<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Emilja Plater
Podtytuł Powieść historyczna z XIX wieku
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Hrabianka szybko wracała do sił, szybciej, niż sprowadzony z Dyneburga, medyk zapowiadał, niż bodaj życzyła sobie pani podkomorzyna, która nie ufała tak rychłemu wyzdrowieniu i zabiegała usilnie, by Emilkę conajdłużej w nakazanej przez lekarza klauzuli utrzymać. Emilja z początku ulegała żądaniom opiekunki, poprzestając na odbywaniu narad z Anetką Prószyńską i dyktowaniu listów. Chwilami jedynie, gdy wieczór zapadał, a Anetka powtarzała z zasmuceniem: „żadnej wieści, żadnego pisma, znikąd!“ — hrabiankę niepokój nachodził. I wówczas nielada trzeba było perswazji, nielada tłumaczeń, aby Emilję odwieść od myśli o natychmiastowej wyprawie do Dusiat, aby przekonać ją do spodziewania, iż jutro nie zawiedzie nowinami. Aż, w pierwszych dniach marca, hrabianka, nie doczekawszy się upragnionych wiadomości, zerwała się sama do pisania listów i rozsyłania konnych. Przyczem tyle okazała mocy i energji, iż pani podkomorzynie zbrakło woli do stawiania oporu. Co więcej, kiedy stara Kiermuszyńska poważyła się bąknąć, że pannie grafiance zdałoby się dłuższe wydobrzenie, podkomorzyna ofuknęła ją.
— Lada co prawisz! Tyś także z tych, którzy najpoczciwszą sprawę radziby w mazgajstwie pogrześć.
Już to wogóle podkomorzynę, w stosunku do Emilji, opanowała teraz zupełna powolność. Raz jeden tylko, po rozmowie z medykiem, podkomorzyna zagadnęła hrabiankę ze drżeniem w głosie:
— Dziecko drogie, i czemu to uczyniłaś? Czemu? Wiem o wszystkiem, wiem i ogarnąć nie mogę. Powiedz, czemu spaliłaś mosty za sobą? Czemuś to uczyniła?
— Tak trzeba było: inaczej ofiara byłaby niezupełną, inaczej nie sprostałabym, nie podołała...
— Lecz zważ, kochanie, iż twe pragnienia szlachetne mogą się ziścić i bez pomocy naszego zakątka! Wszak sama nie negujesz, iż jedna nasza dywizja starczy za całą Dybiczową armję... Niechby inaczej, niechby dopiero z sukursem pospolitego ruszenia rzecz się dokonała... i cóż potem dla ciebie? jakaż przyszłość, los jakiż!?...
— Świetny, cioteńko, piękny, błogi! — podjęła z zapałem Emilja.. — Widzieć najdroższe sny spełnionemi, po latach mroku zbudzić się do zorzy, do wolności, mieć przed sobą nieobjęte łany do pracy owocnej, zbożnej, wdzięcznej... toć niedość? A gdyby stało się, iż i ten zakątek inflancki, i Litwa, i Żmujdź, i Podole, i Wołyń do gotowegoby przyszły, dzięki zwycięstwu lub dzięki pokojowemu układowi... więc stokroć więcejbym się radowała, bo niedoli mniej, bo mniej byłoby sierót... bo nie ambicji, nie wyróżnienia własnego szukam.
Podkomorzyna rozpłakała się, jak dziecko. Emilja jednak tak płomiennie a tak serdecznie do niej przemówiła, tyle w słowa swe wlała wspomnień a dowodów tyle, iż, zanim łzy przestały ciec znanemi im dobrze bruzdami, już blade oczy staruszki zalśniły pogodą, już rzewny uśmiech łzom drogę zagrodził.
— Przebacz, kochanie, daruj! Ot! widzisz, w moich latach, trudno młodym myślom nastarczyć, trudno wyrzec się dawnych wyobrażeń... Boże ci błogosławi... ale cóż, wstyd powiedzieć, wolałabym cię mieć inną...
Był to ostatni protest podkomorzyny. Od tej pory staruszka jakby ogłuchła, jakby nie wiedziała, co się wokół niej dzieje.
Tymczasem do Liksny przybył strzelec z Dusiat, od Cezarego, i przybył z takiemi nowinami, że hrabiance dech zamarł w piersiach, że rezolutnej Anetce Prószyńskiej nie starczyło wartkiego słowa.
— Pod Warszawą — pisał Cezary — bitwa była, bitwa okrutna, zawzięta, trzy dni trwała, krwawa bitwa, tysiące poległo... Dybicz w Warszawie! Takie wiadomości nadeszły z Wiłkomierza, ale nie należy im dawać wiary, boć wzięcia Warszawy nie trzymanoby pod korcem! Więc w tem fałsz, fałsz niezawodny, ale i to prawda, iż nie wolno dłużej mitrężyć. Z Telsz dotąd żadnego odzewu i znikąd odzewu. Michał Lisiecki wrócił z wesela swego z żoną i już się przypomniał z Porakiszek. Gotów iść w pierwszy ogień. U Morikoniego w Sołach zwiedziono wszystkie mosty dla tem spokojniejszego zbrojenia. Morikoni ekwipuje Lisieckiemu szwadron ułanów i legję ze świadoskich strzelców. Mnóstwo szlachetnych wystąpień, — lecz cóż z nich, gdy kunktatorstwo studzi serca, niweczy zapały. Teraz cała nadzieja w Staniewiczu. Gdyby coś doniosłego zaszło, Cezary albo zaufanego wyprawi, albo sam przyjedzie, bo pisać coraz niebezpieczniej.
I znów po tym liście głusza zaległa Liksnę. Wszystko zdawało się, jak co dnia, układać, jak zazwyczaj w marcu i wielkim poście, wlec. A bodaj ciszej nawet, ospałej, gdyż i folwarczne zabudowania czegoś opustoszały, i chaty wyludniły się, i majsterków zabrakło raptem i strzelców dworskich nie było widać. Wzamian, kiedy Liksna zdawała się w coraz większem milczeniu się pogrążać, sąsiadujący z nią, bór owsiejowski raptem ożywił się i zagadał tak dziwnemi odgłosy, jakby dzień w dzień obława z naganką w nim hukała ze strzelb, jakby w łonie boru sto młotów dzwoniło w stal. Mieszkańcy okoliczni podczas ani zważali na owo ożywienie się boru, nawet nie postrzegli, iż zwierzyna pomykała gromadami, ani próbowali dociekać, czemu ładowne wasągi skradają się pod noc ku lasowi, ani pytali, poco grafianka Emilja co i raz rwie bądź saneczkami, bądź wózkiem do boru, dlaczego bór owsiejowski stał się miejscem ulubionych wycieczek i starego zarządcy, i jego córki, i kluczwójta, i samego księdza proboszcza. Lud, bo okoliczny już z natury niemowny był i nieciekawy.
Jeden tylko strażnik ziemski, który w Magdzie, tuż, mieszkał, czegoś się zatrwożył. Ale, że był człekiem osiedziałym zdawna, tedy, póły kluczył około boru, póty wypytywał się o to, co się w „Ausiejouce“ dzieje, aż, z udręki wielkiej, poszedł, do zarządcy sumitować się a radzić, czyli ma, według rozkazu asesora, donieść, iż się w boru Polska buduje, czyli nie. Lecz ponieważ pan Prószyński okrutnie go zekpał, tedy strażnik, z lipków był, tak na ambił wziął, że tego samego dnia jeszcze zniknął w ciemni owsiejowskiego boru.
Ten drobny atoli wypadek stał się przyczyną nielada popłochu i zamieszania. Nie każdego bowiem z ciekawych, gadatliwych czy złych można było równie łatwo nawrócić, jak lipka-strażnika. Toć byle odzew mógł bór zdradzić, byle wyraz niebaczny sprowadzić doń dyneburski garnizon. Niechybnie było już komu stawić czoło, lecz przecież nie na to formowano oddział, aby boru bronił, aby dał się zdziesiątkować w miejscu swego poczęcia, aby miał zgasnąć, nie wznieciwszy pożogi, aby miał nie doczekać godziny wyzwolenia.
A tu wciąż wyglądanego znaku od grafa Cezarego nie było, a tu znów ani słychu.
Stąd wiadomość o rozprawie ze strażnikiem była ciosem dla hrabianki Emilji, bo niemal najgorszych przypuszczeń stwierdzeniem.
Więc już echa boru owsiejowskiego gruchnęły po okolicy, już zdradziły swą tajemnicę, już poniosły ją. Cezary na dziesiątego marca zaręczał wyprowadzenie swego oddziału w pole, na dziesiątego kazał gotować się do wymarszu. Tymczasem był już siedemnasty. Chmury dżdżem wiosennym bluzgają, lód na Dźwinie kruszeje, słabnie. Drogi kałużami pluszczą. Roztopy mogą, za byle cieplejszym podmuchem wiatru, odciąć Liksnę, skazać ją na odosobnienie, a garść ochotnych wydać na zagładę.
Położenie było groźne. Cały plan walił się w gruzy. Należało co tchu znaleźć ratunek, sposób dobycia się.
Temi szarpana udrękami, Emilja zajechała przed pałac liksnański, wracając ze zwykłej wycieczki do boru owsiejowskiego. Aliści tu powitała ją nowina, że graf Cezary z Juljuszem Grużewskim od godziny wyczekują na hrabiankę.
Emilja, bez mitręgi, podążyła ku przybyłym. Dziesiątkiem pytań powitała młodzieńców, dziesięć odebrała odpowiedzi mglistych, smutnych, bezdźwięcznych.
Nowiny były wciąż też same. Przygotowania trwają, kupią się oddziały, zewsząd ofiary płyną, jeno czynu niema. Wilno burzy się, Oszmiana, Rosienie, Upita, Wiłkomierz huczą, radzą i czekają... Ezechiel Staniewicz nie wrócił dotąd z Połągi... Musiał niechybnie do Lipawy dotrzeć. Bez pana Ezechiela niepodobna. Jego bowiem powaga zdolną jest starczyć w Rosieńskiem za cały Komitet Wileński. Bez niego trudno; bo gdyby począć, toć amunicji nie starczy... Pan Ezechiel po nią właśnie wyjechał.
Warszawa milczy podotąd. Atak Dybicza na Warszawę odparto. Chłopicki ranny. Generał Skrzynecki ogłoszony wodzem. Dlaczego Skrzynecki właśnie, zgoła nieznany generał, niewiadomo, bo i wogóle niewiadomo, co w Kongresówce.
Gubernator Chrapowicki przeczuwa wybuch. Szpiegów chmary. Marszałkowie powiatowi odebrali rozkazy zbierania podpisów na nowe zaręczenia wierności. Komisarze układają wykazy podwód, które mają przewieźć magazyny wojskowe aż do Dolistowa. Kilkanaście tysięcy ludzi i koni będzie straconych, a z nimi nadzieja pożywienia się zapasami. Dolistowa cała armja strzec będzie... Listy rekruckie już rozesłano po gminach. Młodzież do lasów się wymyka. Ale cóż z niej, gdy nie wie, co i jak. Wyłowią opornych, rdzeń sił pójdzie w głąb cesarstwa, najpomyślniejszy moment gotów przepaść bezpowrotnie...
Hrabianka, miast się ugiąć pod brzemieniem tych złowrogich wiadomości, dźwignęła się hardo i zagadnęła:
— A wy, wy, cóż postanowiliście?!
— My! — odrzekł chmurnie Cezary. — Gdybyż od nas zależało!
— I jest was chmara, powtarzających to samo.
— Ezechiel Staniewicz — wtrącił Juljusz — wziął od nas w Rosieńskiem, przyrzeczenie, by dotrwać do jego powrotu, — chyba, żeby powstanie zaczęło się w sąsiedztwie.
— Lecz od ciebie, kuzynie, Staniewicz przyrzeczenia nie brał!
Grużewski zagryzł usta. Cezary wsparł głowę na ręku i milczał
— Chcecie patrzeć chwili, aż kraj będzie ogołocony z dobytku, z rąk, zdolnych do podniesienia broni, aż z wami w pojedynkę się rozprawią! Trzebaż wam pozwoleństwa, trzebaż rozkazu na piśmie z pieczęcią wierzytelną, bo bez tego lub owego imienia, bez Marcina lub Prota nie możecie roić o spełnieniu obowiązku! Wolej żeby wszystko przepadło, niżby bez nich miało się dokonać!...
Cezary zanurzył palce w swej bujnej, płowej czuprynie i targał ją gniewnie.
— Tysiąc razy toż samo sobie powtarzam...
— Idzie ci o przewód?! Rewolucja sama sobie wodzów znajduje, inaczej, górze jej.
— Nie, kuzynko! Idzie mi tylko o równoczesność uderzenia, idzie mi o to, aby rewolucja nie była powstaniem jednego powiatu, jednej gminy, idzie mi nadto, aby samozwaństwa uniknąć, aby działać ręka w rękę z tymi, którzy niemniej gorąco pragną, którzy położonemi zasługami zdobyli prawo stanowienia, prawo decydowania!
— Na tych wywodach zeszły miesiące!
— Prawda, ale zapominasz, kuzynko, iż liczyliśmy na Telsze, iż sama ręczyłaś za hasło na połowę lutego, iż sama przekonywałaś, że nie trzeba nawet spierać się z komitetem, bo tam, na skraju Żmujdzi, lud rozwinie sztandary, bo on w dzień jeden dokaże więcej, niż wszystkie głębokie plany wileńskich dygnitarzów. Telsze miały nam być tem, czem dla Warszawy Szkoła Podchorążych.
Hrabianka głowę pochyliła.
— Byłam tego pewną. Człek zaufany ręczył mi własnem życiem. Borysewicz, z pod Sałant miał prowadzić z kmieciem Giedrymem... Musieli ich uwięzić, musieli wykryć spisek...
— Zmierzam do tego, kuzynko, że w ostatnim liście swym jeszcze kazałaś mi się spodziewać gońca z pod Ginteliszek i że stąd pochodzi brak zdecydowania, brak czynu z mej strony.
— Tak, istotnie, zawiniłam zbytkiem ufności — podjęła cicho Emilja, — wybacz mi, kuzynie, żywość słowa i radź, i rąk nie opuszczaj, bacz, że może zapaść się wszystko, że, jak masz przykład, na nikim polegać, nikomu wierzyć! Mamyż w bezczynności trwać tutaj, gdy tam za nas krew się leje!
— Więc pozwól mi wyłożyć mój zamysł. Nie na biadanie przybyłem. Zaklęłaś mnie, więc jestem, choć mi z drogi było. Przypadek z panem Grużewskim nas zetknął pod Iłłuksztą. I dobrze się stało, bo zamiar mój dojrzał. Jadę Święcianami Bortkiewicza i z nim dotrzemy do Przezdzieckiego i Wołodkowicza. Ci dwaj niezawodni. W Wilnie postawimy Komitetowi do wyboru: albo w tej chwili wyda hasło do zbrojnego występowania powiatów, albo my je sami wydamy, albo my sami rozpoczniemy, odmawiając raz na zawsze ulegania rozkazom Komitetu.
— Upłynie na tem z dziesięć dni.
— Conajmniej trzy tygodnie — wmieszał się nieśmiało Juljusz.
Hrabianka, jakby niedosłyszała uwagi Grużewskiego.
— Dziesięć dni znów na niczem...
— Inaczej być nie może — zakonkludował z mocą Cezary. Waśni za wszelką cenę należy uniknąć. Komitetowi damy dzień do namysłu — lecz parol, że ani godziny więcej. Kwietniowa niedziela musi nas zastać pod sztandarami...
— Lub w drodze na zesłanie! Wszak słyszałeś, iż tu, lada moment, spodziewamy się śledztwa, gdybyż jeno śledztwa!
— I dlatego, kuzynko, trzeba, byś natychmiast wyjeżdżała z panią podkomorzyną do Antuzowa. Tu ani ty, ani pani podkomorzyna nie możecie pozostać. Wyprawa na Dyneburg? Właśnie o nią idzie. Rozprawa może Liksny sięgnąć, a wówczas, pomyśl, iż i życie, i mienie podkomorzyny wystawione byłyby na niebezpieczeństwo. Ochotnicy owsiejowcy — ci muszą za Dźwinę się cofnąć gromadkami i za lasy Subockie dążyć. Tam zaciszniej i dalej od traktu. Gdy czas przyjdzie, jednego dnia starczy, aby Owsiejowa sięgnąć. Zresztą sama mówisz, kuzynko, że, krom na tych, którzy czekają, na nikogo więcej liczyć nie podobna, że dopiero zdobycie Dyneburga może ocknąć resztę łoty-szów i burłaków zjednać.
Hrabianka usiłowała bronić się przed opuszczeniem Liksny, lecz graf Cezary z tak stanowczemi argumentami wystąpił, że Emilja uległa, biorąc wzamian za swą zgodę parol uroczysty, iż Cezary z drogi powrotnej wiadomość do Antuzowa przyśle, aby owsiejowskich zawczasu wyprowadzić.
W niespełna godzinę, po zawarciu tego układu, Cezary, nie bacząc na noc mglistą, na przedłożenia podkomorzyny, na wieczerzę zastawioną, na nieśmiałe a tęskne spojrzenia Anetki Prószyńskiej, ruszył w drogę do Wilna.
Ten nagły odjazd grafa Cezara popsuł zgoła humor podkomorzynie, która plasowała się na niezwykłe ożywioną pogawędkę, roztargnieniem przejął czujną zazwyczaj Anetkę Prószyńską, a że nadto i hrabiance przysporzył zadumy, więc tem samem skazał Grużewskiego na dźwiganie przy wieczerzy ciężaru rozpraszania zalegającego milczenia. Lecz i Juljuszowi czegoś nie składały się tematy. Wieczerza wlokła się śród przymusu i zdawkowych półsłówek. Aż podkomorzyna, nie doczekawszy końca wieczerzy, udała się do swoich komnat, za nią tuż, pod pozorem wydania rozkazów marszałkowi, wysunęła się z jadalni panna Prószyńska. Juljusz z hrabianką zostali sami.
Grużewski wyczekał chwilę i rzekł z naciskiem:
— Doprawdy, zbyt czarno bierze pani sprawę. Krom opóźnienia nie postrzegam zła...
— Krom opóźnienia! — powtórzyła sarkastycznie Emilja.
— Tak, bo, co więcej, i w opóźnieniu zła nie widzę. Dziś dwakroć więcej posiedliśmy ochotników. Przed dwoma tygodniami liczyliśmy ich na dziesiątki, dziś mamy setki a jutro będą tysiące!
— Więc, według rachuby waćpana, najrozsądniej byłoby czekać jeszcze, bodaj do pogromu naszych wojsk!
— Mościa hrabianko — wtrącił stłumionym głosem Juljusz, — chyba nie zasługuję na posądzenie...
— Nie wątpię o dobrej woli.
— Dziękuję za tak łaskawe mniemanie.
— Niechybnie — poprawiła się łagodniej Emilja — żywisz waćpan najgorętsze pragnienia, ale jesteś, jako inni, którzy mitrężą, oglądają się za siebie...
— Moja mitręga z obowiązku jeno wynika. Mogłem wyłamać się z pod przewodu marszałka Staniewicza, dobro sprawy kazało mi uledz. Sromałem się samozwaństwa, sromałem, gdyż nie roszczę prawa, aby, po za mną, nie było światlejszych sądów, tęższych serc.
Hrabianka nic nie odpowiedziała. Juljusza rozgoryczenie naszło.
Nigdy nie była dlań tak chłodną, tak obojętną, jak dziś, nigdy jeszcze tak mało uwagi mu nie okazała, tak mało salonowej bodaj uprzejmości. Dręczy ją troska... a jego-ż czy nie dręczy? Od miesiąca spocznienia sobie nie dał, pół Litwy zjeździł, niczego nie zaniedbał, żadnego niebezpieczeństwa się nie uląkł, żadnej ofiary. Walczył z nieufnością, z oziębłością, z niechęcią do jego młodości, walczył, krzepiąc się przeświadczeniem, że gdy tu, do Liksny, dotrze, tu nareszcie znajdzie chwilę dobrą, która mu nagrodzi wszystkie trudy, wszystkie zabiegi. Nagrodzi? Tak, boć za nagrodę dotąd miał sobie odzew hrabianki, jej ciekawość dla rozwijanego działania, jej radość z każdego pozyskanego stronnika, każdego ochotnika. Niecierpliwość ją zdejmuje, szarpie ból na okazji marnowanie. A jemu-ż nie doskwiera, nie spędza snu? Cha, przecież stokroć łatwiej byłoby mu pójść za ulubionemi marzeniami chłopięcemi, któremi napełniały go opowiadania rodzicowe, z czasów, gdy imć pan Jakób Grużewski chodził w pełnej szarży generał-majora wojsk litewskich. Przecież nie jemu zbywa na odwadze, nie dla siebie dał pierwszy krok marszałkowi... Emilja sama godziła się, że tak należało uczynić... A dziś, a teraz...
— Wybacz mi waćpan, nie bierz za złe, trudno zawładnąć rozterką...
Juljusz spojrzał ku hrabiance i utonął w głębiach jej oczu.
— Ależ pani...
— Byłam niesprawiedliwą, nie pamiętaj mi waćpan.
— Czyżbym ważył się, czyżbym miał po temu siły! Każde widzenie się z panią jest mi tak wielkiem szczęściem...
Głębie oczu Emilji zmętniały nagle i skryły się pod powiekami. Juljusz posmutniał.
— Wiem, iż waćpan nie skąpisz mi przyjaźni i stąd śmiałość moja poczytywania go za jednego z bliskich.
— Więc mi pani tego drogiego przywileju nie odbieraj — szepnął Grużewski, miarkując drżenie głosu, — bo jest mi on takim skarbem, takiem bogactwem, że dlań bym chętnie dał życie...
— Życie? — powtórzyła sentencjonalnie Emilja: — Dziś nikt z nas nie ma prawa niem rozporządzać i nikt dlań ubocznego celu nie powinien szukać.
— Słusznie, należy ono nadewszystko do ziemi, która je wydała; lecz z chwilą, gdy zamierzenia się staną, gdy...
— Gdy się staną!
— Często potrzebą serca bywa ufanie dalekiemu pragnieniu, często ten wtóry, ten odległy kres pozwala tem dzielniej walczyć o osiągnięcie pierwszego! Często ten samolubny krzepi pierwszy, wspiera...
— Słysząc waćpana — odparła cicho hrabianka, — gotowam przypuścić, że patrjotyzm jego, ofiarność dla sprawy, z ubocznego płynie źródła, że nie jest szczerą, nie jest samorodną. Gdyby nią była...
Juljusz wtulił głowę w ramiona.
— Źle się wyraziłam. Chcę przez to powiedzieć, że postronne wpływy budzą niejednokrotnie zgoła nowe uczucia...
— Nowe uczucia?
— Nie przypisuję sobie najmniejszej zasługi, ale tak częste słyszę napomknienia, że chwilami zdaje mi się, że, gdyby nie przypadek, gdyby nie otoczenie nowe, to możebyś waćpan trwał teraz w spokoju i ciszy niezamąconej...
Juljusz sponsowiał.
— Inaczej mówiąc, sądzi pani, iż ani krew rodzicowa nie ozwałaby się we mnie, ani obowiązek, ani honor! Nie przecz, mościa hrabianko! Wątpliwości twe nie po raz pierwszy słyszę, jeno po raz pierwszy zgłębiam. Moje napomknienia! Także wielkim grzechem jest tęsknić do wzajemności! Także straszną niegodziwością jest szukać promyka nadziei! Sprawa, rewolucja?... Może-ż być dla niej uchybieniem, że w niej nie jedno, lecz dwa spodziewania usiłuję zmieścić?
Twarzyczka Emilji zafrasowała się serdecznie.
— I widzisz waćpan, jaka fatalność mnie dziś prześladuje. Znów niefortunnie się wyraziłam. Proszę tak chmurnie rzeczy nie brać. Często dla żywionego przekonania szukamy jeszcze potwierdzenia. No, dobrze, iż choć pani podkomorzyna nie była obecną, inaczej miałabym się spyszna. Masz w niej waćpan prawdziwego sprzymierzeńca.
Juljusz spróbował się uśmiechnąć. Emilja podniosła się.
— Jutro, do dnia, muszę do Owsiejowa. Mnóstwo spraw przed wyjazdem. Może waćpanbyś chciał nam towarzyszyć. Antuzów wszak po drodze wypada. Dla pani podkomorzyny byłaby stąd miła dystrakcja...
— Niepodobna. Uchybienia się dopuszczam, że świtu czekam. Przyrzekłem Szemiotowi być jutro wieczorem w Poniewieżu. I tak obawiam się, czy zdążę. Szmat drogi i bocznej drogi.
— Żałuję niezmiernie...
— Ja nadewszystko, mościa hrabianko; ale ani myśli, ani myśli... Pan marszałek może już powrócił...
Emilja skrzywiła się pobłażliwie.
— Ach, tak. Więc, w każdym razie, do zobaczenia w Antuzowie. O ile waćpan sam nie mógłby przybyć, dobrze byłoby wyprawić zaufanego. Cezary niewątpliwie dotrzyma przyrzeczenia.
— Hrabia Cezary ma mnie uprzedzić.
— I waćpana również? Słyszałam o Strawińskim i Bilewiczach. Szczególniej o Strawińskiego idzie, boć to w Rosieńskiem ten, na którym polegać można...
Grużewski pochylił w milczeniu głowę.
— Tak — dodała hrabianka, — bo w momencie stanowczym trzeba wielkiego hartu, wielkiej determinacji, aby nie dopuścić do wahania się, do szukania przyzwolenia powiatowego dygnitarza.
Juljusz pobladł. Emilja wyciągnęła doń rękę, lecz, uczuwszy dotknięcie żarem tchnących ust Grużewskiego, wysunęła ją szybko z ujęcia.
— Żegnam waćpana! Proszę pamiętać o Antuzowie. Da Bóg, że tam jaśniejsza chwila nas czeka...
Juljusz wybełkotał kilka słów pożegnania.
Emilja skinęła uprzejmie i postąpiła ku drzwiom bocznym, lecz równocześnie za drzwiami, wiodącemi do antykamery, rozległ się zgiełk pomieszanych głosów.
Hrabianka przystanęła i spojrzała niepewnie ku Grużewskiemu, jakby odeń wyjaśnienia się spodziewając, Jujusz milczał, ze wzrokiem utkwionym w ziemię, głuchy, osłupiały.
Zgiełk tymczasem wzmagał się, rósł, coraz silniejszym popłochem brzmiał.
Emilja rzuciła się ku antykamerze. Nim jednak drzwi dosięgnęła, te rozwarły się z trzaskiem, ukazując pomieszaną wzburzoną twarz marszałka dworu.
— Z pod Telsz! — wyrzucił z trudem Szamotulski. — Wiadomości z pod Telsz!
Hrabianka wpadła do antykamery. Gromadka pokojowców, skupiona przy ławie pod ścianą, rozstąpiła się, ukazując dyszącą ciężko, zgarbioną, szarą postać jakiegoś włóczęgi.
Emilja wpatrzyła się niespokojnie w przybysza.
— Skąd przybywacie? od kogo?
Włóczęga odsapnął, poniósł drżącą ręką kubek do ust, wysączył do dna napój i mruknął apatycznie:
— Trzystu chłopa było, poczciwego chłopa, strzelb akuratnych czterdzieści... i przepadło. Kto nie legł, tego prusaki zakuli w łańcuchy... I przepadło.
— Imć Półnos! — zakrzyknęła ze zdumieniem hrabianka, poznając, mimo zarosłej szpetnie twarzy, wyraziste rysy telszewskiego szlachcica.
Półnos kiwnął się ociężale.
— Juści! Aby — nie ten, który miał przybyć! Dziad, żebrak. Parę koników... i to mi niemce zajęli... Szczęście, iż, co miałem grosza, to oddałem deputatowi pikielskiemu za rewersem dla Rzeczpospolitej, inaczej, bez ziemi przyszłoby zostawać. Spragnionym bardzo... dajcie pić jeszcze. A źle, źle szlachcicowi bez ziemi chodzić po świecie... Źle!... Osłabłem, bardzo, bardzo...
Hrabianka wydała marszałkowi rozkazy. Pokojowcy wzięli Półnosa pod ręce, zaprowadzili do bocznej komnaty, usadowili przed buzującym kominkiem, orzeźwili solami, a gdy nakoniec napoili go winem grzanem, szlachcic oprzytomniał, pewniej spojrzał, od-tajał zgoła. I dopiero sam z relacją się naparł.
Bolesna to była relacja, smutna.
— Z początku wszystko po myśli się zaczęło. Borysewicz święcie dotrzymał. Giedrym, chłop prosty, takoż przysiędze nie chybił. Cała ginteliska parafja, jak przystało, po nabożeństwie, aby zakręciła się po chałupach za opatrzeniem i runęła w las. Tam Borysewicz z Giedrymem ład sprawili i powiedli na Sałanty. W Sałantach zawrzało, niby w ulu. Aż dziw, skąd się w chamstwie pospolitem taka rewolucja wzięła, boć w całem towarzystwie konfederackiem, na półpięta szlachcica, ledwie ze dwa poczciwe indygenatyby skleił. Ale bo i ten Giedrym taki był. Tłumaczę chamowi, kiedy do wsi jednej a niepewnej się zbliżamy, aby gospodarzów zwołał do kupy i grzecznie im wyłożył. On gdzie! Ani zrozumienia dla sejmikowego obyczaju! Z tym poszepce, z tamtym pomiamle i, co się chłop nawinie, juści nowa garść przybywa. Jeno zdumiewać się chamskiej cnocie a spluwać od uroku. Z Sałant mieliśmy się brać na Płotele i Ołsiady i do Telsz, gdzie imć Dowbor przygotował, co należało. Lecz ledwieśmy z Sałant ruszyli, aż tu, w zagajniku, chmara nas otacza. Milicja, jegry, burłaki z kołami. Nasi tęgo się trzymali. Ale cóż, czterdzieści strzelb nie mogło nastarczyć jegrom, którzy nas prażyli ogniem. Borysewicz nakazał odwrót. Jegry za nami. Wzięliśmy się na Korciany, spaliliśmy most na Mimii i cofamy się. Chamy nic, idą w ordynku, rannych dźwigają, i dobrze. Ubili nam luda, ale i myśmy im ubili, więc kwita, niema żałości. Za Korcianami, myślimy, sfolgują pościgu. Gdzie! Wytchnąć nie zdołaliśmy — a oni już, z za Mimii, dwakroć większą chmarą nacierają i od boków się skradają. Dostępu zaś na ostre niema, bo, co się nasi z kosami zerwą, to ogień w pół drogi ich skrwawi. Rada w radę... cofamy się ku pruskiej granicy, co jest tuż za borem. Za granicą pruską nam nic, bo pruska mość obojętność deklarował. Przycupniemy sobie w bezpieczeństwie, zmocnimy i wpadniemy od Połągi. Nie zdała mi się pruska gościna, ale Borysiewicz, co był i tę ostateczność przewidział, odebrał zapewnienie od komendanta z Kłajpedy. Idziemy tedy za granicę i hukamy jegrom na pożegnanie. Jegry utknęli w miejscu. Nasza wygrana. Naraz, z za lasu, cały sztab pruski wyjeżdża. Szwargoczą, witają nas, znów szwargoczą, z Borysewiczem paktują. Radzą nam nocować... Co tu mówić? Trzech godzin nie wyszło, a już, niby z przyjacielstwa, aby jegry granicy nie naruszyli, otoczyli nas, rozbroili, ograbili, z dobytku i popędzili do Kłajpedy. Tam zakuli w łańcuszki i zawieźli do Lipawy, na prezent dla kurladzkiego gubernatora... W Lipawie mnie, Giedryma i Borysewicza użalił się strażnik na odwachu. Wziął sygnet od Borysewicza i umknąć nam pomógł. A że pościg za nami szedł, więc rozpędziło nas. Ja na Nitawę aż się wlokłem; co tamci dwaj, nie wiem... I tak przepadło wszystko. W Lipawie mówili, że do Telsz zjechał Manteufel na śledztwo, że siła narodu ucierpiała i nadarmo! Cha, gdyby był Dowbor, nie czekając nas, zaczął w Telszach, nie poradziliby! A Dowbor miał niby i kniazia Giedrojcia, i Syrewicza i samego imć pana Jacewicza. Cóż więcej powiadać! Niedola jedna. Po żebranem musiałem, lasami musiałem. Na drogach wojska bez miary, lęk coraz większy... Myślałem, że gdzie natrafię na zbrojny oddział naszych, myślałem, że gdzie kto, przykładem chamstwa telszewskiego, się zawstydził... ani słychu...
Półnos umilkł i, jakby zmęczony blaskami, idącemi z płonących na kominku szczap, przymrużył swe posiniałe, obrzękłe powieki.
— Więc waszeć byłeś w Lipawie? — zagadnął raptownie Grużewski, przerywając chwilę głuszy.
Półnos rozwarł szeroko oczy.
— A jakże. Ośm dni na hauptwachcie, czy jak tam... A potem, drugi tydzień zeszło mi, zanim z mierzei lipawskiej się wydostałem na szczerą ziemię. Majsterek się znalazł, człek osiedziały... ten mnie ratował, inaczej nie poradziłbym. Szukali nas okrutnie. Lecz majsterek, czuj duch, wiedział, jak trawa rośnie.
— Nie słyszałeś waszeć o panu Staniewiczu?
Nieruchoma, stężała w bolesnem zamyśleniu twarzyczka hrabianki drgnęła zniecierpliwieniem,
— O panu Ezechielu z Pren? — Marszałku rosieńskim? Wiem, wiem, dobrodzieju, powiadali. Do Lipawy zjechał. Kontrabandy czekał... i cóż?... uwięzili.
— Marszałka Staniewicza?
— Mieli swoje prawo. Nieszczęście! Pan marszałek cały powiat czynił.
— Lecz waszeć się chyba mylisz!
— Powiadali i ci, którzy nie takiej wyprawy marszałkowi życzyli...
Juljusz podszedł do hrabianki.
— Pani daruje, ani chwili dłużej nie mogę pozostać, ruszam natychmiast!
— A... lecz skoro masz waćpan pewność, że Staniewicza niema....
— Więc tembardziej muszę pośpieszać!
— Słusznie — przyznała Emilja, nie zauważywszy nawet mocy, którą biła w tej chwili twarz Grużewskiego. — Strawiński i o tem wiedzieć powinien. Da mu to jeden argument więcej. Więc do widzenia, w Antuzowie...
— Albo...
— Albo niech waćpan przyśle zaufanego po wiadomości.
Grużewski podniósł rączkę hrabianki do ust, poczem, jakby zawahał się, jakby jeszcze coś rzec chciał, lecz, napotkawszy rozszerzone zdziwieniem źrenice Emilji, wyprężył się dumnie, skłonił i wyszedł z komnaty.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.