Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część pierwsza/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Boston.

O dwie dobre mile bretońskie najwięcej, cokolwiek na prawo od drogi do Vannes, rzeczkę Oust (Ust) przecina w połowie wysoki pagórek płynąc do bagien Glenaku. Pomiędzy dwoma częściami pagórka wije się jedynie wązkie koryto rzeczki, zdaje się że tu ziemia skopany została ludzką ręką.
Na wschód podwójnej spadzistości pagórka, okolica jest górzystą i przedstawia dziki krajobraz. Ku północnemu zachodowi przeciwnie, dolina się rozprzestrzenia przy samej szyi wyżłobionej przez koryto Usta i tworzy rozległą równinę, która się rozciąga jak okiem dosięgnąć można pomiędzy dwoma rzędami pagórków równolegle położonych.:
W lecie są to obszerne zielone łąki, pośród których wzrok ściga w oddaleniu kierunek rzeki Ust i dwóch lub trzech pomniejszych strumyków, oddalających i wijących się, podobnych do wązkich wstęg srebrnych. W zimie jest to wielkie jezioro, które toczy bałwany podobnie jak morze i gdzie rybacy trudnią się łowieniem muszli perłowej macicy.
W lecie jak tylko wzrok dosięgnąć może, widzieć się dają pasące stada małych koników kudłatych, wesołych jałoszek potrząsających drewnianemi jarzmami, karłowatych baranów których mięso jest ulubionym przysmakiem smakoszów departamentu Jle i Vilaine.
Ze wszystkich wiosek i folwarków okolicznych wysyłają trzody na te wspólne pastwisko. Kraj jest ubogi; każdy korzysta z gratki, i są takie miesiące w roku, w których niezliczone trzody pasą się od szyi rzeki Ust zwanej portem kruczym, aż do okolic Vilaine. Bagna Glenaku i Ś. Wincentego zamienione w rozległe łąki, przedstawiają podówczas widownię błogiéj arkadji. Widać tam tylko pasterzy leżących na murawie i pasterki przędzące kądziel. Długie piszczałki zastępują prawie flety i często po obu brzegach rzeki nucą kolejno zwrotki pieśni wiejskich. W zimie ślizgają się tam gdzie latem pasły się trzody. I wtedy zaledwie widzieć się daje kilka kępek trawy na jednostajnej powierzchni wielkiego jeziora, na którym wodne ptaki w licznych gromadach, zastępują zgłodniałe trzody.
Tam gdzie swobodne życie upiękniało dolinę, następuje posępna i głucha pustynia, w pośrodku któréj, w czasie zimnych poranków wznosi się olbrzymie widmo białej niewiasty[1]. Konfiguracja sama położenia miejscowego sprawia to, że przemiana następuje prawie zawsze z zadziwiającą szybkością. Czasem w kilku godzinach przekształca się krajobraz i nigdy nie trwa dłużej nad noc jedną.
Przez zatokę portu kruczego napływają główne wody tego małego morza z połączonych rzeczek Ust i Werna.
Ust, jest spokojną rzeczką której koryto wije się wężykowato lecz Werna spływająca z okolic górzystych, przybiera przy najdrobniejszym deszczu i wówczas jej wązkie koryto zamienia się w groźny potok.
Począwszy od jeziora z którego wpływa o kilka lieu[2] od opisanéj doliny, aż do portu kruczego, górzystość okolicy zabezpiecza od wylewu, lecz przebywszy podwójny pagórek, wszelka zapora znika i woda odtąd nie napotyka żadnej zawady. Ust i Werna przebywają z szumem wązką szyję i rozlewają swoje wody na równinę, zkąd trzody uciekają.
W chwilach przyborów perjodycznych i nagłych, konny goniec puszcza się od źródeł Werny i wyściga cwałem postęp « wylewu. Bieży wzdłuż brzegów rzeczki i staje przed bagnami gdzie zapomocą trąby, w smętnych tonach oznajmia zdala groźną wodę.
W pół godziny po odezwaniu się trąby słyszeć się daje wielki szelest w szyi i masa piany wyrzucaną bywa na drogę Redońską która najprzód znika pod wodą.
Że szczytu pagórka przerzniętego przez połowę portem kruczym, krajobraz jest zawsze przepyszny, czy Ust i Werna płyną spokojnie w swoich korytach, czy też wylew rozpościera swoją błękitnawą powłokę na przestrzeni niedościgłej wzrokiem. Bagniska otoczone są pagórkami na grzbietach których piętrują się w oddaleniu domy wiosek, nad któremi wznosi się wysmukła i szara dzwonnica parafialna. W kierunku Vannes spostrzegać się daje czarne pasmo lasu Penhoel przed którym widać piękny zamek noszący niegdyś tęż nazwę, a który w epoce obecnej należał do p. Pontales.
Z drugiej strony przedzielonego pagórka ku północy i na wschód rozciągają się gładkie jak aksamit rośliny które o trzy mile ztąd dotykają miasteczek Renale i Ś. Jana. Jak daleko wzrok dosięgnąć może, spostrzegać się daje barwa różowa melancholijna tych krzewów, pośród których odznaczają się białe skrzydła. wiatraku.
Nad brzegiem Ustu i na przeciwległej stronie drogi Redońskiej, stoi chatka pokryta słomą przez pół ukryta pomiędzy pniami kasztanów zasadzonych na spadzistości.. Jest ta chatka przewoźnika portu kruczego, którego prom stoi przy otworze szyi.
Pod tą chatą i wzdłuż samej szyi ciągnie się gruby mur z cegły, równie starożytny jak najstarożytniejsze podania miejscowe. Mur ten wzniesiony do 20 stóp nad wodę, spuszcza się ukośnie i utrzymuje dotąd bez skaz i rozpadlin pod pokryciem bluszczu. Przy jego końcu wschodnim wznosi się mała baszta przez pół zrujnowana, którą wieśniacy zowią Wieżą młodszego.
Jest to wszystko co pozostało z zamku warownego należącego do familii Penhoel, który kiedyś bronił przeprawy przez Ust.
Mur gruby łączył niegdyś linje obronne, do których należała wieża młodszego i która górowała nad okolicą.
W 1817 te groźne fundamenta nie miały już uwieńczonego przedpiersienia z strzelnicami, i służyły tylko za podnóże małemu zameczkowi, wzniesionemu przy końcu panowania Ludwika XV.
Tam mieszkała do rewolucji młodsza gałęź zamożnej rodziny Penhoelów, gdy starsza przebywała w wielkim zamku będącym obecnie. w posiadaniu Pontalesów.
Mały zamek czyli pałacyk zachowany był w dobrym stanie i zbudowany w dość gustownym stylu; lecz wzniesiony nad rzeczywistą przepaścią i na krańcu nagiej platformy, wydawał się posępnym i opuszczonym.
Fasada jego składająca się z głównego frontu i dwóch skrzydeł pod kątami stykających się, zwrócona była na bagniska i zdawała się spoglądać melancholijnie przez zielone wzgórza Glenaku na starożytny zamek zamieszkały niegdyś przez starszą linję Penhoelów. Pomimo odległości, można było dostrzedz dumną budowę zamku, który się wznosił okazale na szczycie najwyższego pagórka okolicy, i otoczony przepysznym pasmem krzewów......
Od kilku chwil już się zmierzchło; było to prawie we dwie godzin po tem, jak p. Robert de Blois i jego służący opuścili oberżę pod uwieńczonym baranem.
Ust płynęła spokojnie pomiędzy dwoma spadzistościami szyi i pomimo zapadającej ciemności, można było dostrzedz rozmaite żyły wody wijące się po bagnach, oznaczone białemi smugami na czarnéj trawie.
Część drogi Redońskiej spuszczająca się do Portu kruczego. była zupełnie suchą i małe bałwanki pluskające przy ujściu, zaspakajały obawę niebezpieczeństwa. Pomimo tego, mieszkaniec miejscowy, świadomy okoliczności towarzyszących, byłby instynktownie poznał przybliżanie się nieodzownej klęski.
Bagniska w istocie o tej godzinie pogrążone były w zupełnéj ciszy. Trzody powróciły do zagród, małe zaś koniki bretońskie nie obawiają się spędzać nocy jesiennych pod gołem niebem. Tego wieczora bagna były puste.
Drugą oznaką trwogi niemniej uderzającą, było małe światełko błyszczące pośród kasztanów będących przed chatą przewoźnika.
Benedykt Haligan, przewoźnik przy porcie kruczym, nie byłby zapalał latarni bez znaczenia.
Oprócz tego światełka, nie można było nic dostrzedz na polu, i chcąc ujrzeć inne światło, potrzeba było spojrzeć po nad pagórek gdzie błyszczały słabo szyby pałacyku.
W tym pałacyku, rodzina Penhoelów zgromadzoną była w obszernym salonie, którego skromne ozdoby pochodziły z XVIII wieku. W głębi dużego kominka z brunatnego marmuru płonęły suche gałęzie z których żywy płomień oświecał prawie równie pokój jak mgły odblask swiéc.
Zastalibyśmy tam zebranych i pędzących długie godziny poprzedzające wieczerzę, wszystkich tych, o których ojciec Géraud wspomniał w ostatnim rozdziale. Przy jednym rogu kominka około kwadratowego stolika, siedzieli grą zajęci: pan Penhoel, stryj Jan i dwaj goście.
Remigeusz Penhoel miał lat 35, był silnéj budowy i mógł uchodzić za przystojnego. Jego kształtne rysy zacierały się pod nabrzmiałością w skutku tycia, a kędziory jego włosów szatyn spadały na czoło pozbawione energii. Ogólną cechą jego oblicza była ociężałość i lenistwo
Stryj Jan był starcem. Niepodobna wyobrazić sobie postaci szlachetniejszej i szanowniejszej. Dobroć nieograniczona malowała się w jego niebieskich spuszczonych prawie zawsze ze skromnością oczach. Jego szerokie i cokolwiek zapadłe czoło, uwieńczone było siwemi włosami lekkiemi i cienkiemi. Uśmiech jego był myślący i powabny jak uśmiech kobiety.
Mówił mało, gdy zaś mówił, dziwiono się słysząc głos słodki i dźwięczny wychodzący z ust sześdziesięcio-letnich.
Nosił kaftan wełniany podobny do wieśniaczego z okolic Morbihan, na nogach miał saboty wyłożone baranią skórą.
Dwaj inni grający w karty, byli to panowie: Chauvette nauczyciel szkoły w miasteczku Glenak, i Protazy Hivain prawnik wiejski trudniący się interesami sądowemi w okolicy na 5 do 6 mil obwodu.
Bretonowie zamiłowani są w pieniactwie prawie tak namiętnie, jak mieszkańcy niższej Normandii; są niektóre tak ubogie mieściny, że mogą utrzymać lekarza, a jednakże mają swego prawnika.
To jest podobne do małych drzewek pospolicie suchych, ogołoconych z gałęzi na których spoczywa gruba i obrzydliwa gąsienica.
Pan Chauvette był to młody mężczyzna otyły, prostego umysłu, spokojnych obyczajów, zadowolony ze wszystkich oprócz z p. Chivaina swego głównego nieprzyjaciela.
Prawnik był szczupły, suchy, żółciowéj komplexii, który usiłował ciągle się uśmiechać. Pomimo swej uniżonej i ułożonéj uprzejmości, można w nim było odgadnąć zawiść i złośliwość. Jego długa koścista głowa pokryta czarnemi i płaskiemi włosami, podała myśl panu Chauvette nadać mu nazwisko naukowe Makrocefata, i ile razy zacny nauczyciel. dopuszczał się tego żartu, dodawał jako objaśnienie:
„Jest to rodzaj owadów koleopterów, których nazwa pochodzi z greckiego i które mają długie głowy podobnie jak p. Hivain.
Na stole oprócz kart i świéc łojowych, leżało pięć pudełek marek i drukowana tabliczka mieszcząca przepisy bostona Fontenblowskiego.
Przy drugim rogu kominka, zajmowało miejsce liczniejsze grono, w którym płeć piękna była liczniejszą. Tuż przy ognisku, kobieta młoda, której twarz kształtnej piękności wyrażała powabną godność, siedziała przechylona w obszernej berżerce. Trzymała w swoich objęciach młodą dziewicę 12 letnią której blond główka opierała się na jej łonie.
Była to wice-hrabina Marta de Penhoel i jej córka Blanka, którą dobrzy wieśniacy przezwali aniołem.
Ludzie wiejscy są poetami. Mówiono że Anioł z Penhoelu był zbyt dobrym i pięknym dla tej ziemi, i że Bóg powoła ją wkrótce do raju...
To mniemanie zdawała się potwierdzać chorobliwa bladość ukazująca się na czole Blanki, w jej nadzmysłowej urodzie upatrywano słabość i melancholię.
W téj chwili zdawała się spoczywać. Nie widać było błękitu niebieskich jej dużych oczu i jej długie rzęsy spadały na lica,
Kształty dziecinne lecz powabne jej ciała odznaczyły się na kolanach jej matki która ją trzymała w swoich objęciach i której wzrok spuszczony wyrażał namiętne przywiązanie.
Matka i córka tworzyły piękny obraz, przedstawiający zaniedbanie i miłość.
Pan Penhoel odwracał czasami oczy od kart i spoglądał na nich przelotnie. Przypatrując się im ukradkiem, trudno było wyrzec jakiego rodzaju uczucie niezadowolenia zasępiało jego oblicze.
Uśmiech: jego radością nacechowany barwił się goryczą. Kładł wtedy karty na stół i nalewał sobie wódki w kubek srebrny stojący na serwantce obok niego.
Był jeszcze ktoś inny; który częściéj spoglądał na Anioła; był to młodzieniec 18 letni w kaftanie z grubego sukna i w spodniach z surowego płótna. Długie jego włosy ciemno szatyn rozdzielały się na szczycie czoła i spadały mu na ramiona. Rysy twarzy były śmiało odznaczone, i cera jego ogorzała od słońca, cechowała przedwczesną dojrzałość. Był pięknym pomimo posępnego i prawie dzikiego blasku jaśniejącego w jego oku.
Był to Wincenty, syn ubogiego stryja Jana i jedyny potomek w. linji męzkiéj nazwiska Penhoelów.
Jego powieka szeroka i płomienista zwracała się na jego kuzynkę w skutku siły niezależnej od jego woli. Blanka lubo dziecko, wznieciła w nim gwałtowną miłość posuniętą do namiętności.
W téj miłości mieściło się uwielbienie, szacunek, zachwycenie. Była to cześć, ale była też i boleść, gdyż silna natura młodzieńca zdawała się częstokroć uginać pod dolegliwemi myślami.
Stał opodal, pomiędzy dwoma gruppami podpierając głowę dłonią, która się gubiła w kędziorach nieutrefionych gęstych włosów. Zachowywał milczenie. Jego otrętwiałość zupełna nastręczyć mogła myśl że usnął, gdyby jego spojrzenie płomieniste nie sprzeciwiało się temu mniemaniu.
Za wice-hrabiną którą będziemy nazywać panią stosując się do przyjętego zwyczaju w pałacu, stał młodzieniec i dwie młode panny szepcząc i śmiejąc się z cicha.
Młodzieniec który się nazywał Roger de Łaunoy, był prawie w równym wieku z Wincentym; był to chłopiec piękny. figlarnego oblicza, zwinny i lekki, prawdziwy paź, lecz paź uważany w wigilią złowrogiego dnia, w, którym miłość przemienia go w posępnego.
Jego dwie towarzyszki mogące mieć po lat 14 do 15, były najpowabniejsze istoty, o jakich wyobraźnia malarza marzyć zdoła.
Obie ubrane były jak wieśniaczki stosownie do woli stryja Jana ich ojca; lecz w ich ubiorze odznaczała się tak ponętna zalotność, że nie jedna piękna dama pozazdrościłaby im tej odzieży. Ich długie włosy jednakiej barwy, środkującej pomiędzy ciemno-szatyn i czarną, spływały w obfitych puklach z pod czepeczków ściśle przystających do głowy. Przy każdém poruszenia, widać było te gęste włosy igrające około ich białych szyjek na których zawieszone były czarne aksamitki ze złotemi krzyżykami. Ich kibicie gibkie i wysmukłe, uwięzione były w gorsetach bawełnianych brunatnych, a od tych spadały krótkie spódniczki w kraty. Nie brakowało do ich ubioru wieśniaczego, fartuchów niebieskich i trzewików ze sprzączkami mosiężnemi. i
Obie były wysokie i prawie równego wzrostu i na tém ograniczało się ich podobieństwo.
Zdarzyło się zapewne widzieć czytelnikowi dorosłe dziewice, których rysy twarzy różnią się oczywiście, lecz które pomimo tego zbliżone są do siebie tajemniczemi cechami, mają one jak mówią postacie familijne, są podobne do swéj matki, lecz nie są podobne do siebie.
Takiemi była Djana i Cyprjana Penhoel. Brakowało tylko wspólnéj cechy, do której można było porównać ich powabne twarzyczki; matka ich odumarła od lat wielu, i nic w nich nie przypominało poważnej i słodkiej fizjonomji stryja Jana ich ojca.
Ci, którzy sobie przypominali starszego brata wice-hrabiego, nieobecnego w kraju od lat 15, utrzymywali że ich uśmiechy przypominały jego uśmiech; lecz wspomnienie o Ludwika Penhoel było zbyt drogie w okolicy i gdy się myśli o ukochanych osobach nieobecnych, tworzą się często dość dziwaczne wnioski.
Cyprjana i Djana urodziły się po wyjeździe Ludwika z domu rodzicielskiego.
Cyprjana miała duże czarne oczy, rysy twarzy nadzwyczajnie delikatne których całość przedstawiała krnąbrną wesołość. Oczy Diany były ciemno-szafirowe. W jej młodej twarzyczce było cóś myślącego i wytrwałego. Gdy jej fizjonomja poważniejsza jak siostry wyjaśniała się przez uśmiech, zdawało się widziéć Cherubina zstępującego na padół ziemi.
Obie siostry widywano zawsze razem. Dobrzy ludzie do obu byli zarówno przywiązani i zdawało się każdemu, że spotkanie z niemi zwiastowało szczęście.
Ich skłonności różniły się i zbliżały podobnie jakich oblicza, lecz obie miały jedno prawie serce.
One ożywiały wesołością dom Penhoela. Ich niewinne i żywe uniesienia radości, pokonywały jednostajną smętność pałacu.
Równie jak ich czcigodny ojciec, kochały nad wszystko w świecie panią, dla pani poskramiały wrodzoną żywość swej natury. Byłyby szczęśliwe, gdyby mogły poświęcić swoje życie na usługach i uwielbieniu pani.
Marta de Penhoel tak dobra dla wszystkich, rzecz dziwna, surową i oziębłą była względem obu sióstr gotowych na klęczkach słuchać jej rozkazów. Możnaby nawet powiedzieć, że ją niecierpliwiło ich pieszczotliwe przywiązanie. Inną razą wprawdzie, lecz to się rzadko zdarzało, wzrok jej rozrzewniał się przypatrując ich urodzie, i tajemne wzruszenie zdawało się przechodzić z jej serca do twarzy. Djana i Cyprjana uważały za najszczęśliwsze chwile dla siebie, gdy pani przyłożyła usta do ich czoła, obdarzając pocałunkiem przeciągłym, słodkim, prawie macierzyńskim.
Niestety... te chwile bardzo były rzadkie! Pani zdawała się żałować swoich pieszczot, jakby jej podstępnie pochwyconą została cząstka namiętnego przywiązania, jakim pałała dla swej córki.
Djana i Cyprjana dalekie od zazdrości, rozciągały do swej powinowatej, tkliwe poświęcenie jakiém tchnęły dla pani.
Rozmawiając i śmiejąc się obie siostry i Roger baczyli na to, ażeby nie przebudzić Blanki głośną mową. Roger kilka razy nachylał się całując rękę Pani której był ulubieńcem. Młode dziewice zasmuciły się nieco, nie śmiejąc błagać o podobną łaskę. Przy zielonym stoliku, boston szedł swo ją drogą i nie przeszkadzał rozmowie.
— Prussacy! prussacy... — mówił p. Hi vain prawnik — dla czegóż mieliby być koniecznie prussakami?
— Nazwisko ułanów... — zaczął Chauvette.
— Ich nazwisko ułanów nic nie dowodzi. widziałem prussaków w Rennes i są to waleczni żołnierze... pomimo ich mowy, zdaje się że pomiędzy niemi jest dosyć dawnych żołnierzy Bonapartego.
— Czy to są prussacy czy żołnierze Bonapartego — przerwał nauczyciel — spalili wszakże piękny folwark Pontales.... z drugiej strony Glenaku.
— Dobrze zrobili — odezwał się opryskliwie Penhoel — gdyby djabeł spalił Pontalesa jak ułani spalili jego folwark, byłby daleko lepiej uczynił... mam sześć lew...
Stryj Jan milczał, grał z roztargnieniem walcząc z jakąś dotkliwą myślą.
— Mała mizerka — odezwał się Chauvette.
— Ośm lew — powtórzył Penhoel — czy ci łotry Pontalesowie są w zamku P. Hivain?
— Powrócili tam z powodu spalonego folwarku... i stary Pontales powiedział że sam będzie straż odbywał około swych stodół, ponieważ żandarmy nie są zdolni do niczego.
Penhoel rozśmiał się pogardliwie i obojętnie.
— Jeżeli ułani jego tylko mają się obawiać, to się podpasą tej zimy... Pontales jest tchórzem równie jak ojciec jego i dziad... jak zgoła cała rodzina.
Nauczyciel spuścił oczy, prawnik potwierdził głową.
Stryj w sabotach nic nie słyszał.
Penhoel wychylił sporą czarkę wódki.
— Utrzymują tam w okolicach Rennes — pomruknął p. Hiyain słodkim głosikiem — że mały Alan Pontales jest zacnym i przystojnym chłopcem... winieneś mi pan cztery marki panie Penhoel.
Temu zaszły krwią oczy. Od chwili jak wymówiono nazwisko Pontaleśa, głuchy gniew ściągnął jego usta i pobledniały jego lica. Poczciwy nauczyciel łamał sobie głowę jakby! odwrócić rozmowę, lecz to było nadaremne.
Prawnik przeciwnie, doznawał złośliwej radości podniecając gniew pana domu.
Stryj Jan milczał ciągle. Jego niebieskie oko łagodne jak u kobiety, zaledwie Się zatrzymywało na kartach i gubiło co chwila w próżni. Gdy spojrzenie jego zwracało się przypadkowo na: obie córki, pochylał głowę z utajonymi smutkiem.
— Miałeś pan grę na wyłożonego bostona p. Janie — odezwał się Hivain — lecz na honor pan masz co innego w głowie... co do Pontalesa, mówią że był w Paryżu.... przywiózł z sobą order lilii, a w roku przyszłym otrzymać ma krzyż Ś. Ludwika.
— Nieprawda! — zawołał Penhoel z zaognioném obliczem — król nie może ozdabiać złodzieja orderem Ś. Ludwika.
— Powtarzam co mówią... co jest< wszakże pewném iż został szlachcicem.
Penhoel położył karty na stole i brwi jego ściągnęły się gwałtownie.
— Łotr Makrecofa... pomyślał nauczyciel i dał znak prawnikowi ażeby zamilkł, lecz ten nie chciał go zrozumieć i rzekł:
— Jest teraz szlachcicem jak Rieux lub Rohan na honor... trzeba nam teraz nązywać go Margrabią de Pontales,
— I będzie się pieczentował — pomruknął pan Hivain cedząc przez zęby — dzbankiem jabłeczniku i korkiem, na pamiątkę swego dziada który był szynkarzem w Karantoar... biję twego piccola ojcze Chauvette, wielka mizeria!
Ostatnie słowa, wyrzeczone były tonem, który zamknął usta na chwilę p. Hiyain.
Gra ciągnęła się w milczeniu przez kilka chwil.
Tymczasem Remigeusz popijał ciągle wódkę, co jest złym, — środkiem odzyskania krwi zimnej. Wrażenie jakie wywarły słowa prawnika nie zacierało się, i posępna chmura pokrywała ciągle czoło Penhoela.
Roztargnienie stryja Jana stawało się coraz widoczniejszém. Od pół godziny nie przemówił słowa i grał na chybił trafił.
Penhoel był w tym stanie rozrzewnienia umysłowego, w którym instynktownie upatrujemy ofiary na którą moglibyśmy gniew swój wywrzeć. Pierwsze błędy stryja w grze przyjął szemrząc z cicha.
P. Hivain jak zwykle podłożył ogień pod minę.
— Już trzy razy jak pan odrzucasz kier do kara p. Janie rzekł swoim słodko-schłym głosem — jest to znak burzy.
Penhoel cisnął karty o stół i założył ręce.
— Zdaje się że stryj musi być zbyt wielkim panem, że pogardza grą z biedakakami takiemi jak my — przemówił z goryczą.
Ten żart był tym dotkliwszym, że biedny starzec bez majątku żył prawie z łaski swego synowca.
Wzdrygnąwszy się spojrzał na niego — ze smutkiem, w którym się malowała słodycz duszy jego.
— Przebacz mi Penhoelu... — rzekł do niego.
Remigeusz wzruszył ramionami. Pragnął ażeby mu ktoś stawił czoło.
— Widać że się zajmujesz bardzo ważnemi myślami — odezwał się w złym humorze.
Stryj Jan spuściwszy oczy nic nie odpowiedział.
— Czy nie będziesz tak łaskaw powiedziéć nam — mówił dalej Penhoeł — jaki był przedmiot twoich rozmyślań?
Stryj podniósł zwolna oczy. Powieki jego były zwilżone.
— Bo ja przypominam sobie... — rzekł cichym i prawie uroczystym głosem.
— I cóż tedy przypominasz sobie?
Stryj Jan założywszy ręce przemówił:
— Dziś upływa lat piętnaście mój synowcze, jak Ludwik Penhoel opuścił dom ojcowski i nie powrócił więcej...
Te słowa wymówione były wśród głębokiego milczenia.
Penhoel wzdrygnął się i pobladł.
Wszyscy oniemieli.





  1. Są to wyziewy bagien Glenaku pod niebezpiecznym wirem Tremeulé. Zabobonni wieśniacy w tej gęstej mgle upatrują podobieństwo do olbrzymiej kobiety. Jest o niéj legenda, i przypisują jej śmierć nieszczęśliwych, pochłoniętych w otchłani Tremeulé.
  2. Miejsc.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.