Figle kobiet (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/Akt trzeci
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Figle kobiet |
Pochodzenie | Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom IX |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1895 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Leon Ulrich |
Tytuł orygin. | The Merry Wives of Windsor |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Evans. Proszę cię teraz, pachołku toprego pana Chutziaka, a przyjacielu Głuptasie z nazwiska, powietz mi ot której strony wyglątałeś pana Kajusza, który się sam mianuje toktorem metycyny?
Głuptas. Od której strony? Od strony zamku, od strony parku, od każdej strony; na drodze od starego Windsor, na każdej drodze, prócz drogi do miasta.
Evans. Więc proszę cię uprzejmie, wyjrzej jeszcze i na tę trogę.
Głuptas. Chętnie, panie (wychodzi).
Evans. Otpuść mi Panie, jak pełny jestem cholery, jak jestem wstrząśnięty aż to głępi tuszy! — Uratuję się, jeśli mnie zawiedzie. — Co za melancholia mnie opanowała! — Potłukę mu wszystkie jego nocniki na urwisza tego pałce, przy pierwszej sposopnośoi, otpuść mi Panie! (śpiewa).
Gdzie czysta wota spata ze skały,
Nucą ptaszkowie swe matrygały,
Uścielem łoże z różanych liści,
I z wszystkich kwiatów o wonnej kiści.
Gdzie czysta wota —
Panie, zmiłuj się nate mną! Okrutnie na płacz mi się zpiera.
Nucą ptaszkowie swe matrygały:
Nat papilońską, gtym siedział wotą —
I z wszystkich kwiatów o wonnej kiści.
Gdzie czysta wota —
Evans. Witam go ratośnie.
Gdzie czysta wota spata ze skały —
Dopomóż Panie toprej sprawie! — Z jaką pronią?
Głuptas. Z żadną bronią, panie! Zbliża się pan mój, pan Płytek i jeszcze pan jakiś inny od strony Frogmore, przez kołowrot, tędy.
Evans. Taj mi moją rewerentę, alpo raczej trzymaj ją w pogotowiu. (Wchodzą: Page, Płytek i Chudziak).
Płytek. Co tam nowego, mości plebanie? Dzień dobry, zacny księże Hugonie! Widzieć szulera bez kostek, a dobrego literata daleko od książek, to cud prawdziwy.
Chudziak. O, słodka panno Anno Page!
Page. Pozdrawiamy, dobry księże Hugonie!
Evans. Zachowaj was Poże w swojej świętej łasce, zachowaj was wszystkie!
Płytek. A to co się znaczy? Szabla i brewiarz; czy jedną i drugi praktykujesz, księże proboszczu!
Page. A zawsze młody; w kaftanie tylko i spodniach, gdy to dzień jakby umyślnie dla romatyzmu stworzony.
Evans. Są tego powoty i przyczyny.
Page. Przychodzimy, żeby ci oddać dobrą usługę, księże proboszczu.
Evans. Więc słucham; co za usługa?
Page. Jest stąd niedaleko pewien dostojny szlachcic, który, jak się zdaje, przez kogoś pokrzywdzony, tak pokłócił się z własną godnością i cierpliwością, jak może nigdy jeszcze nie widziałeś.
Płytek. Ośm krzyżyków z górą przeżyłem, a nie zdarzyło mi się nigdy słyszeć o człowieku jego stanu, powagi i nauki, coby się do tego stopnia zapomniał.
Evans. Kto to?
Page. Zdaje mi się, że znasz go: pan doktor Kajusz, sławny medyk francuski.
Evans. Chryste panie! nie zropiłpyś mi większej przyjemności, gdypyś mi mówił o talerzu rosołu.
Page. Dlaczego?
Evans. On tak zna Hipokrata i Galena, jak — a to tego to urwisz, taki łotr i tchórz, z jakim pragnąłpyś zropić znajomość.
Page. O zakład, że to człowiek, z którym się bić zamierzał.
Chudziak. O słodka panno Anno!
Płytek. Tak się zdaje, wnosząc z jego oręża. Nie dajcie się im zbliżyć do siebie. Widzę, że nadchodzi doktor Kajusz. (Wchodzą: Gospodarz, Kajusz i Bugby).
Page. Nie, dobry księże plebanie; włóż szablę do pochwy.
Płytek. I ty włóż twoją, dostojny panie doktorze.
Gospod. Rozbrójcie ich; niech się wytłómaczą. Byle mieli skóry całe, niech kaleczą naszą angielszczyznę.
Kajusz. Prosilem o pozwolenie, aby powiedzialem jedno słówko twojemu ucho; czemu się nie stawilem na placu.
Evans. Chwilkę cierpliwości; co się otwlecze, to nie uciecze.
Kajusz. Na honor, ty byłem tchórz, Gawel kundel, Maciek malpa.
Evans. Proszę cię, tylko nie wystawiaj nas na pośmiewisko ludzi. Pragnę pyć twoim przyjacielem, a tak lup owak tam ci satysfakcyę; potłukę twoje nocniki na twojej hultajskiej pałce, za to, że nie stawiłeś się na umówionem miejscu.
Kajusz. Diable! Janek Rugby i pan gospodarz de la Jarretière, czy go nie czekalem, aby go zabilem? czy go nie czekalem na plac umówiony?
Evans. Jakem chrześcijanin, czy rozumiesz? patrz, jakem chrześcianin, tu pył plac umówiony. Niech pan gospotarz z pot Potwiązki sętzią naszym pętzie!
Gospod. Pokój, święty pokój, Galio i Walio, Francuzie i Walijczyku, doktorze duszy i doktorze ciała!
Kajusz. A to mi pięknie powiedzialem, doskonale powiedzialem!
Gospod. Pokój! powtarzam. Słuchajcie gospodarza z pod Podwiązki. Czy ze mnie polityk? czy subtelna głowa? czy drugi Machiawel? Chciałżebym stracić mojego doktora? Nie, bo on mi daje pocye i mocye. Chciałżebym stracić mojego plebana? mojego księdza? mojego przewielebnego Hugona? Nie, bo on mi wykłada Księgi Rodzaju i pokazuje drogę do raju. Daj mi więc twoją ziemską rękę — dobrze — a teraz ty daj mi twoją rękę niebiańską — dobrze. Zwolennicy umiejętności, oszukałem was obu, każdemu błędne wskazałem miejsce. Serca wasze są nieustraszone, skóry wasze całe; niech teraz wszystko skończy się na wazie ponczu. Dalej! dajcie ich szable w zastaw — za mną! przyjaciele pokoju, za mną! za mną! za mną!
Płytek. Możecie mi wierzyć, gospodarzowi przewróciło się w głowie. Spieszmy za nim, spieszmy!
Chudziak. O, słodka Anno Page!
Kajusz. Ha, czy zrozumialem dobrze? Czy zrobilem z nas dwa dudki? ha! ha!
Evans. Toprze, toprze! Wziął nas, witzę, na funtusz. Proszę cię, żyjmy w zgotzie, szukajmy we twa mózgi, jak się zemścić na tym parszywym, fałszywym hultaju, gospotarzu z pot Potwiązki.
Kajusz. Na honor, z caly serca. On obiecalem mnie poprowadzić do Anny Page, na honor, a on mnie oszukalem.
Evans. Pątź spokojny, jeszcze ja mu rozpłatam jego pałkę. Chotź tylko ze mną. (Wychodzą).
Pani Page. Tylko naprzód! mały zuszku. Przyuczyłeś się chodzić za drugimi, ale teraz jesteś przewodnikiem. Co wolisz, czy prowadzić moje oczy, czy przyglądać się piętom twojego pana?
Robin. Wyznaję, pani, że wolę iść przed tobą jak człowiek, niż deptać za nim, jak karzełek.
Pani Page. O, mały z ciebie pochlebca; widzę, że wyjdziesz na dworaka. (Wchodzi pan Ford).
Ford. Szczęśliwe spotkanie! Pani Page, dokąd droga?
Pani Page. Do twojej żony; czy znajdę ją w domu?
Ford. Znajdziesz ją znudzoną jak ty bezczynnością. Myślę, że gdyby wasi mężowie pomarli, pobrałybyście się obie.
Pani Page. Możesz być tego pewny; pobrałybyśmy sobie dwóch nowych małżonków.
Ford. Gdzież to znalazłaś tego kogutka na dachu?
Pani Page. Na śmierć zapomniałam, jak się nazywa jegomość, który go mężowi mojemu ustąpił. Chłopcze, jak imię twojemu rycerzowi?
Robin. Sir John Falstaff.
Ford. Sir John Falstaff!
Pani Page. To dziwna, że jego nazwiska w pamięci zatrzymać nie mogę. Jaka zażyłość między nim a moim mężem! — Ale czy doprawdy znajdę w domu twoją żonę?
Ford. Znajdziesz ją, zaręczam.
Pani Page. Więc z twojem pozwoleniem, mój panie; słabo mi, póki jej nie zobaczę. (Wychodzą: pani Page i Robin).
Ford. Czy ten pan Page ma w głowie choć trochę oleju? czy ma oczy? czy ma zmysły? Jeśli je ma, to śpią wszystkie, bo się nimi nie posługuje. Toć ten pachołek poniesie list o dwadzieścia mil tak łatwo, jak działowa kula trafi, do celu o dwieście kroków. On sam skłonnościom swojej żony pomaga, podsyca jej szaleństwa i sposobności im nastręcza. Idzie ona teraz do mojej żony, a z nią pachołek Falstaffa. Ktoby nie dosłyszał, jaki tu deszcz z wiatrem śwista! A z nią pachołek Falstaffa! dobry spisek! pięknie uknowany! a nasze żony idą ręka w ręce do piekła. Ale cierpliwość! Złapię go na uczynku, zamęczę potem moją żonę, zedrę pożyczoną szatę skromności z tej udanej świętoszki, pani Page, ogłoszę przed światem samego Page’a za bezpiecznego, dobrowolnego Akteona, a wszyscy sąsiedzi przyklasną mojej popędliwości. (Bije zegar). Zegar znak mi daje, a moja pewność nakazuje mi poszukiwanie. Znajdę tam Falstaffa. Ludzie, nie śmiać się z tego, ale raczej chwalić mnie będą, bo to rzecz tak pewna, jak że stała jest ziemia, iż znajdę tam Falstaffa. Idę. (Wchodzą: Page, Płytek, Chudziak, Gospodarz, Hugo Evans, Kajusz i Rugby).
Płytek i inni. Witamy, panie Ford.
Ford. Na uczciwość, miłe towarzystwo. Mam w domu coś dobrego i zapraszam was wszystkich.
Płytek. Zmuszony jestem odmówić, panie Ford.
Chudziak. I ja także, panie Ford. Przyrzekliśmy obiadować z panną Anną, a nie chciałbym nie dotrzymać danego jej słowa za większą sumę pieniędzy, niżbym mógł powiedzieć.
Płytek. Od dawna już toczy się sprawa o zamęźcie Anny Page z moim krewnym, Chudziakiem; dziś nakoniec mamy otrzymać stanowczą odpowiedź.
Chudziak. Rachuję na twoją przychylność, ojcze Page.
Page. Możesz być jej pewnym, panie Chudziaku. Duszą i ciałem stoję przy tobie; ale moja żona, panie doktorze, popiera gorąco twój interes.
Kajusz. A na honor, mlody panienka milowałem mnie z calego serca. Mój gospodyni, pani Żwawińska, dawno mnie o tem zapewnilem.
Gospod. A co mówicie o młodym panu Fenton? Tańcuje, wywija kominki, ma w oczach ogień młodości, komponuje wiersze, prawi jak z ambony, a jak kwiecień lub maj pachnie: jego będzie wygrana, jego będzie wygrana; to stoi w jego gwiazdach zapisane, jego będzie wygrana!
Page. Tylko nie z mojem przyzwoleniem; możecie być tego pewni. Szlachcic ten nie ma szeląga; żył w towarzystwie rozpustnego księcia i Poinsa; za nizkie moje progi na jego nogi; wie on za wiele. Nie, nie, nie zawiąże on węzełka swojej fortuny palcami mojej substancyi. Jeśli ją weźmie, niech ją weźmie dla niej samej; grosze, które zebrałem, czekają na me przyzwolenie, a moje przyzwolenie nie idzie tą drogą.
Ford. Proszę z całego serca, niech z was choć kilku przyjmie moje zaproszenie. Oprócz dobrego jadła, nie braknie na krotochwili: pokażę wam cudaka. Mości doktorze, musisz pójść ze mną, i ty także panie Page, i ty, księże Hugonie.
Płytek. Tem lepiej. Bądźcie zdrowi. Będziemy mieli dogodniejszą sposobność do konkurów w domu pana Page.
Kajusz. Ruszaj do domu, Janek Rugby, i ja wrócilem niebawem. (Wychodzi Rugby).
Gospod. Żegnam was, serduszka; wracam do mojego uczciwego Falstaffa, aby z nim jeden i drugi kufel kanaryjskiego wina wychylić (wychodzi).
Ford (na stronie). Myślę, że on wprzódy napije się u mnie brzozowego soku i będzie skakał, jak mu zagram. Proszę, mości panowie.
Wszyscy. Idziemy, aby twojego cudaka zobaczyć. (Wychodzą).
Pani Ford. Hola, Janku! hola, Robercie!
Pani Page. Żwawo! żwawo; Czy kosz od bielizny —
Pani Ford. Wszystko w pogotowiu. Hej tam, Robercie!
Pani Page. Spieszcie się, prędko! prędko!
Pani Ford. Tu go postawcie.
Pani Page. Powiedz twoim ludziom, co mają robić; nie mamy czasu do stracenia.
Pani Ford. Jak wam już powiedziałam, Janku i Robercie, bądźcie gotowi w browarze, a na pierwsze moje zawołanie w lot przybywajcie, bez najmniejszej straty czasu, bez wahania się, weźcie kosz na ramiona, ruszajcie potem co tchu wam stanie, ponieście go między praczki na Daczetowej łące i rzućcie wszystko w bagnisty rów nad Tamizą.
Pani Page. Czy rozumiecie?
Pani Ford. Raz i drugi całą rzecz im powtórzyłam; wiedzą dobrze, co mają robić. Idźcie teraz, a przybywajcie na pierwsze zawołanie. (Wychodzą Słudzy).
Pani Page. Lecz patrz, zbliża się mały Robin. (Wchodzi Robin).
Pani Ford. Co tam nowego, młody mój kobuzku? Jakie przynosisz mi nowiny?
Robin. Pan mój, sir John, czeka u tylnej furtki twojego domu, pani Ford, i prosi o posłuchanie.
Pani Page. Mała ty łątko, czy tylko nas nie zdradziłeś?
Robin. Nie, przysięgam. Pan mój nie wie, że tu jesteś, a zagroził mi wieczną wolnością, gdybym ci słowo o tem pisnął; przysiągł, że mnie odgoni.
Pani Page. Dobry z ciebie chłopczyna; twoje też milczenie za krawca ci stanie i uszyje ci nowy kaftan i nowe rajtuzy. Idę się teraz schować.
Pani Ford. Już bo i pora. — Idź, powiedz twojemu panu, że jestem sama. — Pani Page, pamiętaj, jaka twoja rola.
Pani Page. Bądź spokojna. Wyświstaj mnie, jeśli jej dobrze nie odegram (wychodzi).
Pani Ford. Wszystko więc gotowe. Uczęstujemy tę chorowitą wilgoć, tę brzuchatą, wodnistą dynię; nauczymy go rozróżnić turkawki od sojek. (Wchodzi Falstaff).
Falstaff. Mam cię nakoniec, niebieski klejnocie!
Niech umrę teraz, bo już dosyć długo żyłem; tu kres mojej ambicyi. O, błogosławiona godzino!
Pani Ford. O, słodki sir Johnie!
Falstaff. Pani Ford, nie mogę pochlebiać; nie mogę szczebiotać, pani Ford. Muszę ci teraz moje grzeszne życzenie wypowiedzieć: chciałbym, żeby mąż twój był w trumnie. Gotów jestem oświadczyć w przytomności największego magnata, że zrobiłbym z ciebie moją panią.
Pani Ford. Ja twoją panią, sir Johnie? Licha byłaby ze mnie pani.
Falstaff. Niech mi cały dwór francuski drugą taką pokaże. Widzę, jak twoje oczy walczyłyby o pierwszeństwo z dyamentami. Piękny łuk twojego czoła godny najpiękniejszego weneckiego stroiku.
Pani Ford. Prosta chustka, prosta tylko chustka mojemu czołu przystoi, a i ta nawet nie bardzo.
Falstaff. Jak możesz tak mówić, tyranko? Przepyszna byłaby z ciebie dworska dama. Twoja pewna i elastyczna noga rozkoszny dałaby ruch całej twojej kibici w półzaokrąglonej spódnicy. Wiem, coby z ciebie było, gdyby twój nieprzyjaciel fortuna nie była w wojnie z twoją przyjaciółką naturą. Tego przynajmniej nie możesz utaić.
Pani Ford. Wierzaj mi, na wszystkiem mi tem zbywa.
Falstaff. A dlaczegóż cię pokochałem? Niech ci to służy za dowód, że jest w tobie coś nadzwyczajnego. Słuchaj, nie mogę pochlebiać, nie mogę powiedzieć, że jesteś tem lub owem, jak niejeden z tych cedzących słówka fircyków, co to chodzą jak kobiety w męskim ubiorze, a pachną jak babiniec na Mątkę Boską Zielną, nie mogę, bo kocham cię, ciebie tylko, bo godna jesteś mojej miłości.
Pani Ford. Nie zdradź mnie tylko, Johnie, ale mi się wszystko zdaje, że ty kochasz panią Page.
Falstaff. Mogłabyś równie dobrze powiedzieć, że kocham przechadzkę przede drzwiami więzienia za długi, które tak mi jest obrzydłe jak wyziewy pieca wapiennego.
Pani Ford. Co do mnie, Bóg wie jeden, jak serdecznie cię kocham; przyjdzie czas, w którym się o tem dowodnie przekonasz.
Falstaff. Trwaj w tych uczuciach, a ja na nie zasłużę.
Pani Ford. Ach! muszę ci wyznać, że już na nie zasłużyłeś, bo nie miałabym ich inaczej.
Robin (za sceną). Pani Ford, pani Ford! Pani Page stoi u drzwi, zapocona, zadyszana, z obłąkanemi oczyma, i gwałtem pragnie z tobą mówić i to natychmiast.
Falstaff. Nie chcę, żeby mnie widziała; schowam się za obicie.
Pani Ford. O, schowaj się, proszę, bo to pierwszego rzędu papla z tej kobiety. (Chowa się Falstaff. — Wchodzą: pani Page i Robin). O co tu chodzi? Co tam nowego?
Pani Page. O, pani Ford, co ty zrobiłaś? Czekają na cię wstyd i ruina; zgubiłaś się na wieki.
Pani Ford. Jak to rozumiesz, dobra pani Page?
Pani Page. Przebóg, pani Ford! Mieć tak uczciwego męża a dawać mu takie powody do podejrzeń!
Pani Ford. Jakie powody do podejrzeń?
Pani Page. Jakie powody do podejrzeń? Wstydź się! Jak grubo się pomyliłam w sądzie o twojej uczciwości!
Pani Ford. O nieba! Co to wszystko znaczy?
Pani Page. Twój mąż się zbliża, kobieto, z całą windsorską policyą, aby szukać szlachcica, który, jak powiada, jest teraz w jego domu, z twojem przyzwoleniem, aby grzesznie z jego nieobecności korzystać. Zginęłaś!
Pani Ford. Spodziewam się, że tak nie jest.
Pani Page. Daj Boże, aby tak nie było, abyś nie miała u siebie takiego człowieka! Ale to niewątpliwa prawda, że mąż twój nadchodzi, a za nim połowa ludności windsorskiej, aby szukać tego jegomościa. Wyprzedziłam ich, żeby cię o wszystkiem uwiadomić. Jeśli się nie czujesz do winy, cieszę się z tego bardzo; lecz jeśli masz tu przyjaciela, oddal go, oddal go co prędzej. Nie stój tylko jak odurzona; przywołaj cały twój dowcip na pomoc, broń twojego dobrego imienia, albo żegnaj szczęśliwe życie na wieki!
Pani Ford. Co tu począć? Jest tu szlachcic, drogi mój przyjaciel, a wstyd mój własny mniej mnie trwoży, niż jego niebezpieczeństwo. Wolałabym raczej widzieć go stąd daleko, niż mieć tysiąc funtów w kieszeni.
Pani Page. Przez Boga żywego! skończ twoje: wolałabym raczej i wolałabym raczej; pamiętaj, że mąż twój o trzy stąd kroki; myśl, jakby go stąd wydobyć, bo w domu ukryć go nie można. — Jakże mnie zawiodłaś! — Patrz, widzę kosz — jeśli to jegomość nie wyjątkowej postaci, może się do kosza wcisnąć — przykryj go z wierzchu brudną bielizną, jakbyś wszystko do zolowania posyłała; — ale nie — teraz właśnie pora prania, każ twoim dwom sługom ponieść go na Daczetową łąkę.
Pani Ford. Za gruby, aby się tu zmieścić: co tu począć?
Falstaff. Pokaż mi go, pokaż mi go! o, pokaż mi go! Zmieszczę się, zmieszczę się. Słuchaj rady twojej przyjaciółki; zmieszczę się.
Pani Page. Co? Sir John Falstaff? A twoje listy, kawalerze?
Falstaff. Kocham cię. Ratuj mnie tylko; pomóż mi wcisnąć się do kosza. Nigdy —
Pani Page. Chłopcze, pomóż nam przykryć twojego pana. Zawołaj twoich ludzi, pani Ford. A ty zwodniku kawalerze!
Pani Ford. Hola, Janku, Robercie! Janku! (Wychodzi Robin. — Wchodzą Służący). Zabierzcie te brudy, a żwawo. Gdzie drążek? Co tam mruczycie pod nosem? Ponieście je do praczki na Daczetowej łące. W drogę, a żwawo!
Ford. Zbliżcie się, proszę. Jeśli podejrzenia moje są bezzasadne, śmiejcie się ze mnie, szydźcie ze mnie; zasługuję na to. — Co to i gdzie niesiecie?
Służący. Jużci brudną bieliznę do praczki.
Pani Ford. A tobie co do tego, gdzie ją niosą? Jeszcze tylko tego brakło, żebyś nos wścibiał do prania brudnej bielizny.
Ford. Do prania brudnej bielizny! Chciałbym, żebyś się przody sama wyprała. Brudy! brudy! brudy! Tak jest, brudy, zaręczam, brudy, jakich jeszcze żadna praczka nie wyprała, jak się o tem naocznie przekonacie. (Wychodzą Służący z koszem). Panowie, miałem sen tej nocy, i sen wam ten opowiem. Oto moje klucze; idźcie do moich pokojów, szukajcie, szperajcie, a znajdziecie. Zapewniam was, że wykurzycie lisa; czekajcie tylko, żebym mu przody z tej strony zaskoczył. Dobrze, — a teraz do nory!
Page. Uspokój się, dobry panie Ford. Sam sobie wielką krzywdę wyrządzasz.
Ford. Masz racyę, panie Page! — Idźmy teraz na górę, panowie; zobaczycie niebawem polowanie. Za mną, panowie! (Wychodzi).
Evans. Fantastyczne to humory i zaztroście.
Kajusz. To nie francuski moda; we Francyi zazdrosny nie bylo.
Page. Idźmy za nim, panowie; zobaczymy, jak się to wszystko skończy. (Wychodzą: Evans, Page i Kajusz).
Pani Page. A co, czy nie dubeltowy figiel?
Pani Ford. Nie wiem, co więcej mnie bawi, czy wyprowadzenie w pole mojego męża, czy sir Johna.
Pani Page. Jak mu tam ciepło być musiało, gdy mąż twój pytał, co było w koszu!
Pani Ford. Wszystko mi się zdaje, że mu bardzo potrzebna będzie kąpiel; tak więc rzucenie do wody na dobre mu wyjdzie.
Pani Page. Na szubienicę z tym nieuczciwym urwiszem! Chciałabym, żeby wszystkich podobnych hultai podobny los spotkał.
Pani Ford. Mąż mój, jak wnoszę, musiał mieć szczególne podejrzenie, że Falstaff był w jego domu, bo nigdy jeszcze nie widziałam go w takim paroksyzmie zazdrości.
Pani Page. Zrobię zasadzkę na wyświecenie tej rzeczy. Co do Falstaffa, trzeba mu jeszcze nowy figiel wypłatać, bo trudno, żeby jedno lekarstwo wyleczyło go z tej rozpustnej choroby.
Pani Ford. Czy nie byłoby dobrze wyprawić do niego w poselstwie to głupie ścierwo, panią Żwawińską, z przeproszeniem, że go do wody rzucono, a z nową nadzieją, aby go tym sposobem przywabić na powtórne cięgi?
Pani Page. Zróbmy tak. Zaproś go jutro rano na ósmą godzinę, żeby mu dzisiejszą nieprzyjemność wynagrodzić.
Ford. Nie mogę go znaleźć. Kto wie, czy ten urwisz nie chwalił się z rzeczy, których dopiąć nie mógł.
Pani Page. Czy słyszysz?
Pani Ford. Pięknie mnie traktujesz, panie Ford, niema co powiedzieć.
Ford. To prawda.
Pani Ford. Bodaj niebo zrobiło cię lepszym od twoich myśli!
Ford. Amen.
Pani Page. Sam ciężko się krzywdzisz, panie Ford.
Ford. Cóż robić? muszę znieść wszystko.
Evans. Jeśli tu jest kto w tym tomu, alpo w tych pokojach, alpo tych skrzyniach, albo szafach, niech Pan Póg otpuści moje grzechy w tzień sątu!
Kajusz. Na honor, i ja tak myślal, nikt tu nie bylo.
Page. Fe, fe, panie Ford! czy się nie wstydzisz? Co za duch, co za dyabeł myśl ci tę podszepnął? Nie chciałbym zapaść na tę chorobę za wszystkie skarby windsorskiego zamku.
Ford. Moja w tem wina, panie Page, cierpię też za to.
Evans. Cierpisz za złe sumienie. Żona twoja tak jest uczciwa kopieta, jakiejpym nie znalazł między pięcioma tysiącami i pięćset w totatku.
Kajusz. Na honor, widzialem teraz, że to uczciwa kobieta.
Ford. Niech i tak będzie, — obiecałem wam obiad, — chodźcie ze mną do parku. Proszę was, przebaczcie mi; wyłożę wam później przyczyny, dla których to zrobiłem. A ty, żono, i ty, pani Page, proszę was, przebaczcie mi także, proszę was z całego serca, przebaczcie mi.
Page. Idźmy, panowie, ale uprzedzam, że śmiać się z niego będziemy. Zapraszam was do mojego domu jutro na śniadanie; pójdziemy potem razem na ptaki, bo mam przedziwnego sokoła. Czy zgoda?
Ford. Zgoda na wszystko.
Evans. Gdzie pędzie jeden, może rachować na mnie trugiego to kompanii.
Kajusz. Gdzie byłem jeden lub dwa, to ja dorobiłem trzeci.
Ford. Proszę, panie Page, idźmy.
Evans. A ja cię teraz proszę, nie zapomnij o tym wszawym urwiszu, gospotarzu.
Kajusz. Dobry, dobry, na honor, z cały serca! Evans. Wszawym urwiszu, który się ważył trwiny z nas stroić. (Wychodzą).
Fenton. Nie ślej mnie znowu do ojca, Anusiu!
Bo darmo, widzę, jego względów szukam.
Anna. Ach, cóż więc począć?
Fenton. Zostać sobie wierną.
Ród mój, powiada, nazbyt jest wysoki;
Gdym w zbytkach ojców roztrwonił majątek,
Chcę jego złotem straty reparować;
Ma przytem inne w zapasie zarzuty:
Moich przyjaciół, młodość mą rozpustną;
Mówi, Anusiu, że cię kocham tylko
Jak worek złota.
Anna. Może się nie myli.
Fenton. Nie, tak mi Boże dopomóż na przyszłość!
Wyznaję, pierwszą zalotów podnietą
Były, Anusiu, ojca twego skarby,
Lecz wnet odkryłem wartość twojej duszy,
Wyższą nad złoto, nad worki pieniędzy,
Tak, że dziś wszystkich moich życzeń celem
Jest posiadanie ciebie tylko jednej.
Anna. Do ojcowskiego stukaj jeszcze serca;
A gdy i teraz pokorne błagania
Nic nie wskórają, później — zobaczymy.
Słuchaj mnie teraz. (Odchodzą na stronę).
Płytek. Przerwij ich rozmowę, pani Żwawińska; mój krewny sam przemówi w własnym interesie.
Chudziak. Trafię czy nie trafię, wolna próba.
Płytek. Nie trać tylko serca.
Chudziak. Nie, nie przestraszy mnie ona; tego się nie boję; ale wyznaję, że drżą pode mną łydki.
Żwaw. Anusiu, pan Chudziak chciałby z tobą kilka słów pogadać.
Anna. Zaraz mu służę. (Na str.) To ojcowski wybór!
Ach, jakie stosy przywar i brzydoty
Piękność swym płaszczem zdaje się odziewać,
Gdzie trzysta funtów rocznego dochodu!
Żwaw. A jakże się miewa dobry nasz pan Fenton? Słówko, jeśli łaska. (Odchodzą na stronę).
Płytek. Przybliża się, więc do szturmu, kuzynie! Chłopcze, pamiętaj, miałeś ojca —
Chudziak. Miałem ojca, panno Anno; stryj mój mógłby ci o nim zabawne opowiadać historye. Proszę cię, stryjaszku, opowiedz pannie Annie figiel, jak ojciec mój wykradł dwie gęsi z kojca.
Płytek. Panno Anno, synowiec mój kocha cię.
Chudziak. O kocham, jak jakąbądź inną pannę w calem hrabstwie Gloucesterskiem.
Ptytek. Da ci utrzymanie godne szlachcianki.
Chudziak. Dam je, na przekorę wielkim i małym, dam jak to szlachcicowi na zagrodzie przystoi.
Płytek. Zapisze ci na grosz wdowi sto pięćdziesiąt funtów.
Anna. Pozwól, dobry panie Płytku, niech sam dla siebie konkuruje.
Płytek. Dziękuję ci za to, panno Anno, dziękuję ci za to pocieszające słowo. Panna Anna pragnie z tobą mówić, synowcze, więc was sam na sam zostawiam.
Anna. Cóż więc, panie Chudziaku?
Chudziak. Cóż więc, panno Anno?
Anna. Jaka jest twoja ostatnia wola?
Chudziak. Moja ostatnia wola? do kroćset beczek! A to mi piękne żarty! Jeszcze, dzięki niebu, nie napisałem mojej ostatniej woli; jeszcze ze mną tak źle nie jest, dzięki Bogu.
Anna. Chciałam powiedzieć, panie Chudziaku, czego ode mnie żądasz?
Chudziak. Żeby powiedzieć prawdę, osobiście, żądałbym od ciebie albo mało, albo nic. Lecz twój ojciec i stryj mój zrobili mi pewne propozycye; jeśli mi się to poszczęści, bardzo dobrze; jeśli nie poszczęści, to cóż robić? Daj panie Boże radość innemu! Zresztą oni ci lepiej powiedzą, jak stoją rzeczy; zapytaj twojego ojca, który się zbliża. (Wchodzą: Page i pani Page).
Page. A, to pan Chudziak; kochaj go, Anusiu.
Jak to? pan Fenton? a co on tu robi?
Krzywdzisz, mnie, panie, dom mój nawiedzając,
Boć wiesz, że córka ma już nie jest wolną.
Fenton. Dobry mój panie, nie gniewaj się na mnie.
Pani Page. Proszę cię, przestań córkę mą nawiedzać.
Page. To nie dla ciebie żona.
Fenton. Pozwól, panie,
Jedno mi słowo.
Page. Nie, nie, panie Fenton! —
Proszę, panowie Płytku i Chudziaku. —
Wiesz teraz, panie, jakie moje myśli,
Skończ więc zaloty i przestań mnie krzywdzić.
Żwaw. Adresuj się do pani Page, tylko śmiało.
Fenton. Uczucia moje, pani, dla twej córki
Tak są uczciwe, a tak są gorące,
Że mimo wszystkich zawad i trudności,
Śmiało w obronie miłości mej walczę,
A na twą pomoc śmiem także rachować.
Anna. Wybaw mnie, matko, od głupiego męża.
Pani Page. Nie bój się, mam ja lepszego na myśli.
Żwaw. Mojego pana, doktora Kajusza.
Anna. Raczej mnie żywcem, matko, wkop do ziemi,
A zakamionuj potem kartoflami!
Pani Page. Nie troszcz się tylko; dobry panie Fenton,
Nie jestem z tobą, ani przeciw tobie;
Zapytam córki, jakie są jej myśli,
A jej uczucie mojem także będzie.
Na teraz, żegnam; musim iść do domu,
Ażeby gniewu ojca jej nie ściągnąć.
Fenton. Żegnam cię, pani, żegnam cię, Anusiu.
Żwaw. To moja sprawa, panie Fenton. Jakto, mówiłam, i ty chcesz rzucić twoje dziecko w objęcia jakiegoś tam głuptasa, lub jakiegoś doktora? Wiedz, panie Fenton, moja to sprawa.
Fenton. Dzięki ci za to, a dziś wieczór, proszę,
Daj ten pierścionek słodkiej mojej Annie,
A za fatygę przyjmij to ode mnie (wychodzi).
Żwaw. Niech ci za to pan Bóg stokrotnie zapłaci! Uczciwe to serce; dla takiego serca gotowa kobieta w ogień się rzucić lub skoczyć do wody. A jednak, pragnęłabym, żeby pan mój dostał Anusię, albo pragnęłabym, żeby ją dostał pan Chudziak, a prawdę mówiąc, pragnęłabym, żeby ją dostał pan Fenton. Co będę mogła dla wszystkich trzech zrobię, bo to wszystkim trzem przyrzekłam, a dane słowo, to rzecz święta, przedewszystkiem dla pana Fenton. A teraz śpieszę z innem poselstwem od dwóch moich pań do sir Johna Falstaffa. Co za cielę ze mnie, że już tu tyle czasu straciłam! (Wychodzi).
Falstaff. Hola, Bardolf!
Bardolf. Jestem, panie.
Falstaff. Przynieś mi kwartę wina, a dorzuć grzankę. (Wychodzi Bardolf). Dożyłem więc tego, żeby mnie. wyniesiono w koszu i rzucono do Tamizy jak rzeźnicze podróbki? Jeśli raz jeszcze podobnego mnie co spotka, każę sobie z czaszki mózg wyjąć, omaścić i dać psu na kolendę. Toć te hultaje cisnęli mnie do wody z tak spokojnem sumieniem, jakby szło o utopienie ślepych szczeniąt, piętnaścioro jednym pomiotem; a dość rzucić oko na moją figurę, żeby się domyślić, iż mam pewną skłonność do zatonięcia; choćby woda była głęboka jak piekło, na samo dno pójdę. Byłbym niewątpliwie utonął, gdyby, na moje szczęście, nie było przy brzegu mielizny; a to jest rodzaj śmierci, którym się brzydzę, bo woda wydyma człowieka, a coby się ze mnie zrobiło, gdyby mnie wydęła woda? Byłaby ze mnie prawdziwa Góra-Mumia.
Bardolf. Pani Żwawińska chciałaby mówić z tobą, panie.
Falstaff. Czekaj, niech przódy wleję trochę wina do tamizianej wody, bo żołądek mój tak zimny, jakgdybym połknął kilka pigułek ze śniegu dla ochłodzenia nerek. Zawołaj ją teraz.
Bardolf. Hola, moscia pani! (Wchodzi pani Żwawińska).
Żwaw. Z przepłoszeniem; przebacz, dostojny panie; życzę dostojnemu panu dzień dobry.
Falstaff. Zabierz te kielichy, a przynieś mi kwartę gorącego wina; tylko przyrządź trunek jak należy.
Bardolf. Czy z jajami?
Falstaff. Nie, czysty; nie lubię kurzego nasienia w moim napitku. (Wychodzi Bardolf). Co masz mi do powiedzenia?
Żwaw. Co mam do powiedzenia? Przychodzę do ciebie, panie, w poselstwie od pani Ford.
Falstaff. Od pani Ford? Mam już po gardło twojej pani Ford; dobry już jej zapłaciłem fordan[1]; ani chcę więce o niej słyszeć.
Żwaw. Ach, biedne serduszko! to nie jej wina. Wścieka się za to na swoich ludzi, którzy nie zrozumieli jej myśli.
Falstaff. Jak ja nie zrozumiałem, budując na obietnicach szalonej niewiasty.
Żwaw. Ach, panie! gdybyś widział, jak ona lamentuje nad tym wypadkiem, serceby się w tobie krajało. Mąż jej idzie dziś polować na ptaki; raz jeszcze zaprasza cię do siebie, między ósmą a dziewiątą. Muszę co prędzej zanieść jej odpowiedź. Wynagrodzi cię za wszystko, możesz mi wierzyć.
Falstaff. Niech i tak będzie. Powiedz jej, że przyjdę, a dodaj, niech pomyśli, co jest człowiek, niech rozważy jego słabosci, a potem niech sądzi o mojej zasłudze.
Żwaw. Powiem jej wszystko.
Falstaff. Pamiętaj. Więc mówiłaś między dziewiątą a dziesiątą?
Żwaw. Nie, między ósmą a dziewiątą.
Falstaff. Dobrze; idź teraz z Bogiem; nie chybię terminu.
Żwaw. Pokój z tobą, panie (wychodzi).
Falstaff. Dziwno mi, że nic jeszcze nie słyszałem o panu Strudze; uprzedził mnie jednak, żebym na niego czekał. Pieniądze jego bardzo mi do smaku. Otóż i on.
Ford. Szczęść Boże!
Falstaff. Witamy, panie Strugo. Przychodzisz zapewne dowiedzieć się, co zaszło między mną a żoną Forda?
Ford. Tak jest, sir Johnie, to powód moich odwiedzin.
Falstaff. Panie Strugo, nie chcę ci kłamać; byłem w jej domu o wyznaczonej godzinie.
Ford. I znalazłeś przyjęcie?
Falstaff. Bardzo niemiłe, panie Strugo.
Ford. Jakto, panie? Czy nagle zmieniła postanowienie?
Falstaff. Bynajmniej, panie Strugo, ale ten wymokły cornuto, jej małżonek, panie Strugo, palony ciągłą zazdrością, nadbiegł w chwili naszego spotkania, gdyśmy się uściskali, ucałowali, wieczną miłość przysięgli, odegrali, że tak powiem, prolog naszej komedyi, a za nim przyleciała psiarnia jego kompanów, zazdrością jego podszczuwanych, czy uwierzysz, aby szukać w całym domu gacha jego żony.
Ford. Jakto, gdy tam byłeś?
Falstaff. Gdy tam byłem.
Ford. A on cię szukał, ale nie mógł znaleźć?
Falstaff. Opowiem ci wszystko. Szczęśliwym wpływem mojej dobrej gwiazdy nadbiega niejaka pani Page, donosi, że Ford się zbliża, i wpada na myśl — bo żona Forda straciła głowę — żeby mnie wynieść z domu w koszu na bieliznę.
Ford. W koszu na bieliznę?
Falstaff. Tak jest, w koszu na bieliznę. Zapakowały mnie więc z brudnemi koszulami, spódnicami, skarpetkami, zasmarowanemi serwetami, tak, panie Strugo, że była tam mieszanina smrodów, jakie jeszcze nigdy nie obraziły ludzkiego nosa.
Ford. A jakże długo tam zostałeś?
Falstaff. Dowiesz się o wszystkiem, panie Strugo, co wycierpiałem, żeby tę kobietę, dla twojego dobra, do złego poprowadzić. Gdy więc tak byłem do kosza zapakowany, dwóch hajdamaków ze służby Forda, przywołanych przez panią, odebrało rozkaz, aby mnie ponieść, pod nazwiskiem brudnej bielizny, na Daczetową łąkę. Wzięli mię więc na ramiona, w samych drzwiach spotkali zazdrosnego durnia, swojego pana, który ich dwa czy trzy razy zapytał, co nieśli w koszu. Drżałem ze strachu, żeby czasem nie przyszła myśl temu wściekłemu hultajowi zajrzeć do kosza; ale przeznaczenie, które go wskazało na rogala, wstrzymało mu rękę; tak więc on wszedł do domu, aby mnie szukać, a ja wyszedłem pod firmą brudnej bielizny. Lecz słuchaj końca, panie Strugo. Wycierpiałem męki trzech rodzajów śmierci; naprzód, okrutny strach, żeby mnie nie znalazł ten zgniły baran zazdrośny; powtóre, siedziałem zgięty w obręcz jak dobra klinga, szpic do rękojeści, pięta do głowy; nakoniec, byłem zaszpontowany, jak dobra okowita, śmierdzącą bielizną, we własnej fermentującą tłustości. Wyobraź sobie to wszystko, — człowiek mojej natury — wyobraź sobie to wszystko; ja, co jestem czuły na gorąco jak masło, ja, człowiek w ciągłym roztopię i odwilży! To był cud wyraźny, że się nie udusiłem. Pomyśl teraz, że właśnie kiedy najgorętsza była kąpiel, gdy byłem więcej niż na połowę wyduszony w tej tłustości jak holenderska sztufada, rzucono mnie do Tamizy, i gorącego do czerwoności ostudzono jak podkowę w lodowatej wodzie. Pomyśl tylko, rozpalonego do czerwoności! pomyśl tylko, panie Strugo!
Ford. Wierzaj mi, panie, ubolewam z całego serca, że dla mojej miłości tyle wycierpiałeś. Widzę, że trzeba mi wszelkiej wyrzec się nadziei, bo nie sądzę, abyś chciał raz jeszcze szczęścia u niej próbować.
Falstaff. Panie Strugo, wolałbym raczej, żeby mnie rzucono do Etny, jak mnie rzucono do Tamizy, niż żebym ją miał tak zostawić. Mąż jej poluje dziś na ptaki; odebrałem od niej nowe poselstwo; czeka na mnie, panie Strugo, między ósmą a dziewiątą.
Ford. Zdaje mi się, że już wybiła ósma.
Falstaff. Już wybiła ósma? muszę więc śpieszyć na umówione miejsce. Przyjdź do mnie, skoro znajdziesz wolną chwilę, a dowiesz się o skutku mojej wyprawy. Wszystko na tem się skończy, że będzie twoją. Bądź zdrów! Będziesz ją miał, panie Strugo; przyprawisz rogi panu Ford, panie Strugo! (Wychodzi).
Ford. Ha, ha! czy to widzenie? czy to sen? czy śpię? Panie Ford, obudź się, obudź się, panie Ford! Jest dziura w twojej najlepszej szacie, panie Ford. Oto są skutki małżeństwa! Oto są skutki posiadania bielizny i koszów! To dobrze; sam ogłoszę przed światem, czem jestem. Złapię teraz tego rozpustnika; jest w moim domu; nie wymknie mi się; niepodobna, żeby się wymknął; nie wciśnie się przecie do sakiewki, ani do pieprzniczki, a jeżeli dyabeł, który się nim opiekuje, na pomoc mu nie przyszedł, będę go szukał w myszej jamie. Choć muszę zostać tem, czem jestem, to przynajmniej to, czembym być nie chciał, nie zrobi mnie potulnym. Jeśli mam rogi, które mnie do szaleństwa doprowadzą, to przynajmniej, jak wściekły, będę bódł tymi rogami.