Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część czwarta/XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.
Marzenia młodości.

Było jeszcze ciemno gdy się nabob obudził. Przywyknienie osłabiało wpływ opjum.
Podniósł się zwolna i spojrzał w około ociężałym od snu wzrokiem.
Nie było nikogo w buduarze.
Zdawało się że Montalt upatrywał omamień snu minionego.
— One tam były... — szepnął — gdym zmrużył oczy zwyciężone przez opium, czułem długo ich dłonie w moim ręku i przez zamknięte powieki zdawało mi się, żem widział ich uśmiechy...
Przyłożył rękę do czoła.
— Czyliż wiem co mi Bóg zesłał?... — mówił ze smutkiem i powątpiewaniem — od wczoraj wspomnienia gromadzę się tłumnie w moim umyśle... przeszłość przybiera kształty i ukazuje się przed mym niedowierzającym wzrokiem... moje serce drzemało... miałożby się ocknąć ażeby doznawać nowych katuszy?...
Powstał z żywością. Zimno które go we śnie ogarnęło, przebiegło po żyłach jego i sprawiło drżenie.
— Nie chcę cierpieć więcéj... nie chcę dłużéj wierzyć... oh! nadaremnie przypadek przynosi mi echo moich minionych nadziei: moje serce jest martwém...
Spojrzał w około pokoju i pomruknął mimowolnie:
— Lecz gdzie są?... Przecież to nie było snem... widziałem ich długie włosy pod małemi czapeczkami... słyszałem ich słodkie głosy, które mnie odmładzały o lat dwadzieścia... otóż harfa, która stoi na środku pokoju... lecz gdzież są one?
Odwróciwszy się do otwartych drzwi pobocznego pokoju odezwał się zwolna:
— Berto!... Ludwiko!...
Nikt nie odpowiedział.
Nabob czekał przez chwilę; oczy jego zwrócone na pokój kostiumowy, zkąd zapewne spodziewał się ujrzeć powabne postacie dziewic, wyrażały pieszczotliwą tkliwość.
Nikt.się we drzwiach nie ukazał.
Montalt postąpił parę kroków w tę stronę, jakby go niewidoma ręka tam popychała. Poczém zatrzymał się w środku buduaru i zmieniła się twarz jego. Gorzki uśmiech ukazał się na ustach, gdy czoło się marszczyło.
— Jestem szaléńcem... — pomyślał — nikczemnym głupcem... przecież to są kobiety... czyi iż nie dość wycierpiałem?
Poczém odwrócił się nagle do drugich drzwi, przy których zwykle czuwali murzyni.
— Seid? — zawołał.
Nikt nie odpowiedział.
Zniecierpliwiony, otworzył drzwi.
— Seid!... Obbach!... — odezwał się.
Po raz pierwszy murzyni nie odpowiedzieli na jego wezwanie.
Lecz Berry-Montalt przywykł do tego, że pospolite wypadki nie obchodziły go bynajmniéj. Nie objawiwszy więc zadziwienia ani usiłując dochodzić przyczyny tego niepojętego zaniedbania, przeszedł przez kurytarz do swego pokoju sypialnego.
Rzucił się w ubraniu na łóżko, chcąc się pozbyć bezpożytecznych rozmyślań, wzywając snu na nowo. Lecz sen nie był mu posłusznym. Wpadał wprawdzie chwilowo w uśpienie gorączkowe i ociężałe, ale jego wzruszenie opierające się ostatecznym skutkom zażytego opjum, zgromadzało widma około jego łoża. — Widział przedmioty i ludzi, od młodych lat nieobecnych jego pamięci.
Czy życie jego było snem tylko? albo czyli sen był rzeczywistością?

le razy zmrużał oczy, ukazywali się mu dawni przyjaciele. Widział krajobraz wiejski, który sobie upodobał w młodości. Błąkał się pomiędzy znanemi ścieżkami i zatrzymywał pod cieniem starożytnego drzewa, którego kora zachowała dotąd głoski wyryte rękę jego.
Wzdłuż cienistej ścieszki schodzącéj z góry, dziewica zbliżyła się zwolna. Jakże była piękną, jakaż słodka niewinność wieńczyła jéj twarz dziewiczą. Ostatnie promienia słońca igrały z upodobaniem w miękkich puklach jéj blond włosów. Uśmiechała się sama do siebie: jéj główka pochyliła się do polnéj stokroci którą jéj rączka biała dotykała zwolna.
Monlalt słyszał jak zapytywała kwiatka lekkowierna dziewica: „Czy on mnie kocha?... czy mnie bardzo kocha?”...
I stósownie jak jéj kwiatek odpowiadał, uśmiech dziewicy jaśniał radością, albo jéj piękne oczy zapełniały się łzami.
Montalt obracał się na łożu jakby go cóś paliło. Imię skonało na ustach jego...
Poczém głosy tajemnicze odzywały się wśród milczenia, modulując noty piosnki wiejskiéj: piosnki dziewic nocy, przy któréj zasnął. Słuchał pomimowolnie tej melodyi, w któréj się odzywało szczęście i łzy...
Słońce ukryło się za kasztanami; noc zapadała ciemna, spokojna, gwiaździsta; śpiewka pasterska ginęła w oddaleniu. Gdzież była blond dziewica?
Na szczycie pagórka był wielki ogród zamkowy. Noc była ciemniejszą w altance, gdzie powój i głóg mieszały swoje opiekuńcze gałązki. Zaledwie tam można było dostrzedz białą postać dziewicy śpiącéj na ławie darniowéj.
Berry Montalt uczuł, że mu się oddech tamuje, z czoła jego spływały po skroniach krople potu, a namiętność pogrążyła go w zachwycającém marzeniu. Im bardziéj usiłował powrócić do rzeczywistego życia, tém czarowniejsze obrazy krępowały jego wolę.
Podniósł się na łożu — blady, dyszący, wycieńczony ze znużenia. Brzask zorzy przenikał przez zasłony do jego pokoju.
Zadzwonił. Murzyni stanęli przed nim.
Montalt kazał im ażeby go ubrali, nie zapytując o przyczynę ich nieobecności w nocy; poczém odprawił ich gestem.
Można było dostrzedz w pięknych kształtach jego rysów ślady znużenia, gdyż zeszłą noc spędził wśród okropnych i przejmujących wstrząśnień; lecz oprócz bladości czoła i pasma niebieskawego pod powiekami, jego surowe i zimne oblicze nie objawiało żadnego wzruszenia.
Przez kwadrans przechadzał się wzdłuż i wszerz pokoju, poczém otworzył wychodzące na ogród okno, dla wytchnienia świeżém jesienném powietrzem.
Spojrzenie Montalta padło na altankę, w któréj Robert opowiadał mu historję rodziny bretońskiéj, którą zgubił w skutku powolnéj zdrady.
Cofnął się od okna i zamknął podwoje. Czoło jego zasępiło się.
— Gdybym mógł zawierzyć... — szepnął.
Niedokonczył swéj myśli, lecz złożywszy ręce wzniósł oczy do nieba.
Przeszedł przez pokój i usiadł w fotelu za łóżkiem przed mebelkiem, w którym zachowywał pudełko sandałowe wysadzane djamentami.
Otworzywszy drzwiczki wyjął pudełko, które trzymał w ręku przez kilka chwil, nie śmiejąc go uchylić.
W téj jego zmienione rysy, wyrażały wzruszenia przeciwne i nie dające się określić.
— Gdybym mógł zawierzyć... — powtórzył ukrywając czoło w dłoniach; następnie powstał i znów się przechodził szerokiemi krokami mówiąc:
— Muszę się dowiedziéć... być może iż powinienem żałować... jeżeli Bóg jest dobrym... i gdyby moje serce nie było martwém...
Poczém pobiegł do swego biórka i nakreślił szybko kilka wierszy; następnie złożył i zaadresował:
Do pana kawalera las Matas w hotelu Czterech części świata.”
— Kaź ten list odnieść podług adresu — rzekł do Seida — a nadto oświadczyć panu kawalerowi, że będę na niego oczekiwał do jedenastéj.
Seid wyszedł.
— Nabob oparł się o biurko łokciami.
— Muszę mieć ten list — poszepnął po chwili milczenia. — Jeżeli ton człowiek prawdę mówił, to go zachował na wszelki przypadek... muszę go mieć... choćbym go okupił złotem... chcę tego...
Spojrzał na zegar wskazujący 10-tą.
Poczém oparłszy się o zaplecznik krzesła mówił:
— Czy przyjdzie?... a zresztą czyliż prawdziwie ten list istnieje? czyliż to wszystko nie jest kłamstwem?...
Zamilkł, patrząc ciągle na zegar.
Przez całą godzinę nie przemówił słowa, i twarz jego która znów nie objawiała żadnego wzruszenia, nie wydawała uczuć wewnętrznych. Pomimo tego, tysiączne wspomnienia ogarniały umysł jego. Żal wciskał się do wrót sumienia, lecz z drugiéj strony, powolne i silne oddziaływanie, objawiało się przeciw wzruszeniom, których doznał od kilku godzin.
Chciał wmówić w siebie, że się wstydził i litował nad sobą, i przy ujarzmieniu w jakim trzymał swoje sumienie, litował się szczerze nad swoją słabością.
Gdy myśl o młodych dziewicach do których go przypadek zbliżył, przerywała jego rozmyślania, odpychał ją z niecierpliwością i gniewem. Kilka razy chciał wezwać Seida i zapytać o nich, lecz powściągał się zawsze.
Cóż go obchodziły te dziewczyny? Po co przedłużać niedorzeczną komedją wczorajszą?
Tak myślał wyszukując pogardliwych wyrażeń, dla określenia swego postępowania; lecz wrażenie wzniecone przez dwie biedne bretonki było zbyt żywe i głębokie, ażeby je dowolnie mógł z serca wyrugować. Nadaremnie usiłował oszukiwać samego siebie, bo to wrażenie nie mogło być skutkiem przypadku. Zaród jego mieścił się w przeszłości, było ono oddziaływaczem uczuć, doznawanych w ciągu życia. Było wyrzutem i wspomnieniem.
Montalt pośród odradzającego się powątpiewania, widział zawsze dwie twarze dziewic, które się do niego uśmiechały i podniecały w nim wiarę.
Wszystko co mógł z siebie uczynić, było to, że przybrał otrętwiałość i że gniew go opanował.
Jedenasta wybiła na zegarze. Montalt powstał wstrząsnąwszy głową, jakby się chciał pozbyć natrętnego natłoku myśli.
— Nie przyjdzie... tém lepiéj... nudzą mnie te błache udręczenia.. i żegnam się z niemi na zawsze...
— Seid!
Murzyn się ukazał.
— Każ zaprządz — rzekł Montalt.
Seid spodziewał się może, iż co usłyszy o dwóch panienkach, dla których pan jego okazywał tyle zajęcia i które ustanowił niejako paniami domu. Lecz zresztą murzyn przywykł do nieodgadnionych wybuchów Berrego-Montalt, i jeżeli milczał, to również i nie myślał, wykonywając tylko rozkazy bezwzględnie i bezwarunkowo.
Montalt wyrwał jeden z największych djamentów z pudełka sandałowego i wsiadł do pojazdu mówiąc do woźnicy:
— Do Zgromadzenia cudzoziemców!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.