłoni i piersi — byś wszystka istniała!
Dziewczyna otwiera oczy. Amazarak i Azaradel, unosząc się w powietrze, znikają w głębi mroku. W miejscu ich zniknięcia ukazuje się drobna, jak zabawka, łódź ze świetlistego złota i, płynąc gdziekolwiek, gaśnie w punkcie nieokreślonym; jakby dobiła do brzegu, gdzie istota łodzi staje się zbyteczna. Piersi dziewczyny wzdymają się najpierw próbnym, a potem coraz pewniejszym oddechem. Przez otwór grobowca przenika blada smuga świtu. Makary budzi się, nasłuchuje i zrywa się nagle na równe nogi.
Żyjesz?
Żyję... wbrew życiu. Coś mi się wspomina...
A co robisz w grobowcu?
Cierpię.
Moja wina,
Żem się w piersi zawczasu życia nie dosłuchał.
Zły byłeś dla mej piersi! Świt cię udobruchał.
Gbur jesteś ze zmarłymi! Ze śmiercią — rubacha!
Gdyś się porwał na nogi — miałam nawet stracha.
Czem byłaś dla mnie w mroku?
Jest w mroku wygoda...
Czem byłaś?...
Tak mi nagle samej siebie szkoda!
Łbem tkwiłeś na mej piersi — żywy nieprzytomnie,
Miażdżyłeś bez miłości — spałeś bez snów o mnie,
A teraz śmiesz mi patrzeć w zmartwychwstałe lico
I pytać, czem ci byłam? — Twoją przespanicą!
Boże, jeżelim zgrzeszył w niewiedzy godzinę, —
Przebacz sen mój przebiegły i noc i dziewczynę!
Korzysz się modlitewnie, a gardzisz mną z pańska.
Nie kochasz?
A usta?...
O, nie myślę o ust twych koralu!
Giniesz z nadmiaru grzechów!
Ginę z samożalu!
O, weź mnie i w objęciach zanieś biedne ciało
Daleko — aż do szczęścia! (zamyślona) Szczęście mi zmalało...
Zmalało?
Tak! Nic usta ustom nie pomogą!
Nikt nikogo nie kocha! Wiem, że nikt — nikogo!
Miłość — w Bogu! Z twej duszy uczyń mu ofiarę.
Nie mam czasu na ciągłą w twego boga wiarę.
Wierzę w to, co się samo naprędce wywróży,
I w przemokłą od rosy — nieskończoność róży...
Twój bóg nazbyt jest nigdzie, mój — na podorędziu.
Spójrz — światła już się burzą! W słońcu mi do twarzy!
Lubię w niem się zazłocić! Niech się pierś pojarzy!
I lubię kędziorami niepotrzebnie wstrząsać,
Śmiać się i nic nie wiedzieć i na świat się dąsać.
I nim stało się właśnie to, co mię pokładło
Na ziemi...
Co się stało?
To, że wszystko zbladło!
Było tak: dajmy na to, że las się kołysze
W tem miejscu — nie gdzieindziej...
Słyszysz szumy?
Słyszę —
Nic nie brak!... Zresztą brak mi czasu...
Z chłopcami szłam do lasu, z całych sił do lasu,
Aż zabrnęłam w gęstwinę, gdzie las się odmienił,
Wypodziemnił się nagle i wypodzielenił
I dział się tak pośpiesznie, że aż zbrakło czasu
I nie można już było iść dalej — w głąb lasu —
I nikt nie mógł zrozumieć i nie chciał zrozumieć,
Czemu trzeba tak istnieć, żeby łkać i szumieć?
A sęki i gałęzie i liście przez liście
Działy się zieleniście, bardzo zieleniście —
I ja, gdym w dziejbę leśną wbiegła nieostrożnie,
Działam się wobec chłopców — bez płaczu a trwożnie!
O, chwyć teraz w ramiona dziejbę mego ciała!
To ta sama, co w lesie! Ta, co nie płakała...
O, Boże!
Tak! O, boże! Okropną pomyłkę
Los mi zdarzył!... Z chłopcami bawiłam się w piłkę.
To ta sama. A dłonie do piłki mam skore.
Pokochaj moje dłonie! Lecz serce mam chore!
Pamiętaj! Matka radzi, żebym oszczędzała
Serca mego staranniej, niźli reszty ciała.
Było tak:
Stali chłopcy, pieszczoty spragnieni dziewczęcej,
A ja stałam tu właśnie! Tu była snu zaródź.
Las dział się.
Dziej się prędzej! Rzuć piłkę! Nie marudź!
O, Boże!
Jeden z chłopców wpatrzony niezłomnie
Zawołał: Jeśli kochasz — rzuć piłkę wprost do mnie!
I rzuciłaś?
Rzuciłam, a on się zasmucił!
Nie dowierzał rzutowi i, blednąc, odrzucił.
No, odrzuć! Czemu zwlekasz?
Coś we mnie się mroczy...
Oczy masz takie trudne! Poprostu — nie oczy!
Rzekłam chłopcu: Jeżeli tę piłkę dla ciebie
Tak wysoko podrzucę, że aż zginie w niebie,
Czy uwierzysz, że kocham? Zaszeptał: Uwierzę!
Rzuciłam zbyt miłośnie, zbyt mocno, zbyt szczerze
I w skok za nią i serce pękło mi na dwoje!
Tak samo! O, tak samo! Biedne serce moje!
I dlaczego ty właśnie?...
Daj dłoń, bym się wsparła.
Jeżeli spotkasz chłopca — powiedz, żem umarła.
Usta moje ucałuj — dla ulgi konania...
Oto krzyżem cię żegnam zamiast całowania.
Już twe czoło — niczyje...
Las szumi dokoła...
(Szum leśny nagle zanika)
Szum ustał. Tak bezleśnie teraz i bezziemnie,
Jakbym z lasu w nic wyszedł, lub las wyszedł ze mnie —
Daj, Boże, tej pogance w otchłani cierpienia
Kąt taki, żeby miała choć pozór wytchnienia.
Kto tam?
My...
Tak — poznaję...
Jak spędziłeś noc z rudą nawznak wiekuistką?...
Już odtąd będzie tobie śnił się na wyprzódki
To Bóg, to znów — dziewczyna, dwie mgły lub dwa smutki,
Dwie bliźnięce rozpacze — a może — dwa cienie,
Lub jedno w dwu osobach nieporozumienie!
Sen mój będzie posłuszny wolnej woli nieba,
A noc spędziłem z trupem tak właśnie, jak trzeba!
Poskąpiłeś umarłej posługi ostatniej —
Skromnego pocałunku lub pieszczoty bratniej.
Wzamian za to głosiłeś myśli dość rozlazłe...
Twój wspólnik to podkreśla i ma ci to za złe.
Mój wspólnik? Jaki wspólnik?
No, Ten, co to w niebie
Myśli tylko o tobie i czeka na ciebie.
Nic nie skrywam!
Żeś właśnie pokochał dziewczynę.
Jej usta... Może w myśli spijałeś ich żale?
Jej usta... Wyznam Bogu te wszystkie korale,
Co z ust jej spadły na mnie, jak dotkliwa próżnia...
Kocham? Nie wiem! Bóg pewno już grzech mój wyróżnia...
Czas już zanieść umarłą do domu — bez domu.
A poniesiem ją komu?
Już chyba nikomu...
Raz ożyła... raz drugi ożyć jeszcze może...
Pójdę w ślad, by ku Tobie nawrócić ją, Boże!
Zdarza się w mgle pozgonnej złocistość wesoła.
Zabawicie się w piłkę! Gwiazdy wam poświecą...
Trzeba tylko tak rzucać, jakby była nieco
Inna, niż jest... Bo zresztą nawet śmierci brama
Zawsze inna i nigdy nie bywa ta sama.
Nieśmy ją w którąkolwiek po drodze współciszę...
Las szumi.
Niema lasu.
Słyszysz szumy?
Słyszę.
Jej — niema.
Las pozostał... Już ciału spać chce się,
A dziewczyna się dzieje w tym lesie...
Przytul dziejbę pośmiertną dziewczęcego ciała
Do piersi — wprost do piersi, póki wie, że pała...
Ktokolwiek wyjdzie z lasu — ten będzie zbawiony.
Nie wyjdziesz.
Pilnuj piłki.
Potkniesz się o zgony...
Chcesz umrzeć?
Chcę...
Dla Boga, czy ledwo dla siebie?
Kochasz na pogrzebie...
Może zmarłą pojmujesz jeszcze zbyt cieleśnie —
Zbadaj serce i powiedz: czy czas, czy za wcześnie?
Czas już! Czas...
Dalej w drogę. W głąb lasu, w głąb lasu...
I czemu mówisz: Czas już — kiedy niema czasu!
Twoja miłość bieżąca nas wiecznych nie zmami.
Idziemy w nieskończoność.
Idę w ślad za wami.
Szum umównego lasu wzmaga się coraz bardziej, urastając jakoby w burzę wiekuistą. Azaradel i Amazarak ze zwłokami dziewczyny postępują przed się — w mrok grobowca. Makary z piłką w ręku posuwa się w ich ślady, aż wszyscy w mroku giną.