Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część czwarta/XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

Dom zwany Zgromadzenie cudzoziemców czyli dom gry, naśladujący kluby i podobny do tak zwanych piekieł londyńskich, był przy ulicy ś. Honorjusza, w pobliskości Palais-Roval.
Grywano tam o ogromne summy, goście przychodzili w balowych ubiorach, w czarnych frakach i białych chustkach.
Montalt uczęszczał tam z nudów. Bywały dni, w których gra namiętnie go zajmowała i w których doznawał niejakich wrażeń w przemianach losu, wydarzających się przy zielonym stoliku.
Tego rana, brał karty do ręki nie dla wzruszeń, lecz dla uśpienia serca. Od wielu lat sumienie jego tak głośno nie przemawiało i wspomnienia ożywione tak go nagle nie oblegały.
Był niezadowolony z siebie: wyrzucał sobie gorzko to, co nazywał słabością i pragnął na kim wywrzeć swój gniew tłumiony.
Jedném słowem, był w tym stanie rozdrażnienia nerwowego, w którym lekarze zalecićby mogli korzystnie dobrą kłótnię, jako środek uzdrawiający.
Amerykanin i towarzysze jego dostrzegłszy naboba w takiém usposobieniu, dostarczyli mu tych środków uzdrawiających.
W chwili, gdy pojazd naboba zatrzymał się przed bramą klubu, drugi pojazd oddalał się ztamtąd pospiesznie.
Głowa kobieca wychyliła się z drzwiczek i skryła się spostrzegłszy Montalta, który nie zwrócił na nią uwagi.
Dama wyjrzała z przeciwnéj strony, dając znak młodzieńcowi, który stał przed bramą.
Ten ukłonił się jéj z uszanowaniem i pojazd zniknął.
Montalt wysiadł na chodnik. Młodzieniec ubrany podług najpierwszej mody a nawet przesadnie lornetował go przez szkła w złoto oprawne.
Nabob nie patrząc na niego, chciał wejść.
Młodzieniec trącił go po ramieniu:
— Słówko mylordzie — rzekł.
Nabob zatrzymał się.
— Czy mam zaszczyt mówić z mylordem Berry-Montalt?
— Tak.
— Jestem hrabia Alan Pontales...
Montalt, który dotąd nie raczył zwrócić oczu na niego, zadrżał cokolwiek i zmierzył go wzrokiem.
— Ah!... — rzekł — czegóż pan żądasz odemnie?
— Będę żądał od pana pewnego wytłómaczenia... czy pan znasz margrabinę d’Urgel?
— Nie wiem — odpowiedział Montalt.
— Jakto?... nie wiesz pan? — powtórzył Pontales podnosząc głos.
— Nie... czy to jest wszystko o co mnie pan miałeś zapytać?
Pogardliwa obojętność naboba, rozjątrzyła zapamiętałość Pontalesa, podburzonego przez Lolę.
— Miałem doświadczyć mylordzie — rzekł w wyzywającym tonie — ze niegodnym jest szlachetnie urodzonego człowieka, unikać pod pozorem niewiadomości skutków nikczemnego postępku. Znieważyłeś kobietę... kobietę którą kocham mylordzie... i szczycę się tém że ją kocham!..
Montalt spoglądał na niego obojętnie lecz zarazem przenikliwie: zdawało się że chciał sobie przypomnieć jego rysy.
— Pan jesteś podobny do ojca swego — odezwał się. — Nie wiem czym ubliżył twojéj kochance... lecz ty mi się nie spodobałeś...
— A więc musiemy się z sobą porozumieć...
Montalt odpiął połę surduta i wydobył pugilares.
— Porozumiejmy się zatém panie Ponlales — mówił — bo ja nie robię wyboru pomiędzy memi przeciwnikami, i mało mnie to obchodzi, daję ci słowo, gdy mi przyjdzie chęć potykania się, mieć do czynienia z prawdziwym szlachcicem, lub też z synem szubrawca, pokrytym skórą hrabiowską...
— Panie! — odezwał się Pontales zbladłszy i cofając się o krok.
Nabob otworzył pugilares i naślinił koniec ołówka.
— O godzinie 6-téj już jest widno; o trzy kwadranse na szósty będę jutro w lasku Bulońskim... jaką broń pan sobie obierasz?
— Szpady.
Nabob napisał w pugilaresie:
„O trzy kwadranse na 6-tą pan Pontales.”
Poczém pożegnawszy go ręką, wszedł na wschody.
Jeszcze było bardzo mało osób w sali, w której grywał Montalt. Tam prawie codzień widywał się z kawalerem las Matas i jego towarzyszami.
Spojrzał w około szukając kawalera, lecz nie spostrzegł go nigdzie pomiędzy grupami rozmawiających.
Robert wszakże był blisko. Ukrywał się za uchylonymi drzwiami sąsiedniéj sali i wskazywał właśnie palcem na naboba Wincentemu Penhoel.
Wincenty okazał zadziwienie.
— Czy Pan tylko jesteś pewny?
— Nieomylnie.
Wincenty pochylił głowę i zdawał się zastanawiać, poczém wyprostował się i oczy jego zabłysły z wielkim zadowoleniem amerykanina.
— Tak... tak... — mówił do siebie Wincenty — prawda... dwaj murzyni.
Przypomniał sobie, że ich widział przy nabobie na statku parowym.
— Czy mi pan pożyczysz sześciu luidorów? — zapytał Roberta.
Robert sięgnął pospiesznie do kieszeni.
— Nie wymieniaj pan tylko mego nazwiska... — szepnął do ucha Wincentego, który wchodził do sali.
Montalt wypogodził twarz spostrzegłszy go.
— Ah! nie mylę się... to nasz majtek bretoński.
Podał mu rękę przyjaźnie.
Wincenty trzymał ręce opuszczone. Głowę miał wzniesioną lecz wzrok ku ziemi skierowany.
— Zaciągnąłem dwa długi u ciebie mylordzie... pierwszy jest pieniężny... zwracam go... oto sześć sztuk złota...
— Józefie! — zawołał nabob na służącego, który właśnie przechodził z paczką kart w ręku.
— Wypij za moje zdrowie — rzekł dając mu sześć sztuk złota.
Poczém dodał odwracając się do Wincentego.
— Nie jesteśmy sobie nic winni teraz mój przyjacielu.
— Za pozwoleniem — rzekł Penhoel — mam zamiar bowiem uiścić się jeszcze za przysługę, którąś mi pan wyświadczył...
— Jaką przysługę? — zapytał nabob bez przesady.
— Ocaliłeś mi pan życie...
— Prawda... zapomniałem o tém.
— Ja zaś przypominam to sobie... i zamiast zabicia pana jakbym miał prawo do tego, chcę pana ocalić...
Montalt spojrzał z zadziwieniem na młodzieńca.
Nie można było przypuszczać ażeby żartował, gdyż fizjonomja Wincentego nacechowana była posępny dzikością, jaką się odznaczała wtedy, gdyśmy go widzieli w chwili spełnienia samobójstwa. W rysach jego wychudłéj twarzy, malował się gniew tłumiony; wzrok jego był groźny i zaledwie powściągał wybuchy głosu.
Był to młodzian energiczny i dumny, którego gniew nie objawiał się przez próżne obelgi. Obdarzony był spokojem mocy.
Nabob nie pojmował téj sceny.
— Mój młody przyjacielu, czyś przypadkiem nie dostał pomieszania zmysłów... proszę cię, powiedz mi dla czego chcesz mnie zabić?
— Dla czego? — odpowiedział Wincenty marszcząc brwi — czy przypominasz sobie mylordzie, żem ci niegdyś opowiadał historję o młodéj dziewczynie, która zasnęła niewinną na kanapie darniowéj... i która się przebudziła...
— Przypominam sobie... — przerwał nabob zblednąwszy nagle.
— Człowiek który był przy niéj — odpowiedział Wincenty — miał tylko jeden cel i jedyny nadzieję... wynagrodzić swój błąd przez swoje poświęcenie i miłość...
— Kto ma lat 20... — szepnął nabob sam do siebie — tak mu serce radzi.
— Po dwu miesięczném poszukiwaniu — mówił Wincenty — po dwóch miesiącach nędzy i cierpień... winowajca wynalazł swoją ofiarę... chciał przed nią uklęknąć i poświęcić jej życie... gdy nikczemnik porwał ją... czy wiesz o jego nazwisku mylordzie?
— Jakim sposobem mógłbym wiedziéć? — zapytał Montalt.
Wincenty zmierzył go przenikającym wzrokiem.
— Nie kłam panie.... — rzekł, gdy nabob podniósł głowę na tę zniewagę — pan ją kazałeś porwać... wiem o tém... jestem tego pewny... a teraz tym sposobem chcę mój dług uiścić: mówię panu, zwróć mi moją narzeczoną... zwróć taką jaką przybyła do twego pałacu.... zawierzę ci jeżeli mnie zapewnisz słowem honoru, że jeszcze jest czas po temu...
Nabob nic nie pojmował, albowiem nie wiedział o nocnéj wyprawie Edwarda i Leona S. Remy, przy pomocy jego pojazdu i dwóch murzynów uskutecznionéj.
— Wdzięczny ci jestem panie Wincenty że ufasz mojemu słowu — odpowiedział jedynie zadziwieniem miotany — lecz niepodobna ażebym uczynił zadość twemu życzeniu... bo jakże mam ci zwrócić to, czego ci nie zabrałem.
— Odmawiasz pan? — szepnął Wincenty przez zaciśnięte zęby — strzeż się mylordzie!...
— Odgrażaj mi... znieważaj... — odpowiedział Montalt — możesz nawet zmusić mnie do wzięcia szpady do ręki panie Wincenty... lecz nie jesteś wstanie mnie rozgniewać... mam bowiem nieomylne przekonanie, że mówisz w dobréj wierze, lecz postępujesz na oślep.
Wincenty milczał przez chwilę.
— Mylordzie! ofiarowałem ci życie... nie chciałeś go przyjąć... teraz pokwitowaliśmy się... niech twoja krew spadnie na ciebie samego... Muszę sam sobie wymierzyć sprawiedliwość, ponieważ jestem wygnańcem i nie mogę wezwać opieki praw kraju mojego...
Montalt znów wydobył pugilares.
— Jaką bronią chcesz mnie zabić mój przyjacielu? — zapytał.
— Będziemy się potykać na szpady — odpowiedział Wincenty — i przekonamy się, czy jutro będziesz ze mnie żartował...
— Jutro mam schadzkę o trzy kwadranse na szóstą... o szóstéj będę wolny... czy zechcesz pan przybyć do lasku Bulońskiego, pod bramę Orleańską?
— Dobrze!
Montalt napisał w pugilaresie pod pierwszém wyzwaniem:
„Szósta... pan Wincenty.”
Ten odwróciwszy się wyszedł, gdy pan kawaler las Matas zacierał sobie ręce za drzwiami.
Gra się rozpoczynała, bankier mieszał karty.
Goście zajmowali miejsca przy stole. W tymże czasie odbywała się mała scena w przedsionku klubu.
Nie każdy miał wstęp do salonów, w których potrzeba było być przedstawionym przez którego z członków.
Stefan i Roger zatrzymani byli w przedpokoju przez lokaja, obowiązanego rozpoznawać wchodzących; napróżno nalegali, przepisy były surowe.
Szczęściem że od rana, jakeśmy to widzieli, szlachetna trójka odgrywała około naboba rolę przypadku i dostarczała mu przeciwników.
Gdy Stefan i Roger zmuszeni byli do odwrotu, spotkali przy drzwiach wchodowych tego poczciwego pana, który ich zaczepił na balu u naboba.
Szlachetny baron był mocno ucieszony z ich spotkania i podał im rękę.
— Ah! ah! — odezwał się — przychodzimy się pocieszyć po troskach miłosnych przy czarnéj i czerwonéj...
— Panie — rzekł Roger z żywością — nie chcą nas wpuścić.. czy możesz nam wejście ułatwić?
— Jak to?... — zawołał Bibandier — będę bardzo szczęśliwym uczynić wam tę małą przysługę.
Zbliżył się poważnym krokiem do kontrolera i szepnął mu coś do ucha.
— Chodźcie panowie... moi młodzi przyjaciele...
Otworzyły się podwoje, a Stefan i Roger weszli nie mając czasu podziękować baronowi, który w trzech susach przebył salę, spiesząc do Roberta stojącego jeszcze za drzwiami.
— Wybornie — rzekł Robert — już mu dwóch nasunąłem.
— Jak to?
— Najprzód Pontatesa... następnie tego gbura Wincentego, który nie wiedzieć zkąd się zjawił, jakby naumyślnie ażeby nam dopomógł.
— Cicho! — rzekł Bibandier — otóż bal się rozpoczyna...
Stefan i Roger przybliżyli się do Montalta.
Ostatni był w paroksyzmie złego humoru Pierwsza zaczepka rozweseliła go raczéj jak zasmuciła, otwierając niejako źródło dla odpływu goryczy, którą miał w duszy; lecz wyzwanie Wincentego, przywróciło równowagę i skupiło jego posępne myśli.
Zachował o tém młodzieńcu przyjazne wspomnienia i w zamian za wyrządzoną przysługę, Wincenty wystąpił przeciw niemu z wyzwaniem na pojedynek.
Montalt nie zgłębiał przyczyny tego dziwacznego przewrotu, lecz doznawał smutnego wrażenia i czuł ciężar na sercu.
W tém usposobieniu moralném ujrzał zbliżających się do siebie Stefana i Rogera.
Malarz był bladym i wzrok miał błędny; Roger przeciwnie, miał lica zaognione i wzrok iskrzący.
Montalt zapomniał co mu Seid o nich mówił, i zdziwił się tylko widząc ich w tém miejscu.
— Jakiż przypadek?.. — zaczął.
Stefan przerwał mu: Pragnęlibyśmy pomówić z panem na osobności — rzekł ozięble i poważnie.
Ukłonił się nabobowi, Roger zaś nie ruszył głową.
Montalt spojrzał na nich kolejno, i wtedy przyszło mu na myśl to, co słyszał od Saida.
— Tak... to mi się nie śniło... mówiono mi iż chcecie mnie opuścić...
— To mało mylordzie! — odezwał się Roger.
— Cicho! — rzekł Stefan. — Przyrzekłeś że mi dozwolisz mówić...
Nabob założył ręce, przypatrując się im ciągle.
— Ah! — zawołał — czy i wy macie cóś do mnie?.. czy przypadkiem nie wykradłem wam kochanek moi panowie?
— Mylordzie!... mylordzie! — przerwał Roger, którego krew zawrzała od oburzenia — to nazbyt, przysięgam... aby żartować z nas... zemsta nie potrzebuje bodźca!...
Montalt rozłożył ręce jakby spadł z obłoków.
— W istocie!... — rzekł — to musi być zakład... a więc odgadłem... przychodzicie szukać zaczepki?...
Roger otworzył usta, Stefan zatrzymał go:
— Mylordzie! — odezwał się zwolna i smutnie — kochaliśmy ciebie powodowani wdzięcznością i szacunkiem... ty sam okazywałeś nam przychylność... pozory mylą częstokroć...
— Pozory! — powtórzył Roger wzruszając ramionami — czyśmy nie widzieli?
Stefan nakazał mu znakiem milczenie.
— Jakżebym pragnął ażebym się omylił — mówił — mylordzie! idzie tu nie tylko o ciebie, ale o dwie młode dziewice...
— Dwie... — przerwał Montałt z uśmiechem — to więc czyni cztery kobiety.
Lekki rumieniec wystąpił na policzki malarza.
— Idzie tu o szczęście mojego życia... i o szczęście Rogera... o nas dwóch mylordzie, których uważałeś za braci... za synów! wiadomo ci, że mieliśmy jedyną nadzieję i oddychaliśmy miłością...
— Chcesz mówić o pannie Djanie i pannie Cyprjanie... — pomruknął Montalt — nie znam ich wcale.
— Pan ich nie znasz! — wykrzyknął Roger gwałtownie — na Boga! kłamiesz mylordzie!...
Brwi Montalta lekko się zmarszczyły.
— Jasno jak słońce — szepnął — że moi młodzi bracia... moi ukochani synowie, wyrażając się językiem pana Stefana... postanowili bić się ze mną... nie mogę temu zapobiedz jak uważam.
Stefan spoglądał na niego żałosnym wzrokiem.
Nie mam zamiaru znieważać ciebie mylordzie — przemówił drżącym głosem — i proszę cię racz przebaczyć memu przyjacielowi... on jest bardzo nieszczęśliwy... gdybyś mógł wiedzieć ile cierpiemy od wczoraj...
Montalt okazał niecierpliwość.
Być może, że od téj chwili, zupełna niewiadomość jaką udawał nie była bardzo szczerą. Być może, pomimo imion Berty i Ludwiki, które przybrały córki stryja Jana, domyślał się rzeczywistości. Lecz żywioł sprzęciwieństwa i fantastyczny jego charakter był mocno podniecony; od rana pociski go dosięgały, i nie potrzeba było tyle, ażeby ocucić dumę jego.
Odtąd nie było strony, z któréjby go można podejść. Przemienił się znowu w człowieka surowego i drażliwego; odpowiadając na prośby z serca pochodzące, obojętném szyderstwem, upierał się z upodobaniem zachować rolę, niemiłosiernego.
Roger z trudnością znosił pomiarkowanie młodego malarza, który opóźniał tylko chwilę gniewu nie tak ze względu na Montalta, jak na Djanę, którą musiałby uważać za straconą dla siebie. Wahał się dopóki mógł; usiłował powątpiewać, bo zaufanie jego było tak nieograniczone jak miłość jego.
— Błagam ciebie mylordzie — rzekł — zważ tylko na nasze udręczenia i racz nam odpowiedziéć... powiedz nam żeśmy się omylili... okaż nam dowód najlżejszy...
Montalt ziewnął.
Wściekłość dławiła Rogera.
— Wiemv o tém... — mówił Stefan — w że masz upodobanie czasami ukrywać twoją dobroć pod pozorną rubasznością... lecz dziś widzisz nas przed sobą ze ściśniętemi sercami... nie naigrawaj się z naszych katuszy...
Nabob ziewnął powtórnie.
— Moi panowie — odezwał się idąc za popędem swéj natury, która raz puściwszy wodze na złéj drodze, przesadnie uważała złe i dobre — znałem wiele dziewcząt w moim życiu: brunetek, blondynek, i innych kolorów... starałem się rozrywać o ile możności... i gdybym miał za każdą nową zdobycz być karanym podobném kazaniem, wyrzekłbym się na zawsze miłostek...
— A więc — odezwał się Stefan podniósłszy głowę — odmawiasz nam wszelkiego zadość uczynienia?
— Przeciwnie, przyjmuję wasze wyzwanie.
— Wybieraj więc pan — odezwał się Stefan — jednego z nas... będzie to pojedynek śmiertelny!...
— Mnie musisz wybrać! — zawołał Roger — ponieważ mówię ci że jesteś podłym i nikczemnym... nie chciałem wierzyć ludziom którzy utrzymują że posunąłeś twoją lubieżność do najohydniejszych nadużyć... lecz wczoraj poznałem ciebie Berry-Montalcie... jesteś pozbawionym serca i honoru!... i jeżeli nic odbiorę ci życia... to ty mnie zabijesz!...
Nabob wydobył z kieszeni fatalny pugilares.
— Ani jeden ani drugi... — szepnął napisawszy parę słów — oszczędzę was obu, moi młodzi towarzysze.
Wściekłość tłumiła głos Rogera.
— Któregoż więc pan wybierasz? — zapytał Stefan.
— Obu was, moi przyjaciele... z tobą rozprawię się o kwadrans na siódmą, z panem Rogerem de Launoy o wpół do siódméj... przepraszam że wam wyznaczam godzinę... lecz nie byliście pierwszemi...
Stefan trzymał za rękę Rogera, który się chciał rzucić na naboba.
Ten pożegnał ich mówiąc:
— W lasku Bulońskim... przy bramie Orleańskiéj... do widzenia!
Ta scena odbywała się w jednym końcu sali. Montalt powrócił do stołu gry, zasiadł pomiędzy grającymi i wyłożył przed siebie stós papierów bankowych.
Nigdy jego piękne oblicze nie było obojętniejsze i zimniejsze.
Stefan wyprowadził Rogera z klubu.
Od kwadransa, jak nabob siedziąc przy zielonym stoliku przegrywał podług zwyczaju, zachowując wzniosły stoicyzm, gdy w tém dał się słyszéć szmer w przedpokoju.
Po kilko-chwilowéj wrzawie, drzwi się uchyliły i wszedł człowiek, którego bezwątpienia nie widziano nigdy w Zebraniu cudzoziemców.
Służący długo opierali się wpuścić go, a ten chcąc się nakoniec dostać do sali szanownego zebrania, wymienił nazwisko Berrego-Montalt. Nabob był jednym z najznakomitszych graczy, i jego protekcja ułatwiłaby wstęp nawet żebrakowi.
Powierzchownie nie było różnicy widocznéj pomiędzy żebrakiem i osobą wchodzącą.
Był to starzec wysokiego wzrostu, którego głowa pochylona na piersi, uwieńczona była białemi jak śnieg włosami. Miał odzież wieśniaczą staroświeckiego kroju, wyszarzaną do nici; na nogach zaś miał saboty wyłożone słomą.
Wszyscy odwrócili głowy, słysząc niezwykłe pukanie obuwia po podłodze sali. Montalt tylko nie raczył na to zwrócić uwagi.
Każdy się zapytywał, co znaczy ta maskarada?
Nasi szlachetni łotrowie stojący na czatach za drzwiami sąsiedniego pokoju, gdzie się jeszcze gra nie rozpoczęła, mogli jedynie rozwiązać zagadkę.
Starzec stanął naprzeciw zielonego stołu, wyprostował się i jego podniesiona głowa ukazała twarz szlachetny i czcigodny sześćdziesięcio-letniego starca.
— Kto z panów — odezwał się łagodnym i stałym głosem — jest pan Berry-Montalt?
— Ja nim jestem — odpowiedział nabob nie odwróciwszy się.
— Proszę więc z sobą — rzekł starzec — mam z panom co pomówić.
Montalt nie ruszył się.
— Mój zacny panie — rzekł tylko — zdaje mi się, że wiem o co idzie... czy nie o porwanie dziewczyny?
— Mojéj synowicy — odpowiedział starzec z prostotą.
— Twojéj synowicy... mniejsza o to — odezwał się nabob — przychodzisz wyzwać mnie na pojedynek...
— Prawda... — mówią że pan jesteś tak bogatym, że nie obawiasz się sprawiedliwości praw...
Montalt otworzył pugilares na stole.
— Mylordzie! — odezwał się jeden z grających — czy zechcesz przyjąć wyzwanie tego biedaka?...
— W lasku Bulońskim, przy bramie Orleańskiéj — mówił zwolna nabob, zamiast odpowiedzi.
— Lecz spojrzyj pan na niego — mówili obecni.
— Jakież nazwisko mam napisać? — zapytał Montalt trzymając ołówek.
— Jan de Penhoel — odpowiedział starzec.
Montalt wzdrygnął się i chciał spojrzeć na starca, lecz się pomiarkował.
Nagła bladość pokryła lica jego, ręka drżała mu widocznie gdy pisał w pugilaresie na czwartéj linji:
„Jan de Penhoel... o trzy kwadranse na siódmą.”

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Za drzwiami sąsiedniéj sali, nasi szlachetni łotrowie nie posiadali się z radości.
— Komedja odegrana! — rzekł Robert do swych towarzyszy — stary szczególniéj był przewybornym... odtąd przypuściwszy nawet że nie zginie w pięciu pojedynkach... od piętéj z rana będziemy panami stanowiska... niech mnie djabli porwą, jeżeli byliśmy kiedykolwiek w lepszém położeniu!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.