<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Faraon |
Podtytuł | Tom II |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom XIX |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Był już miesiąc Tot (koniec czerwca, początek lipca). W mieście Pi-Bast i jego okolicach zaczął zmniejszać się napływ ludności, z powodu gorąca. Ale na dworze Ramzesa wciąż jeszcze bawiono się i rozpowiadano o wypadkach w cyrku.
Dworzanie wychwalali odwagę księcia, niezręczni podziwiali siłę Sargona, kapłani z poważnemi minami szeptali, że jednak następca tronu nie powinien był mieszać się do walki z bykami. Od tego bowiem są inni ludzie, płatni i bynajmniej nie cieszący się publicznym szacunkiem.
Ramzes albo nie słyszał tych rozmaitych zdań, albo nie zwracał na nie uwagi. W jego pamięci z widowiska utrwaliły się dwa epizody: Asyryjczyk wydarł mu zwycięstwo nad bykiem i — umizgał się do Kamy, która bardzo życzliwie przyjmowała jego zaloty.
Ponieważ nie wypadało mu sprowadzać do siebie fenickiej kapłanki, więc pewnego dnia wysłał do niej list, w którym donosił, że chce ją zobaczyć i pytał: kiedy go przyjmie? Przez tego samego posłańca Kama odpowiedziała, że będzie czekać na niego dziś wieczorem.
Ledwie ukazały się gwiazdy, książę w największej tajemnicy (według swego przekonania), wysunął się z pałacu i poszedł.
Ogród świątyni Astoreth był prawie pusty, szczególniej w okolicach, otaczających dom kapłanki. Dom był cichy i paliło się w nim zaledwie parę światełek.
Kiedy książę nieśmiało zapukał, kapłanka otworzyła mu sama. W ciemnym przysionku ucałowała mu ręce, szepcząc, że umarłaby, gdyby wtedy, w cyrku, rozjuszone zwierzę zrobiło mu jaką krzywdę.
— Ale teraz musisz być spokojna — odparł z gniewem następca — skoro ocalił mnie twój kochanek...
Kiedy weszli do komnaty oświetlonej, książę spostrzegł, że Kama płacze.
— Cóż to znaczy? — zapytał.
— Odwróciło się ode mnie serce pana mego — rzekła. — A może i słusznie.
Następca gorzko roześmiał się.
— Więc już jesteś jego kochanką, czy dopiero masz nią zostać ty, święta dziewico?...
— Kochanką?... nigdy!... Ale mogę zostać żoną tego strasznego człowieka.
Ramzes zerwał się z siedzenia.
— Śpię?... — zawołał — czy Set rzucił na mnie przekleństwo?... Ty, kapłanka, która pilnujesz ognia przy ołtarzu Astoreth i pod grozą śmierci musisz być dziewicą, ty wychodzisz zamąż?... Zaprawdę, fenickie kłamstwo gorsze jest, aniżeli opowiadają o niem ludzie!...
— Posłuchaj mnie, panie — rzekła, ocierając łzy — i potęp, jeżeli zasłużyłam. Sargon chce mnie pojąć za żonę, za swoją pierwszą żonę. Według naszych ustaw, kapłanka, w bardzo wyjątkowych wypadkach, może zostać żoną, ale tylko mężczyzny, pochodzącego ze krwi królewskiej. Sargon zaś jest powinowatym króla Assara...
— I ty wyjdziesz za niego?
— Jeżeli najwyższa rada kapłanów tyryjskich rozkaże mi, cóż pocznę?... — odparła, znowu zalewając się łzami.
— A cóż tę radę może obchodzić Sargon? — spytał książę.
— Podobno obchodzi ją bardzo wiele — mówiła z westchnieniem. — Fenicję mają podobno zabrać Asyryjczycy, a Sargon ma zostać jej satrapą...
— Tyś oszalała!... — zawołał książę.
— Mówię, co wiem. Już w naszej świątyni po raz drugi zaczynają się modły o odwrócenie nieszczęścia od Fenicji... Pierwszy raz odprawialiśmy je, nimeś ty przyjechał do nas, panie...
— Dlaczego znowu teraz?...
— Bo podobno w tych dniach przybył do Egiptu chaldejski kapłan Istubar, z listami, w których król Assar mianuje Sargona swoim posłem i pełnomocnikiem do zawarcia traktatu z wami o zabór Fenicji.
— Ależ ja... — przerwał książę.
Chciał powiedzieć: „nic nie wiem,“ lecz wstrzymał się. Zaczął się śmiać i odparł:
— Kamo, przysięgam ci na cześć mego ojca, że dopóki ja żyję, Asyrja nie zabierze Fenicji. Czy to dość?
— O panie!... panie!... — zawołała, upadając mu do nóg.
— Więc chyba teraz nie zostaniesz żoną tego gbura?
— Och!... — otrząsnęła się. — Czy możesz o to pytać?
— I będziesz moją... — szepnął książę.
— Zatem chcesz mojej śmierci?... — odparła przerażona. — Ha!... jeżeli tego chcesz, jestem gotowa...
— Chcę, ażebyś żyła... — szeptał roznamiętniony — abyś żyła, należąc do mnie...
— To być nie może...
— A najwyższa rada kapłanów tyryjskich?
— Może mnie tylko wydać zamąż...
— Wszak wejdziesz do mego domu.
— Gdybym weszła tam, nie jako żona twoja — umrę... Ale jestem gotowa... nawet na to, aby nie ujrzeć jutrzejszego słońca...
— Bądź spokojna — odpowiedział z powagą książę. — Kto posiadł moją łaskę, nie dozna krzywdy.
Kama znowu uklękła przed nim.
— Jak się to może stać?... — spytała, składając ręce.
Ramzes był tak podniecony, tak już zapomniał o swojem stanowisku i obowiązkach, iż gotów był przyrzec kapłance małżeństwo. Powstrzymał go od tego kroku nie rozsądek, ale jakiś głuchy instynkt.
— Jak to może być?... Jak to może być?... — szeptała Kama, pożerając go wzrokiem i całując jego nogi.
Książę podniósł ją, posadził zdaleka od siebie i odparł z uśmiechem:
— Pytasz, jak to być może?... Zaraz cię objaśnię. Ostatnim moim nauczycielem, nim doszedłem do pełnoletności, był pewien stary kapłan, który umiał napamięć mnóstwo dziwnych historyj z życia bogów, królów, kapłanów, nawet niskich urzędników i chłopów.
Starzec ten, słynny z pobożności i cudów, nie wiem dlaczego, nie lubił kobiet, nawet obawiał się ich. To też najczęściej opisywał przewrotność kobiecą, a raz, aby dowieść mi, jak potężną macie władzę nad męskim rodzajem, opowiedział taką historję:
Młody i ubogi pisarz, nie mający w torbie miedzianego utena, tylko jęczmienny placek, wędrował z Tebów do Dolnego Egiptu, szukać zarobku. Mówiono mu, że w tej części państwa mieszkają najbogatsi panowie i kupcy i, byle dobrze trafił, może znaleźć posadę, na której zrobi duży majątek.
Szedł tedy brzegiem Nilu (za miejsce na statku nie miałby czem zapłacić) i myślał:
— Jakże nieopatrznymi są ludzie, którzy, odziedziczywszy po ojcach talent, dwa talenty, nawet dziesięć, zamiast rozmnożyć skarb, bądź zapomocą handlu towarami, bądź wypożyczania na wysokie procenta, marnują, niewiadomo na co, swój majątek? Ja, gdybym miał drachmę... No, drachma za mało... Ale gdybym miał talent, albo lepiej kilka zagonów ziemi, zwiększałbym to z roku na rok, a pod koniec życia byłbym tak bogaty, jak najbogatszy nomarcha.
Lecz co począć!... — mówił z westchnieniem. — Bogowie snadź opiekują się tylko głupimi; mnie zaś napełnia mądrość od peruki do bosych pięt. A jeżeli i w mojem sercu kryje się jakie ziarno głupstwa, to chyba pod tym jednym względem, że zaprawdę, nie umiałbym strwonić fortuny, a nawet nie wiedziałbym: jak zabrać się do spełnienia podobnie bezbożnego czynu?
Tak medytując, ubogi pisarz mijał lepiankę, przed którą siedział jakiś człowiek, nie młody i nie stary, z bardzo bystrem spojrzeniem, które sięgało aż do głębi serca. Pisarz, mądry jak bocian, zaraz zmiarkował, że to musi być któryś z bogów i, skłoniwszy się, rzekł:
— Pozdrawiam cię, czcigodny właścicielu tego pięknego domu, i martwię się, że nie posiadam wina ani mięsa, aby podzielić je z tobą, na znak, że cię szanuję i że wszystko, co mam, należy do ciebie.
Amonowi — on to był w ludzkiej postaci — podobała się uprzejmość młodego pisarza. Popatrzył więc na niego i spytał:
— O czem myślałeś, idąc tutaj? Widzę bowiem mądrość na twojem czole, a należę do tych, którzy, jak kuropatwa pszenicę, zbierają słowa prawdy.
Pisarz westchnął.
— Myślałem — mówił — o mojej nędzy i o tych lekkomyślnych bogaczach, którzy niewiadomo na co i jakim sposobem trwonią majątki.
— A tybyś nie strwonił? — zapytał bóg, wciąż mający na sobie ludzką figurę.
— Spojrzyj na mnie, panie — rzekł pisarz. — Mam dziurawą płachtę i zgubiłem w drodze sandały, ale papirus i kałamarz ciągle noszę z sobą, jak własne serce. Albowiem, wstając i kładąc się spać powtarzam, że: lepszą jest uboga mądrość, niż głupie bogactwo.
Jeżeli więc jestem taki, jeżeli umiem wysłowić się dwoma pismami i wykonać najzawilszy rachunek, jeżeli znam wszystkie rośliny i wszystkie zwierzęta, jakie tylko są pod niebem, to — czy możesz sądzić, abym ja, który posiadam taką mądrość, był zdolny do zmarnowania majątku?
Bożek zamyślił się i rzekł:
— Wymowa twoja płynie wartko, jak Nil pod Memfisem; lecz jeżeli naprawdę jesteś tak mądry, to napisz mi dwoma sposobami: Amon.
Pisarz wydobył kałamarz, pendzel i w niedługim czasie na drzwiach lepianki napisał dwoma sposobami: Amon, tak wyraźnie, że nawet nieme stworzenia zatrzymywały się, aby złożyć hołd Panu.
Bożek był kontent i dodał:
— Jeżeli jesteś równie biegły w rachunkach, jak w piśmiennictwie, to wyrachuj mi następującą sprawę handlową: gdy za jedną kuropatwę dają mi cztery kurze jaja, to za siedem kuropatw ile powinni dać kurzych jaj?
Pisarz zebrał kamyki, układał je w rozmaite szeregi i, nim słońce zaszło, odpowiedział, że za siedem kuropatw należy się — dwadzieścia osiem jaj kurzych.
Wszechmocny Amon aż uśmiechnął się, że widzi przed sobą mędrca tak niepospolitej miary i rzekł:
— Poznaję, żeś mówił prawdę o swojej mądrości. Jeżeli zaś okażesz się równie wytrwałym w cnocie, uczynię tak, że będziesz do końca życia szczęśliwym, a po śmierci synowie twoi umieszczą twój cień w pięknym grobowcu. A teraz powiedz: jakiego chcesz bogactwa, któregobyś nietylko nie strwonił, ale jeszcze pomnożył?
Pisarz upadł do nóg miłosiernemu bóstwu i odparł:
— Gdybym choć posiadał tę lepiankę i ze cztery miary gruntu, byłbym bogaty.
— Dobrze — mówi bóg — ale pierwej rozejrzyj się, czy ci to wystarczy.
Zaprowadził go do chaty i prawił:
— Masz tu cztery czepce i fartuszki, dwie płachty na niepogodę i dwie pary sandałów. Tu masz ognisko, tu ławę, na której można sypiać, stępę do tłuczenia pszenicy i dzieżę do ciasta...
— A to co jest? — zapytał pisarz, wskazując na jakąś figurę, okrytą płótnem.
— Otóż to jedno jest — odparł bóg — czego nie powinieneś dotykać, bo stracisz cały majątek.
— Aj!... — krzyknął pisarz. — Może to sobie stać przez tysiąc lat, i nie zaczepię go... Za pozwoleniem waszej czci: co to za folwark widać tam?...
I wychylił się przez okno lepianki.
— Mądrze powiedziałeś — rzekł Amon. — Jest to bowiem folwark, i nawet piękny. Ma obszerny dom, pięćdziesiąt miar gruntu, kilkanaście sztuk bydła i dziesięciu niewolników. Gdybyś wolał posiadać tamten folwark...
Pisarz upadł do nóg bogu.
— Jestże — spytał — taki człowiek pod słońcem, który, zamiast jęczmiennego placka, nie wolałby bułki pszennej?...
Usłyszawszy to, Amon wymówił zaklęcie, i w tejże chwili obaj znaleźli się w okazałym domu folwarcznym.
— Masz tu — mówił bóg — rzeźbione łoże, pięć stolików i dziesięć krzeseł. Masz tu haftowane szaty, stągwie i szklanki na wino, masz tu oliwną lampkę i lektykę...
— A to co jest? — zapytał pisarz, wskazując na figurę, która stała w kącie, okryta muślinem.
— Tego jednego — odparł bóg — nie zaczepiaj, bo stracisz cały majątek.
— Choćbym dziesięć tysięcy lat żył — zawołał pisarz — nie tknę tej rzeczy!... Uważam bowiem, że po mądrości najlepszem jest bogactwo.
— Ale co to tam widać? — spytał po chwili, wskazując na ogromny pałac w ogrodzie.
— To są dobra książęce — odparł bóg. — Jest pałac, pięćset miar ziemi, stu niewolników i paręset sztuk bydła. Wielki to majątek, lecz jeżeli sądzisz, że podoła mu twoja mądrość...
Pisarz znowu upadł do nóg Amonowi, zalewając się łzami radości.
— O panie!... — wołał. — A gdzież jest taki szaleniec, który zamiast kubka piwa nie wolałby kadzi wina?
— Słowa twoje godne są mędrca, który rozwiązuje najtrudniejsze rachunki — rzekł Amon.
Wymówił wielkie słowa zaklęcia, i obaj z pisarzem znaleźli się w pałacu.
— Masz tu — mówił dobry bóg — salę jadalną, w niej złocone kanapy i krzesła, tudzież stoliki, wykładane różnokolorowem drzewem. Pod spodem jest kuchnia dla pięciu kucharzów, śpiżarnia, gdzie znajdziesz wszelkie mięsiwo, ryby i ciasta, wreszcie piwnica z najdoskonalszem winem. Masz tu sypialnię z ruchomym dachem, którym twoi niewolnicy będą chłodzili cię podczas snu. Zwracam twoją uwagę na łoże, które jest z cedrowego drzewa i opiera się na czterech lwich łapach, kunsztownie odlanych z bronzu. Masz tu szatnię, pełną lnianych i wełnianych szat; zaś w skrzyniach znajdziesz pierścienie, łańcuchy i branzolety...
— A to co jest?... — zapytał nagle pisarz, wskazując na figurę, okrytą welonem, haftowanym złotemi i purpurowemi nićmi.
— To jest właśnie, czego najbardziej strzec się powinieneś — odparł bóg. — Jeżeli tego dotkniesz, twój ogromny majątek przepadnie. A zaprawdę mówię ci, że niewiele jest podobnych dóbr w Egipcie. Muszę ci bowiem dodać, że w skarbcu leży dziesięć talentów złotem i drogiemi kamieniami.
— Władco mój!... — krzyknął pisarz. — Pozwól, ażeby w tym pałacu na pierwszem miejscu stanął twój święty posąg, przed którym trzy razy dziennie paliłbym wonności...
— Ale tamtego unikaj! — odparł Amon, wskazując na figurę, okrytą welonem.
— Chyba straciłbym rozum i byłbym gorszy od dzikiej świni, dla której wino znaczy tyle, co pomyje — rzekł pisarz. — Niech ta figura w welonie pokutuje tu sto tysięcy lat, a nie dotknę jej, jeżeli taka twoja wola...
— Pamiętaj, że straciłbyś wszystko!... — zawołał bóg i zniknął.
Uszczęśliwiony pisarz zaczął chodzić po swoim pałacu i wyglądać oknami. Obejrzał skarbiec i zważył w rękach złoto: było ciężkie; przypatrzył się drogim kamieniom — były prawdziwe. Kazał sobie podać jedzenie: natychmiast wbiegli niewolnicy, wykąpali go, ogolili i ubrali w cienkie szaty.
Najadł się i napił, jak nigdy: jego głód bowiem łączył się z doskonałością potraw w jeden smak przedziwny. Zapalił wonności przed posągiem Amona i ubrał go w świeże kwiaty. Później siadł w oknie.
Na dziedzińcu rżało parę koni, zaprzężonych do rzeźbionego wozu. W innem miejscu gromada ludzi, z włóczniami i sieciami, uspakajała niesforne psy myśliwskie, rwące się do polowania. Przed śpichrzem jeden pisarz odbierał ziarno od rolników, przed oborą drugi pisarz przyjmował rachunek od dozorcy pastuchów.
Wdali widać było gaj oliwny, wysokie wzgórze, zarosłe winogradem, łany pszenicy, a po wszystkich polach gęsto rozsadzone palmy daktylonośne.
— Zaiste! — rzekł do siebie — jestem dziś bogaty, tak właśnie, jak mi się należało. I jedno dziwi mnie, że tyle lat mogłem wytrzymać w upodleniu i nędzy! Muszę też wyznać — ciągnął w duchu — że nie wiem, czy potrafię zwiększyć ten ogromny majątek, bo i nie potrzebuję więcej i nie będę miał czasu uganiać się za spekulacjami.
Zaczęło mu jednak nudzić się w pokojach, więc obejrzał ogród, objechał pola, porozmawiał ze sługami, którzy padali przed nim na brzuchy, choć byli tak ubrani, że on wczoraj jeszcze uważałby sobie za zaszczyt ucałować ich ręce; lecz że i tam było mu nudno, więc wrócił do pałacu i przypatrywał się zapasom swojej śpiżarni i piwnicy, tudzież sprzętom w komnatach.
— Ładne to — mówił do siebie — ale piękniejsze byłyby sprzęty z samego złota, a dzbany z drogich kamieni.
Oczy jego machinalnie zwróciły się w ten kąt, gdzie stała figura, okryta haftowanym welonem i — wzdychała.
„Wzdychaj sobie, wzdychaj! — myślał, biorąc kadzielnicę, aby spalić wonności przed posągiem Amona.
Dobry to bóg — myślał — który ocenia przymioty mędrców, nawet bosych, i wymierza im sprawiedliwość. Jaki on mi dał piękny majątek!... No, prawda, że i ja jego uczciłem, wypisując podwójnem pismem imię: Amon na drzwiach tej chałupy. Albo jak ja mu to pięknie wyrachowałem: ile dostanie kurzych jaj za siedem kuropatw? Mieli słuszność moi mistrze, twierdząc, że mądrość nawet bogom otwiera usta.“
Spojrzał znowu w kąt. Postać okryta welonem znowu westchnęła.
— Ciekawy jestem — mówił do siebie pisarz — dlaczego mój przyjaciel Amon zabronił mi dotykać tej oto sztuczki, co tam stoi w kącie? No, za taki majątek miał prawo nakładać mi warunki; chociaż ja nic podobnego nie zrobiłbym mu. Bo jeżeli cały ten pałac jest moją własnością, jeżeli wszystkiego, co tu jest, mogę używać, dlaczego tamtej rzeczy nie miałbym nawet dotknąć?...
Tak się mówi: nie wolno dotykać! Wolno wreszcie zobaczyć...
Zbliżył się do figury, zdjął ostrożnie welon, patrzy... jest coś bardzo ładnego. Niby piękny młody chłopiec, ale nie chłopiec... Ma włosy długie do kolan, drobne rysy i pełne słodyczy spojrzenie.
— Co ty jesteś? — mówi do figury.
— Ja jestem kobieta — odpowiada mu postać, głosem tak cienkim, że wniknął mu w serce, niby sztylet fenicki.
— Kobieta?... — myśli pisarz. — Tego mnie nie uczono w kapłańskiej szkole. Kobieta?... — powtórzył. — A to co masz o tutaj?...
— To moje oczy.
— Oczy?... Cóż ty zobaczysz takiemi oczyma, które od lada światła mogą się rozpłynąć?
— Bo moje oczy nie są do tego, żebym ja niemi patrzyła, tylko żebyś ty w nie patrzył — odpowiedziała figura.
— Dziwne oczy! — rzekł do siebie pisarz, chodząc po pokoju.
Znowu przystanął przed postacią i zapytał:
— A to co masz?
— To moje usta.
— Przez bogi! umrzesz z głodu — zawołał — bo tak małemi ustami najeść się nie można!...
— One też nie są do jedzenia — odparła figura — tylko żebyś ty je całował.
— Całował? — powtórzył pisarz. — I tego nie uczono mnie w kapłańskiej szkole... A to o... co to masz?
— To moje rączki.
— Rączki?... Dobrze, żeś nie powiedziała, że to ręce, bo takiemi rękoma nicbyś zrobić nie potrafiła, nawet udoić owcy.
— Moje rączki nie są do roboty.
— Tylko do czego? — zdziwił się pisarz, rozstawiając jej palce...
(Jak ja twoje, Kamo — rzekł następca, pieszcząc drobną rączkę kapłanki).
— Tylko do czego są takie ręce? — pytał pisarz figury.
— Ażebym niemi ciebie obejmowała za szyję.
— Chcesz mówić: za kark?... — wrzasnął przerażony pisarz, którego kapłani zawsze chwytali za kark, gdy miał otrzymać plagi.
— Nie za kark — rzekła postać — tylko o tak...
I objęła go — ciągnął książę — rękoma za szyję, o tak... (Tu otoczył się rękoma kapłanki). — I przytuliła go do swej piersi... o tak... — (Tu przytulił się do Kamy).
— Panie, co robisz?... — szepnęła Kama. — Wszakże to śmierć moja...
— Bądź spokojna — odparł książę — ja ci tylko pokazuję, co tamta postać robiła z pisarzem...
...Wtem zadrżała ziemia, pałac zniknął, znikły psy, konie i niewolnicy. Wzgórze, pokryte winogradem, zmieniło się w opokę, drzewa oliwne w ciernie, a pszenica w piasek...
Pisarz, gdy ocknął się w objęciach kochanki, zrozumiał, że jest takim nędzarzem, jakim był wczoraj na gościńcu. Ale nie żałował swoich bogactw, ponieważ miał kobietę, która kochała go i pieściła!...
— Więc wszystko znikło, a ona nie znikła!... — zawołała naiwnie Kama.
— Litościwy Amon zostawił mu ją na pociechę — rzekł książę.
— O, to Amon był tylko dla pisarzów litościwym! — odparła Kama. — Ale co ma znaczyć ta historja?
— Zgadnij. Wreszcie słyszałaś, czego biedny pisarz wyrzekł się za pocałunek kobiety...
— Ale tronu nie wyrzekłby się! — przerwała kapłanka.
— Kto wie?... gdyby go bardzo o to proszono — szeptał namiętnie Ramzes.
— O nie!... — zawołała Kama, wydzierając mu się z objęć. — Tronu niech się nie wyrzeka, bo w takim razie cóżby zostało z jego obietnic dla Fenicji!...
Oboje spojrzeli sobie w oczy długo... długo... W tej chwili książę uczuł niby ranę w sercu i niby, że z tej rany uciekło mu jakieś uczucie. Nie namiętność, bo namiętność została, ale — szacunek i wiara w Kamę.
„Dziwne te Fenicjanki — pomyślał następca — można za niemi szaleć, lecz niepodobna im ufać!...“
Uczuł się znużonym i pożegnał Kamę. Spojrzał po komnacie, jakby trudno mu było rozstać się z nią i odchodząc, rzekł do siebie:
„A jednak ty zostaniesz moją, i bogowie feniccy nie zabiją cię, jeżeli dbają o swoje świątynie i kapłanów...“
Ledwie Ramzes opuścił willę Kamy, do pokoju kapłanki wpadł młody Grek, uderzająco piękny i uderzająco podobny do egipskiego księcia. Na jego twarzy malowała się wściekłość.
— Lykon!... — zawołała przerażona Kama. — Co tu robisz?...
— Podła gadzino!... — odparł Grek dźwięcznym głosem. — Jeszcze miesiąc nie upłynął od wieczora, kiedy przysięgłaś, że mnie kochasz, że uciekniesz ze mną do Grecji, a już drugiemu kochankowi rzucasz się na szyję... Czy pomarli bogowie, czy uciekła od nich sprawiedliwość?...
— Szalony zazdrośniku — przerwała kapłanka — ty mnie zabijesz...
— Z pewnością, że ja cię zabiję, nie twoja skamieniała bogini... Temi rękoma — wołał, wyciągając ręce, jak szpony — uduszę cię, gdybyś została kochanką...
— Czyją?...
— Alboż ja wiem!... Zapewne obu: tego starego Asyryjczyka i tego książątka, któremu kamieniem łeb rozwalę, jeżeli będzie się tu włóczył... Książę!... ma wszystkie niewiasty z całego Egiptu i... jeszcze mu się zachciewa cudzych kapłanek... Kapłanki są dla kapłanów, nie dla obcych...
Kama odzyskała już zimną krew.
— A ty nie jesteś dla nas obcy? — rzekła wyniośle.
— Żmijo!... — wybuchnął Grek powtórnie. — Ja nie mogę być obcym dla was, gdy dar mego głosu, którym ozdobili mnie bogowie, obracam na służbę waszym bogom... A ileż to razy, zapomocą mej postaci, oszukiwaliście głupich Azjatów, że następca egipskiego tronu potajemnie wyznaje waszą wiarę?...
— Cicho!... cicho!... — zasyczała kapłanka, zamykając mu ręką usta.
Coś w jej dotknięciu musiało być czarującego, gdyż Grek uspokoił się i począł mówić ciszej:
— Słuchaj, Kama. W tych czasach, przypłynie do zatoki Sebenickiej grecki statek, prowadzony przez mego brata. Postarajże się, aby cię arcykapłan wysłał do Pi-Uto, skąd uciekniemy nareszcie do północnej Grecji, w takie miejsce, które jeszcze nie widziało Fenicjan...
— Zobaczy ich, jeśli ja się tam skryję — przerwała kapłanka.
— Gdyby tobie włos spadł — szeptał rozwścieczony Grek — przysięgam, że Dagon... że wszyscy tutejsi Fenicjanie oddadzą głowy, lub zdechną w kopalniach! Poznają oni, co może Grek...
— A ja ci mówię — odparła tym samym głosem kapłanka — że dopóki nie zbiorę dwudziestu talentów, nie ruszę się stąd... A mam dopiero osiem...
— Skądże weźmiesz resztę?
— Dadzą mi Sargon i namiestnik.
— Na Sargona zgoda, ale księcia nie chcę!...
— Głupi Lykonie, czyli nie widzisz, dlaczego trochę podoba mi się ten młodzik?... Ciebie przypomina!...
Grek zupełnie uspokoił się.
— No, no!... — mruczał. — Rozumiem, że gdy kobieta ma do wyboru między następcą tronu i takim jak ja śpiewakiem, nie mam potrzeby lękać się... Ale jestem zazdrosny i gwałtowny, więc proszę cię, ażebyś go jak najmniej spoufalała do siebie.
Ucałował ją, wymknął się z willi i zniknął w ciemnym ogrodzie.
Kama wyciągnęła za nim zaciśniętą pięść.
— Nikczemny pajacu!... — szepnęła — który zaledwie mógłbyś być u mnie śpiewającym niewolnikiem...