Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część czwarta/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziewice nocy albo anioły rodziny |
Wydawca | J. Breslauer |
Data wyd. | 1853 |
Druk | Drukarnia J. Kaczanowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Djana i Cyprjana powróciły o świcie do pałacu Montalta, dokąd przywiozły Blankę, która ich nie poznała w ubiorze męzkim. Korzystając z pozwolenia które nabob udzielił, przysposobiły dla niéj pokój.
Murzyni wykonywali ich rozkazy, jakby te pochodziły od samego naboba.
Gdy Blankę umieściły w łóżku, Djana i Cyprjana mając jeszcze dopełnić ważnego obowiązku, pomyślały o poddaszu przy ulicy Abbaje.
Przebrały się z odzieży męzkiéj i przywdziały swój ubiór wieśniaczy.
Wyszły znowu z pałacu, lecz tą rażą pieszo odbywały te drogę, którą poprzednio w pojeździe przebyły.
Zaledwie 12 godzin upłynęło jak opuściły swoją ubogą izdebkę pod przewodnictwem pani Kokardy. Ileż to zaszło wypadków od wczorajszego wieczora...
Poszły prosto na poddasze.
Już było widno, a jednakże przez szpary przepierzenia, Djana i Cyprjana nie mogły nic rozróżnić, ponieważ światło późno tam dochodziło; izdebka bowiem miała tylko małe okienko o jednej szybie zakopconéj.
— Oni śpią jeszcze; nie przebudzajmy ich — szepnęła Djana.
Cyprjana dodała:
— Zejdźmy do naszego pokoju... powrócimy później...
Wszedłszy do swego nędznego pomieszkania, gdzie tak często łzy roniły, serca biły w nich gwałtownie.
Dni niedoli minęły, a ci których kochali, będą szczęśliwymi.
Doznawały w zupełności zadowolenia, jakiego się doznaje oglądając miejsce, w którém się cierpień doświadczało.
Wspomnienia dnia wczorajszego wydawały się im bardzo dawnemi; a przyglądając się z upodobaniem przedmiotom będącym w ich pokoju, powątpiewały prawie że były tak dalece nieszczęśliwemi.
— Czy przypominasz sobie siostro — mówiła Cyprjana — obie klęczałyśmy tu wczoraj, gdy pani Kokarda do nas przyszła.
— Wczoraj? — powtórzyła zadumana Djana — byłoż to wczoraj?
— Oh! tak! wczoraj byłam tak głodną... ty zaś nie uskarżałaś się... nigdy nie wyrzekałaś... lecz pewną jestem żeś cierpiała...
— Cierpiałam nad tobą... i nad panią... oh! to mnie rozdzierało serce jedynie, że nie mogłyśmy nieść jéj pomocy.
Cyprjana podskoczyła z radości.
— Pani... nasza najdroższa pani... jakże Bóg jest dobrym, że nas uszczęśliwił... wyratujemy ją z nędzy i powrócimy jej Blankę...
Djana uklękła przed obrazem Boga-Rodzicy.
— Będziemy ją znowu widziéć uśmiechającą się jak dawniej.., oh! Matko Boża! przyjm nasze dzięki... gdyż my ją tak kochamy, jak tylko dzieci własną-matkę kochać mogę... jéj szczęście jest nam droższe jak własne...
Cyprjana uklękła przy siostrze i obie się modliły; poczém powstawszy, położyły się w łóżko bez zamiaru uśnięcia, jak raczéj dla wypoczynku po zbytecznym znużeniu; a leżąc tak i rozmawiając, sen pomimowolnie skleił ich powieki.
Minęło parę godzin, gdy Djana się przebudziła i wyskakując z łóżka wydała okrzyk zdziwienia; słońce południowe przenikało już przez okno.
— Jak to! — mówiła także przebudzona Cyprjana — czyśmy spały?
— A w tém czasie być może, oni głód cierpieli... — dodała Djana. — Chodźmy!...
I pobiegły na schody.
Stanąwszy przed przepierzeniem, napotkały nieprzewidzianą zaporę. Wszystkie bowiem szczeliny były pozatykane, i z téj przyczyny nie mogąc nic widziéć, ani słyszéć żadnego szelestu wewnątrz, Cyprjana przebiła palcem wilgotny papier zakrywający jedną ze szczelin i przyłożyła oko do otworu, z którego zepsute powietrze tak silnie uderzyło na jéj twarz, że musiała się cofnąć.
— Cóż to znaczy?... — rzekła nic nie dostrzegłszy.
Djana spojrzała przez otwór.
Widziała Penhoela rozciągniętego na sienniku z założonemi na krzyż rękami, panią zaś opartą o mur, któréj twarz była trupiéj bladości. Na środku izby spostrzegła tlejące węgle.
Odgadła wszystko.
— Oh! moja siostro! oni chcieli sobie odebrać życie... i dałby Bóg, ażebyśmy nie przyszły za późno...
Dziewice drżące, przy wspólnych usiłowaniach zdołały unieść od spodu jedną z desek słabo umocowanego przepierzenia i tym otworem wcisnęły się do mieszkania, poczém deska własnym ciężarem zakryła otwór.
Marta nie w marzeniu zatém ujrzała Djai Cyprjanę; powietrze które jéj twarz ochładzało, pochodziło z okna, które dziewice natychmiast otworzyły, będąc tu jak zawsze i wszędzie duchami opiekuńczemi Penhoelów.
Jeżeli się oddaliły w celu wezwania pomocy, to bezwątpienia nie na długo.
Marcie odurzonéj wyziewami, zdawało się że znikły, gdyż nie mogła pojęć jak wyjść mogły. Deska bowiem opadła na miejsce i przepierzenie pozornie było nienaruszone.
Lecz bystrzejszy wzrok był zwrócony na tę scenę:
Pan Robert de Blois nie wierząć w nadprzyrodzone zjawiska, wyszedł z klubu cudzoziemców przekonany, że pięć pojedynków przysposobionych przez niego, zagrażały życiu Monlalta; wsiadł do dorożki i pojechał na ulicę ś. Małgorzaty.
Był to przykry krok dla niego, bo lubo od dawna pozbył się przesądów, doznawał jednak pewnego wstrętu zbliżać się do swych ofiar.
Penhoel ocalił mu życie... mieszkał pod jego dachem i żywił się chlebem jego... a za to wszystko, zawdzięczał mu najczarniejszą zdradą...
W wesołych chwilach, pan kawaler las Matas inaczéj to uważał, wraz z swemi towarzyszami naśmiewając się często z wypadku Penhoela. Lecz obecnie, gdy się narażał na widok tego nieszczęśliwego, zniszczonego, poniżonego i moralnie zabitego, pan las Matas doznawał niejako wyrzutów sumienia.
Gdyby przynajmniej co skorzystał z nędzy Penhoela... lecz stało się inaczéj... bo stary łotr Pontales zebrał plon przez niego zasiany.
Zresztą nie wypadało się cofać. Interess nakazywał porozumie się z Penhoelem, ażeby się pomścić nad Pontalesem.
Robert zadrżał z radości pomyślawszy o tém. Cóż u djabła! przecież tu chodziło o własny interess Penhoela, gdyż nie chciał od niego pozyskać darmo podpisu upoważniającego do odkupu dóbr, i był gotów dać mu parę biletów 1,000 frankowych.
Jakaż radość dla Penhoela mieć kilka tysięcy franków w jego położeniu.
Robert idąc po zniszczonych schodach, utwierdzał się w mniemaniu, że odgrywa rolę dobroczyńcy. Jednakże stanąwszy pod strychem, zaczął się znowu wahać. Zajrzał przez otwór od klucza, dla zbadania stanu rzeczy.
Wtedy właśnie ujrzał Djanę i Cyprjanę, które się dostały przez odchyloną deskę, i otwierały pospiesznie okno.
On także domyślił się wszystkiego, lecz najwięcéj go zastanowiła obecność dziewic.
Zdaje się — pomyślił — że niepodobna postępie kroku, ażeby nie zetknąć się z niemi.
Gdyby nie przeklęty wypadek który ich tam sprowadził, Robert byłby pierwszym w odegraniu roli wybawcy.
Pomimo złego humoru i tych przykrych uwag, patrząc przez otwór od klucza, spostrzegł jak złoto potoczyło się na podłogę.
— Oh! w tém znać naboba — pomyślał marszcząc brwi — hultajki są u niego... jeżeli tak... niepodobieństwem jest żyć spokojnie... dobrze się stało żem rozpoczął wojnę... ah! łotrze Bibandierze... gdybyś był dopełnił twego obowiązku...
Przez chwilę powziął zamiar zbiedz ze schodów i uprzedzić o tém Lolę która w pobliskości mieszkała, ażeby śledziła dziewice gdy się oddały, lecz w tém Cyprjana i Djana podniosły deskę i znikły mu z oczu.
Amerykanin zmienił myśl poprzednią.
Był pewnym, że dziewice nic nie mówiły odkąd ich widział przez dziurkę od klucza. Ponieważ ustępowały mu miejsca, była to więc sposobność uprzedzenia ich, a nadewąszystko pospiesznego działania.
Klucz był zewnątrz drzwi, gdyż go tam Penhoel pozostawił. Amerykanin wszedł bez szmeru, zbliżył się śmiało do Remigeusza który dotąd zmysłów nie odzyskał, i zatrzymał się przed panią; następnie brzęknął z lekka złotem leżącém na ziemi.
Marta otworzyła na pół oczy, lecz je zmrużyła natychmiast przejęta trwogą.
— Pani! — odezwał się Robert zwolna — racz mnie wysłuchać na miłość Boga!... przyjdź do siebie... już dawno tu jestem pragnąc ciebie ratować... przez litość! nie odpychaj mnie od siebie, i bądź przekonaną że jestem twoim przyjacielem...
Marta ocknęła się nagle, przejęta myślą niespodzianie powstałą.
— Moja córka!... — rzekła — cóś zrobił z moją córkę?
— Czy p. Jan Penhoel nie otrzymał mego listu? — zapytał Amerykanin.
— Nie wiem — odpowiedziała Marta składając ręce — lecz proszę pana, powiedz mi co się stało z moją córkę?...
— Nie śmiałem podpisać listu — mówił Robert zamiast odpowiedzi — z obawy, że p.
Jan nie zechce mi wierzyć... jest to wielkie nieszczęście wzbudzić nieufność w osobach, które szanujemy i kochamy...
— Oh! panie panie!.. — przerwała Marta — dla czegóż mi nie chcesz mówić o mojéj córce?...
— Mówiłem o niéj w moim liście... wysłuchaj mnie pani... nie jest to stosowne miejsce do objaśnień... Dziedzice Penhoel u nie powinni tu dłużéj pozostać... przyszedłem zabrać ich z sobą...
— Zabrać nas?... — powtórzyła Marta odwracając oczy — ty panie?...
Robert przybrał minę przymusowego ukorzenia. Pomimo tego spojrzał na przepierzenie, i czuł iż te odwiedziny źle się rozpoczynały. Nie można było długo rozprawiać, lecz działać z pośpiechem, gdyż przeczucie mówiło mu, że dziewice niebawem powrócę.
— Zasłużyłem na to... — pomruknął spuszczając głowę — wiem dobrze że musisz mnie nienawidziéć... a jednakże jeżeli to jest prawdą, że każdy błąd może być wynagrodzonym, spodziewam się kiedyś przebaczenia twego... i choćbym go nigdy nie pozyskał — dodał udając silniejsze wzruszenie — jeszczebym sobie winszował, że uiściłem się w części z długu wdzięczności, ocalając wam życie.
— A więc to pan?... — odezwała się Marta.
Amerykanin obejrzał się w około, jakby go to zapytanie bardzo zadziwiło.
— Któżby mógł być inny? — zapytał.
— Nie wiem — szepnęła pani, jakby do siebie — zdawało mi się... moja biedna głowa jest tak słabą... jednakże jestem pewną że widziałam złoto...
— Pragnąłem przynieść go wcześniéj — odpowiedział Robert — lecz i ja także byłem w niedostatku... Gdy wygnali państwa z Penhoelu, czy pani sadzisz że tam pozostałem...
Otwarte drzwi i okienko dostarczały powietrza w obfitości, skutkiem czego ciężar gniotący pierś Marty, ustępował i odzyskiwała zwykłą przytomność umysłu. Remigeusz powracał do życia; poruszał się na materacu, i obecnie był pogrążony w śnie wynikłym jedynie z pijaństwa.
Marta spojrzała na Roberta.
— Nie mamy już nic panie — rzekła — i nie wiem jaki mieć możesz interess ażeby nas na nowo oszukiwać...
— Oh! — odezwał się Amerykanin wznosząc oczy do nieba — czyliż mnie Bóg nie ukarał... nie chcę uniewinniać moich błędów... wyznaję że dałem się uwieść podstępnym słówkom Pontalesa... połączyłem się z nim przeciwko twojemu mężowi... byłem surowym dla ciebie pani... lecz przysięgam ci pani, że w tém wszystkiém miałem tylko cel jedyny... mówiłem sobie: majątek który pożyczam od ojca, wrócę go córce, gdy się z nią ożenię... chciałem ciebie przymusić ażebyś mi ją oddała... moja miłość była tak wielką, że wszystko usprawiedliwiała w moich oczach... byłem zaślepiony, widząc tylko Blankę na świecie... i nie dostrzegłem, że Pontales używał mnie jedynie za narzędzie swéj podłéj zdrady.
Zatrzymał się, jakby mu wzruszenie nic dozwalało mówić więcéj. Marta słuchała go niedowierzając wprawdzie, lecz już zwracała uwagę. Długotrwałe nieszczęścia, które ją przygniatały, nadwerężyły nieco siłę jéj rozsądku.
— Nadszedł dzień złowrogi — mówił Robert — porwałem twoją córkę, gdyż młody Pontales chciał ją miéć za swoją nałożnicę... twoją córkę — dodał ciszéj, gdy Marta ukrywała oczy w dłoniach — która już była małżonką moją przed Bogiem... téjże saméj nocy gdy was wydalili, i mnie wygnali również... w Paryżu szukałem was długo... Powiedz mi pani, czyś nie otrzymywała czasem tajemniczych zasiłków?...
Robert powiedział to na traf.
— Jak to?... — zawołała Marta... — a więc chleb który nas utrzymywał przy życiu...
— Bytem zbyt ubogim, ażebym mógł więcjé świadczyć... — odpowiedział chytrze Amerykanin. — Od dzisiaj dopiero los zaczął się do mnie uśmiechać... tego rana otrzymałem znaczną summę i to mnie bardzo uszczęśliwiło, gdyż pomyślałem o tobie pani i o Blance — dodając odwróciwszy oczy — przy pieniądzach jesteśmy silni, i będziemy mogli ją wynaleźć...
— Wynaleźć ją! — wykrzyknęła Marta uniósłszy się z miejsca.
— Wyraziłem to wszystko w moim liście... oh! to okropne nieszczęście...
— Lecz nic mi pan nie mówisz co się stało... — przerwała Marta.
Amerykanin przyklęknął na jedno kolano.
— Przyszedłem do ciebie pani — mówił z złożonemi rękoma — ażeby uzyskać twoje przebaczenie i powiedziéć: wynajdziemy ją razem!...
Marta powstała chwiejąc się na nogach!
W téj chwili, Remigeusz przebudzony poruszał się i usiłował podnieść.
Amerykanin spojrzał na przepierzenie, bo zdawało
mu się że dosłyszał szelest. Teraz sekunda opóźnienia, mogła wszystko zniweczyć. Pochylił się z żywością do Marty:
— Wiem gdzie jest twoja córka... czy chcesz pójśdź ze mną pani?...
Marta postąpiła ku drzwiom.
Niepodobna było porozumiéć się z Penhoelem. Robert wziął go pod rękę i zaciągnął na schody.
Wyszli. Pani szła naprzód.
Robert zamknął drzwi i umieścił w dorożce małżonków.
Gdy Djana i Cyprjana powróciły zadyszane, nie zastały nikogo w opuszczonym dymniku.