<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ewunia Tom II |
Podtytuł | Opowiadanie z końca XVIII wieku |
Wydawca | „Ziarno” |
Data wyd. | 1913 |
Druk | E. Szyller |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Nikt się dziwić nie będzie, że w końcu XVIII wieku, fraucymer panny podczaszanki jeszcze żył poezją trubadurów i rycerskich czasów; zachowują się bowiem w pewnych zakątkach i kółkach, dłużej prastare podania i dziś by może znalazły się dwory, w których stara bajka słowiańska żyje, a kwitnie jak przed wieki.
Wśród otaczającej młodzieży, rada była Ewunia znaleźć sobie bohatera do pary, ale szukała napróżno. Walek i Szczepek najpiękniejsze chłopaki z okolicy, nie byli wcale do rycerzy zakochanych podobni, weseli, dowcipni, raźni, nie mieli uroku tajemniczego, który w baśniach wybranych cechuje. Chorąży był stary, rejent zbyt jowialny, Herciński zimny, Machcewicz śmieszny, a Dydak głuptasek. Żaden z nich nie podobał się Ewuni. Nikt w świecie też przypuścić nie mógł, żeby jej ubogie chłopię, takie jak Sykstus Warka, mogło wpaść w serce i oko. Stało się to jakoś niepojętem chyba przeznaczeniem czy fatalnością. Właśnie to, na czem zbywało innym, przynosił z sobą milczący, cichy, nieśmiały chłopak, którego oczy świadczyły tylko że Ewunię ubóstwiał.
Biedak ten miał sobie za szczęście spełniać najdziwaczniejsze zachcenia podczaszanki, był jej niewolnikiem, sługą, a usta nigdy serca nie zdradziły. Ta miłość tajemnicza, bez nadziei, w sukni wytartej, stojąca u progu, zawróciła głowę dziewczynie. W domu nikt na przybywającego Warkę nie zważał, nikomu też i na myśl nie przychodziło, ażeby on śmiał oczy podnieść na Ewunię, lub ona je zniżyć na niego. Stało się czego nikt nie przewidywał, pieszczona jedynaczka stworzyła sobie królewicza z tego ubogiego kancelisty.
Być bardzo może, iż się do tego przyczyniło i to, że rodzina Sykstusa była bardzo majętną, posiadała dobra znaczne i że o upadku jej często opowiadano, równie jak o dawnej zamożności. Sykstus był chłopakiem z powierzchowności bardzo pięknym, i mimo swojego ubóstwa, na czole nosił wypisaną duszę szlachetną. Znać w nim było sierotę z wielkiego domu, nawet w obejściu przy skromności wielkiej, miał coś pańskiego. Ewunia z instynktem jedynaczki, pieszczoszki, zgadła może, iż w nim mieć będzie niewolnika bez upodlenia, że dlań będzie królową zawsze.
Jak do tego przyszło, że Sykstus przemówić się do niej odważył, wytłumaczyć trudno, zapewne ona go sama ośmielić musiała, ona pierwsza przemówić do niego. Sykstus przyjeżdżał często, bawił po dni kilka, była więc zręczność zbliżyć się doń i ośmielić go. Ewunia nie dała mu nic więcej poznać nad to, iż miło jej było pomówić z nim czasem. Wyjeżdżającemu najosobliwsze zlecenia wymyślała do miasta, obarczała go sprawunkami, męczyła przepisywaniem, desenikami i t. p. Sykstus spełniał to wszystko z najżywszą radością, a co więcej, nie przeszedł nigdy granicy mu zakreślonej, i choć wywoływano z niego słówko, któreby miało większe jakieś znaczenie, nie śmiał go wyrzec nigdy, mówił tylko westchnieniami i oczyma.
Jak potem z długiego nowicjatu próby tej przeszedł do niespodziewanego raju, jak mu Ewunia powiedziała, że może jej serce pozyskać, byle jej wierzył i cały się jej poświęcił, tego opowiedzieć nie potrafimy. Dosyć, że Sykstus zaufał dziecku i obietnicy dziecięcej, i zaprzysiągł jednego ranka pod oknem podczaszego stojąc, że jej życie swe oddaje, że gotów sto lat czekać na nią, i choćby umrzeć dla bohdanki.
Ewunia dała mu za to królewską swą rączkę do pocałowania, uśmiech anielski i słowa:
— Chyba umrę, a będę twoją.
Najgłębsza tajemnica okryła ten dramat młodzieńczy, z którego by się świadek posiwiały z politowaniem się uśmiechnął.
W domu może dziewczęta co wyszpiegowały, może pani Kropiwnicka coś słyszała i z trwogi pościła nowennę, aby panience z głowy to wywietrzało, ale tak bardzo głośną nie była miłość, która miała upodobanie osłaniać się i ukrywać. Często bardzo Sykstus przybywał, siedział dni parę, i nie miał zręczności inaczej jak przy ojcu coś obojętnego do Ewuni przemówić. Upływały miesiące nie widzenia, które miłość wzajemną wzmagały. Ewunia sobie poprzysięgła uroczyście, iż słowa dotrzyma, a Sykstus gotów był cierpieć i wysługiwać się wieki, byle czasem z jej oczyma się spotkać.
Domowi nie mieli najmniejszego podejrzenia tego faktu i przysięgi, a obcy, ludzie nowi, dobadali się go, odgadli z kilku nieostrożnych oznak.
W czasie tych zapust właśnie dośledzono, że Sykstus po cichu kilka razy rozmawiał z Ewunią, że się spotykali zbyt często, że raz w oknie stali razem długo, czemu on wcale nie był winien.
Zazdrosna młodzież gotowała się więc ostrzedz pana podczaszego w jakikolwiek sposób, i tego niebezpiecznego pozbyć się rywala, ktoś nawet jakąś wielce znaczącą pono rozmowę podsłuchał.
Długo zapewne rozmyślano nad środkami, jakich użyć wypadałoby ojcu to oznajmić, chwycono się w końcu najmniej godziwego, który po wsze czasy służył ludziom bojaźliwego serca, a jadowitych usposobień.
Jednego wieczora, gdy podczaszy siedział sam jeden w tak zwanej kancelarji swej, i prawdę powiedziawszy, nad papierami drzemał, wszedł posłaniec, który zwykle do miasteczka jeździł po listy na pocztę i przyniósł ich kilka zawiniętych w czystą szmatę, którą z za sukmanki dobył. Ucałowawszy rękę podczaszego, złożył je na brzeżku stołu.
Podczaszy spytał o drogę, i powietrze, o zepsuty mostek, o targ w miasteczku, kazał posłańcowi dać wódki kieliszek, a sam nałożywszy okulary, zabrał się do czytania korespondencji.
Listów zwykle przychodziło niemało, bo więksi właściciele ziemscy, w niedostatku gazet, mieli w stolicy i na prowincji swych korespondentów, którzy dla nich wszelkie chodzące wieści zbierali.
Pisywano też z okazji sejmików, kandydatur, procesów, z powinszowaniami, i polecając się sercu braterskiemu współobywateli.
Kilka z tych listów po adresach i pieczęciach poznał podczaszy tak dobrze, iż się nawet śpieszyć z ich odczytaniem nie potrzebował; odłożył je na stronę, będąc pewnym, iż zwykłe formuły zawierały. Jeden szczególniej zwrócił jego uwagę, gdyż i pisma na kopercie poznać nie umiał, i pieczęć była nie szlachecka, ale jakaś fantazyjna. Obracał go w rękach, podszedłszy do okna, nim rozpieczętował, dosyć długo głową kiwał, naostatek rozłamał pieczęć, rozłożył, poszedł zaraz do podpisu i — nieznalazłszy żadnego, zaciekawiony czytać począł. W miarę jak czytał wszakże, twarz jego ze spokojnej i rumianej, stawać się poczynała coraz ciemniejszą i bardziej nachmurzoną. Pofałdowało się czoło, oczy nabiegły krwią, ręce trząść zaczęły, nogą uderzył kilka razy o podłogę, naostatek w impecie wielkim kartę rzucił o ziemię. Stal jakiś czas przybity, nie wiedząc co począć, po czole ręką posunął, schylił się, podniósł list i powtóre czytać go rozpoczął, i znowu nim cisnął, kopiąc go nogą. Po namyśle wszakże zmięty arkusz szarego papieru wziął jeszcze, zwinął go i śpiesznie włożył za kontusz, a sam głowę spuściwszy, po izbie przechadzać się począł. Widocznem było, że go korespondencja ta do żywego poruszyła i zgryzła, kilka razy zabierał się wyjść i od proga powracał, wychylił się wreszcie do sieni i zawołał chłopca z blizkiego kredensu.
— Idź mi, księdza tu poproś, tylko zaraz.
Chłopak pobiegł pędem do oficyny.
Tymczasem podczaszy to siadał, to wstawał i przechadzał się, listu dobywał, przebiegł go oczyma, pluł i klął, a czoło tarł. W takiem poruszeniu zastał go ojciec Gula, który z wesołą twarzą na zawołanie nadbiegł.
— Niech będzie pochwalony.
— Na wieki wieków — zmienionym wielce głosem zawołał podczaszy, jąkając się z gniewu i wzruszenia, i podszedł ku drzwiom żywo. — Mój ojcze! mój ojcze, wyście moim przyjacielem, jak z druhem dzielę się biedą, ciężką biedą, dopustem Bożym.
Gula stał wielce zdumiony i wylękły.
— Na Boga! cóż się to panu podczaszemu stało.
— Chodź, chodź! — rzekł stary, wiodąc ojca do okna — weź, naści, czytaj i sam powiesz, czy nie darmo wnętrzności we mnie kipią.
Ojciec Gula posunął się co żywo do okna, ujął papier, począł po cichu czytać — i — oniemiał.
Przeczytawszy, nie rzekł słowa, dobył chustki z rękawa i czoło otarł.
— No, cóż ty na to? co ty na to?
— Ale bo, panie podczaszy — rzekł ojciec — primo, wiedzieć trzeba, że kto podpisu na liście nie kładzie, jakby z za płotu strzelał. Infamis.
— Już mi o to nie idzie, infamis jest i list infamia, ale czy w nim choć cień prawdy jest? A jeżeli fałsz i potwarz, czy ona już tak rozszerzona i rozbębniona, że sławę dobrą domu mojego i najdroższego dziecka dotyka.
Ojciec Gula ciągle czoło ocierał, myślał, dumał, naradzał się z sobą, co ma odpowiedzieć.
— Wy ojcze mieszkacie tu u mnie, jesteście domowym, znacie życie moje, nasze, czyście co podobnego dopatrzyli? czy wam to na myśl przyjść mogło?
Ojciec dumał. — Mój panie podczaszy — rzekł w końcu — jam zakonnik, ja w kącie siedzę, mnie świat nie obchodzi, co ja wiedzieć mogę?
— Ale przecież, gdyby tak było, toby ci się, czy o oczy, czy o uszy obić musiało.
— Jakim sposobem — odparł Reformat — ja zrana pacierze klepię, po mszy świętej w stancji czytam, albo idę na folwark, potem obiad, nieszpory, brewiarz, czasem z jegomością w marjasza zagramy, no i o dziesiątej spać.
— Mów-że, czy to może być?
Ojciec się znowu zadumał.
— Mój panie podczaszy — odezwał się, całując go w ramię — tylko bez gorączki, tylko powoli i nie robić z tego historji żadnej. Ja wam powiem, co myślę, przyjmiecie lub nie, jak się wam podoba, gniewać się nie będziecie. W chłopcu krew nie woda, młody, toć się i w obrazie rozmiłować mógł, spojrzał może raz a drugi, ktoś wzrok złapał i z tego wysnuł. Nie można zaręczyć, żeby on nie admirował panny podczaszanki, boć tego i najbiedniejszemu wzbronić trudno, ale żeby ona, wychowana w takim domu, znając rodziny swej dostojność, miała oczy i serce zwrócić na ubogiego palestranta, gdzież to być może? gdzie to być może? — powtórzył Reformat ręce podnosząc.
— Ale i jabym sądził tak samo — rzekł podczaszy — tylko nie przypuszczam nawet, żeby chłopiec do tyla miał być zuchwały, żeby śmiał nawet wzrok zbytnio zwracać ku mej córce, od której go dzieli przepaść. Gdzież co podobnego kto widział? jakby śmiał? hę? Ten hołysz! ten pauper, którego ja od głodnej niemal śmierci ratowałem? ten gołowąs, ten...
Podczaszy poczynał się gniewać.
— Dobrodzieju — przerwał ksiądz, całując go znowu w ramię — najgorszy gniew, bo oczy zasłania. Nie ma tu się czego jątrzyć. Strzeżonego Pan Bóg strzeże, chłopca więcej ani na próg, a najlepiej napisać do Żółtkiewicza, że mu się daje na podróż, aby eo instante do Lublina sobie jechał. Ale ani go tu wołać, ani podczaszance o tem wspomnieć, koronkę do Przemienienia Pańskiego zmówić, aby zbytni ów animusz Pan Bóg raczył ukoić, i cicho, cicho, cicho.
Podczaszy słuchał i Reformata też rozczulony w ramię pocałował, a ten go w łokieć. Popłakali się obaj.
— Mój podczaszy, tylko się uspokójcie, szklankę wody, a list na ogień, bo to infamja.
W kominie się właśnie paliło. Podczaszy rzucił w ogień papier i nogą popchnął, aby coprędzej spłonął.
— Szczęśliwie mnie Pan Bóg natchnął — rzekł głosem cichym — iżem się do was po przyjacielską i kapłańską radę udał. W pierwszym impecie byłbym na Ewunię wpadł, Kropiwnicką złajał i dom do góry nogami wywrócił. Byłoby z tego gadania więcej, niż warto. Macie słuszność, motus, cicho, ani słowa. Niech go Żółtkiewicz wyprawi do Lublina, a Ewuni darmo tem męczyć się nie godzi, toć niewinne stworzenie jak dziecię niemowlątko, po co pokój jej zakłócać.
— I ludziom siebie i dom dawać na zęby — rzekł Reformat.
Podczaszy się znacznie uspokoił.
— Siadaj, mój ojcze, jeszcze pomówić potrzeba. Jesteś dobry do rady. Poślę waszemu klasztorowi beczkę miodu, pięć baranów i pszenicy na opłatki.
Reformat pocałował go w ramię, zasiedli więc przy stole.
— A jeśli już z łaski swej — rzekł — dopuścicie ubogiego sługę do rady, toć dodam. Aby wam troski się ujęło, na co dziecię długo w domu trzymać, gdy je Pan Bóg matki pozbawił. Trafi się uczciwy człowiek, z substancją, z imieniem, z głową, o co podczaszance nie trudno, oddajcie mu ją.
Podczaszy westchnął głęboko, łzę otarł płynącą po twarzy.
— Ojcze mój — rzekł cicho — dobrze to wam mówić! ależ czem się stanie dom mój sierocy, gdy mi tego jej srebrnego głosiku i tej twarzyczki uśmiechniętej dziecięcia mojego nie stanie. Jak ja bez niej wyżyję? Ona dla mnie żywem wspomnieniem nieboszczki mojej, tego anioła, którym się tak krótko cieszyłem, ona mi wszystkiem.
Zapłakał stary, aż zaszlochał.
— Ależ to nieuniknione — mówił Reformat — musicie ją wydać przecie, bo dla waszego szczęścia poświęcić dziecka nie zechcecie. Może też się tak złoży, że zięć przy panu podczaszym zamieszka.
— Mój ojcze — dodał stary — alboż i to mała troska, komu ją dać? Znacie młodzież teraźniejszą, znacie obyczaje świata dzisiejszego! mnie się nikt jej godnym nie zda!
— A przecież trudno dla tego zwlekać, śmierć i żona, mówi przysłowie, od Boga przeznaczone, tak ci samo i mąż; ufać potrzeba Opatrzności.
Podczaszy obie ręce wzniósł do góry, jakby się modlił, westchnął i w niebo spojrzał. Gniew widocznie przechodził i zmieniał się w rozczulenie jakieś. Podparł się na łokciu, zamyślił ponuro.
— Najpierwsza rzecz wszakże — szepnął, jakby wychodząc z osłupienia — do Żółtkiewicza napisać, by chłopaka pchnął precz, dokąd chce, do Wilna, do Piotrkowa, do Lublina, byle go tu nie było. Już to powiem ci, ojcze, ani mi się wierzyć chce, by mi taką zdradą za moje miłosierdzie się wypłacił. Lubiłem go, i — o ile przekonać się mogłem, dobry był w gruncie chłopiec, usłużny, skromny, pokorny. Gdzieby on co podobnego mógł zamarzyć. Ale ludzkie języki! ludzkie języki.
Przez chwilę zamilkł podczaszy, jak gdyby go myśl jakaś uderzyła nagle.
— A no, i wysłać go tak zaraz, to ci, co list ten pisali, assumpt nowy do szkalowania wezmą, powiedzą: musiało coś być, kiedy go wygnano.
Reformat zamyślił się.
— Hm, jest poniekąd racja — rzekł — ale cóż lepszego począć można? Wzbronić mu tu przyjazdu trudno, bo asindziej masz interesa mnogie u Żółtkiewicza, ten go pewnie, wedle zwyczaju przyśle. Mecenasa zaś do konfidencji przypuszczać, mnie by się nie zdawało.
— Ani mnie — pośpiesznie rzekł podczaszy. — Lecz co poczniemy? co!
Znów tedy przechadzać się po izbie jął, krokami wielkiemi, sumując, a Reformat tylko tabakę zażywał po cichu.
— Samym nam wyjechać — rzekł po namyśle, zwracając się ku niemu podczaszy — to na jedno wyjdzie, co jego odprawić. Nikt mnie nigdy skorym do podróżowania nie widział, bo mi w domu najlepiej, ruszym się nagle, to te złe duchy szatańsko się rozśmieją.
— Nie można! — rzekł Gula — nie można. Chłopiec zniknie i nikt nie postrzeże. Zrobimy tak, jeśli asindziejowi się zda. Ja jutro pojadę do klasztoru, bo i tak potrzebę miałem. Wstąpię do Żółtkiewicza lub go do gwardjana poproszę, powiem mu sub rosa, że Sykstus... naprzykrzył się wam, aby go tu nie przysłał. A po jakich dwu miesiącach, gdy się rzeczy utrą i zapomną, dopiero go w świat popchniemy.
Na takich naradach zbiegł czas do wieczerzy, a gdy podczaszy wyszedł na głos dzwonka do pokoju, w którym nań córka wesoła, rezydenci, dwór i oficjaliści czekali, mimo największego starania o to, by po nim nikt nie poznał, iż miał coś na sercu, nie omyliło się oko niczyje. Córka pierwsza przeczuła, czy wyczytała z twarzy, iż ojcu się coś nieprzyjemnego trafiło. Były jednak w gospodarstwie nieraz kłopoty, i na myśl nie przyszło, aby się to jej tyczeć miało.
∗ ∗
∗ |