Figle kobiet (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Figle kobiet | |
Pochodzenie | Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom IX | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1895 | |
Miejsce wyd. | Kraków | |
Tłumacz | Leon Ulrich | |
Tytuł orygin. | The Merry Wives of Windsor | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom IX | |
| ||
Indeks stron | ||
Artykuł w Wikipedii |
FIGLE KOBIET.
Ze wszystkich komedyi Szekspira, ta jest z pewnością najpopularniejszą, najkomiczniejszą i z najwyborniej schwyconych typów złożoną. Mogłaby się nazwać nie figlami kobiet wesołych, ale po prostu Falstaffem, gdyż przedziwny ten, rozpuszczony żołdak, którego dowcip równa się rozwiązłości, gra tu najwybitniejszą rolę i cała akcya dramatyczna około niego się skupia. Znamy go już z historyi Henryka IV i Henryka V, gdzie pierwszy raz, gwoli rozweselenia widzów, wśród poważnego zjawia się dramatu, jako wesoły towarzysz młodego hulaki, następcy tronu.
W rejestrach „Stationers Hall“ pod dniem 18 stycznia r. 1602, zapisał John Busby:
„Komedyę doskonałą i zabawnie ułożoną sir Johna Faulstof (sic) i wesołych żonek windsorskich“.
Artur Johnson także zapisuje z polecenia Artura Busby:
„Książkę pod tytułem: Komedya doskonała i zabawnie ułożona sir Johna Faulstafa i wesołych żonek windsorskich“.
W tymże roku, u Artura Johnsona, któremu Busby prawa druku ustąpił, ukazał się pierwszy zarys „Wesołych żonek windsorskich“ pod następującym tytułem:
„Komedya bardzo zabawna i doskonale ułożona sir Johna Falstaffe i wesołych żonek windsorskich. Gdzie są razem połączone różne humory zmienne i zabawne sir Hugh kawalera włoskiego, sędziego Shallowa i jego mądrego kuzyna M. Slendera, z fanfaronadami chorążego Pistola i kaprala Nyma, przez Williama Szekspira. Tak jak ją wielekroć grywali słudzy wielce szanownego lorda kanclerza i przed jej królewską mością i indziej. Londyn“. (Drukowano przez T. C. dla Artura Johnsona, na sprzedaż w jego sklepie przy cmentarzu św. Pawła, pod znakiem kwiatu Lilii i Korony. 1602).
Wydanie to pierwotne, powtórzone zostało w roku 1619. W roku 1623, w wielkiem wydaniu zbiorowem, ukazała się dopiero komedya poprawna i wykończona, odmienna znacznie od pierwszej, taka, jaka dziś znaną jest powszechnie.
W roku 1702, John Dennis, przerabiając to arcydzieło po swojemu, i nadawszy mu tytuł nowy: „Galant pocieszny“, dodał w przedmowie wiadomość z tradycyi zaczerpniętą:
„Komedya ta wcale do pogardzenia nie jest, mam słuszne powody to twierdzić. A najprzód, wiem z pewnością (I know very well), że się podobała jednej z największych królowych, jakie kiedy na świecie były, wielkiej nietylko przez mądrość swą w sztuce rządzenia, ale i przez znajomość literatury a smak wykształcony w dramatach, którego dowiodła upodobaniem w starożytnych pisarzach. Komedya ta została napisaną z jej rozkazu, i według wskazówek przez nią danych, a tak jej było pilno widzieć ją graną, że kazała wygotować ją w dni piętnaście. Następnie, jak nam podanie powiada, była bardzo przedstawieniem jej ucieszoną“.
W roku 1709, kronikarz Rowe, w biografii Szekspira dodaje: „Królowa była tak ubawioną zachwycającą rolą Falstaffa, we dwóch częściach Henryka IV, że nakazała poecie ją przedłużyć, ukazując go zakochanym, i mówią, że z tego powodu komedya napisaną została“.
Wszyscy późniejsi komentatorowie Szekspira poszli za temi świadectwy, i odnoszą to do pierwotnego zarysu komedyi, z roku 1602. Johnson czyni uwagę, że niema rzeczy przykrzejszej nad pisanie wedle narzuconej, cudzej myśli. Malone naostatek tłómaczy, jakim sposobem tradycya przechodziła, mówiąc, że Davenant mógł o tem powiedzieć Drydenowi, Dryden Gildonowi, a ten Dennisowi. Jak się z tego potem o epokę napisania sztuki wywiązał spór i polemika, nie znajdujemy właściwem rozpisywać się szeroko.
Zdania co do daty były podzielone, każdy swojego namiętnie bronił. W studyach tych nad Szekspirem najmniejszy szczegół nabierał wagi i roznamiętniał komentatorów, ale miało to swą dobrą stronę, bo zmuszało do poszukiwania, do zgłębiania przedmiotu, na czem rzecz i pracujący zyskiwali.
Chalmers, między innymi, naznaczał napisanie komedyi na rok 1596. Tymczasem w r. 1598 piszący Meres, wielbiciel poety, w Palladis Tamia, wyliczając jego dzieła, nie wspomina o niej. Zapomnieć zaś sztuki, która zasłużyła na szczególne pochwały królowej, nie mógł.
Malone i Drake naznaczają rok 1601, Hugo na słusznych opierając się wskazówkach, odrzuca tę datę. W r. 1601, Elżbieta po buncie i ścięciu Essexa, nie była wcale w usposobieniu do zabawiania się wesołemi komedyami; świadczą o jej humorze współczesne pamiętniki.
Najprawdopodobniej wystawiać musiano Falstaffa zimą, w latach 1599—1600, gdy wedle listów Rowlanda Whyte, dwór królowej szalał, tańcował i bawił się bardzo hałaśliwie. Królowa sześćdziesiąt ośmioletnia, śmiała się, grała, śpiewała, kokietowała mężczyzn, udawała młodą i roztrzepaną. Przyjmowano na dworze właśnie posła arcyksięcia Alberta, flamandczyka Vereikena. (Luty).
Rowland Whyte pisze do Roberta Sydney’a pod dniem 8 marca 1600 roku: „Przez cały tydzień lordowie byli w Londynie, czas spędzając na fetach i widowiskach, bo Vereiken obiadował we środę z milordem podskarbim, który dlań wydał obiad królewski, we czwartek milord kanclerz uroczyście go przyjmował, dając dlań wielką ucztę, bardzo wykwintną. Tu po obiedzie, komedyanci jego grali przed Vereikenem „Sir’a John Oldcastle“ z wielką jego uciechą“[1].
Wiadomo powszechnie, że przy pierwszem wystąpieniu Falstaffa w Henryku V (pisze dr Richard James) „osoba, której była ta rola powierzoną, nosiła nazwisko John’a Oldcastle; ale familia jego, która tegoż imienia używała, słusznie się obraziwszy wydaniem go na widowisko publiczne, skłoniła poetę, że musiał użyć niezręcznego wybiegu i dał jej nazwisko Johna Falstoph’a (sic), męża nie mniejszej cnoty“. (List w oryginale znajdujący się w Bodleian Library, przywiedziony przez F. V. Hugo).
W oryginalnem wydaniu Henryka IV (część II, scena II) w druku widać, poprawione później, pierwotne nazwisko „Oldcastle“.
Wszelkie więc jest podobieństwo, że przed posłem flamandzkim grano, dla zabawienia go, nie inną komedyę, tylko tę, i zapewne nie w pierwotnej redakcyi, w której jest para wierszy przykrych dla Flamandów, ale w późniejszem obrobieniu.
Zdaje się, że w pierwszym zarysie Szekspir miał myśl umieszczenia tych amorów Falstaffa, przed śmiercią Henryka IV, gdyż w niej znajduje się wykrzyknik:
„I’ll lay my life the mad Prince of Wales is stealing his father’s deer“.
„Życiem gotów stawić, że ten szaleniec, książę Walii, tłucze tam ojcowskie daniele“.
Spostrzegł później poeta, że inne role, jak szacownej pani Kwikli (Quickly), sędziego Shallowa, nie dałyby się pogodzić z tą datą, i zmienił czas, w którym się rzecz dzieje, na — pokoronacyjny, za Henryka V.
Oznaczenie tej epoki w wydaniu poprawnem jest dosyć wyraźne, mnóstwo drobnych szczegółów to poświadcza. Sędzia Shallow, który w Henryku IV mówi, że przed pięćdziesięciu laty był studentem, tu ma już lat osiemdziesiąt. W drugiej części Henryka IV Quickly zowie się biedną wdową z Eastcheap, w Henryku V już jest żoną Pistola, a w komedyi właśnie Pistol, widząc ją wychodzącą od Falstaffa, woła:
„Rozpuśćmy żagle, pójdźmy za nią, wszystkie żagle na wiatr! Ognia! She is my prize, lub niech was wszystkich ocean pochłonie“.
Różnice między zarysem 1602 r. a późniejszem wykończeniem, szczególniej w stylu, są bardzo znaczne. W pierwszym, niezmiernie szybko po sobie, nie dając odetchnąć Falstaffowi, idą nieszczęśliwe próby, na które jest wystawiony. Między rzuceniem z kosza w błoto a kijmi, są tylko dwie króciuchne sceny. Zaledwie zabłocony Falstaff wrócił do swej gospody, pani Quickly i Strug nadbiegają, namawiając go na drugą próbę; poczem następuje rozmowa dwóch rywalów Fentona i Slendera z panną Anną Page i Falstaff spieszy na kije. W drugiej redakcyi rozkład już inny, porządek scen zmieniony, i trzy długie sceny dzielą od siebie dwie katastrofy.
Ostatnia przygoda w parku windsorskim, w pierwszym zarysie od bastonady dzieli się czterema scenami; w poprawnej komedyi jest ich siedm.
Dodano trzy nowe sceny, przygotowujące rozwiązanie: odwiedzin Struga i dwie z osobami, dążącemi na miejsce w parku wyznaczone. Ostatnia scena znacznie poprawiona. W pierwszej redakcyi, mniemane duchy, około dębu Herne śpiewają żartobliwe piosnki o dziewczętach, co poszły spać nie pomywszy misek, i prawnikach „z lisim wzrokiem“; w poprawnym znajduje się natchniona patryotyzmem pieśń o zamku windsorskim.
Nieskończona ilość drobnych rysów, dodatków pełnych humoru, odznacza wykończoną komedyę. W pierwszem wydaniu brak zupełnie wspomnienia o orderze Podwiązki, które później dołożono, w roku zapewne 1603, gdy protektor i przyjaciel Szekspira Southampton, po wstąpieniu na tron Jakóba, z więzienia został uwolniony i przyjęty do orderu.
Cały ten windsorski światek, jest, bez wątpienia, pochwycony żywcem z natury, są to postacie, które mutatis mutandis żyły, znane były i przypominały oryginały chodzące za życia Szekspira. Cała ludność małego miasteczka w głównych swych przedstawicielach się tu mieści; pochwycona z niezrównaną prawdą, humorem, temi rysy, co wiecznie pozostają prawdziwe i nigdy nie starzeją. Ileż to razy później dramatyczni pisarze, na nowo typy podobne podnosząc, odtwarzali je, nie mogąc dojść do tej łatwej doskonałości, z jaką geniusz od niechcenia na papier i deski je rzucił.
Falstaff — mówiliśmy już o nim — takiego Falstaffa w XVII w. nietylko w Anglii znajdziemy, pokażą go nam niejedne pamiętniki we Włoszech i we Francyi, Schweinichen i Pasek na Śląsku i w Polsce, natrafimy nań w Niemczech, wszędzie, gdzie wojny najemnikami prowadzone takich awanturników tworzyły. W XVI i XVII w., nawet do połowy XVIII pełno takich Falstaffów po pułkach cudzoziemskiego autoramentu, w Prusach jeszcze pod kijmi Fryderyka I i II.
Ale Falstaff Szekspira, zgniły i zepsuty do szczętu, w niwecz zjedzony trądem rozpusty, ma w sobie ślad pewien jakiegoś lepszego pochodzenia i materyału, który w nim się tak wykoszlawił — jest bystry, dowcipny, zręczny w mowie, gębę ma wyparzoną, — pociąga właśnie tem, że jego zgniliznę przystraja taki dowcip cyniczny. Obok niego Pistol, Nym, cała ta hałastra, to już gmin i motłoch brudny. Możeż co trafniej, doskonalej być narysowanego nad tę gosposię Quickly, że swą prostodusznością, głupotą, paplaniną bezmyślną i zepsuciem prawie bezwinnem, którą wyrobiło na słabej istocie życie i otoczenie.
Jako typy komiczne, Sędzia, w którym czuć, że nań wzór był brany z owego kawalera Tom. Lucy’ego, do którego Szekspir miał ząb z lat młodych (herb jego dał poeta Sędziemu), nieoszacowany dudek Slender, ksiądz, doktor, są to żywiuteńcy ludzie. Doktor zresztą jest wiadomą figurą historyczną, znaną w owych czasach. Mieszkał on w Windsorze. Jack of Dover mówi o nim w swych anegdotach, (zowiąc go: Doctor of phisicke); trupa admirała grywała sztukę „The French Doctor.“
Równie naturalnie przedstawiają się dwie kobieciny wesołe, nielękające się tłustych żartów, swobodne w mowie, ale zacne i poczciwe małomiejskie kumoszki, doskonałe typy mieszczanek, które jeszcze dziś po świecie chodzą.
Poszukiwanie źródeł, jakiemi się mógł Szekspir posługiwać do Falstaffa, niewiele ich odkryć pozwoliły — obcego tu mało weszło.
Historya Falstaffa ze Strugiem, przed którym się on spowiada z tego, co zamierza względem jego żony, zapożyczoną jest z niewyczerpanego skarbca włoskich noweli. Prototypem takiego męża i kochanka są: Doktór i Student boloński w Fiorentino „Il Pecorone“ (Giovanni, Novella 2). Przerobiona taż sama historyjka w wydanych w Wenecyi, r. 1569 „Le tredcci Piacevoli notti del S. Giov. Straparola.“ W r. 1590 Tarleton przerobił tę powieść po angielsku w swych „Nowellach czyścowych.“
Szekspir czerpał zapewne z Tarleton’a. Sytuacyę tę Moliére w „Szkole Kobiet“ w inny sposób zużytkował.
Niemieccy badacze wskazują współczesne przerobienie włoskiej noweli, w XVI w., u siebie, w Michała Lindener’a „Rastbüchlein“. Z tego lub pierwotnego źródła włoskiego, książę Henryk Juliusz brunszwicki zrobił swą „Tragedyę Wiarołomnej“' (Tragedia von einer Ehebrecherin). Kurz i Bodenstedt, opierając się na Cohn’a „Shakespeare in Germany“ radziby dowiedli, że tragedya księcia brunszwickiego była Szekspirowi znaną, i że poeta angielski niektóre jej rysy mógł zużytkować. Wskazywanie drobnostkowe zbliżonych do siebie miejsc w obu nie trafia nam do przekonania. Ograniczamy się zapisaniem tego faktu. Kurz wzmiankuje, że ks. brunszwicki pierwszy na scenie posługiwał się różnemi dyalektami, i że Szekspir też współcześnie zaczął używać różnych języków i mowy popsutej. Nie zdaje się, by to mogło naśladowania dowodzić.
Sir John Falstaff.
Fenton.
Płytek (Shallow), sędzia pokoju.
Chudziak (Slender), kuzyn Płytka.
Ford, | mieszczanie windsorscy. | |
Page, |
Wilhelm Page, mały syn p. Page.
Sir Hugo Evans, walijski pleban.
Doktor Kajusz, lekarz francuski.
Gospodarz oberży pod Podwiązką.
Bardolf, | towarzysze Falstaffa. | |
Pistol, | ||
Nym, |
Robin, paź Falstaffa.
Głuptas (Simple), sługa Chudziaka.
Rugby, sługa Kajusza.
Pani Ford.
Pani Page.
Panna Anna Page, jej córka.
Pani Żwawińska (Quickly), gospodyni Kajusza.
Słudzy panów Page, Ford i t. d.
Płytek. Dostojny księże Hugonie, skończ przekładania, sprawa pójdzie pod sąd Izby gwiaździstej, a sir Robert Płytek, koniuszy, nie zlęknie się dwudziestu takich Falstaffów.
Chudziak. W hrabstwie Gloucester sędzia pokoju i Coram.
Płytek. Tak jest, kuzynie Chudziaku, i Custalorum.
Chudziak. A do tego Ratolorum i rodowity szlachcic, mości plebanie, który się pisze armigero na wszystkich aktach, upoważnieniach, kwitach i obligach; armigero.
Płytek. Tak się piszę i tak zawsze się pisałem od lat trzechset.
Chudziak. I tak się pisali wszyscy jego sukcesorowie, którzy go poprzedzili, i tak się pisać będą mieli prawo wszyscy przodkowie, co się po nim urodzą. Wszyscy mogą się pieczętować dwunastu białemi szczypami.
Płytek. Herb to stary.
Evans. Twanaście szczyp przystoi staremu herpowi. Szczypa, stary to ludzki przyjaciel, a znaczy ogień i ciepło.
Płytek. Szczyp jest to biała ryba, a, żeby herb był stary, musi być ryba solona.
Chudziak. Czy mam prawo herb mój ćwiartkować, kuzynie?
Płytek. Będziesz miał prawo, zawierając stadło.
Evans. To prawda, że musi ćwiartkować. kto chce mieć stadło[2].
Płytek. Bynajmniej.
Evans. Musi ćwiartkować, powtarzam, po jeśli weźmie jedno stadło, zostanie tylko resztka, tak mi się przynajmniej zdaje, piorąc rzeczy na mój płytki rozum. Ale dajmy temu pokój. Jeśli ci sir John Falstaff upliżył, ja, jako duchowna osopa, z radością ofiaruję wam moje pośrednictwo, aby załagodzić sprawę i skończyć interes przez kompromis.
Płytek. Izba rozsądzi; to był gwałt oczywisty.
Evans. Nie przystoi, żepy Izpa gwałtów słuchała; niema pojaźni pożej w gwałtach, a trzepa wam wiedzieć, że Izba wolałaby coś usłyszeć o pojaźni pożej, a nie o gwałtach; niech wam to służy za przestrogę.
Płytek. Ha, na moją głowę, gdybym odmłodniał, szabla skończyłaby wszystko!
Evans. Lepiej, żepy tę szaplę zastąpili przyjaciele i położyli koniec wszystkiemu. Ale wylągł się nowy projekt w mojej głowie, który przyta się może na co. Jest tu niejaka panna Anna Page, córka pana Jerzego Page, a piękny to kwiatek panieństwa, na uczciwość.
Chudziak. Panna Anna Page, co ma ciemne włosy, a cedzi słówka, jak wielka pani?
Evans. Ona właśnie; to mi kopieta, jakiejpyś chciał za żonę. A siedemset funtów monety i złota zapisał jej na śmiertelnem łożu dziadek (taj mu Panie ratosne zmartwychwstanie!), do których ma prawo, byle się toczekała lat siedemnastu. Zdaniem mojem pyłopy lepiej skończyć wszystkie swary, a pomyśleć o małżeństwie pana Aprahama z panną Anną Page.
Płytek. Więc dziadek zostawił jej siedemset funtów?
Evans. A ojciec zeprał dla niej więcej jeszcze grosiwa.
Płytek. Znam ja tę młodą panienkę; nie zbywa jej na dobrych przymiotach.
Evans. Sietemset funtów i speranta, tobre to przymioty.
Płytek. Więc idźmy do uczciwego pana Page. Czy zastaniemy tam Falstaffa?
Evans. Mamże ci powiedzieć kłamstwo? Gartzę kłamcą, jak gartzę fałszywym człowiekiem, jak gartzę człowiekiem, który nie mówi prawty; zastaniesz tam kawalera sir Johna. Ale proszę cię, słuchaj raty życzliwych ci ludzi. Zastukam we trzwi pana Page (stuka). Hola Pokój temu tomowi. (Wchodzi Page).
Page. Kto tam?
Evans. Płogosławieństwo poże i twój przyjaciel, i pan sętzia Płytek, i młoty pan Chutziak, który kto wie, może ci inną zaśpiewa piosneczkę, jeśli rzeczy po twojej pójtą myśli.
Page. Cieszę się, mości panowie, że was widzę przy dobrem zdrowiu; a wam, panie Płytku, dziękuję za zwierzynę.
Płytek. Panie Page, rad cię widzę. Niech wam to będzie na zdrowie. Pragnąłbym, żeby lepsza była zwierzyna, bo źle była zabita. A jakże zdrowie dobrej pani Page? Kocham was zawsze z całego serca, na uczciwość, z całego serca.
Page. Dziękuję wam, panie sędzio.
Płytek. To mnie raczej dziękować należy; więc krótko a węzłowato, najpiękniej dziękuję.
Page. Cieszę się, że cię widzę, dobry panie Chudziaku.
Chudziak. A jak się ma twój płowy chart, panie Page? Słyszałem, że na wyścigach w Cotsall mydło woził.
Page. Rzecz nie była rozstrzygnięta.
Chudziak. Nie chcesz się tylko przyznać, nie chcesz się przyznać!
Płytek. Bardzo wierzę. To wasza wina, wasza wina, bo to pies doskonały.
Page. Powiedz raczej, że to kundel.
Płytek. A ja utrzymuję, że to pies doskonały, że to pies piękny. Czy można powiedzieć więcej jak, że doskonały i piękny? Czy sir John Falstaff jest w waszym domu?
Page. Jest w naszym domu, a pragnąłbym waszym być pośrednikiem.
Evans. Oto mi słowa, jakie chrześcijaninowi przystoją.
Płytek. Pokrzywdził mnie, panie Page.
Page. Sam się po części do winy przyznaje.
Płytek. Przyznać się nie znaczy naprawić, czy nieprawda, panie Page? Pokrzywdził mnie, na uczciwość, pokrzywdził mnie; Robert Płytek, armígero, powiada, że był pokrzywdzony.
Page. Właśnie sir John nadchodzi.
Falstaff. Więc to rzecz zdecydowana, mości Płytku, że zanosisz na mnie skargę przed króla jegomości?
Płytek. Panie kawalerze, zbiłeś moich ludzi, wystrzelałeś moją zwierzynę, wyłamałeś mój zwierzyniec.
Falstaff. Ale nie wycałowałem córki twojego gajowego.
Płytek. Wolne żarty. Odpowiesz za to, kawalerze.
Falstaff. Odpowiem natychmiast i bez ogródki: wszystko to prawda. Spodziewam się, że jasna odpowiedź.
Płytek. Rozpozna to Izba.
Falstaff. Zrobiłbyś lepiej, panie Płytku, gdybyś siedział cicho w własnej izbie, bo tylko na śmiech się wystawisz.
Evans. Pauca verba, sir Johnie, topre słowa!
Falstaff. Ja mu dałem coś lepszego jak dobre słowa, bo dobry uczynek. Mości Chudziaku, rozpłatałem ci czaszkę, co masz jeszcze do mnie?
Chudziak. Bądź spokojny, mości panie, mam w tej czaszce dosyć rzeczy przeciw tobie, mam też i przeciw twoim trzem urwiszom rzezimieszkom, których nazwiska Bardolf, Nym i Pistol. Wciągnęli mnie do szynkowni, upoili, a potem do grosza okradli.
Bardolf. A ty banburski serze!
Chudziak. Mniejsza o to.
Pistol. Co śmiesz utrzymywać, Mefostofilu?
Chudziak. Mniejsza, mniejsza o to.
Nym. Porąbać go! pauca, pauca! porąbać, to moja reguła.
Chudziak. Gdzie Głuptas, mój sługa? Czy nie wiesz, kuzynie?
Evans. Cicho, panowie! partzo proszę. Czas już porozumieć się. Trzech jest, jak rozumiem, polupownych sętziów w tej sprawie; to jest pan Page, vitelicet pan Page; powtóre ja, vitelicet ja; a trzecim sętzią, ostatecznie i nakoniec, jest pan gospotarz operży pod Potwiązką.
Page. My trzej mamy ich wysłuchać i sprawę zakończyć.
Evans. Pardzo toprze; wciągnę treść całej sprawy do mojego pugilaresu, a roztrząśniemy ją potem z największą jak pędzie można tyskrecyą.
Falstaff. Pistol!
Pistol. Słucha uszyma.
Evans. Do kroćset peczek! co to za wysłowienie: słucha uszyma, co za afektacya!
Falstaff. Pistol, czy zwędziłeś sakiewkę pana Chudziaka?
Chudziak. Na te rękawiczki, zwędził; a jeśli kłamię, bodaj moja noga nie postała więcej w mojej wielkiej sali! Zwędził mi trzy złote groszy trzy w samych dziesiątakach i dwa edwardowskie talary, które płaciłem pięć złotych groszy dziesięć sztuka u Jeda Millera, na te rękawiczki!
Falstaff. Pistol, czy to prawda? czy to bezwarunkowa prawda?
Evans. Tylko warunkowa tam prawta, gdzie idzie o zwarowanie.
Milcz, ty góralu! — By mu kłamstwa dowieść,
Płaską tę klingę wyzywam na rękę,
Bo jak pies szczeka; w oczy mu powiadam:
Bezczelnie kłamiesz, na muł i na pianę!
Chudziak. Jeśli nie on, to ten mnie okradł, na moje rękawiczki!
Nym. Uważaj co mówisz, mości panie, a wiwat dobry humor! Nie przepuszczam takich przypuszczali! to moja odpowiedź.
Chudziak. Więc na mój kapelusz, ten jegomość z czerwoną gębą ma moją sakiewkę; bo choć nie mogę sobie przypomnieć co robiłem, gdyście mnie spoili, nie jestem jeszcze jednak zupełnym osłem.
Falstaff. Co mówisz na to, Janie Szkarłacie?
Bardolf. Mówię, że ten jegomość sam zapił swoje pięć zamysłów.
Evans. Chcesz powietzieć: swoje pięć zmysłów; o zgroza, co za nieuctwo!
Bardolf. A gdy raz sobie w czub nalał, plótł jakby się wyrwał od czubków i bredził jakby w delirium.
Chudziak. He, teraz sobie przypominam, że i wtedy także mówił po łacinie. Ale mniejsza o to; odtąd, póki życia, nie upiję się, chyba w towarzystwie uczciwych, grzecznych i bogobojnych ludzi; nauczył mnie rozumu wasz figiel. Jeśli sobie zaleję kiedy głowę, to zaleję z ludźmi, u których jest jeszcze bojaźń boża, a nie z pijanem hultajstwem.
Evans. To mi się nazywa uczciwe postanowienie, sątź mnie, Poże.
Falstaff. Słyszycie panowie, że przeczą wszystkiemu, słyszycie.
Page. Nie, córko, wróć z winem do domu, tam wychylimy szklenicę (wychodzi Anna Page).
Chudziak. O nieba! to panna Anna Page.
Page. Jakże zdrowie, pani Ford?
Falstaff. Pani Page, na honor, przychodzisz w porę. Z przeproszeniem (całuje ją).
Page. Żono, pozdrów tych panów. Proszę z sobą; mamy dziś na obiad pasztet ze zwierzyny, prosto z pieca. Proszę z sobą, panowie, a mam nadzieję, że utopimy wszystkie urazy.
Chudziak. Wolałbym teraz mieć pod ręką mój Zbiór Pieśni i Sonetów niż czterdzieści złotych w kieszeni. (Wchodzi Głuptas). Gdzież to bywałeś, Głuptasie? Jakto, więc mam sobie sam służyć? hę? Czy masz przy sobie Wybór Zagadek? hę?
Głuptas. Wybór Zagadek? Alboż go pan nie pożyczyłeś Halce Pierożek, w ostatni dzień Wszystkich Świętych, na tydzień przed Świętym Michałem?
Płytek. Śmiało, kuzynie! śmiało, kuzynie! Czekamy na ciebie. Jeszcze słowo, kuzynie. Uważaj, kuzynie, jest już, że tak powiem, deklaracya, pewien rodzaj deklaracyi, zrobiony z daleka jeszcze przez dostojnego księdza Hugona. Czy mnie rozumiesz?
Chudziak. Doskonale, Bądź spokojny, kuzynie; zobaczysz, że się poprowadzę roztropnie. Jeśli już na to mi przyszło, zrobię, co nakazuje roztropność.
Płytek. Aleć zrozum mnie nakoniec.
Chudziak. Rozumiem cię bardzo dobrze, kuzynie.
Evans. Słuchaj jego raty, panie Chutziaku. Tam ci opis całej sprawy, jeśli masz po temu serce.
Chudziak. Zrobię wszystko, co radzi kuzyn Płytek. Przebacz, proszę, dostojny plebanie; to sędzia pokoju w swoim obwodzie, choć ze mnie prosty tylko człowiek.
Evans. Ale tu nie o to rzecz itzie: tu itzie o małżeństwo.
Płytek. Tu cały sęk, miły kuzynie! Evans. Tak jest, tu sęk, tu itzie o Pannę Annę Page.
Chudziak. Jeśli o to idzie, wezmę ją za żonę, byle rozsądne były warunki.
Evans. Ale czy masz to niej jakie czułe afekta? Niech się towiemy z twoich ust lup twoich warg, po, jak niektórzy filozofowie utrzymują, wargi stanowią część ust, więc powietz topitnie, czy czujesz jaki pociąg do tziewczyny?
Płytek. Kuzynie Abrahamie Chudziaku, czy możesz ją kochać?
Chudziak. Spodziewam się, panie, że zrobię, co przystoi człowiekowi, chętnemu iść za radą rozumu.
Evans. Przez Poga i Wszystkich Świętych, tłómacz się jasno; czy masz ku niej jaką przychylność?
Płytek. Tak jest, musisz powiedzieć nam wyraźnie, czy chcesz wziąć ją za żonę z dobrym posagiem?
Chudziak. Gotów jestem do większej ofiary na twoje żądanie, kuzynie, do daleko większej.
Płytek. Aleć zechciej mnie zrozumieć, zechciej zrozumieć, kochany kuzynie! Wszystko, co teraz robię, robię dla twojego szczęścia. Czy możesz ją kochać tę dziewczynę?
Chudziak. Wezmę ją za żonę na twoje żądanie, a jeśli niema wielkiej miłości w początku, niebo może ją odmnożyć przy lepszej znajomości, gdy raz pobrani będziemy mieli więcej okazyi do poznania się. Spodziewam się, że z poufałością rozwinie się sentyment. Ale skoro ty mówisz: weź ją, wezmę ją; to moja niezmienna, wolna rewolucya.
Evans. Pardzo tyskretna otpowietź. Jest tylko mała omyłka w wyrazie rewolucya; właściwy wyraz, wetle naszego rozumienia, jest rezolucya; ale intencya pyła topra.
Płytek. I ja myślę, że intencya mojego kuzyna była dobra.
Chudziak. Zaręczam, a niech mnie powieszą, jeśli kłamię, na uczciwość. (Wchodzi Anna Page).
Płytek. Ale jak widzę, zbliża się panna Anna. — Chciałbym odmłodnieć dla twojej miłości, panno Anno!
Anna. Obiad na stole; ojciec mój czeka na wasze zacne towarzystwo.
Płytek. Śpieszę do niego, śpieszę, piękna panno Anno!
Evans. Tam to kata! Niechciałpym chypić penetykcyi.
Anna. Czy raczysz wejść i ty także, szanowny panie?
Chudziak. Nie, pani, dziękuję, na honor, z całego serca. Bardzo mi tu dobrze.
Anna. Obiad czeka na was oddawna gotowy.
Chudziak. Nie jestem głodny, dziękuję, na honor. Ruszaj, pachołku, a choć jesteś moim sługą, idź służyć mojemu kuzynowi Płytkowi. (Wychodzi Głuptas). Nawet sędzia pokoju może czasem potrzebować usługi pachołków swojego przyjaciela. Jak na teraz, mam trzech ludzi i jednego chłopaka, póki nie umrze moja matka. Ale mniejsza o to, żyję tymczasem jak biedny urodzony szlachcic.
Anna. Nie mogę wrócić bez ciebie, szanowny panie, bo nie siądą do stołu, póki nie przyjdziesz.
Chudziak. Na uczciwość, nic do ust nie wezmę; ale dziękuję ci, panienko, jakbym doskonale obiadował.
Anna. Ale bardzo proszę, panie, wejdź do domu.
Chudziak. Wolę tu się przechadzać. Dziękuję. Otarłem sobie goleń, dni temu kilka, bijąc się na szablę i sztylet z fechmistrzem. Szło za trzy trafienia o półmisek gotowanych śliwek, i na honor, od tego czasu nie mogę znieść zapachu gorącej potrawy. Ale czemu wasze psy tak szczekają? Czy są w mieście niedźwiedzie?
Anna. Zdaje mi się, że są; słyszałam przynajmniej, jak o nich mówiono.
Chudziak. Zapamiętale lubię hece, choć niema na nich gorętszego ode mnie człowieka w całej Anglii; o lada nic gotów jestem szukać kłótni. Czy nieprawda, panno Anno, że strach cię bierze na widok puszczonego niedźwiedzia?
Anna. Prawda.
Chudziak. A dla mnie jest to jadło i napitek. Dwadzieścia razy widziałem puszczonego Sackersona, chwyciłem go za łańcuch, ale możesz mi wierzyć, że kobiety wrzeszczały wniebogłosy na ten widok. Ciężkoby mi było przestrach ich opisać, bo kobiety, trzeba wyznać, nie mogą znieść widoku niedźwiedzia; brzydka to i dzika bestya. (Wchodzi Page).
Page. Przybywaj, panie Chudziaku, przybywaj! Na ciebie tylko czekamy.
Chudziak. Nic do ust nie wezmę; dziękuję.
Page. Terefere! Niema tu wyboru, musisz iść z nami.
Chudziak. Więc proszę, pokaż mi drogę.
Page. Idźmy!
Chudziak. Panno Anno! tobie się należy pierwszeństwo.
Anna. O nie, nie, panie, bądź naszym przewodnikiem.
Chudziak. Na uczciwość, nie wejdę pierwszy, na uczciwość, nie, nie wejdę. Nie chcę ci robić tej krzywdy, panno Anno!
Anna. Ale, proszę.
Chudziak. Wolę być niegrzecznym, niż nudnym. Sama się krzywdzisz, panno Anno! i na tem koniec, tak. (Wychodzą).
Evans. Ruszaj, a pytaj o trogę to tomu toktora Kajusza. Mieszka tam niejaka pani Żwawińska, która jest nipy jego mamką, alpo jego niańką, alpo jego kucharką, alpo jego praczką, alpo jego szwaczką.
Głuptas. Dobrze, panie.
Evans. Słuchaj tylko, a powiem ci coś lepszego. Ottaj jej ten list, po to jest kopieta serteczna przyjaciółka panny Anny, a list ten ją prosi, żepy poparła intencye twojego pana do panny Anny Page. Więc proszę, śpiesz się, a ja tymczasem idę skończyć mój opiat, po przyjtą jeszcze pórsztówki i ser. (Wychodzą).
Falstaff. Panie gospodarzu Podwiązki!
Gospod. Co mówi dzielny mój zuchter? Wytłómacz się uczenie a mądrze.
Falstaff. Naprawdę, panie gospodarzu! muszę odprawić część moich ludzi.
Gospod. Odgoń, junaku, Herkulesie, degraduj! Niech idą w świat, der, der!
Falstaff. Siedzę tu gospodą za dziesięć funtów na tydzień.
Gospod. Drugi z ciebie cesarz, Cezar, Kajzer i Fizar. Biorę na mój rachunek Bardolfa; będzie mi beczki odszpontowywał i ściągał butelki. Czy zgoda junaku, Herkulesie?
Falstaff. Zrób tak, dobry panie gospodarzu!
Gospod. Powiedziałem; niech idzie za mną. Zobaczę, czy będziesz w stanie zarobić na kawałek chleba, szumując. Słowny ze mnie człowiek. Idź za mną. (Wychodzi).
Falstaff. Idź za nim, Bardolfie. Piwniczy! dobre to rzemiosło. Ze starego płaszcza można wykroić nową kurtkę, a z wywiędłego sługi świeżego piwniczego. Idź za nim i bądź zdrów! Bardolf. Jest to rzemiosło, za którem oddawna wzdychałem. Urosnę! (Wychodzi).
Pistol. Plugawe cygańskie plemię! i ty chcesz czopem obracać?
Nym. Po pijanemu był poczęty; czy koncept niedobry? Niema w jego duszy nic heroicznego, i na tem koniec.
Falstaff. Rad jestem, żem się nakoniec żagwi tej pozbył. Kradzieże jego zbyt były jawne; jego wędzenie było jak śpiewak niećwiczony — nie trzymało miary.
Nym. To mi talent — kraść w krótkich pauzach.
Pistol. Mądrzy ludzie nazywają to subtylizowaniem. Kraść! fe, figa za takie wyrażenie!
Falstaff. Nie chcę dłużej taić wam prawdy, panowie; już prawie świecę piętami.
Pistol. Przygotuj się więc na odmrożenie.
Falstaff. Niema lekarstwa; czas zacząć tumanić, muszę kierować się przemysłem.
Pistol. Młode kurczęta muszą mieć strawę.
Falstaff. Czy zna który z was Forda, tutejszego mieszczanina?
Pistol. Znam tego jegomościa, pięknej to człowiek substancyi.
Falstaff. Uczciwe moje chłopaki, powiem wam teraz, co u mnie za pasem —
Pistol. Dwa sążnie obwodu i coś w przysypku.
Falstaff. Schowaj żarty na później, Pistolecie! Prawda, że mam w pasie coś około dwóch sążni; lecz nie o pasie teraz myślę, ale o zapasie. Krótko węzłowato, zamierzam stroić koperczaki do żony Forda. Czuję nosem zwierzynę. Jej słowa, jej uśmiechy, jej zalotne spojrzenia, wszystko daje mi zachętę. Mogę jasno tłómaczyć całe znaczenie poufałego jej stylu, a najsurowsze słowo jej postępowania znaczy dobrą angielszczyzną: jestem sir Johna Falstaffa.
Pistol. Studerował, widzę, jej chęci i przetłómaczył je z języka uczciwości na angielski.
Nym. Głęboko zarzucił kotwicę. Jak wam się zdaje ten humor?
Falstaff. Otóż, jak powiadają ludzie, rozrządza ona po swojej woli workiem swojego męża, a w tym worku siedzą pułki aniołów.
Pistol. Przywołaj więc na pomoc równą liczbę dyabłów i ruszaj do szturmu, to moja rada.
Nym. Humor rośnie; doskonale; shumoruj mi tych aniołów.
Falstaff. Napisałem tu sobie list do niej, a ten list drugi do żony pana Page, która także strzelała do mnie oczyma, chwila temu, i doświadczonym wzrokiem badała moje doskonałości. Promień jej źrenicy to ślizgał się po moich nogach, to krążył po moim majestatycznym brzuchu.
Pistol. To więc słońce świeciło na kupie gnoju.
Nym. Dziękuję ci za ten humor.
Falstaff. O, błąkała się po mojej osobie tak łakomem spojrzeniem, że chętka jej oka zdawała mi się dopiekać, jak szkło palące. Oto jest drugi list, do niej wystosowany. I ona też nosi sakiewkę; to druga Gujana — samo złoto i dostatek. Będę obu zwodnikiem, a one obie będą mi płatnikiem, mojemi Wschodniemi i Zachodniemi Indyami, będę z obydwiema handlował. Idź więc i ponieś ten list do pani Page, a ty ponieś ten do pani Ford. Odrosną nam pióra, chłopaki, odrosną nam pióra!
Pistol. Z szablą przy boku mam twym być Pandarem? Nigdy! niech wprzódy dyabli wszystko wezmą!
Nym. Nie chcę być winnym podłego humoru; trzymaj sobie twój list humorystyczny, bo ja chcę żyć, jak szlachcicowi przystoi.
Falstaff (do Robina). Więc ty, pachołku, nieś list ten co żywo,
Bądź łódką moją do złotych wybrzeży. —
Precz stąd, kapcany! precz! jak grad się stopcie!
Więc nogi za pas, szukajcie kwatery!
Choć ciężkie czasy, Falstaff nie utonie,
I jeszcze z paziem swym na wierzch wypłynie.
Pistol. Niech sępy twemi karmią się flakami!
Jeszcze mi moje pozostały kostki,
Jeszcze oskubię biednych i bogatych.
Wprzód ty, frygijski Turku umrzesz z głodu,
Nim mej kieszeni na tynfach zabraknie.
Nym. Mam ja tu planik, który zemstą pachnie.
Pistol. Chcesz się zemścić?
Nym. Na niebo i gwiazdy!
Pistol. Sprytem, czy stalą?
Pistol. A ja drugiemu wydam tajemnicę,
Powiem, jak Falstaff, to fałszywe błoto,
Chce jego białą uwieść gołębicę,
Splamić mu łoże i wykraść mu złoto.
Nym. Mój humor nie ostygnie. Podbudzę Forda, żeby się wziął do trucizny; nabawię go żółtaczki, bo gniew mój niebezpieczny: to mój prawdziwy humor.
Pistol. Czysty z ciebie Mars malkontentów: rachuj na moją pomoc, marsz! (Wychodzą).
Żwaw. Słuchaj, Janku Rugby, proszę cię, idź, wyjrzyj oknem i zobacz, czy nie ujrzysz wracającego mego pana, pana doktora Kajusza, bo na uczciwość, gdyby wrócił, a znalazł kogo w domu, narobiłby harmideru i na straszną wystawił próbę bożą cierpliwość i królewską angielszczyznę.
Rugby. Stanę na czatach (wychodzi).
Żwaw. Idź więc, Janku, a za to dziś wieczór napijemy się krupniku, kiedy ogień ziemnego węgla zacznie gasnąć. Uczciwy to i pełny dobrych chęci pachołek, sługa, jakiego życzę każdemu domowi, a do tego, możesz mi wierzyć, nie plotka i nie hałaburda. To najgorsza jego wada, że za długo odmawia modlitwy; to jego słaba strona; ale cóż robić, każdy ma swoje wady; dajmy temu pokój. Więc, jak powiadasz, imię twoje Piotr Głuptas?
Głuptas. W braku lepszego.
Żwaw. A pan Chudziak twoim jest panem?
Głuptas. Wyznaję.
Żwaw. Czy nie nosi on wielkiej, okrągłej brody, jak rękawicznika nożyce?
Głuptas. Nie, na uczciwość; on ma malutką twarzyczkę, z małą żółtą bródką, bródką kainowego koloru.
Żwaw. Łagodnego charakteru człowiek, czy nieprawda?
Głuptas. O co.to, to prawda. Ale mimo tego ma on pięść tak twardą, jak ktokolwiek, coby mu śmiał spojrzeć w oczy; bił się niedawno z gajowym.
Żwaw. Co powiadasz? O, przypominam sobie teraz doskonale. Czy nie trzyma głowy do góry, że tak powiem, a chodząc, czy się nie puszy?
Głuptas. I bardzo.
Żwaw. Niechże niebo gorszej nie spuści fortuny na pannę Annę! Powiedz księdzu plebanowi, że zrobię, co będzie można dla twojego pana. Anusia, dobra to dziewczyna i pragnę — (wchodzi Rugby).
Rugby. Umykaj! pan mój idzie.
Żwaw. Toż da się nam wszystkim we znaki! Dalej! co żywo, młodzieniaszku, schowaj się do tej komory. (Zamyka Głuptasa w komorze). Nie długo tu zabawi. — Hej tam, Janku Rugby! Janku! czy słyszysz? Ruszaj, Janku, wywiedz się o twoim panu; boję się, żeby mu się co nie przytrafiło, że dotąd nie wrócił jeszcze do domu (śpiewa). Tra, la, la! (Wchodzi doktor Kajusz).
Kajusz. Co to szpiewalem za trele? Ja nie lubial takie rozpusty. Proszę, poszukaj w moja komora un boitier vert, pudełko, zielony pudełko. Czy rozumial, co ja mówil? zielony pudełko.
Żwaw. Rozumiem bardzo dobrze; zaraz je przyniosę (na str.). Dzięki Bogu, że sam szukać go nie poszedł, bo gdyby tam znalazł młodego pachołka, wściekłby się od złości (wychodzi).
Kajusz. Fe, fe, fe, fe! ma foi, il fait fort chaud. Je m’en vais à la cour, la grande affaire.
Żwaw. (wraca z pudełkiem). Czy to, panie?
Kajusz. Oui, mette le au mon kieszonka; depcche, żwawo! a gdzie ten hultaj Rugby?
Żwaw. Hej, Janku Rugby! Janku!
Rugby. Jestem, panie.
Kajusz. Ty, Janek Rugby, lub Gawel Rugby, ruszaj, weź twego miecza i maszerował za mój pięta na zamek.
Rugby. Szabla moja czeka gotowa w sieni.
Kajusz. Na honor, za długo bawię. Tam do kata! Qu’ ai-je oublié? Są tam pewne ziółka w mój komora, którychbym nie chciał zapomniał za cały globus ziemski.
Żwaw. O, Boże! Znajdzie tam młodego pachołka i wścieknie się.
Kajusz. O, diable, diable! co tam siedzi w mój komora? Rozbój! larron! (Wyciąga z komory Głuptasa). Rugby, mój szpada!
Żwaw. Uspokój się, dobry panie.
Kajusz. Na co mam uspokój się?
Żwaw. To młody, uczciwy pachołek.
Kajusz. Co mial do roboty uczciwy pacholek w mój komora? Uczciwy pacholek nie włazilbym w mój komora.
Żwaw. Proszę cię, panie, nie bądź tak flegmatyczny; powiem ci szczerą prawdę; pachołek ten przyszedł do mnie w posły od księdza plebana Hugona.
Kajusz. Bon.
Głuptas. To prawda, panie, z prośbą —
Żwaw. Cicho! proszę cię, cicho!
Kajusz. Cicho z twego języka! a ty opowiadaj twój historya.
Głuptas. Z prośbą do tej uczciwej szlachcianki, a twojej, panie, gospodyni, żeby powiedziała dobre słowo pannie Annie Page za moim panem w interesie małżeństwa.
Żwaw. I na tem koniec, Bóg świadkiem, no! Ale nie wścibię palca w ogień, gdzie nie potrzeba.
Kajusz. Ksiądz pleban Hugo cię poslalem? Rugby, baillez moi papieru. Zaczekaj tu kwilka (pisze).
Żwaw. Cieszę się, że tak jest spokojny, bo gdyby się wedle zwyczaju w gniewie zaciekł, tożbyś się nasłuchał krzyków i melancholii! Mimo tego jednak, człowieku, zrobię, co będę mogła, w interesie twojego pana; ale żeby ci wszystko powiedzieć, ten francuski pan mój — mogę go nazywać moim panem, bo widzisz, jestem jego gospodynią, piorę, prasuję, warzę, piekę, szoruję, przyrządzam jadło i napitek, ścielę łóżka, a wszystko sama.
Głuptas. Wielki to ciężar na dwie ręce.
Żwaw. Poznałeś się na tem? Przyznać musisz, że wielki to ciężar, być wcześnie na nogach a kłaść się późno. Mimo tego jednak, powiem ci pod sekretem, bo nie chciałabym, żeby o tem ludzie paplali, pan mój jest sam zakochany w panie Annie; mimo tego jednak, znam myśli Anusi, nie będzie z tej mąki chleba.
Kajusz. Ty dureń, oddalem list ten ksiądz Hugo. Morbleu, to kartel. Zakolę go w parku. Nauczylem tego parszywy kleka mieszać się w nie swoje sprawy. Marsz! Nie zdrowy dla ciebie dlużej tu kwaterować. Parbleu, utnę mu wszystkie jego dwa uszy, że będzie szelma.
Żwaw. Ach, dobry panie, on się tylko wstawia za przyjacielem.
Kajusz. To nic nie znaczylo: czy nie powiedzialeś, że dostalem pannę Annę dla siebie? Na honor, zakolę tego Gawel kleka; już nominowalem gospodarza de la Jarretière, żeby nasze szpada wymierzyl. Na honor, kcialem sam wziąć pannę Annę Page.
Żwaw. Dziewczyna szaleje za tobą, dobry panie, i wszystko pójdzie jak po mydle. Trudno przeszkodzić ludziom, żeby nie paplali; tak zawsze bywało i tak będzie.
Kajusz. Rugby, marsz za mną do dwora. Morbleu, jak nie mam Anusia Page, to twój glowa przez okno wyrzucę. Marsz za moja pięta, Rugby. (Wychodzą: Kajusz i Rugby).
Żwaw. Będziesz miał twoją własną oślą głowę, a nie Anusię. Wiem ja, co myśli o tobie Anusia. Niema kobiety w Windsor, któraby lepiej znała jej myśli, któraby u niej więcej mogła ode mnie, dzięki Bogu.
Fenton (za sceną). Czy jest tam kto? hola!
Żwaw. Kto tam woła? Zbliż się do domu, mój panie, bardzo proszę. (Wchodzi Fenton).
Fenton. Co tam nowego, dobra kobieto? Jakże zdrowie?
Żwaw. Tem lepiej, że tak dostojny pan pytać się o nie raczy.
Fenton. Jakie masz dla mnie nowiny? Jak się ma piękna panna Anna?
Żwaw. O, niema co mówić, piękna to panna, i uczciwa i słodka, a do tego twoja przyjaciółka, mój panie, mogę ci to powiedzieć mimochodem, za co dziękuję panu Bogu.
Fenton. Czy się to przyda na co? Jak myślisz? Czy nie próżne moje zaloty?
Żwaw. Prawda panie, że wszystko jest w ręku tego, który mieszka tam w górze; lecz mimo tego, panie Fenton, gotowam przysiądz na biblią, że cię kocha. Czy nie masz, panie brodawki nad okiem?
Fenton. Mam, i cóż stąd?
Żwaw. O, długa o tem historya. Oj, prawda, że to niewinne stworzenie jak dziecko w pieluchach, ale uczciwsza od niej nigdy nie łamała chleba. Miałyśmy co gadać przez całą godzinę o tej brodawce. Nigdy się tak nie uśmieję, jak w towarzystwie tej dziewczyny; tylko muszę wyznać, że zbyt sobie upodobała w alikolii i dumaniu. Lecz co do ciebie, panie Fenton, oj, to nie żarty!
Fenton. Dobrze, będę się z nią dziś widział. Weź to dla siebie; nie omieszkaj mówić w moim interesie, jeśli ją zobaczysz przede mną; poleć mnie jej przyjaźni.
Żwaw. Może nie polecę? oj, że polecę, to polecę! A co do brodawki opowiem panu więcej przy pierwszem widzeniu; powiem też i o innych gachach.
Fenton. Więc dobrze; a teraz bądź zdrowa, bo mam pilne i ważne interesa (wychodzi).
Żwaw. Bądź zdrów, dobry panie! — Na uczciwość, uczciwy to szlachcic; szkoda tylko, że go nie kocha Anusia, bo znam tak dobrze myśli Anusi jak kto inny. A tam do kata! co ja zapomniałam! (Wychodzi).
Pani Page. Co? Ja, com uniknęła miłosnych listów w świątkach mojej piękności, mam teraz być ich przedmiotem? (Czyta) „Nie pytaj mnie o rozumne powody, dla których cię kocham, bo choć miłość bierze czasami rozum za swojego tłómacza, nie bierze go nigdy za swojego radcę. Nie jesteś młoda, i ja też nie dzisiejszy; z tej więc strony jest między nami sympatya. Jesteś wesoła, ja też nie płaksa; ha! ha! tem przeto więcej jeszcze między nami sympatyi. Lubisz wino, ja go też za kołnierz nie wylewam; mogłażbyś pragnąć więcej sympatyi? Niech więc to wystarczy, pani Page, (jeźli miłość żołnierza może wystarczyć) aby ci wytłómaczyć, dlaczego cię kocham. Nie powiem: lituj się nade mną, bo to nie żołnierskie wyrażenie, ale powiem: kochaj mnie.
Czy noc, czy dzień biały,
Zimno, czy upały,
Gotów dla twej chwały
Poświęcić się cały
Na dzidy i strzały
John Falstaff“.
A cóż to za Heród żydowski? O grzeszny, grzeszny świecie! Człowiek prawie na kawałki poszarpany wiekiem, chce uchodzić za młodego galanta! Jakież u dyabła nierozważne słowo ten flamandzki pijak w mojej rozmowie ułowił, aby śmiał atakować mnie w ten sposób? Toć on nie znajdował się trzy razy w mojem towarzystwie! Co ja mogłam mu powiedzieć? Nie byłam przecie podówczas szczodrą w śmiechu; odpuść mi panie Boże! Wniosę prawo do parlamentu o wytępienie tłustych ludzi. Jak mam się pomścić na nim? bo pomścić się muszę tak niewątpliwie, jak niewątpliwie brzuch jego ulepiony z pudyngu.
Pani Ford. Pani Page, daję słowo, że szłam do ciebie.
Pani Page. A ja do ciebie, na uczciwość. Ale coś źle mi dziś wyglądasz.
Pani Ford. Nie, nie mogę temu wierzyć, bo mam dowody, że tak nie jest.
Pani Page. A jednak zdaje mi się, że źle wyglądasz.
Pani Ford. Niechże i tak będzie, choć, powtarzam, mogłabym dać dowody, że nie wszyscy tak o mnie myślą. O, pani Page, daj mi proszę dobrą radę!
PaniPage. O co tu chodzi, kobieto?
Pani Ford. Gdyby nie pewne, mało znaczące skrupuły, jakiego mogłabym dostąpić honoru!
Pani Page. Wygoń skrupuły za drzwi, a weź honor. Co to za sprawa? Nie uważaj na drobnostki. Co to za sprawa?
Pani Ford. Gdybym tylko zdecydowała się pójść do piekła na chwilkę wieczności, lub coś podobnego, mogłabym zostać rycerką.
PaniPage. Co? Nie, nie, kłamiesz! Sir Alina Ford! Wkrótce będzie rycerzy więcej niż śmieci. Zrobisz więc lepiej, nie zmieniając twego rodowodu.
Pani Ford. Palimy świecę w południe. Patrz i czytaj, czytaj! Dowiedz się, w jaki sposób mogłabym zostać rycerką. Będę najgorsze miała wyobrażenie o tłustych ludziach, dopóki oczu mi stanie na rozróżnienie ludzkich figur. A jednak człowiek ten nie klął, uwielbiał kobiecą skromność, a tak pięknie i grzecznie wszelką nieprzystojność potępiał, iż byłam gotową przysiądz, że jego postępowanie kłamstwa nie zada jego słowom; ale teraz widzę, że nie więcej między niemi zgody, i że nie lepiej do siebie przystają jak setny psalm do nuty Zielone rąkawki. Co za burza wyrzuciła na windsorskie brzegi tego wieloryba z tylu beczkami tranu w brzuchu? Jak pomszczę się na nim? Zdaje mi się, że byłoby najlepiej łudzić go nadzieją, dopóki grzeszny ogień rozpusty nie stopi go we własnej jego tłustości. Czy słyszałaś kiedy co podobnego?
Pani Page. Słowo w słowo list jednakowy, tylko imię Page na Ford zmienione. Na twoją wielką pociechę w tej tajemnicy złych o tobie myśli, spojrzyj na tego bliźniaka twojego listu. Ale niech twój zabierze dziedzictwo jako starszy, bo przysięgam, że mój nigdy się o nic nie upomni. O zakład, że on ma tysiąc podobnych listów już gotowych, z próżnem miejscem na zapisanie różnych nazwisk. Może nawet ma ich i więcej, a te należą do drugiego już wydania. Ani wątpię, że da je do druku, bo on nie troszczy się wcale o to, co kładzie pod prasę, skoro nas dwie chciał tam umieścić. Wolałabym raczej być olbrzymką i leżeć pod górą Pelion. Widzę, że łatwiejby mi było znaleźć dwadzieścia rozpustnych turkawek, niż jednego czystego mężczyznę.
Pani Ford. Aleć to słowo w słowo rzecz ta sama; ta sama ręka, te same wyrazy. Za kogo on nas bierze?
Pani Page. Nie wiem; ale jestem gotowa z moją własną uczciwością rozpocząć proces. Muszę postępować sama z sobą, jak z kobietą, której nie znam, bo nie wątpię, że gdyby nie był odkrył we mnie jakiejś złej skłonności, której nie znam, nigdyby nie śmiał abordować mnie z taką furyą.
Pani Ford. Nazywasz to abordażem? Co do mnie, jestem pewna, że się nigdy nie dostanie na pokład mojej nawy.
Pani Page. I ja twojej jestem myśli. Jeśli się wciśnie do mojej kajuty, wyrzeknę się morza na zawsze. Pomścijmy się na nim. Dajmy mu rendez-vous, łudźmy go pozorami nadziei dobrego skutku w jego zamiarach, a zwłoką dobrze zanęconą wabmy go, dopóki nie zastawi swoich koni u gospodarza z pod Podwiązki.
Pani Ford. Gotowa jestem użyć przeciw niemu wszystkich, choćby najgorszych nawet środków, byleby nie zostały plamy na naszej uczciwości. O, gdyby mąż mój list ten zobaczył! Byłby on wieczną podnietą jego zazdrości.
Pani Page. Czy widzisz, jak się zbliża w towarzystwie mojego męża? On tak daleko od zazdrości, jak ja od dania mu do niej powodów, a odległość ta, jak myślę, jest nieskończona.
Pani Ford. Szczęśliwa z ciebie kobieta.
Pani Page. Idźmy naradzić się, co zrobić z tym zaszmalcowanym rycerzem. Idźmy. (Wychodną).
{{c|(Wchodzą: Ford, Pistol, Page i Nym).
Ford. Mam nadzieję, że tak nie jest.
Ford. Aleć moja żona już nie młoda.
Pistol. Wysoka, nizka, bogata, uboga,
Młoda czy stara, wszystko mu to jedno.
Ostrzegam, że ci podebrać chce miodu.
Ford. Jakto? On kocha moją żonę?
Pistol. Gorącem sercem. Strzeż się, gdyż inaczej
Psów cała psiarnia pokąsa ci pięty,
I będziesz, bracie, drugim Akteonem.
O, szpetne imię!
Ford. Co za imię?
Pistol. Chcesz wiedzieć imię? Rogi. Żegnam teraz.
Pilnuj się, zawsze otwarte miej oczy,
Złodzieje bowiem wędrują śród nocy.
Pilnuj się, mówię, zanim przyjdzie lato,
I zanim śpiewać rozpoczną kukułki.
Mości kapralu Nymie, w drogę.
(Do pana Page) I ty, panie,
Wierz jego słowu, prawda w tem co mówi (wychodzi).
Ford. Będę cierpliwy; sprawę tę muszę wyświecić.
Nym. Wszystko prawda. (Do pana Page). Nie lubię kłamliwego humoru. Pokrzywdził mnie w pewnym humorze; chciał, żebym poniósł jego bilet pełny humoru; ale ja mam szablę przy boku, w biedzie nią wolę się posłużyć. Kocha się w twojej żonie, i na tem koniec. Moje imię kapral Nym, a Falstaff kocha twoją żonę. Bądźcie zdrowi. Nie do smaku mi humor chleba i sera, i to jest humor tej sprawy. Żegnam (wychodzi).
Page. I to jest humor tej sprawy, powiada. To człowiek zdolny wystraszyć humor z rozumu.
Ford. Będę miał na oku Falstaffa.
Page. Nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się słyszeć z większą przesadą cedzącego słówka hultaja.
Ford. A jak się o prawdzie przekonam, zobaczymy!
Page. Nie uwierzę takiemu Chińczykowi, choćby mi go własny pleban zalecał jako uczciwego człowieka.
Ford. Dobre to, niegłupie człeczysko. Zobaczymy.
Page. Co tam nowego, Małgosiu?
Pani Page. Dokądże to, Jerzuniu? Słuchaj tylko.
Pani Ford. Co ci się stało, słodki Franusiu? Skąd ci przyszła taka melancholia?
Ford. Melancholia? Ani mi się marzyło o melancholii. Wracaj do domu.
Pani Ford. Widzę, że ci się znowu coś w głowie uburdało. Czy chcesz iść ze mną, pani Page?
Pani Page. Chętnie. — Czy wrócisz na obiad, Jerzuniu? (Do pani Ford na stronie) Czy widzisz, kto się tam zbliża? To będzie nasz posłaniec do tego kapcana rycerza.
Pani Ford. I ja też o niej myślałam; to właśnie kobieta do takiej sprawy.
Pani Page. Idziesz w odwiedziny do mojej córki Anusi?
Żwaw. To był mój zamiar. Powiedz mi, proszę, jak się ma moja dobra panna Anna?
Pani Page. Chodź z nami, a sama zobaczysz. Będziemy miały o czem gadać z tobą przez jaką godzinę.
Page. O czem tak dumasz, panie Ford?
Ford. Czy nie słyszałeś, co mi ten łotr powiedział?
Page. Słyszałem, a i ty zapewne słyszałeś, co mi powiedział jego kompan?
Ford. Jak myślisz, jestże w tem co prawdy?
Page. Na szubienicę z tymi hajdamakami! Nie przypuszczam, aby kawaler podobne miał zamiary. Panicze, którzy go oskarżają o zasadzkę na nasze żony, to parka sług jego odegnanych; wierutne hołysze od czasu, jak są bez kondycyi.
Ford. To byli jego ludzie?
Page. Niema wątpliwości.
Ford. Mimo tego, nie lepiej sprawa mi ta smakuje. Czy mieszka pod Podwiązką?
Page. Jak powiedziałeś. Gdyby zamierzył wyprawę na moją żonę, wypuściłbym ją na niego, a jeśli zyska od niej co więcej, jak ostre słowa, będę to nosił na głowie.
Ford. I ja też nie podejrzewam mojej żony, nie chciałbym jednak zostawić ich sam na sam. Zbytek ufności szkodzi nieraz; nie chcę nic nosić na głowie; nie mogę tak łatwo się uspokoić.
Page. Czy widzisz? Zbliża się nasz paliwoda z pod Podwiązki. Musi mieć albo garniec wina w czuprynie, albo worek talarów w kieszeni, skoro tak wesołą ma minę. Co tam nowego, panie gospodarzu?
Gospod. Tylko żwawo, dzielny mój zuchu! Rodowity z ciebie szlachcic, cavalero sędzio, tylko żwawo!
Płytek. Idę, panie gospodarzu! idę. Dobry wieczór, dwadzieścia razy dobry wieczór, dobry panie Page! Panie Page! czy chcesz nam towarzyszyć? Czeka na nas wyśmienita krotofila.
Gospod. Powiedz mu, cavalero sędzio! powiedz mu, mój zuchu! co się tam święci.
Płytek. Ma się odbyć pojedynek między sir Hugonem, walijskim plebanem a Kajuszem, francuskim doktorem.
Ford. Dobry panie gospodarzu z pod Podwiązki, chciałbym ci parę słów sam na sam powiedzieć.
Gospod. Co masz za sekret dla mnie, moj zuchu?
Płytek. (do pana Page). Czy chcesz być z nami świadkiem tego widowiska? Wesoły mój gospodarz szpady ich zmierzył, a zdaje mi się, że każdemu inny plac wyznaczył, bo wierzaj mi, jak słyszałem, ksiądz pleban nie żartuje. Słuchaj tylko, a opowiem ci, jaką będziemy mieli z nimi zabawę.
Gospod. Czy nie masz procesu z moim rycerzem, moim gościem, cavalero?
Ford. Żadnego, przysięgam. Dam ci garniec doskonałego kseresu, byłeś mnie mu zaprezentował i powiedział, że się nazywam Struga; tylko dla żartu.
Gospod. Daję ci rękę, mój zuchu, będziesz miał do niego wolne wejście i wyjście. Czy dosyć ci na tem? A nazwisko twoje będzie Struga? Wesoły to kawaler. Czy chcecie iść z nami, majnhery?
Płytek. Jestem na rozkazy, panie gospodarzu!
Page. Słyszałem, że Francuz jest pierwszego rzędu fechmistrzem na rapiry.
Płytek. Ba, mości panie! w moim czasie mógłbym z tobą dłużej o tem pogadać. Dziś wszystko się u was gruntuje na odległości i cięciu i pchnięciu, i Bóg wie, na czem tam jeszcze, ale, panie Page, wierzaj, serce, to grunt; tu, tu wszystko leży! Były czasy, w których przed długą moją klingą czterech takich, jak wy dryblasów uciekłoby, jak myszy do dziury.
Gospod. Za mną, dzieci, za mną, kto śmiać się pragnie!
Page. Idziemy. Wolałbym jednak przysłuchiwać się ich kłótni, niż przypatrywać się ich bójce.
Ford. Choć Page, jak łatwowierny dudek, spuszcza się na wierność swojej żony, ja nie tak łatwo moich podejrzeń się pozbywam. Była z nim razem w domu Page’a, a co tam robili, nie wiem. Dobrze więc, przyjrzę się uważniej tej sprawie, a mam przebranie, żeby wymacać Falstaffa. Jeśli się o jej uczciwości przekonam, nie zmarnuję pracy, a i w przeciwnym razie będzie
to praca dobrze użyta (wychodzi).
Falstaff. Nie pożyczę ci szeląga.
Pistol. Dobrze, to moją świat będzie ostrygą,
Którą potrafię szablą tą otworzyć.
Falstaff. Ani szeląga. Pozwoliłem ci, mopanku dać moje dobre imię na zastaw; dręczyłem zacnych moich przyjaciół, aby trzy razy ciebie i godnego twojego kompana Nyma z kozy wyratować, bo inaczej wyglądalibyście dziś przez kratę jak para koczkodanów. Zarobiłem na piekło, przysięgając szlachcie, moim przyjaciołom, że dobrzy z was żołnierze i uczciwe chłopaki; a kiedy pani Brygida straciła rączkę swego wachlarza, wziąłem to na własny honor, że go nie
widziałeś.
Pistol. Czyś się zarobkiem nie podzielił ze mną?
Czy na część twoją nie wziąłeś złotówki?
Falstaff. Nic sprawiedliwszego, hultaju, nic sprawiedliwszego. Czy chciałbyś, żebym gratis wystawiał duszę na zatracenie? Krótko mówiąc, nie wieszaj się przy mnie dłużej, nie jestem twoją szubienicą. Zmiataj. Z kozikiem szukaj tłumu. Wracaj do twojego rodzinnego zamku Łotrogniazdów. Co? nie chcesz ponieść mojego listu, hultaju? Prawisz, że tu o honor twój idzie? A, ty podlezę bez granic! toć ja sam ledwo mogę własny mój honor od napaści ratować. Ja, ja, tak jest, ja sam, czasami, zostawiam bojaźń bożą na lewo, a zasłaniając honor mój koniecznością, żyć muszę wykrętami, chować się między opłotkami i czatować, a ty, ty hultaju, ty chcesz tarczą twojego honoru przykryć twoje łachmany, twoje źbicze spojrzenie, twoje karczemne mowy, twoje bezczelne przeklinania? Ha! nie chcesz listów moich nosić? Co, nie chcesz?
Pistol. Przyznaję się do winy i żałuję za grzechy; czego więcej od człowieka możesz wymagać? (Wchodzi Robin).
Robin. Jest w sieni kobieta, panie, która ma ci coś do powiedzenia.
Falstaff. Niech wejdzie. (Wchodzi pani Żwawińska).
Żwaw. Dzień dobry, dostojny panie.
Falstaff. Dzień dobry, dobra niewiasto.
Żwaw. Nie jestem nią, z przeproszeniem, dostojny panie.
Falstaff. Więc dobra panienko.
Żwaw. Tak jest, przysięgam, jak była panienką moja matka godziną po mojem urodzeniu.
Falstaff. Wierzę przysiędze. Jaki masz do mnie interes?
Żwaw. Czy dozwalasz mi, dostojny panie, dwa lub trzy słowa powiedzieć?
Falstaff. Choćby dwa tysiące, piękna kobieto; gotowy jestem słuchać.
Żwaw. Jest niejaka pani Ford, dostojny panie — lecz proszę cię, panie, przybliż się trochę — co do mnie, mieszkam u doktora Kajusza.
Falstaff. Bardzo dobrze. Prowadź rzecz dalej. Mówisz, że niejaka pani Ford —
Żwaw. Wszystko, co mówisz, dostojny panie, wszystko jest prawda. Proszę cię tylko, dostojny panie, przybliż się
trochę.
Falstaff. Nie bój się, nikt nas nie słyszy; moi ludzie, tylko moi właśni ludzie.
Żwaw. Czy tak? Więc błogosław im, Boże, i przyjmij ich do swojej służby!
Falstaff. Bardzo dobrze. Więc pani Ford — cóż dalej?
Żwaw. Co dalej? Uczciwe to stworzenie. Ach, Boże, Boże! dostojny panie, wielki z ciebie figlarz, odpuść ci Panie
i nam wszystkim! to moja modlitwa.
Falstaff. Pani Ford — tylko do rzeczy; pani Ford —
Żwaw. Więc krótko a węzłowato, opowiem całą sprawę. Tak ją zabałamuciłeś dostojny panie, że aż dziwno. Najlepszy dworak ze wszystkich, kiedy dwór bawił w Windsor, nigdy by nie potrafił tak jej zabałamucić. A byli tam przecie kawalerowie, magnaci i szlachta z koczami; możesz mi wierzyć, panie, kocz za koczem, list za listem, prezent za prezentem; a każdy pachnął tak miło — samo piżmo — a ich szaty, tylko złoto a jedwab’, tak szeleściały rozkosznie, możesz mi wierzyć; a dopieroż aliganckie rozmowy, wina słodkie jak cukier, co najlepszego, co najpiękniejszego, żeby ujęły serce każdej kobiety; a przecie, możesz mi wierzyć, żaden nie zyskał u niej jednego nawet spojrzenia. Ja sama dostałam dzisiaj dwadzieścia aniołów; ale ja drwię z aniołów na wszystkich drogach, jak to powiadają, wyjąwszy na drodze uczciwości; więc możesz mi wierzyć, nie mogli nawet tyle u niej uprosić, żeby się napiła z jednej szklanki z najdumniejszymi nawet magnatami, a byli tam hrabiowie, ba! byli nawet gwardziści, lecz możesz mi wierzyć, dla niej wszystko to było jedno.
Falstaff. Ale co mi powiada? Mów krótko, żeński mój Merkuryuszu.
Żwaw. Co powiada? Odebrała list twój, panie, za który tysiąc razy ci dziękuje i donosi, że nie będzie w domu męża między dziesiątą a jedenastą.
Falstaff. Dziesiątą a jedenastą?
Żwaw. Tak jest; będziesz więc mógł zajrzeć do niej między dziesiątą a jedenastą, i przypatrzyć się obrazowi, o którym wiesz, jak powiada. Pana Ford, męża jej, nie będzie w domu. Ach! słodkie to stworzenie biedne z nim prowadzi życie; prawdziwy to mąż zazdrośnik; kłopotliwy ma z nim żywot uczciwe to serduszko.
Falstaff. Między dziesiątą a jedenastą. Kobieto, poleć mnie jej względom; nie chybię godziny.
Żwaw. To mi piękna odpowiedź! Aleja mam drugie jeszcze poselstwo do waszej dostojności. Pani Page zasyła ci także serdeczne pozdrowienia, a pozwól, panie, że ci powiem do ucha: uczciwa to, grzeczna i skromna niewiasta; niewiasta, powiadam, która ci nigdy, rano czy wieczorem, nie zapomni odmówić pacierza, jak którakolwiek inna w Windsor kobieta, niech się jak chce nazywa. Ona to poleciła mi uwiadomić cię, dostojny panie, że mąż jej bardzo rzadko z domu wychodzi, ma jednak nadzieję, że nadarzy się sposobność. Nie widziałam jeszcze niewiasty tak przepadającej za mężczyzną. Ani wątpię, panie, że nosisz na sobie jakieś czary, tak jest, jakieś czary, to moje przekonanie.
Falstaff. Wierzaj mi, nie noszę żadnych, a kładąc na stronę siłę przyciągającą, jaką mają moje doskonałości, żadnych innych nie posiadam czarów.
Żwaw. Niechże ci za to Pan Bóg błogosławi!
Falstaff. Ale powiedz mi, czy przypadkiem żona Forda i żona Page’a nie zwierzyły się jedna drugiej ze swojej gorącej dla mnie miłości?
Żwaw. A to byłyby mi żarty! na uczciwość. Spodziewam się, że nie w ciemię bite. A to byłyby mi figle, zaprawdę! Ale pani Page prosi cię na wszystko, co ci miłe, żebyś jej przysłał twojego małego pazia; mąż jej ma dziwną infekcyą do tego małego pazia, a trudno zaprzeczyć, że pan Page uczciwy to człowiek. Niema kobiety w Windsor, któraby szczęśliwsze od niej prowadziła życie; robi, co chce, mówi, co chce; kupuje wszystko, płaci wszystko, idzie spać, kiedy się jej zachce, wstaje, kiedy się jej spodoba; wszystko dzieje się po jej woli; ależ na to zasługuje, bo jeśli jest w Windsor dobra niewiasta, to ona. Musisz jej posłać twojego pazia; niema lekarstwa.
Falstaff. Poślę go chętnie.
Żwaw. Więc poślej co prędzej, bo widzisz, może on być waszym pośrednikiem. W każdym razie umówcie się o znaki, żebyście mogli wasze myśli zrozumieć, a chłopię nie domyślało się niczego, bo to niedobrze, żeby dzieci wiedziały o bezecnościach; starzy ludzie, jak to wiesz dobrze, mają dyskrecyę, jak to powiadają, i znają świat.
Falstaff. Bądź zdrowa; poleć mnie jednej i drugiej. Przyjmij tę sakiewkę; jeszcze jestem twoim dłużnikiem. — Paziu, idź z tą kobietą. Wiadomość ta zawraca mi głowę.
Pistol. Rajfurka, widzę, jest Kupida posłem.
Więc rozwiń żagle, w pogoń, a daj ognia;
Mój łup, lub wszystko niech połknie ocean!
Falstaff. Co mówisz na to, stary Jasiu? Śmiało naprzód! Z twojego starego ciała większe wyciągnę korzyści, niż kiedykolwiek wyciągnąłem z młodego. Czy jeszcze strzelają oczami na ciebie kobiety? Czy po tylu wydatkach zacznę nakoniec zarabiać? Dobre ciało, dziękuję ci! Niech sobie ludzie mówią, żeś uciosane jak klocek, byłeś się podobało, mniejsza o resztę. (Wchodzi Bardolf).
Bardolf. Sir Johnie, czeka przy drzwiach niejaki pan Struga, któryby chciał z tobą mówić i zabrać znajomość. Na początek przysyła waszej dostojności flaszkę starego wina na zalanie robaka.
Falstaff. Nazywa się Struga?
Bardolf. Tak jest.
Falstaff. Zawołaj go. (Wychodzi Bardolf). Strugi, w których taka płynie woda, zawsze dobre znajdą u mnie przyjęcie. Aha, mościa pani Ford, aha, mościa pani Page, wpadłyście więc w moją siatkę? Naprzód więc, via!
Ford. Błogosław ci Boże, mój panie!
Falstaff. I tobie, panie. Chciałbyś ze mną mówić?
Ford. Odważam się być natrętnym bez ceremonii.
Falstaff. Witam cię z radością. Czego pragniesz? Zostaw nas samych, piwniczy. (Wychodzi Bardolf).
Ford. Widzisz we mnie szlachcica, który niemało roztrwonił; nazywam się Struga.
Falstaff. Dobry panie Strugo, pragnę bliższą z tobą zabrać znajomość.
Ford. Dobry sir Johnie, ja proszę cię o twoją, nie, żeby ciężarem być dla ciebie, bo muszę dać ci do zrozumienia, iż łatwiej mi zostać wierzycielem niż tobie, i to właśnie dodało mi trochę odwagi do tak niewczesnego natręctwa: bo jak to powiadają, gdzie pieniądz idzie naprzód, wszystkie drogi stoją otworem.
Falstaff. Pieniądz jest dobrym żołnierzem i łamie wszystkie zawady.
Ford. Zgadzam się na to, i właśnie mam tu worek pieniędzy, który mnie fatyguje; jeśli chcesz pomódz mi do dźwigania go, sir Johnie, weź wszystko albo połowę, żeby mi ulżyć ciężaru.
Falstaff. Nie wiem, panie, jak mogę zasłużyć na godność twojego tragarza.
Ford. Powiem ci, panie, jeśli zechcesz mnie wysłuchać.
Falstaff. Mów, dobry panie Strugo, z radością będę ci służył.
Ford. Słyszałem, panie, że jesteś uczony — nie będę cię długo nudził — i znałem cię od dawna, choć nigdy nie mógłem znaleźć sposobności do osobistego zaznajomienia się z tobą. Powiem ci teraz rzecz, która ci odkryje moją ułomność; lecz, dobry sir Johnie, patrząc jednem okiem na moje szaleństwa, które ci odsłonię, zwróć drugie na regestr twoich własnych, abym uniknął tem łatwiej wyrzutów, skoro zobaczysz, jak łatwo nam jest popaść w grzechy podobnej natury.
Falstaff. Bardzo dobrze, mój panie, prowadź rzecz dalej.
Ford. Jest w tem mieście szlachcianka, której mąż nazywa się Ford.
Falstaff. Dobrze, cóż dalej?
Ford. Kochałem ją od dawna i przysięgam ci, niemało na nią wydałem; jak cień za nią chodziłem, z każdej korzystałem sposobności, aby się z nią spotkać, łakomo chwytałem lada okazyą, aby ją choć z daleka zobaczyć, nietylko, że kupowałem dla niej tysiączne podarki, ale niejednemu szczodrą sypałem ręką, byle się dowiedzieć, jaki prezent mógłby jej sprawić przyjemność: słowem, ścigałem ją, jak mnie ścigała miłość, to jest na skrzydłach każdej sposobności. Lecz na jakąkolwiek mogłem zasłużyć nagrodę przez moje uczucia lub moje wydatki, to wiem dobrze, że nie otrzymałem żadnej, chyba, że doświadczenie jest klejnotem, za który dobrze zapłaciłem, a który mnie nauczył powtarzać co następuje:
Miłość jak cień ucieka, gdy za nią kto goni;
Ucieka gdy ją ścigasz, gdy uciekasz, goni.
Falstaff. Czy nie dała ci żadnej obietnicy zmiłowania?
Ford. Nigdy.
Falstaff. Czy nalegałeś kiedy o to?
Ford. Nigdy.
Falstaff. Jakiegoż to więc rodzaju była twoja miłość?
Ford. Jak piękny dom zbudowany na cudzym gruncie: straciłem też mój pałac, myląc się w wyborze placu, na którym go wystawiłem.
Falstaff. W jakimże celu zwierzasz mi się z swoją tajemnicą?
Ford. Gdy ci to powiem, powiem ci wszystko. Są ludzie, którzy utrzymują, że choć ze mną zachowuje pozory uczciwości, gdzieindziej tak daleko krotofile posuwa, że dziwne niejednemu nasuwa tłómaczenia. Otóż, sir Johnie, tu jest rdzeń moich projektów. Jesteś szlachcic doskonałego wychowania, dziwnej wymowy, wysokich zażyłości, poważny stopniem i osobą, powszechnie wielbiony dla twoich wojskowych, dworskich i literackich talentów.
Falstaff. O, mości dobrodzieju!
Ford. Wierzaj mi, a zresztą i sam wiesz o tem dobrze. Oto są pieniądze; wydaj je, roztrwoń je, wydaj więcej; wydaj wszystko co posiadam, a w zamian poświęć mi tylko tyle twojego czasu, ile potrzeba na miłosne oblężenie cnoty żony tego Forda. Użyj całej twojej taktyki w zalotach; otrzymaj jej przychylne zezwolenie, bo jeśli komukolwiek udać się to może, to tobie nie trudniej jak komukolwiek.
Falstaff. Jakże się to pogodzi z gwałtownością twojego uczucia, gdy to zyskam dla siebie, do czego ty wzdychasz? Zdaje mi się, że osobliwsze przepisujesz sobie lekarstwo.
Ford. O, poznaj prąd moich myśli! Ona stoi tak silnie na swojej cnocie ugruntowana, że nie mam odwagi pokazać jej szaleństwa mojej duszy; zbyt jest jasna, abym śmiał w twarz jej spojrzeć. Otóż, gdybym mógł zbliżyć się do niej z dowodami w ręku, miałbym środki i argumenta do poparcia mojej żądzy, mógłbym ją wtedy wyparować z twierdzy jej czystości, jej dobrej sławy, jej ślubnych przysiąg i tysiąca innych szańców, które dziś za mocne na moją artyleryę. Co ty na to, sir Johnie?
Falstaff. Panie Strugo, naprzód pozwolę sobie przyjąć twoje pieniądze; powtóre, daj mi rękę; a nakoniec, jakem szlachcic, byleś zechciał, będziesz miał żonę Forda.
Ford. O dobry panie!
Falstaff. Będziesz miał, powtarzam.
Ford. Nigdy ci nie braknie na pieniądzach, sir Johnie, nigdy, nigdy!
Falstaff. A tobie nigdy nie braknie na pani Ford, panie Strugo, nigdy, nigdy! Będę się z nią widział, (mogę ci się z tem zwierzyć) na własne jej żądanie. Właśnie gdyś ty wchodził, wychodziła ode mnie jej pomocniczka lub pośredniczka. Mam się z nią widzieć między dziesiątą a jedenastą, bo to właśnie godzina, o której nie będzie w demu zazdrosnego urwisza, jej męża. Wróć do mnie tej nocy, a dowiesz się, jak stoją interesa.
Ford. Błogosławieństwem dla mnie twoja znajomość. Czy znasz Forda, sir Johnie?
Falstaff. Na szubienicę z tym biednym urwiszem rogalem! Nie znam go. Krzywdzę go jednak, nazywając go biednym, bo powiadają, że zazdrosny hultaj ma góry złota u siebie, i dlatego właśnie żona jego ma tyle dla mnie wdzięków. Będzie mi ona kluczem do szkatuły rogatego hajdamaka. Będzie to moja stodoła.
Ford. Pragnąłbym jednak, żebyś znał Forda, sir Johnie, abyś go mógł uniknąć na przypadek spotkania.
Falstaff. Na szubienicę z tym urwiszem, z tą osełką solonego masła! Jednem spojrzeniem odbiorę mu cały jego rozum; przestraszę go moją pałką, którą jak meteor zawieszę nad jego rogami. Wiedz, panie Strugo, że łatwy mi tryumf nad tym chłopem, a co do ciebie, będziesz spał z jego żoną. Przyjdź do mnie wieczorem. Ford jest to urwisz, a ja mu tytułów przyczynię, i ty, ty, panie Strugo, dowiesz się pierwszy, że urwisz Ford jest i rogalem w dodatku. Przyjdź do mnie wieczorem. (Wychodzi).
Ford. A cóż to za przeklęty łotr epikurejczyk! Serce moje gotowe pęknąć ze złości. Kto śmie teraz utrzymywać, że to zazdrość bez podstawy? Żona moja wyprawiła do niego posłańca, oznaczona już godzina, targ przybity. Komuby się o tem marzyło! — Patrzcie, co to za piekło fałszywa żona! Moje łoże będzie skalane, zrabowana szkatuła, dobre imię potyrane. Nietylko, że tę szpetną krzywdę poniosę, ale muszę jeszcze słuchać przebrzydłych nazwisk, któremi mnie tytułuje ten właśnie, który mi krzywdę tę wyrządza. A co za tytuły! co za nazwiska! Amaimon brzmi dobrze, dobrze Lucyper, dobrze Barbason, a przecie są to dyabłów tytuły, nazwiska nieprzyjaciół ludzkiego rodu! Ale rogal! usłużny rogal! Sam dyabeł nawet nie ma takiego nazwiska. Co za osioł z tego Page’a, co za bezpieczny osioł! Ufa swojej żonie, nie chce być zazdrosnym. Wolałbym raczej powierzyć Flarnandczykowi moje masło, ser mój walijskiemu księdzu Hugonowi, Irlandczykowi flaszę mojej wódki, lub złodziejowi mojego wałacha, niż żonę moją samej sobie zostawić. Toż dopiero dla niej pora spisków, kabał i projektów. a co kobieta postanowiła w sercu do skutku doprowadzić, to doprowadzi do skutku, choćby jej miało serce pęknąć. — Dziękuję niebu za moją zazdrość! — O jedenastej godzinie! — Wszystkiemu przeszkodzę, odmaskuję żonę, pomszczę się na Falstaffie, a śmiać się będę z Page’a. — Muszę natychmiast zająć się tą sprawą: lepiej trzy godziny zawcześnie, niż minutę za poźno. Fe, fe, fe! rogal! rogal! (Wychodzi).
Kajusz. Janek Rugby!
Rugby. Słucham, panie.
Kajusz. Który jest godzina, Janek?
Rugby. Już dawno minęła godzina, o której ksiądz Hugo miał się stawić.
Kajusz. Na honor, uratowal swój duszę; dobrze się modlilem w swej piblia, że się nie stawilem; na honor, Janek Rugby, on już umarl, gdyby się stawilem.
Rugby. Mądry to ksiądz, mój panie, wiedział on dobrze, żebyś go był zabił, gdyby stanął na placu.
Kajusz. Na honor, śledź nie tak umarli, jak ja go zabilem. Weź twój rapira, Janek, powiem ci, jak go zabilem.
Rugby. Ach, dobry panie, nie znam się na fechtunku.
Kajusz. Lotr, weź twojego rapira!
Rugby. Stój, panie, ktoś nadchodzi.
Gospod. Bóg ci błogosław, zuchu doktorze!
Płytek. Życzymy zdrowia, panie doktorze Kajuszu!
Page. Witamy, mości doktorze!
Chudziak. Dzień dobry panu.
Kajusz. Po co wy wszystkie, jeden, dwa, trzy, cztery, po co wy wszystkie przyszedlem?
Gospod. Żeby widzieć twój pojedynek, żeby widzieć twoje ciosy, żeby widzieć skoki, żeby cię widzieć tu, żeby cię widzieć tam, żeby widzieć twoje pchnięcie, twoje cięcie, twoją rejteradę, twój dystans, twoje awansowanie. Czy zginął mój Etyopczyk? Czy zginął mój Francisco? Ha, zuchu! Co mówi Eskulapiusz? mój Galen, mój rdzeń bzowy? Ha, czy zginął, zuchu, czerstwy chlebie, czy zginął?
Kajusz. Na honor, on bylem największy tchórz ksiądz Gawel na świecie; nie pokazalem się na oczach.
Gospod. Prawdziwy z ciebie Kastylijczyk, król Urinal, Hektor grecki, mój chłopaku.
Kajusz. Prosilem was, dajcie świadectwo, że my tu czekalem sześć albo siedem, dwie albo trzy godziny na niego, a on się nie stawilem.
Płytek. Tem mędrszy z niego człowiek, panie doktorze! On kuruje dusze, jak ty kurujesz ciała; gdyby przyszło między wami do bójki, szlibyście pod włos waszego rzemiosła. Czy to nieprawda, panie Page?
Page. Mości Płytku, byłeś sam kiedyś sławnym zawadyakiem, choć dziś jesteś człowiekiem pokoju.
Płytek. Do króćset beczek, panie Page, choć dziś stary ze mnie człowiek i przyjaciel pokoju, na widok pałasza świerzbią mnie palce, żeby nim świsnąć w powietrzu. Choć jesteśmy sędziami pokoju, doktorami lub kanonikami, panie Page, zostało w nas jeszcze trochę soli młodości; jesteśmy synami niewiast, panie Page!
Page. Wielka prawda, panie Płytku!
Płytek. Dowiedziemy tego w potrzebie, panie Page. Mości doktorze Kajuszu, przychodzę tu, żeby cię do domu zaprowadzić. Jestem stróżem publicznego pokoju. Pokazałeś się mądrym doktorem, jak ksiądz Hugo mądrym, a cierpliwym kapłanem. Musisz pójść ze mną, mości doktorze!
Gospod. Za pozwoleniem, mości sędzio. Ach, monsieur Patrzywodo!
Kajusz. Patrzywodo? co to bylem?
Gospod. Patrzy woda znaczy w naszym angielskim języku zuch, waleczny.
Kajusz. To, na honor, tyle u mnie Patrzywoda, co u którego bądź Anglika. Ten psubrat, ksiądz urwisz! Na honor, obciąlem mu uszy.
Gospod. Jeszcze on ci skroi kurtkę, mój zuchu!
Kajusz. Skroi kurtkę? Co to bylem?
Gospod. To się znaczy: przeprosi publicznie.
Kajusz. Na honor, dopilnuję, żeby mi kurtkę skroilem; domagam się, żeby mi kurtkę skroilem.
Gospod. Albo ci ją skroi, albo go sam stąd wymiotę; rzecz to moja.
Kajusz. Ja dziękowal za to aspanu.
Gospod. Prócz tego, mój zuchu — (do innych na stronie). Lecz naprzód, panie gościu, panie Page i ty cavalero Chudziaku, śpieszcie przez miasto do Frogmore.
Page. Czy znajdziemy tam plebana Hugo?
Gospod. Znajdziecie. Zobaczcie, w jakim jest humorze. Ja tymczasem poprowadzę doktora przez pola. Czy przyjmujecie projekt?
Płytek. Zgoda.
Page, Płyt. i Chudz. Żegnamy, panie doktorze! (Wychodzą).
Kajusz. Na honor, zabilem księdza, bo on mówiłem do Anusi Page za jakimś urwiszem.
Gospod. Niech ginie! Włóż do pochwy twoją niecierpliwość, polej zimną wodą żółć twoją gorącą. Chodź ze mną przez pola do Frogmore, a zaprowadzę cię tam, gdzie znajdziesz pannę Annę w pewnym folwarku, na zabawie. Będziesz miał porę prawić jej koperczaki. Co o tem myślisz?
Kajusz. Ja dsiękowal panu za to; ja cię kochalem, a na zaplata, ja cię zarekomendowal dobrym goście, hrabię, kawalery, panowie i szlachta, moje pacyenci.
Gospod. Ja za to będę twoim adwersarzem przy pannie Annie. Czy dobrze powiedziałem?
Kajusz. Na honor, dobrze, bardzo dobrze powiedziałem.
Gospod. Więc nogi za pas, i w drogę!
Kajusz. Szedłem za moje pięty, Janek Rugby. (Wychodzą).
Evans. Proszę cię teraz, pachołku toprego pana Chutziaka, a przyjacielu Głuptasie z nazwiska, powietz mi ot której strony wyglątałeś pana Kajusza, który się sam mianuje toktorem metycyny?
Głuptas. Od której strony? Od strony zamku, od strony parku, od każdej strony; na drodze od starego Windsor, na każdej drodze, prócz drogi do miasta.
Evans. Więc proszę cię uprzejmie, wyjrzej jeszcze i na tę trogę.
Głuptas. Chętnie, panie (wychodzi).
Evans. Otpuść mi Panie, jak pełny jestem cholery, jak jestem wstrząśnięty aż to głępi tuszy! — Uratuję się, jeśli mnie zawiedzie. — Co za melancholia mnie opanowała! — Potłukę mu wszystkie jego nocniki na urwisza tego pałce, przy pierwszej sposopnośoi, otpuść mi Panie! (śpiewa).
Gdzie czysta wota spata ze skały,
Nucą ptaszkowie swe matrygały,
Uścielem łoże z różanych liści,
I z wszystkich kwiatów o wonnej kiści.
Gdzie czysta wota —
Panie, zmiłuj się nate mną! Okrutnie na płacz mi się zpiera.
Nucą ptaszkowie swe matrygały:
Nat papilońską, gtym siedział wotą —
I z wszystkich kwiatów o wonnej kiści.
Gdzie czysta wota —
Evans. Witam go ratośnie.
Gdzie czysta wota spata ze skały —
Dopomóż Panie toprej sprawie! — Z jaką pronią?
Głuptas. Z żadną bronią, panie! Zbliża się pan mój, pan Płytek i jeszcze pan jakiś inny od strony Frogmore, przez kołowrot, tędy.
Evans. Taj mi moją rewerentę, alpo raczej trzymaj ją w pogotowiu. (Wchodzą: Page, Płytek i Chudziak).
Płytek. Co tam nowego, mości plebanie? Dzień dobry, zacny księże Hugonie! Widzieć szulera bez kostek, a dobrego literata daleko od książek, to cud prawdziwy.
Chudziak. O, słodka panno Anno Page!
Page. Pozdrawiamy, dobry księże Hugonie!
Evans. Zachowaj was Poże w swojej świętej łasce, zachowaj was wszystkie!
Płytek. A to co się znaczy? Szabla i brewiarz; czy jedną i drugi praktykujesz, księże proboszczu!
Page. A zawsze młody; w kaftanie tylko i spodniach, gdy to dzień jakby umyślnie dla romatyzmu stworzony.
Evans. Są tego powoty i przyczyny.
Page. Przychodzimy, żeby ci oddać dobrą usługę, księże proboszczu.
Evans. Więc słucham; co za usługa?
Page. Jest stąd niedaleko pewien dostojny szlachcic, który, jak się zdaje, przez kogoś pokrzywdzony, tak pokłócił się z własną godnością i cierpliwością, jak może nigdy jeszcze nie widziałeś.
Płytek. Ośm krzyżyków z górą przeżyłem, a nie zdarzyło mi się nigdy słyszeć o człowieku jego stanu, powagi i nauki, coby się do tego stopnia zapomniał.
Evans. Kto to?
Page. Zdaje mi się, że znasz go: pan doktor Kajusz, sławny medyk francuski.
Evans. Chryste panie! nie zropiłpyś mi większej przyjemności, gdypyś mi mówił o talerzu rosołu.
Page. Dlaczego?
Evans. On tak zna Hipokrata i Galena, jak — a to tego to urwisz, taki łotr i tchórz, z jakim pragnąłpyś zropić znajomość.
Page. O zakład, że to człowiek, z którym się bić zamierzał.
Chudziak. O słodka panno Anno!
Płytek. Tak się zdaje, wnosząc z jego oręża. Nie dajcie się im zbliżyć do siebie. Widzę, że nadchodzi doktor Kajusz. (Wchodzą: Gospodarz, Kajusz i Bugby).
Page. Nie, dobry księże plebanie; włóż szablę do pochwy.
Płytek. I ty włóż twoją, dostojny panie doktorze.
Gospod. Rozbrójcie ich; niech się wytłómaczą. Byle mieli skóry całe, niech kaleczą naszą angielszczyznę.
Kajusz. Prosilem o pozwolenie, aby powiedzialem jedno słówko twojemu ucho; czemu się nie stawilem na placu.
Evans. Chwilkę cierpliwości; co się otwlecze, to nie uciecze.
Kajusz. Na honor, ty byłem tchórz, Gawel kundel, Maciek malpa.
Evans. Proszę cię, tylko nie wystawiaj nas na pośmiewisko ludzi. Pragnę pyć twoim przyjacielem, a tak lup owak tam ci satysfakcyę; potłukę twoje nocniki na twojej hultajskiej pałce, za to, że nie stawiłeś się na umówionem miejscu.
Kajusz. Diable! Janek Rugby i pan gospodarz de la Jarretière, czy go nie czekalem, aby go zabilem? czy go nie czekalem na plac umówiony?
Evans. Jakem chrześcijanin, czy rozumiesz? patrz, jakem chrześcianin, tu pył plac umówiony. Niech pan gospotarz z pot Potwiązki sętzią naszym pętzie!
Gospod. Pokój, święty pokój, Galio i Walio, Francuzie i Walijczyku, doktorze duszy i doktorze ciała!
Kajusz. A to mi pięknie powiedzialem, doskonale powiedzialem!
Gospod. Pokój! powtarzam. Słuchajcie gospodarza z pod Podwiązki. Czy ze mnie polityk? czy subtelna głowa? czy drugi Machiawel? Chciałżebym stracić mojego doktora? Nie, bo on mi daje pocye i mocye. Chciałżebym stracić mojego plebana? mojego księdza? mojego przewielebnego Hugona? Nie, bo on mi wykłada Księgi Rodzaju i pokazuje drogę do raju. Daj mi więc twoją ziemską rękę — dobrze — a teraz ty daj mi twoją rękę niebiańską — dobrze. Zwolennicy umiejętności, oszukałem was obu, każdemu błędne wskazałem miejsce. Serca wasze są nieustraszone, skóry wasze całe; niech teraz wszystko skończy się na wazie ponczu. Dalej! dajcie ich szable w zastaw — za mną! przyjaciele pokoju, za mną! za mną! za mną!
Płytek. Możecie mi wierzyć, gospodarzowi przewróciło się w głowie. Spieszmy za nim, spieszmy!
Chudziak. O, słodka Anno Page!
Kajusz. Ha, czy zrozumialem dobrze? Czy zrobilem z nas dwa dudki? ha! ha!
Evans. Toprze, toprze! Wziął nas, witzę, na funtusz. Proszę cię, żyjmy w zgotzie, szukajmy we twa mózgi, jak się zemścić na tym parszywym, fałszywym hultaju, gospotarzu z pot Potwiązki.
Kajusz. Na honor, z caly serca. On obiecalem mnie poprowadzić do Anny Page, na honor, a on mnie oszukalem.
Evans. Pątź spokojny, jeszcze ja mu rozpłatam jego pałkę. Chotź tylko ze mną. (Wychodzą).
Pani Page. Tylko naprzód! mały zuszku. Przyuczyłeś się chodzić za drugimi, ale teraz jesteś przewodnikiem. Co wolisz, czy prowadzić moje oczy, czy przyglądać się piętom twojego pana?
Robin. Wyznaję, pani, że wolę iść przed tobą jak człowiek, niż deptać za nim, jak karzełek.
Pani Page. O, mały z ciebie pochlebca; widzę, że wyjdziesz na dworaka. (Wchodzi pan Ford).
Ford. Szczęśliwe spotkanie! Pani Page, dokąd droga?
Pani Page. Do twojej żony; czy znajdę ją w domu?
Ford. Znajdziesz ją znudzoną jak ty bezczynnością. Myślę, że gdyby wasi mężowie pomarli, pobrałybyście się obie.
Pani Page. Możesz być tego pewny; pobrałybyśmy sobie dwóch nowych małżonków.
Ford. Gdzież to znalazłaś tego kogutka na dachu?
Pani Page. Na śmierć zapomniałam, jak się nazywa jegomość, który go mężowi mojemu ustąpił. Chłopcze, jak imię twojemu rycerzowi?
Robin. Sir John Falstaff.
Ford. Sir John Falstaff!
Pani Page. To dziwna, że jego nazwiska w pamięci zatrzymać nie mogę. Jaka zażyłość między nim a moim mężem! — Ale czy doprawdy znajdę w domu twoją żonę?
Ford. Znajdziesz ją, zaręczam.
Pani Page. Więc z twojem pozwoleniem, mój panie; słabo mi, póki jej nie zobaczę. (Wychodzą: pani Page i Robin).
Ford. Czy ten pan Page ma w głowie choć trochę oleju? czy ma oczy? czy ma zmysły? Jeśli je ma, to śpią wszystkie, bo się nimi nie posługuje. Toć ten pachołek poniesie list o dwadzieścia mil tak łatwo, jak działowa kula trafi, do celu o dwieście kroków. On sam skłonnościom swojej żony pomaga, podsyca jej szaleństwa i sposobności im nastręcza. Idzie ona teraz do mojej żony, a z nią pachołek Falstaffa. Ktoby nie dosłyszał, jaki tu deszcz z wiatrem śwista! A z nią pachołek Falstaffa! dobry spisek! pięknie uknowany! a nasze żony idą ręka w ręce do piekła. Ale cierpliwość! Złapię go na uczynku, zamęczę potem moją żonę, zedrę pożyczoną szatę skromności z tej udanej świętoszki, pani Page, ogłoszę przed światem samego Page’a za bezpiecznego, dobrowolnego Akteona, a wszyscy sąsiedzi przyklasną mojej popędliwości. (Bije zegar). Zegar znak mi daje, a moja pewność nakazuje mi poszukiwanie. Znajdę tam Falstaffa. Ludzie, nie śmiać się z tego, ale raczej chwalić mnie będą, bo to rzecz tak pewna, jak że stała jest ziemia, iż znajdę tam Falstaffa. Idę. (Wchodzą: Page, Płytek, Chudziak, Gospodarz, Hugo Evans, Kajusz i Rugby).
Płytek i inni. Witamy, panie Ford.
Ford. Na uczciwość, miłe towarzystwo. Mam w domu coś dobrego i zapraszam was wszystkich.
Płytek. Zmuszony jestem odmówić, panie Ford.
Chudziak. I ja także, panie Ford. Przyrzekliśmy obiadować z panną Anną, a nie chciałbym nie dotrzymać danego jej słowa za większą sumę pieniędzy, niżbym mógł powiedzieć.
Płytek. Od dawna już toczy się sprawa o zamęźcie Anny Page z moim krewnym, Chudziakiem; dziś nakoniec mamy otrzymać stanowczą odpowiedź.
Chudziak. Rachuję na twoją przychylność, ojcze Page.
Page. Możesz być jej pewnym, panie Chudziaku. Duszą i ciałem stoję przy tobie; ale moja żona, panie doktorze, popiera gorąco twój interes.
Kajusz. A na honor, mlody panienka milowałem mnie z calego serca. Mój gospodyni, pani Żwawińska, dawno mnie o tem zapewnilem.
Gospod. A co mówicie o młodym panu Fenton? Tańcuje, wywija kominki, ma w oczach ogień młodości, komponuje wiersze, prawi jak z ambony, a jak kwiecień lub maj pachnie: jego będzie wygrana, jego będzie wygrana; to stoi w jego gwiazdach zapisane, jego będzie wygrana!
Page. Tylko nie z mojem przyzwoleniem; możecie być tego pewni. Szlachcic ten nie ma szeląga; żył w towarzystwie rozpustnego księcia i Poinsa; za nizkie moje progi na jego nogi; wie on za wiele. Nie, nie, nie zawiąże on węzełka swojej fortuny palcami mojej substancyi. Jeśli ją weźmie, niech ją weźmie dla niej samej; grosze, które zebrałem, czekają na me przyzwolenie, a moje przyzwolenie nie idzie tą drogą.
Ford. Proszę z całego serca, niech z was choć kilku przyjmie moje zaproszenie. Oprócz dobrego jadła, nie braknie na krotochwili: pokażę wam cudaka. Mości doktorze, musisz pójść ze mną, i ty także panie Page, i ty, księże Hugonie.
Płytek. Tem lepiej. Bądźcie zdrowi. Będziemy mieli dogodniejszą sposobność do konkurów w domu pana Page.
Kajusz. Ruszaj do domu, Janek Rugby, i ja wrócilem niebawem. (Wychodzi Rugby).
Gospod. Żegnam was, serduszka; wracam do mojego uczciwego Falstaffa, aby z nim jeden i drugi kufel kanaryjskiego wina wychylić (wychodzi).
Ford (na stronie). Myślę, że on wprzódy napije się u mnie brzozowego soku i będzie skakał, jak mu zagram. Proszę, mości panowie.
Wszyscy. Idziemy, aby twojego cudaka zobaczyć. (Wychodzą).
Pani Ford. Hola, Janku! hola, Robercie!
Pani Page. Żwawo! żwawo; Czy kosz od bielizny —
Pani Ford. Wszystko w pogotowiu. Hej tam, Robercie!
Pani Page. Spieszcie się, prędko! prędko!
Pani Ford. Tu go postawcie.
Pani Page. Powiedz twoim ludziom, co mają robić; nie mamy czasu do stracenia.
Pani Ford. Jak wam już powiedziałam, Janku i Robercie, bądźcie gotowi w browarze, a na pierwsze moje zawołanie w lot przybywajcie, bez najmniejszej straty czasu, bez wahania się, weźcie kosz na ramiona, ruszajcie potem co tchu wam stanie, ponieście go między praczki na Daczetowej łące i rzućcie wszystko w bagnisty rów nad Tamizą.
Pani Page. Czy rozumiecie?
Pani Ford. Raz i drugi całą rzecz im powtórzyłam; wiedzą dobrze, co mają robić. Idźcie teraz, a przybywajcie na pierwsze zawołanie. (Wychodzą Słudzy).
Pani Page. Lecz patrz, zbliża się mały Robin. (Wchodzi Robin).
Pani Ford. Co tam nowego, młody mój kobuzku? Jakie przynosisz mi nowiny?
Robin. Pan mój, sir John, czeka u tylnej furtki twojego domu, pani Ford, i prosi o posłuchanie.
Pani Page. Mała ty łątko, czy tylko nas nie zdradziłeś?
Robin. Nie, przysięgam. Pan mój nie wie, że tu jesteś, a zagroził mi wieczną wolnością, gdybym ci słowo o tem pisnął; przysiągł, że mnie odgoni.
Pani Page. Dobry z ciebie chłopczyna; twoje też milczenie za krawca ci stanie i uszyje ci nowy kaftan i nowe rajtuzy. Idę się teraz schować.
Pani Ford. Już bo i pora. — Idź, powiedz twojemu panu, że jestem sama. — Pani Page, pamiętaj, jaka twoja rola.
Pani Page. Bądź spokojna. Wyświstaj mnie, jeśli jej dobrze nie odegram (wychodzi).
Pani Ford. Wszystko więc gotowe. Uczęstujemy tę chorowitą wilgoć, tę brzuchatą, wodnistą dynię; nauczymy go rozróżnić turkawki od sojek. (Wchodzi Falstaff).
Falstaff. Mam cię nakoniec, niebieski klejnocie!
Niech umrę teraz, bo już dosyć długo żyłem; tu kres mojej ambicyi. O, błogosławiona godzino!
Pani Ford. O, słodki sir Johnie!
Falstaff. Pani Ford, nie mogę pochlebiać; nie mogę szczebiotać, pani Ford. Muszę ci teraz moje grzeszne życzenie wypowiedzieć: chciałbym, żeby mąż twój był w trumnie. Gotów jestem oświadczyć w przytomności największego magnata, że zrobiłbym z ciebie moją panią.
Pani Ford. Ja twoją panią, sir Johnie? Licha byłaby ze mnie pani.
Falstaff. Niech mi cały dwór francuski drugą taką pokaże. Widzę, jak twoje oczy walczyłyby o pierwszeństwo z dyamentami. Piękny łuk twojego czoła godny najpiękniejszego weneckiego stroiku.
Pani Ford. Prosta chustka, prosta tylko chustka mojemu czołu przystoi, a i ta nawet nie bardzo.
Falstaff. Jak możesz tak mówić, tyranko? Przepyszna byłaby z ciebie dworska dama. Twoja pewna i elastyczna noga rozkoszny dałaby ruch całej twojej kibici w półzaokrąglonej spódnicy. Wiem, coby z ciebie było, gdyby twój nieprzyjaciel fortuna nie była w wojnie z twoją przyjaciółką naturą. Tego przynajmniej nie możesz utaić.
Pani Ford. Wierzaj mi, na wszystkiem mi tem zbywa.
Falstaff. A dlaczegóż cię pokochałem? Niech ci to służy za dowód, że jest w tobie coś nadzwyczajnego. Słuchaj, nie mogę pochlebiać, nie mogę powiedzieć, że jesteś tem lub owem, jak niejeden z tych cedzących słówka fircyków, co to chodzą jak kobiety w męskim ubiorze, a pachną jak babiniec na Mątkę Boską Zielną, nie mogę, bo kocham cię, ciebie tylko, bo godna jesteś mojej miłości.
Pani Ford. Nie zdradź mnie tylko, Johnie, ale mi się wszystko zdaje, że ty kochasz panią Page.
Falstaff. Mogłabyś równie dobrze powiedzieć, że kocham przechadzkę przede drzwiami więzienia za długi, które tak mi jest obrzydłe jak wyziewy pieca wapiennego.
Pani Ford. Co do mnie, Bóg wie jeden, jak serdecznie cię kocham; przyjdzie czas, w którym się o tem dowodnie przekonasz.
Falstaff. Trwaj w tych uczuciach, a ja na nie zasłużę.
Pani Ford. Ach! muszę ci wyznać, że już na nie zasłużyłeś, bo nie miałabym ich inaczej.
Robin (za sceną). Pani Ford, pani Ford! Pani Page stoi u drzwi, zapocona, zadyszana, z obłąkanemi oczyma, i gwałtem pragnie z tobą mówić i to natychmiast.
Falstaff. Nie chcę, żeby mnie widziała; schowam się za obicie.
Pani Ford. O, schowaj się, proszę, bo to pierwszego rzędu papla z tej kobiety. (Chowa się Falstaff. — Wchodzą: pani Page i Robin). O co tu chodzi? Co tam nowego?
Pani Page. O, pani Ford, co ty zrobiłaś? Czekają na cię wstyd i ruina; zgubiłaś się na wieki.
Pani Ford. Jak to rozumiesz, dobra pani Page?
Pani Page. Przebóg, pani Ford! Mieć tak uczciwego męża a dawać mu takie powody do podejrzeń!
Pani Ford. Jakie powody do podejrzeń?
Pani Page. Jakie powody do podejrzeń? Wstydź się! Jak grubo się pomyliłam w sądzie o twojej uczciwości!
Pani Ford. O nieba! Co to wszystko znaczy?
Pani Page. Twój mąż się zbliża, kobieto, z całą windsorską policyą, aby szukać szlachcica, który, jak powiada, jest teraz w jego domu, z twojem przyzwoleniem, aby grzesznie z jego nieobecności korzystać. Zginęłaś!
Pani Ford. Spodziewam się, że tak nie jest.
Pani Page. Daj Boże, aby tak nie było, abyś nie miała u siebie takiego człowieka! Ale to niewątpliwa prawda, że mąż twój nadchodzi, a za nim połowa ludności windsorskiej, aby szukać tego jegomościa. Wyprzedziłam ich, żeby cię o wszystkiem uwiadomić. Jeśli się nie czujesz do winy, cieszę się z tego bardzo; lecz jeśli masz tu przyjaciela, oddal go, oddal go co prędzej. Nie stój tylko jak odurzona; przywołaj cały twój dowcip na pomoc, broń twojego dobrego imienia, albo żegnaj szczęśliwe życie na wieki!
Pani Ford. Co tu począć? Jest tu szlachcic, drogi mój przyjaciel, a wstyd mój własny mniej mnie trwoży, niż jego niebezpieczeństwo. Wolałabym raczej widzieć go stąd daleko, niż mieć tysiąc funtów w kieszeni.
Pani Page. Przez Boga żywego! skończ twoje: wolałabym raczej i wolałabym raczej; pamiętaj, że mąż twój o trzy stąd kroki; myśl, jakby go stąd wydobyć, bo w domu ukryć go nie można. — Jakże mnie zawiodłaś! — Patrz, widzę kosz — jeśli to jegomość nie wyjątkowej postaci, może się do kosza wcisnąć — przykryj go z wierzchu brudną bielizną, jakbyś wszystko do zolowania posyłała; — ale nie — teraz właśnie pora prania, każ twoim dwom sługom ponieść go na Daczetową łąkę.
Pani Ford. Za gruby, aby się tu zmieścić: co tu począć?
Falstaff. Pokaż mi go, pokaż mi go! o, pokaż mi go! Zmieszczę się, zmieszczę się. Słuchaj rady twojej przyjaciółki; zmieszczę się.
Pani Page. Co? Sir John Falstaff? A twoje listy, kawalerze?
Falstaff. Kocham cię. Ratuj mnie tylko; pomóż mi wcisnąć się do kosza. Nigdy —
Pani Page. Chłopcze, pomóż nam przykryć twojego pana. Zawołaj twoich ludzi, pani Ford. A ty zwodniku kawalerze!
Pani Ford. Hola, Janku, Robercie! Janku! (Wychodzi Robin. — Wchodzą Służący). Zabierzcie te brudy, a żwawo. Gdzie drążek? Co tam mruczycie pod nosem? Ponieście je do praczki na Daczetowej łące. W drogę, a żwawo!
Ford. Zbliżcie się, proszę. Jeśli podejrzenia moje są bezzasadne, śmiejcie się ze mnie, szydźcie ze mnie; zasługuję na to. — Co to i gdzie niesiecie?
Służący. Jużci brudną bieliznę do praczki.
Pani Ford. A tobie co do tego, gdzie ją niosą? Jeszcze tylko tego brakło, żebyś nos wścibiał do prania brudnej bielizny.
Ford. Do prania brudnej bielizny! Chciałbym, żebyś się przody sama wyprała. Brudy! brudy! brudy! Tak jest, brudy, zaręczam, brudy, jakich jeszcze żadna praczka nie wyprała, jak się o tem naocznie przekonacie. (Wychodzą Służący z koszem). Panowie, miałem sen tej nocy, i sen wam ten opowiem. Oto moje klucze; idźcie do moich pokojów, szukajcie, szperajcie, a znajdziecie. Zapewniam was, że wykurzycie lisa; czekajcie tylko, żebym mu przody z tej strony zaskoczył. Dobrze, — a teraz do nory!
Page. Uspokój się, dobry panie Ford. Sam sobie wielką krzywdę wyrządzasz.
Ford. Masz racyę, panie Page! — Idźmy teraz na górę, panowie; zobaczycie niebawem polowanie. Za mną, panowie! (Wychodzi).
Evans. Fantastyczne to humory i zaztroście.
Kajusz. To nie francuski moda; we Francyi zazdrosny nie bylo.
Page. Idźmy za nim, panowie; zobaczymy, jak się to wszystko skończy. (Wychodzą: Evans, Page i Kajusz).
Pani Page. A co, czy nie dubeltowy figiel?
Pani Ford. Nie wiem, co więcej mnie bawi, czy wyprowadzenie w pole mojego męża, czy sir Johna.
Pani Page. Jak mu tam ciepło być musiało, gdy mąż twój pytał, co było w koszu!
Pani Ford. Wszystko mi się zdaje, że mu bardzo potrzebna będzie kąpiel; tak więc rzucenie do wody na dobre mu wyjdzie.
Pani Page. Na szubienicę z tym nieuczciwym urwiszem! Chciałabym, żeby wszystkich podobnych hultai podobny los spotkał.
Pani Ford. Mąż mój, jak wnoszę, musiał mieć szczególne podejrzenie, że Falstaff był w jego domu, bo nigdy jeszcze nie widziałam go w takim paroksyzmie zazdrości.
Pani Page. Zrobię zasadzkę na wyświecenie tej rzeczy. Co do Falstaffa, trzeba mu jeszcze nowy figiel wypłatać, bo trudno, żeby jedno lekarstwo wyleczyło go z tej rozpustnej choroby.
Pani Ford. Czy nie byłoby dobrze wyprawić do niego w poselstwie to głupie ścierwo, panią Żwawińską, z przeproszeniem, że go do wody rzucono, a z nową nadzieją, aby go tym sposobem przywabić na powtórne cięgi?
Pani Page. Zróbmy tak. Zaproś go jutro rano na ósmą godzinę, żeby mu dzisiejszą nieprzyjemność wynagrodzić.
Ford. Nie mogę go znaleźć. Kto wie, czy ten urwisz nie chwalił się z rzeczy, których dopiąć nie mógł.
Pani Page. Czy słyszysz?
Pani Ford. Pięknie mnie traktujesz, panie Ford, niema co powiedzieć.
Ford. To prawda.
Pani Ford. Bodaj niebo zrobiło cię lepszym od twoich myśli!
Ford. Amen.
Pani Page. Sam ciężko się krzywdzisz, panie Ford.
Ford. Cóż robić? muszę znieść wszystko.
Evans. Jeśli tu jest kto w tym tomu, alpo w tych pokojach, alpo tych skrzyniach, albo szafach, niech Pan Póg otpuści moje grzechy w tzień sątu!
Kajusz. Na honor, i ja tak myślal, nikt tu nie bylo.
Page. Fe, fe, panie Ford! czy się nie wstydzisz? Co za duch, co za dyabeł myśl ci tę podszepnął? Nie chciałbym zapaść na tę chorobę za wszystkie skarby windsorskiego zamku.
Ford. Moja w tem wina, panie Page, cierpię też za to.
Evans. Cierpisz za złe sumienie. Żona twoja tak jest uczciwa kopieta, jakiejpym nie znalazł między pięcioma tysiącami i pięćset w totatku.
Kajusz. Na honor, widzialem teraz, że to uczciwa kobieta.
Ford. Niech i tak będzie, — obiecałem wam obiad, — chodźcie ze mną do parku. Proszę was, przebaczcie mi; wyłożę wam później przyczyny, dla których to zrobiłem. A ty, żono, i ty, pani Page, proszę was, przebaczcie mi także, proszę was z całego serca, przebaczcie mi.
Page. Idźmy, panowie, ale uprzedzam, że śmiać się z niego będziemy. Zapraszam was do mojego domu jutro na śniadanie; pójdziemy potem razem na ptaki, bo mam przedziwnego sokoła. Czy zgoda?
Ford. Zgoda na wszystko.
Evans. Gdzie pędzie jeden, może rachować na mnie trugiego to kompanii.
Kajusz. Gdzie byłem jeden lub dwa, to ja dorobiłem trzeci.
Ford. Proszę, panie Page, idźmy.
Evans. A ja cię teraz proszę, nie zapomnij o tym wszawym urwiszu, gospotarzu.
Kajusz. Dobry, dobry, na honor, z cały serca! Evans. Wszawym urwiszu, który się ważył trwiny z nas stroić. (Wychodzą).
Fenton. Nie ślej mnie znowu do ojca, Anusiu!
Bo darmo, widzę, jego względów szukam.
Anna. Ach, cóż więc począć?
Fenton. Zostać sobie wierną.
Ród mój, powiada, nazbyt jest wysoki;
Gdym w zbytkach ojców roztrwonił majątek,
Chcę jego złotem straty reparować;
Ma przytem inne w zapasie zarzuty:
Moich przyjaciół, młodość mą rozpustną;
Mówi, Anusiu, że cię kocham tylko
Jak worek złota.
Anna. Może się nie myli.
Fenton. Nie, tak mi Boże dopomóż na przyszłość!
Wyznaję, pierwszą zalotów podnietą
Były, Anusiu, ojca twego skarby,
Lecz wnet odkryłem wartość twojej duszy,
Wyższą nad złoto, nad worki pieniędzy,
Tak, że dziś wszystkich moich życzeń celem
Jest posiadanie ciebie tylko jednej.
Anna. Do ojcowskiego stukaj jeszcze serca;
A gdy i teraz pokorne błagania
Nic nie wskórają, później — zobaczymy.
Słuchaj mnie teraz. (Odchodzą na stronę).
Płytek. Przerwij ich rozmowę, pani Żwawińska; mój krewny sam przemówi w własnym interesie.
Chudziak. Trafię czy nie trafię, wolna próba.
Płytek. Nie trać tylko serca.
Chudziak. Nie, nie przestraszy mnie ona; tego się nie boję; ale wyznaję, że drżą pode mną łydki.
Żwaw. Anusiu, pan Chudziak chciałby z tobą kilka słów pogadać.
Anna. Zaraz mu służę. (Na str.) To ojcowski wybór!
Ach, jakie stosy przywar i brzydoty
Piękność swym płaszczem zdaje się odziewać,
Gdzie trzysta funtów rocznego dochodu!
Żwaw. A jakże się miewa dobry nasz pan Fenton? Słówko, jeśli łaska. (Odchodzą na stronę).
Płytek. Przybliża się, więc do szturmu, kuzynie! Chłopcze, pamiętaj, miałeś ojca —
Chudziak. Miałem ojca, panno Anno; stryj mój mógłby ci o nim zabawne opowiadać historye. Proszę cię, stryjaszku, opowiedz pannie Annie figiel, jak ojciec mój wykradł dwie gęsi z kojca.
Płytek. Panno Anno, synowiec mój kocha cię.
Chudziak. O kocham, jak jakąbądź inną pannę w calem hrabstwie Gloucesterskiem.
Ptytek. Da ci utrzymanie godne szlachcianki.
Chudziak. Dam je, na przekorę wielkim i małym, dam jak to szlachcicowi na zagrodzie przystoi.
Płytek. Zapisze ci na grosz wdowi sto pięćdziesiąt funtów.
Anna. Pozwól, dobry panie Płytku, niech sam dla siebie konkuruje.
Płytek. Dziękuję ci za to, panno Anno, dziękuję ci za to pocieszające słowo. Panna Anna pragnie z tobą mówić, synowcze, więc was sam na sam zostawiam.
Anna. Cóż więc, panie Chudziaku?
Chudziak. Cóż więc, panno Anno?
Anna. Jaka jest twoja ostatnia wola?
Chudziak. Moja ostatnia wola? do kroćset beczek! A to mi piękne żarty! Jeszcze, dzięki niebu, nie napisałem mojej ostatniej woli; jeszcze ze mną tak źle nie jest, dzięki Bogu.
Anna. Chciałam powiedzieć, panie Chudziaku, czego ode mnie żądasz?
Chudziak. Żeby powiedzieć prawdę, osobiście, żądałbym od ciebie albo mało, albo nic. Lecz twój ojciec i stryj mój zrobili mi pewne propozycye; jeśli mi się to poszczęści, bardzo dobrze; jeśli nie poszczęści, to cóż robić? Daj panie Boże radość innemu! Zresztą oni ci lepiej powiedzą, jak stoją rzeczy; zapytaj twojego ojca, który się zbliża. (Wchodzą: Page i pani Page).
Page. A, to pan Chudziak; kochaj go, Anusiu.
Jak to? pan Fenton? a co on tu robi?
Krzywdzisz, mnie, panie, dom mój nawiedzając,
Boć wiesz, że córka ma już nie jest wolną.
Fenton. Dobry mój panie, nie gniewaj się na mnie.
Pani Page. Proszę cię, przestań córkę mą nawiedzać.
Page. To nie dla ciebie żona.
Fenton. Pozwól, panie,
Jedno mi słowo.
Page. Nie, nie, panie Fenton! —
Proszę, panowie Płytku i Chudziaku. —
Wiesz teraz, panie, jakie moje myśli,
Skończ więc zaloty i przestań mnie krzywdzić.
Żwaw. Adresuj się do pani Page, tylko śmiało.
Fenton. Uczucia moje, pani, dla twej córki
Tak są uczciwe, a tak są gorące,
Że mimo wszystkich zawad i trudności,
Śmiało w obronie miłości mej walczę,
A na twą pomoc śmiem także rachować.
Anna. Wybaw mnie, matko, od głupiego męża.
Pani Page. Nie bój się, mam ja lepszego na myśli.
Żwaw. Mojego pana, doktora Kajusza.
Anna. Raczej mnie żywcem, matko, wkop do ziemi,
A zakamionuj potem kartoflami!
Pani Page. Nie troszcz się tylko; dobry panie Fenton,
Nie jestem z tobą, ani przeciw tobie;
Zapytam córki, jakie są jej myśli,
A jej uczucie mojem także będzie.
Na teraz, żegnam; musim iść do domu,
Ażeby gniewu ojca jej nie ściągnąć.
Fenton. Żegnam cię, pani, żegnam cię, Anusiu.
Żwaw. To moja sprawa, panie Fenton. Jakto, mówiłam, i ty chcesz rzucić twoje dziecko w objęcia jakiegoś tam głuptasa, lub jakiegoś doktora? Wiedz, panie Fenton, moja to sprawa.
Fenton. Dzięki ci za to, a dziś wieczór, proszę,
Daj ten pierścionek słodkiej mojej Annie,
A za fatygę przyjmij to ode mnie (wychodzi).
Żwaw. Niech ci za to pan Bóg stokrotnie zapłaci! Uczciwe to serce; dla takiego serca gotowa kobieta w ogień się rzucić lub skoczyć do wody. A jednak, pragnęłabym, żeby pan mój dostał Anusię, albo pragnęłabym, żeby ją dostał pan Chudziak, a prawdę mówiąc, pragnęłabym, żeby ją dostał pan Fenton. Co będę mogła dla wszystkich trzech zrobię, bo to wszystkim trzem przyrzekłam, a dane słowo, to rzecz święta, przedewszystkiem dla pana Fenton. A teraz śpieszę z innem poselstwem od dwóch moich pań do sir Johna Falstaffa. Co za cielę ze mnie, że już tu tyle czasu straciłam! (Wychodzi).
Falstaff. Hola, Bardolf!
Bardolf. Jestem, panie.
Falstaff. Przynieś mi kwartę wina, a dorzuć grzankę. (Wychodzi Bardolf). Dożyłem więc tego, żeby mnie. wyniesiono w koszu i rzucono do Tamizy jak rzeźnicze podróbki? Jeśli raz jeszcze podobnego mnie co spotka, każę sobie z czaszki mózg wyjąć, omaścić i dać psu na kolendę. Toć te hultaje cisnęli mnie do wody z tak spokojnem sumieniem, jakby szło o utopienie ślepych szczeniąt, piętnaścioro jednym pomiotem; a dość rzucić oko na moją figurę, żeby się domyślić, iż mam pewną skłonność do zatonięcia; choćby woda była głęboka jak piekło, na samo dno pójdę. Byłbym niewątpliwie utonął, gdyby, na moje szczęście, nie było przy brzegu mielizny; a to jest rodzaj śmierci, którym się brzydzę, bo woda wydyma człowieka, a coby się ze mnie zrobiło, gdyby mnie wydęła woda? Byłaby ze mnie prawdziwa Góra-Mumia.
Bardolf. Pani Żwawińska chciałaby mówić z tobą, panie.
Falstaff. Czekaj, niech przódy wleję trochę wina do tamizianej wody, bo żołądek mój tak zimny, jakgdybym połknął kilka pigułek ze śniegu dla ochłodzenia nerek. Zawołaj ją teraz.
Bardolf. Hola, moscia pani! (Wchodzi pani Żwawińska).
Żwaw. Z przepłoszeniem; przebacz, dostojny panie; życzę dostojnemu panu dzień dobry.
Falstaff. Zabierz te kielichy, a przynieś mi kwartę gorącego wina; tylko przyrządź trunek jak należy.
Bardolf. Czy z jajami?
Falstaff. Nie, czysty; nie lubię kurzego nasienia w moim napitku. (Wychodzi Bardolf). Co masz mi do powiedzenia?
Żwaw. Co mam do powiedzenia? Przychodzę do ciebie, panie, w poselstwie od pani Ford.
Falstaff. Od pani Ford? Mam już po gardło twojej pani Ford; dobry już jej zapłaciłem fordan[3]; ani chcę więce o niej słyszeć.
Żwaw. Ach, biedne serduszko! to nie jej wina. Wścieka się za to na swoich ludzi, którzy nie zrozumieli jej myśli.
Falstaff. Jak ja nie zrozumiałem, budując na obietnicach szalonej niewiasty.
Żwaw. Ach, panie! gdybyś widział, jak ona lamentuje nad tym wypadkiem, serceby się w tobie krajało. Mąż jej idzie dziś polować na ptaki; raz jeszcze zaprasza cię do siebie, między ósmą a dziewiątą. Muszę co prędzej zanieść jej odpowiedź. Wynagrodzi cię za wszystko, możesz mi wierzyć.
Falstaff. Niech i tak będzie. Powiedz jej, że przyjdę, a dodaj, niech pomyśli, co jest człowiek, niech rozważy jego słabosci, a potem niech sądzi o mojej zasłudze.
Żwaw. Powiem jej wszystko.
Falstaff. Pamiętaj. Więc mówiłaś między dziewiątą a dziesiątą?
Żwaw. Nie, między ósmą a dziewiątą.
Falstaff. Dobrze; idź teraz z Bogiem; nie chybię terminu.
Żwaw. Pokój z tobą, panie (wychodzi).
Falstaff. Dziwno mi, że nic jeszcze nie słyszałem o panu Strudze; uprzedził mnie jednak, żebym na niego czekał. Pieniądze jego bardzo mi do smaku. Otóż i on.
Ford. Szczęść Boże!
Falstaff. Witamy, panie Strugo. Przychodzisz zapewne dowiedzieć się, co zaszło między mną a żoną Forda?
Ford. Tak jest, sir Johnie, to powód moich odwiedzin.
Falstaff. Panie Strugo, nie chcę ci kłamać; byłem w jej domu o wyznaczonej godzinie.
Ford. I znalazłeś przyjęcie?
Falstaff. Bardzo niemiłe, panie Strugo.
Ford. Jakto, panie? Czy nagle zmieniła postanowienie?
Falstaff. Bynajmniej, panie Strugo, ale ten wymokły cornuto, jej małżonek, panie Strugo, palony ciągłą zazdrością, nadbiegł w chwili naszego spotkania, gdyśmy się uściskali, ucałowali, wieczną miłość przysięgli, odegrali, że tak powiem, prolog naszej komedyi, a za nim przyleciała psiarnia jego kompanów, zazdrością jego podszczuwanych, czy uwierzysz, aby szukać w całym domu gacha jego żony.
Ford. Jakto, gdy tam byłeś?
Falstaff. Gdy tam byłem.
Ford. A on cię szukał, ale nie mógł znaleźć?
Falstaff. Opowiem ci wszystko. Szczęśliwym wpływem mojej dobrej gwiazdy nadbiega niejaka pani Page, donosi, że Ford się zbliża, i wpada na myśl — bo żona Forda straciła głowę — żeby mnie wynieść z domu w koszu na bieliznę.
Ford. W koszu na bieliznę?
Falstaff. Tak jest, w koszu na bieliznę. Zapakowały mnie więc z brudnemi koszulami, spódnicami, skarpetkami, zasmarowanemi serwetami, tak, panie Strugo, że była tam mieszanina smrodów, jakie jeszcze nigdy nie obraziły ludzkiego nosa.
Ford. A jakże długo tam zostałeś?
Falstaff. Dowiesz się o wszystkiem, panie Strugo, co wycierpiałem, żeby tę kobietę, dla twojego dobra, do złego poprowadzić. Gdy więc tak byłem do kosza zapakowany, dwóch hajdamaków ze służby Forda, przywołanych przez panią, odebrało rozkaz, aby mnie ponieść, pod nazwiskiem brudnej bielizny, na Daczetową łąkę. Wzięli mię więc na ramiona, w samych drzwiach spotkali zazdrosnego durnia, swojego pana, który ich dwa czy trzy razy zapytał, co nieśli w koszu. Drżałem ze strachu, żeby czasem nie przyszła myśl temu wściekłemu hultajowi zajrzeć do kosza; ale przeznaczenie, które go wskazało na rogala, wstrzymało mu rękę; tak więc on wszedł do domu, aby mnie szukać, a ja wyszedłem pod firmą brudnej bielizny. Lecz słuchaj końca, panie Strugo. Wycierpiałem męki trzech rodzajów śmierci; naprzód, okrutny strach, żeby mnie nie znalazł ten zgniły baran zazdrośny; powtóre, siedziałem zgięty w obręcz jak dobra klinga, szpic do rękojeści, pięta do głowy; nakoniec, byłem zaszpontowany, jak dobra okowita, śmierdzącą bielizną, we własnej fermentującą tłustości. Wyobraź sobie to wszystko, — człowiek mojej natury — wyobraź sobie to wszystko; ja, co jestem czuły na gorąco jak masło, ja, człowiek w ciągłym roztopię i odwilży! To był cud wyraźny, że się nie udusiłem. Pomyśl teraz, że właśnie kiedy najgorętsza była kąpiel, gdy byłem więcej niż na połowę wyduszony w tej tłustości jak holenderska sztufada, rzucono mnie do Tamizy, i gorącego do czerwoności ostudzono jak podkowę w lodowatej wodzie. Pomyśl tylko, rozpalonego do czerwoności! pomyśl tylko, panie Strugo!
Ford. Wierzaj mi, panie, ubolewam z całego serca, że dla mojej miłości tyle wycierpiałeś. Widzę, że trzeba mi wszelkiej wyrzec się nadziei, bo nie sądzę, abyś chciał raz jeszcze szczęścia u niej próbować.
Falstaff. Panie Strugo, wolałbym raczej, żeby mnie rzucono do Etny, jak mnie rzucono do Tamizy, niż żebym ją miał tak zostawić. Mąż jej poluje dziś na ptaki; odebrałem od niej nowe poselstwo; czeka na mnie, panie Strugo, między ósmą a dziewiątą.
Ford. Zdaje mi się, że już wybiła ósma.
Falstaff. Już wybiła ósma? muszę więc śpieszyć na umówione miejsce. Przyjdź do mnie, skoro znajdziesz wolną chwilę, a dowiesz się o skutku mojej wyprawy. Wszystko na tem się skończy, że będzie twoją. Bądź zdrów! Będziesz ją miał, panie Strugo; przyprawisz rogi panu Ford, panie Strugo! (Wychodzi).
Ford. Ha, ha! czy to widzenie? czy to sen? czy śpię? Panie Ford, obudź się, obudź się, panie Ford! Jest dziura w twojej najlepszej szacie, panie Ford. Oto są skutki małżeństwa! Oto są skutki posiadania bielizny i koszów! To dobrze; sam ogłoszę przed światem, czem jestem. Złapię teraz tego rozpustnika; jest w moim domu; nie wymknie mi się; niepodobna, żeby się wymknął; nie wciśnie się przecie do sakiewki, ani do pieprzniczki, a jeżeli dyabeł, który się nim opiekuje, na pomoc mu nie przyszedł, będę go szukał w myszej jamie. Choć muszę zostać tem, czem jestem, to przynajmniej to, czembym być nie chciał, nie zrobi mnie potulnym. Jeśli mam rogi, które mnie do szaleństwa doprowadzą, to przynajmniej, jak wściekły, będę bódł tymi rogami.
Pani Page. Czy myślisz, że jest już w domu Forda?
Żwaw. Jestem pewna, że jest już, albo będzie za chwilę. Trudno opowiedzieć, jak szaleje na samą myśl o swojej kąpieli w Tamizie. Pani Ford czeka na ciebie z niecierpliwością.
Pani Page. Idę do niej za chwilę, tylko przody mojego chłopaka do szkoły poprowadzę. Ale zbliża się jego nauczyciel; widzę, że dziś rekreacya. (Wchodzi sir Hugo Evans). Jakto, księże Hugonie, czy niema dziś szkoły?
Evans. Nie; pan Chudziak wyprosił tziś tla stutentów rekreacyą.
Żwaw. Daj mu za to, panie Boże, długie zdrowie!
Pani Page. Księże Hugonie, mąż mój powiada, że syn mój żadnych nie robi postępów w szkole. Proszę cię, zadaj mu kilka pytań z gramatyki.
Evans. Pójtź tu sam, Wilhelmku; trzymaj prosto głowę; pójtź tu sam.
Pani Page. No! idźże do księdza proboszcza; trzymaj prosto głowę, a odpowiadaj śmiało na pytania pana profesora; nie bój się.
Evans. Wilhelmku, ile mają liczp rzeczowniki?
Wilhelm. Dwie.
Żwaw. Kto by myślał? Mnie się zawsze zdawało, że było ich jedna więcej, boć przecie mówią, plecie trzy po trzy.
Evans. Skończ twoje paplanie. Jak po łacinie piękny, Wilhelmku?
Wilhelm. Pulcher.
Żwaw. A, co do tego, to prawda, boć co pulchne, to piękne.
Evans. Prostotuszna z ciepie niewiasta; proszę cię, tylko nie przerywaj nam egzaminu. Co jest lapis, Wilhelmku?
Wilhelm. Kamień.
Evans. A co jest kamień, Wilhelmku?
Wilhelm. Głazik.
Evans. Nie, kamień jest lapis; proszę cię, zanotuj to sopie w pamięci.
Wilhelm. Lapis.
Evans. Partzo toprze, Wilhelmku. A jak się to nazywa, skąt się pożyczają artykuły?
Wilhelm. Artykuły pożyczają się od zaimków, które się odmieniają, jak następuje: Singulariter, nominativo hic, haec, hoc.
Evans. Nominativo hig, haeg, hog; proszę teraz, taj paczność; genitivo, hujus, a jak jest accusativo?
Wilhelm. Accusativo, hinc.
Evans. Zapisz sopie w pamięci, moje tziecko, Accusativo hing, hang, hong.
Żwaw. Hang, hong. to jakaś chińska łacina.
Evans. Skończ twoje paplanie, niewiasto. Jak vocativo, Wilhelmku?
Wilhelm. O — vocativo, O!
Evans. Pamiętaj, Wilhelmku, vocativo jest caret.
Żwaw. Wygodny to wózek, ale na co to biednym ludziom o nim myśleć.
Evans. Skończ, kopieto!
Pani Page. Cicho!
Evans. Powiedz teraz dativo.
Wilhelm. Dativo, huic.
Żwaw. A to co mi za łacina? Grzeszysz, księże proboszczu, jeśli takich wyrazów uczysz dzieci; niema po co do szkoły je posyłać, zbyt tylko prędko same się tego w domu nauczą. Fe, wstydź się, księże proboszczu!
Evans. Kopieto, czy głowę straciłaś? Czy nie masz zmysłu na przypatki, liczpy i rotzaje? Taka z ciebie głupia chrześcijanka, jakiejpym sopie mógł zapragnąć.
Pani Page. Proszę cię, nie przerywaj!
Evans. A teraz, Wilhelmku, odmieniaj mi zaimek względny.
Wilhelm. Zapomniałem.
Evans. Zaimek względny jest qui, quae, quod. Jeśli mi raz jeszcze zapomnisz twoje qui, twoje quae, twoje quod, zajrzymy do starej pani. A teraz idź pawić się, ruszaj.
Pani Page. Większy z niego mędrek, niż myślałam.
Evans. Niesłychaną ma pamięć. Żegnam, pani Page.
Pani Page Żegnam, dobry księże proboszczu. (Wychodzi sir Hugo). Idź do domu, migdałku. W drogę, niemało już straciłyśmy czasu. (Wychodzą).
Falstaff. Pani Ford, smutek twój pochłonął moje cierpienia. Widzę, że jesteś gorąca w miłości, a bądź przekonana, że wszystko tak ci zapłacę, iż nie będzie na szerokość włoska różnicy, a to, pani Ford, nietylko w zwykłych obowiązkach miłości, ale i we wszystkich jej przyborach, dopełnieniach i obrzędach. Ale czy tylko pewna jesteś teraz, że mąż twój nas nie zejdzie?
Pani Ford. Poszedł polować na ptaki, słodki sir Johnie.
Pani Page (za sceną). Hej tam, kumo Ford, otwórz, otwórz co prędzej!
Pani Ford. Skryj się do tego pokoju, sir Johnie.
Pani Page. Co tam nowego, kochaneczko? Czy jest kto w domu prócz ciebie?
Pani Ford. Niema nikogo prócz mnie i moich ludzi.
Pani Page. Czy to tylko prawda?
Pani Ford. Nie, wierzaj mi, niema nikogo (na stronie). Mów głośniej.
Pani Page. Jeśli tak, to dzięki Bogu, że niema nikogo.
Pani Ford. Dlaczego?
Pani Page. Bo twojego męża napadł nowy paroksyzm starej choroby. Słyszałam, jak z moim mężem dysputował. Tak wygaduje na wszystkich żonatych, tak przeklina wszystkie córki Ewy, jakiejbądź cery, tak bije się w czoło i krzyczy: puszczajcie, puszczajcie! że wszelkie szaleństwa, jakie dotąd widziałam, zdają mi się teraz potulnością, grzecznością i cierpliwością, z tym jego paroksyzmem porównane. Cieszę się, że niema tu tłustego kawalera.
Pani Ford. Jakto? czy mówi o nim?
Pani Page. O nim tylko. Przysięga, że gdy go szukał ostatnią razą, wyniesiono go stąd w koszu; zapewnia mojego męża, że jest tu znowu teraz; odciągnął go z towarzyszami od rozpoczętej zabawy, aby się przekonać powtórnie, czy bezzasadne są jego podejrzenia. Cieszę się, że niema tu kawalera; niech teraz mąż twój zobaczy, na jakiego wystrychnął się dudka.
Pani Ford. Jak jest stąd daleko, pani Page?
Pani Page. O trzy kroki, na rogu ulicy; będzie tu w mgnieniu oka.
Pani Ford. Zginęłam! Kawaler jest tutaj.
Pani Page. A więc ciebie wieczny wstyd, a jego śmierć czeka. Co za kobieta z ciebie! Precz z nim, precz z nim! Lepszy wstyd, niż morderstwo.
Pani Ford. Jakże go stąd wyprawić? jak go ocalić? Czy znowu do kosza zapakować? (Wbiega Falstaff).
Falstaff. Nie. za nic na świecie nie dam się powtórnie do kosza pakować! Czy nie mógłbym się wymknąć, nim nadejdzie?
Pani Page. Niestety, trzech braci Forda stoją u drzwi z pistoletami tak, że wyjść stąd niepodobna; inaczej mógłbyś się wymknąć, nim nadejdzie. Ale po co tu przyszedłeś?
Falstaff. Co ja tu pocznę? Schowam się do komina.
Pani Ford. Zwyczaj ich flinty w komin wystrzeliwać. Wleź raczej do pieca.
Falstaff. Pokaż go.
Pani Ford. Ale nie, szukać cię tam nie omieszka. Dla pamięci ma regestr wszystkich pras, kufrów, szaf, waliz, studni i piwnic; z regestru będzie jedne po drugich przetrząsał: ani podobna w domu cię schować.
Falstaff. To wyjdę.
Pani Page. Jeśli we własnej wyjdziesz postaci, zginąłeś, kawalerze. Ale gdybyś się przebrał —
Pani Ford. Jakby go tu przebrać?
Pani Page. Alboż ja wiem, nieszczęśliwa! Niema kobiecej sukni dość na niego przestronnej, inaczej, mógłby zacisnąć, kapelusz, spuścić podwikę, owinąć się szalem i ratować się ucieczką.
Falstaff. Poczciwe dusze, wymyślcie jaki ratunek! Gotowy jestem na wszystko, byle uniknąć nieszczęścia.
Pani Ford. Ciotka mojej garderobianej, otyła kobieta z Brentford, zostawiła swoją suknię na strychu.
Pani Page. Daję słowo, suknia mu się ta nada, boć ona ma jego tuszę; jest tu także jej pilśniany kapelusz i jej podwika. Wskocz więc na strych, kawalerze.
Pani Ford. Słuchaj jej rady, słodki sir Johnie. Tymczasem poszukam tu z panią Page jakiego czepca.
Pani Page. Spiesz się, spiesz się! Wdziej tymczasem suknię; przyjdziemy niebawem, aby skończyć twoją toaletę.
Pani Ford. Jakbym pragnęła, żeby go mąż mój spotkał w tem przebraniu! On nie może ścierpieć widoku tej starej baby z Brentford; przysięga, że to czarownica; zabronił jej w naszym domu nogą stanąć, inaczej, zagroził jej kijem.
Pani Page. Niechże go naprzód Bóg poprowadzi pod kij twojego męża, a potem niech dyabeł tym kijem kieruje!
Pani Ford. Ale czy tylko mąż mój przyjdzie?
Pani Page. Przyjdzie, bo co mówiłam, jest prawda, że mówi o koszu, choć nie wiem, skąd się o sprawie tej dowiedział.
Pani Ford. Przekonamy się o tem. Nakażę moim ludziom kosz powtórnie wynosić i w samych drzwiach go spotkać, jak ostatnią razą.
Pani Page. Tylko go nie widać. Idźmy go przebrać za czarownicę z Brentford.
Pani Ford. Powiem wprzódy moim ludziom, co mają robić z koszem. Idź tymczasem na górę, pospieszę za tobą co prędzej z potrzebnemi rupieciami (wychodzi).
Pani Page. Na szubienicę z tym nieuczciwym hultajem! nie potrafimy nigdy ukarać go dość surowo.
Świat się przekona z niewinnej pustoty,
Że możemy się bawić bez uszczerbku cnoty;
Rzadko śmiech złych uczynków towarzyszem bywa:
Najczęściej woda cicha brzegi swe podrywa.
Pani Ford. Dalej, chłopaki, weźcie znowu kosz na barki; pan wasz do drzwi się zbliża. Jeśli wam każe na ziemi kosz postawić, wykonajcie rozkaz. Nie traćcie czasu, zróbcie, jak powiedziałam (wychodzi).
1 Służący. Chwytaj za drążek.
2 Służący. Daj Boże, żeby znowu nie był pełny kawalera!
1 Służący. Mam nadzieję, że tak źle nie będzie; wolałbym raczej nieść kosz pełny ołowiu.
Ford. A jeśli się pokaże, że to prawda, jak wrócisz honor mojemu rozumowi, który tak pokrzywdziłeś? — Postawcie kosz na ziemię, hultaje! Niech kto zawoła mojej żony. W koszu młodzieniaszek! O, łotry wszeteczne! — To wyraźny przeciw mnie spisek całej bandy, całej łai urwiszów. Zawstydzimy teraz dyabła. — Hola, mościa pani! Hola, przybywaj! Zobacz, co za uczciwą bieliznę do prania posyłasz.
Page. A to już za wiele! Panie Ford, niepodobna dłużej wolnym cię zostawić; musimy cię związać.
Evans. To czysty lunatyk; to człowiek jak pies wściekły.
Płytek. Wierzaj mi, panie Ford, to niedobrze, to wcale niedobrze. (Wchodzi pani Ford).
Ford. I ja powtarzam: to wcale niedobrze. Zbliż się tu, mościa pani Ford! mościa pani Ford, uczciwa niewiasto, skromna żono, uczciwe stworzenie, której mężem zazdrosny jest waryat! Podejrzywam cię bez powodów, mościa pani, czy nieprawda?
Pani Ford. Niebo mi świadkiem, że mnie podejrzywasz bez powodów, jeśli mnie o jaką nieuczciwość podejrzywasz.
Ford. Piękna wymowa, miedziane czoło; zobaczmy, jak długo to potrwa. Wyłaź, hultaju! (Wyrzuca z kosza bieliznę).
Page. To przechodzi wszelkie wyobrażenie.
Pani Ford. Czy wstydu nie masz? Co tobie do bielizny?
Ford. Potrafię ja cię znaleźć!
Evans. To sensu nie ma. Czy chcesz żony twojej suknie aresztować? Skończ, proszę.
Ford. Wytrząście kosz, powtarzam!
Pani Ford. Co robisz, człowieku, co robisz?
Ford. Jak jestem człowiekiem, panie Page, wczora z mojego domu wyniesiono schowanego w tym koszu gacha; czy nie może tam być raz drugi? Jestem pewny, że znajduje się teraz w moim domu; moja wiadomość jest niewątpliwa; zazdrość moja ma podstawę. Wyrzućcie mi z kosza wszystką bieliznę!
Pani Ford. Jeśli znajdziesz tam człowieka, jak pchłę go zabij.
Page. Tu niema nikogo.
Płytek. Na moje słowo, to niedobrze, panie Ford; sam się krzywdzisz.
Evans. Szukaj ratunku w motlitwie, panie Fort, a nie słuchaj potszeptów twojego serca; to zaztrość.
Ford. To tylko dowodzi, że niema w koszu człowieka, którego szukam.
Page. Nie, niema go nigdzie, tylko w twoim mózgu.
Ford. Jeszcze ten raz pomóżcie mi dom mój przetrząsnąć, a jeśli nie znajdę, czego szukam, bądźcie dla mnie bez miłosierdzia, weźcie mnie za wieczny przedmiot waszego pośmiewiska; niech odtąd będzie przysłowie: zazdrosny jak Ford, który szukał w pustym orzechu gacha swojej żony. Bądźcie mi pomocą raz jeszcze; jeszcze raz ze mną szukajcie!
Pani Ford. Hej, pani Page! zejdź co prędzej, a przyprowadź z sobą starą kobietę; mąż mój chce wejść do pokoju.
Ford. Starą kobietę? Co za starą kobietę?
Pani Ford. Mojej garderobiany ciotkę z Brentford.
Ford. Tę czarownicę? tę starą hultajkę? Czy nie zakazałem jej do mojego domu przychodzić? Przychodzi tu z poselstwami, czy nieprawda? Prostoduszni z nas ludzie; nie wiemy wcale, co się tam dzieje pod płaszczykiem ciągnięcia kabały. Rzemiosłem jej czary, zaklęcia, figury i Bóg wie, co tam jeszcze; wszystko to są rzeczy nad nasz rozum, nad nasze pojęcie. Zejdź mi tu zaraz, ty czarownico, zejdź mi tu zaraz, powtarzam!
Pani Ford. Uspokój się mój dobry, kochany mężulku. Mości panowie, nie pozwólcie mu bić starej kobiety.
Pani Page. Śmiało, matko; nie bój się, pani Prat; daj mi rękę.
Ford. Dam ja tej matce synowskie powitanie. — Precz stąd, czarownico! (bije go), ty łachmanie, ty kuglarko, ty tchórzu śmierdzący, ty banio nalana, precz stąd! precz stąd! Ja cię tu zaklnę, ja ci tu kabałę pociągnę! (Wychodzi Falstaff).
Pani Page. Czy wstydu nie masz? Kto wie, czy tej biednej staruszki nie zabił.
Pani Ford. Jeśli jej nie zabił, to ją zabije. Wielka stąd dla ciebie chwała!
Ford. Na szubienicę z tą czarownicą!
Evans. Co to tego, i ja myślę, że ta kopieta jest czarownicą. Nie łupię kopiet z tługą protą; witziałem tługą protę pot jej potwiką.
Ford. Czy chcecie mi towarzyszyć, panowie? Panowie, proszę z sobą. Zobaczcie tylko koniec mojej zazdrości. Jeśli się tak załawiam, nie widząc tropu, nie zważajcie odtąd na moje granie.
Page. Nie sprzeciwiajmy mu się teraz; idźmy, panowie.
Pani Page. Czy widziałaś, jak mu porządnie skórę wygarbował?
Pani Ford. Porządnie? Jabym raczej powiedziała nieporządnie, bo mu ją zostawił w okrutnym nieporządku.
Pani Page. Kij ten poświęcę i nad ołtarzem zawieszę, bo dobrego dopełnił uczynku.
Pani Ford. Co teraz myślisz? Czy niewieścia cnota i świadectwo dobrego sumienia pozwalają nam jeszcze nowej szukać na nim zemsty?
Pani Page. Sądziłabym, żeśmy już z niego wypędziły ducha lubieżności. Jeśli go dyabeł nie posiadł na własność bezwarunkową, nie przypuszczam, aby raz jeszcze chciał nas kusić cieleśnie.
Pani Ford. Czy nie byłoby dobrze powiedzieć naszym mężom, jak mu się przysłużyłyśmy?
Pani Page. Należy im opowiedzieć wszystko, choćby dlatego tylko, żeby z głowy twojego męża bziki wygonić. Jeśli osądzą w swojem sercu, że należy jeszcze dręczyć biednego grzesznego kawalera, będziemy znowu ich narzędziem.
Pani Ford. Jestem przekonana, że zechcą publicznie go zawstydzić, i mojem zdaniem żart się nie skończy, dopóki publiczna hańba go nie spotka.
Pani Page. Więc do kuźni i kujmy plan nowy; bijmy żelazo, póki gorące.
Bardolf. Niemcy żądają: panie, żebyś im wynajął trzy konie: książę przybywa jutro na dwór, a mają zamiar na spotkanie jego wyjechać.
Gospod. Cóż to za książę, co tak tajemnie przybywa? Nic o nim nie słyszałem na dworze. Chciałbym sam z panami tymi pogadać; czy mówią po angielsku?
Bardolf. Mówią, panie. Zawołam ich do ciebie.
Gospod. Będą mieli konie, ale mi za nie dobrze zapłacą; osolę ich, jak należy. Mój dom był na ich rozkazy przez cały tydzień, dla nich wyprawiłem innych gości, słuszna, aby zapłacili za wszystkich; osolę ich i opieprzę. Chodź ze mną. (Wychodzą).
Evans. To najlepszy wymysł niewieściej uczciwości, jaki kiedykolwiek witzieć mi się ztarzyło.
Page. I te listy do was obu w jednym czasie wyprawił?
Pani Page. Nie było kwadransa różnicy.
Ford. Przebacz mi, żono! Rób odtąd, co zechcesz;
Przód o brak ciepła słońce będę skarżył,
Nim o twej cnocie zacznę powątpiewać.
Honor twój stoi tak silny jak wiara
W tym, który dotąd śmiał być heretykiem.
Page. Skończmy; strzeż miary w zadośćuczynieniu,
Jak ją w obrazie strzedz ci należało.
A teraz wróćmy do naszego planu.
Raz jeszcze trzeba, dla naszej zabawy,
Aby tej starej i nalanej kufie
Nowe spotkanie żony dały nasze,
Gdzieby go schwytać nie było nam trudno,
Na wstyd publiczny wystawić za karę.
Ford. Mem zdaniem plan ich ze wszystkich najlepszy.
Page. Co? Posłać mu zawiadomienie, że czekają na niego w parku o północy? Nie, nigdy tam nie przyjdzie.
Evans. Powiatacie, że go to rzeki rzucono, że pył okrutnie zpity przeprany za starą papę, myślę więc, że ma teraz stracha, że nie przyjdzie; myślę, że jego cielsko tóść surowo pyło ukarane, że niema już w sopie okruszyny żątzy.
Page. Oto moje przekonanie.
Pani Ford. Do was należy myśleć, co z nim zrobić,
Jak go tam ściągnąć, naszą będzie sprawą.
Pani Page. Stara to powieść, że Hern, sławny strzelec,
Niegdyś gajowy windsorskiego lasu,
Krąży co zima, gdy kur pieje północ,
Z rogatą głową, naokoło dębu;
Schną liście drzewa od jego oddechu,
Na trzody pada okrutna zaraza,
Krew zamiast mleka dojne dają krowy;
Dzwoni łańcuchem, że aż dreszcz przejmuje.
Każdy z was słyszał powieść o tym duchu,
Bo w to wierzyły babki zabobonne,
Jak świętą prawdę wnukom przekazały.
Page. I teraz jeszcze niejeden bez trwogi
W nocy do dębu Herna się nie zbliża.
Ale cóż z tego?
Pani Ford. Zamiarem jest naszym
Wezwać Falstaffa, by w Herna postaci
Spotkać nas przyszedł z rogami na głowie.
Page. A jeśli przyjdzie, wezwaniu posłuszny,
Co chcecie zrobić? jakie wasze plany?
Pani Page. Wszystko gotowe na jego przyjęcie.
Moją Anusię i mojego synka,
I kilka chłopiąt jednego z nim wieku
Ubierzem w suknie białe i zielone,
Jak bandę duchów, wróżek i bogunek,
Z grzechotką w dłoniach, z pochodnią na głowie.
Jak tylko Falstaff przybliży się do nas,
Niechaj od traczów rowu z krzykiem wpadną;
Gdy my, spłoszone, zaczniemy uciekać,
Niech go otoczą, i wróżek zwyczajem
Niech szczypać zaczną nieczystego łotra,
Niech go pytają, czemu o tej porze,
O której wróżki tańczą przy księżycu,
W cichą, ich skokom poświęconą ustroń
Wcisnąć się ważył w profana postaci.
Pani Ford. A póki całej nie opowie prawdy,
Niechaj go szczypią, pochodniami palą.
Pani Page. Kiedy zaś przyjścia swego wyzna powód,
Wystąpim wszyscy, rogi mu zedrzemy,
I odprowadzim do Windsor z szyderstwem.
Ford. Żeby się wszystko, jak trzeba, udało,
Należy dzieci do roli ich wprawić.
Evans. Zostawcie to mojej gorliwości; nauczę tzieci co i jak mają ropić; sam nawet przepiorę się za jakie straszytło, apy topiec kawalerowi moją pochotnią.
Ford. Nieporównane będziemy mieli widowisko. Idę zakupić dla nich maski.
Pani Page. Anusia będzie wróżek tych królową,
Prześlicznie w białe obleczona szaty.
Page. Ja kupię jedwab’. (Na str.) Korzystajmy z pory,
Pan Chudziak piękną wykradnie Anusię,
Ślub weźmie w Eton. (Głośno) Zaproście Falstaffa.
Ford. Wprzódy do niego pójdę jak pan Struga;
Powie mi wszystko; wiem, że nie odmówi.
Pani Page. Nie wątpię o tem. Idźmy bez spóźnienia
Wszystko dla naszych przygotować wróżek.
Evans. Itźmy. Tziwnie to rozkoszne i uczciwe hultajstwo.
Pani Page. Idź i poselstwo wypraw do Falstaffa,
Aby wybadać skryte jego myśli.
Ja teraz biegnę do mego doktora,
Szczerze mu sprzyjam, i nikt, jak on jeden,
Nie będzie mężem córki mej, Anusi.
Chudziak, bogaty w ziemie ale głupi,
Wiem, że mojego męża ma za sobą;
Aleć i doktór zebrał kapitały,
I ma na dworze potężnych przyjaciół;
On tylko jeden mężem mej Anusi,
Choć się i tysiąc innych o nią kusi (wychodzi).
Gospod. Czego chcesz, chamie? Czego żądasz, gruba skóro? Mów, ziej, rozprawiaj, tylko krótko, węzłowato, a żywo! Mów!
Głuptas. Żeby powiedzieć prawdę, panie, przysyła mnie tu pan Chudziak z interesem do sir Johna Falstaffa.
Gospod. Tam jego pokoje, jego zamek, jego łoże i jego prycza, a naokoło świeżo malowana historya marnotrawnego syna. Idź, szukaj i wołaj, a odpowie ci w sposób antropofagiański. Stukaj, powtarzam.
Głuptas. Stara kobieta, tłusta kobieta weszła do jego pokoju; pozwolę sobie, panie, zaczekać aż zejdzie, bo szczerze mówiąc, do niej mam interes.
Gospod. Co? tłusta kobieta? Toć ona gotowa okraść kawalera; zawołam. — Zuchu kawalerze! zuchu sir Johnie! Odpowiedz płucami żołnierskiemi: Czy jesteś u siebie? To twój gospodarz, twój Efezyjczyk woła.
Falstaff (z piętra). Co tam nowego, gospodarzu?
Gospod. Jest tu cygan Tatar, który czeka na powrót twojej tłustej baby. Powiedz jej, zuchu, żeby zeszła natychmiast; mój dom jest uczciwy. Fe, tajemne schadzki, fe!
Falstaff. Prawda, gospodarzu, że była u mnie przed chwilą stara, tłusta kobieta, ale już odeszła.
Głuptas. Ale powiedz mi, proszę, panie, czy to nie była czarownica z Brentford?
Falstaff. Nie omyliłeś się, mój śliniaczku. Co chciałeś od niej?
Głuptas. Pan mój, panie, pan mój, Chudziak, widząc ją na ulicy, wyprawił mnie za nią, aby się u niej poradzić, panie, czy niejaki Nym, który mu zwędził łańcuszek, ma ten łańcuszek, czy go nie ma.
Falstaff. Mówiłem właśnie o tym interesie ze starą kobietą.
Głuptas. I cóż odpowiedziała, panie? Powiedz mi, proszę.
Falstaff. Odpowiedziała, że ten sam hultaj, który zwędził łańcuszek pana Chudziaka, skradł mu ten łańcuszek.
Głuptas. Pragnąłbym z tą kobietą sam na sam się rozmówić, bo miałbym z nią jeszcze o czem innem w jego interesie pogadać.
Falstaff. A o czem? Słuchamy.
Gospod. Tak jest, słuchamy; gadaj, a żwawo, nie ociągaj się!
Głuptas. Nie mogę rzeczy zataić.
Gospod. Zataj, albo zginąłeś!
Głuptas. Otóż, panie, idzie tu o pannę Annę Page. Chciałbym się jej poradzić, czy jest w przeznaczeniu mojego pana dostać ją lub nie?
Falstaff. To jest, to jest w jego przeznaczeniu.
Głuptas. Co, panie?
Falstaff. Dostać ją lub nie. Idź i powiedz twojemu panu, że mi tak odpowiedziała kobieta.
Głuptas. Czy mogę śmiało mu to powiedzieć?
Falstaff. Możesz, braciszku, któżby mógł lepiej?
Głuptas. Dziękuję waszej dostojności. Nowiny te nie pomału ucieszą mojego pana (wychodzi).
Gospod. Ćwik z ciebie, nie lada ćwik z ciebie, sir Johnie. Ale czy była u ciebie jaka czarownica?
Falstaff. Była, gospodarzu, była czarownica, od której nauczyłem się więcej niż od kogokolwiek w całem życiu; a do tego, nie zapłaciłem nic za naukę, byłem raczej za nią zapłacony. (Wchodzi Bardolf).
Bardolf. To zgroza, gospodarzu, proste oszustwo, proste oszustwo, gospodarzu!
Gospod. Gdzie moje konie? Daj mi dobrą o nich wiadomość, lumpacyo.
Bardolf. Uciekły z oszustami. Ledwo przejechałem Eton, siedząc za jednym z nich z tyłu, rzucili mnie w błoto, spięli konie ostrogami i puścili się, że się aż kurzyło za nimi, jak prawdziwe trzy niemieckie dyabły, jak trzej doktorzy Fausty.
Gospod. Pośpieszyli zapewne na przyjęcie księcia, durniu. Ani mi gadaj, że uciekli: Niemcy, to naród uczciwy.
Evans. Gdzie gospotarz?
Gospod. Co masz do mnie, panie?
Evans. Miej oko na twoje ruchomości. Przyjaciel mój, który właśnie co przyjechał to miasta, powiata mi, że trzech skonfeterowanych Niemców okradli z pieniędzy i koni wszystkich operżystów w Reatins, Maitenheat i Colebrook. Uwiatamiam cię o tem przez przyjaźń, po masz rozum i towcip i konceptów co niemiara, nie chciałpym, żepy cię oszwapiono. Żegnam (wychodzi).
Kajusz. Gdzie mon hôte de la Jarretière?
Gospod. Tu, panie doktorze, w wielkim kłopocie i okrutnej dylemmie.
Kajusz. Ja nie mógł powiedzieć, co to znaczyłem, ale ja słyszał, że wielki tu robiłem przygotowania na przyjęcie jednego księcia alemański, ale na honor, niema książę, który był na dwór czekany. Powiedział to panu gospodarz par amitié! Adieu! (Wychodzi).
Gospod. Wołaj na gwałt, hultaju, leć i wołaj! — Dopomóż mi, kawalerze. Zginąłem! Spiesz się, leć mi, na gwałt wołaj, hultaju! Zginąłem!
Falstaff. Chciałbym, żeby świat cały był oszwabiony, bo i ja byłem oszwabiony, a w dodatku obity. Gdyby doszło ucha dworaków, w co byłem przeobrażony i jak to moje przeobrażenie było wyprane i wywałkowane, wytopiliby ze mnie wszystką moją tłustość, kropla po kropli i wysmarowali nią chodaki rybackie. O, ani wątpię, chłostaliby mnie swoimi zjadliwymi językami, żebym się skurczył jak suszona gruszka. Nie wiodło mi się na świecie od czasu, jak po raz pierwszy fałszywie przysiągłem przy primero. Na uczciwość, gdybym miał dość długi oddech na odmówienie pacierza, gotówbym za wszystkie moje minione grzechy pokutować. (Wchodzi pani Żwawińska). A ty skąd tu przychodzisz?
Żwaw. Od dwóch stron, możesz mi wierzyć, panie.
Falstaff. Niech dyabeł porwie jedną stronę, a jego żona drugą! Będą miały obie, na co zasłużyły. Więcej dla nich wycierpiałem, więcej niż znieść jest w stanie paskudna słabość ludzkiej natury.
Żwaw. A one czy nie cierpiały? Ach, cierpiały nieboraczki, ręczę ci, panie! a jedna z nich nadewszystko, pani Ford, poczciwa dusza, zbita na kwaśne jabłko, cała zezerniała i zsiniała, nie znalazłbyś na niej jednej białej plamki.
Falstaff. Co mi pleciesz o zczernieniu i zsinieniu? Toć ja byłem zbity na wszystkie kolory tęczy, o mało nie byłem pojmany za czarownicę z Brentford, i gdyby nie moja przytomność umysłu, nie doskonałe udawanie starej baby, to ten huncfot komisarz byłby mnie wziął w dyby, tak jest, w zwyczajne dyby, jak czarownicę.
Żwaw. Daj mi tylko, panie, chwilę posłuchania w twojej izbie, a opowiem ci wszystko, a jestem przekonana, że się uradujesz. Zresztą, mam i list, który niejedną rzecz wytłómaczy. Ach, niebożęta! co tu kłopotów, żeby was połączyć! Jedno z was źle zapewne służy niebu, gdy was spotkało tyle przeciwności.
Falstaff. Chodź ze mną do mego pokoju. (Wychodzą).
Gospod. Panie Fenton, nie mów do mnie; ciężko mi na sercu; świat mi obrzydł cały.
Fenton. Słuchaj mnie, proszę, przyjdź mi tylko w pomoc,
A jakem szlachcic, nad wartość twych koni
Jeszcze ci w złocie sto funtów dorzucę.
Fenton. Pamiętasz pewno, żem ci nieraz mówił
O mej miłości dla pięknej Anusi,
Która mi w zamian serce swoje dała,
O ile mogła, bez rodziców woli.
Teraz mi dziwnej list przysyła treści.
Figiel, o którym w liście tym donosi,
Tak blizki z moim planem ma stosunek,
Że oba razem muszę ci wyjawić.
Falstaff w tej sprawie wielkie trzyma miejsce.
Więc treść komedyi opowiem ci teraz:
Między północą a pierwszą godziną,
Przy dębie Herna, droga moja Anna
Ma się pokazać jak wróżek królowa,
I dziwne cuda w tym wyprawiać stroju,
O których więcej w piśmie tem wyczytasz.
Śród krotofili, ojciec jej nakazał
Chyłkiem się wymknąć z Chudziakiem do Eton,
I tam, bez zwłoki, wziąć ślub przed ołtarzem.
Przyrzekła ojcu. Ale tu nie koniec.
Matka, przeciwna z Chudziakiem zamęźciu,
Wielka stronniczka doktora Kajusza,
Plan ułożyła, by ją doktor wykradł,
I gdy się inni krotofilą bawią,
Ślub wziął w dziekanii, gdzie ksiądz na nich czeka.
Niby posłuszna matki swojej planom,
Anna przyrzekła rękę doktorowi;
Lecz ostatecznie tak interes stoi:
Ojciec chce, żeby cała w bieli była,
Chudziak ją po tem ubraniu ma poznać,
Podać jej rękę i do Eton śpieszyć;
Z drugiej znów strony matki jej jest myślą,
Żeby ją doktor poznać mógł niemylnie,
(Bo wszyscy w maskach do komedyi staną)
W zielonych szatach posłać ją do dębu,
Z wstęg jasnych pękiem do włosa wplecionych;
Doktor, gdy porę stosowną upatrzy,
Szczypnie ją w rękę, a na znak ten Anna
Pójść z nim przyrzekła do księdza w dziekanii.
Gospod. Kogoż zwieść pragnie? czy ojca, czy matkę?
Fenton. Matkę i ojca, dobry gospodarzu,
Ze mną uciekać. Rachuję na ciebie,
Że w nocy, między dwunastą a pierwszą,
Sprowadzisz księdza, który nas w kościele
Połączy prawnie świętym sakramentem.
Gospod. Plan wyśmienity; biegnę do proboszcza;
Przyprowadź dziewkę, nie braknie wam księdza.
Fenton. Na moją wieczną wdzięczność możesz liczyć,
Prócz tego, zaraz usługę nagrodzę. (Wychodzą).
Falstaff. Proszę cię, skończ paplanie i ruszaj z Bogiem. Dotrzymam słowa. To trzecia próba; spodziewam się, że fortuna sprzyja nieparzystej liczbie. Idź z Bogiem. Powiadają ludzie, że nieparzysta liczba jest świętą liczbą przy urodzeniu, przedsięwzięciach i śmierci. A teraz zmiataj!
Żwaw. Wystaram ci się o łańcuch i zrobię co będę w stanie, żeby ci wyszukać parę rogów.
Falstaff. Idź z Bogiem, powtarzam, czas nagli. Głowę do góry i szoruj! (Wychodzi pani Żwawińska, wchodzi Ford). A, witamy, panie Strugo! Panie Strugo, rzecz się wyjaśni tej nocy, albo nigdy. Bądź w parku około północy, przy dębie Herna, a zobaczysz dziwy.
Ford. Czy nie byłeś u niej wczora? Wszak mówiłeś, panie, że cię zaprosiła.
Falstaff. Byłem u niej, panie Strugo, w postaci biednego starowiny, jak mnie widzisz, a wyszedłem od niej, panie Strugo, w postaci starej baby. Ten przeklęty hultaj Ford, jej małżonek, ma w sobie najzapalczywszego dyabła zazdrości, panie Strugo, jaki nigdy jeszcze waryata nie opętał. Opowiem ci wszystko. Zbił mnie na kwaśne jabłko, w postaci kobiety naturalnie, bo w postaci męża, panie Strugo, nie boję się samego Goliata z tkackim nawojem, bo wiem także, że ludzkie życie jest czółenkiem. Spieszno mi, chodź ze mną, w drodze opowiem ci resztę, panie Strugo. Od czasu, jakem skubał gęsi, lampartował w szkole i biczykiem siekał frygę, nie wiedziałem, co to jest kijem dostać, aż do tej pory. Chodź ze mną, opowiem ci dziwne rzeczy o tym hultaju Fordzie, na którym pomszczę się tej nocy, którego żonę oddam w twoje ręce.
Chodź ze mną. Dziwne gotują się sprawy, panie Strugo; chodź ze mną. (Wychodzą).
Page. Tylko żwawo a śmiało! Położymy się w zamkowym rowie, póki nie zobaczymy pochodni naszych wróżek. Synu Chudziaku, pamiętaj o mojej córce.
Chudziak. Bądź spokojny. Mówiłem z nią i ułożyłem się o znak, po którym ją poznam. Zbliżę się do ubranej biało i zawołam mum! ona odpowie budget, i tak się poznamy.
Płytek. Bardzo dobrze. Ale co wam po mum i budget? Biała suknia odróżni ją dostatecznie. Wybiła dziesiąta.
Page. Noc jest chmurna, właśnie jakiej przystoją pochodnie i duchy. Szczęść Boże naszej krotofili! Złe myśli jeden tu ma dyabeł, którego poznamy po rogach. Idźmy! Daj mi rękę.
Pani Page. Mości doktorze, córka moja będzie w zielonej sukni. Gdy upatrzysz stosowną porę, weź ją za rękę i pędź co tchu do dziekanii, bierz ślub bez najmniejszej zwłoki. Idź przed nami do parku, bo my obie musimy iść razem.
Kajusz. Wiedziałem, co miał robić. Adieu!
Pani Page. Więc żegnamy, doktorze. (Wychodzi doktor Kajusz). Mój mąż nie tak się uraduje figlem wypłatanym Falstaffowi, co rozgniewa małżeństwem mojej córki z doktorem; ale mniejsza o to; lepsze krótkie łajanie, niż długie płakanie.
Pani Ford. Gdzie teraz Anusia i banda jej wróżek? Gdzie walijski dyabeł Hugo?
Pani Page. Wszyscy leżą skryci w rowie, niedaleko dębu Herna, z przyćmionemi latarkami, które śród ciemności zabłysną na pierwsze nasze spotkanie z Falstaffem.
Pani Ford. Trudno, żeby się nie przeląkł na ten widok.
Pani Page. Jeśli się nie przelęknie, śmiać się z niego będziemy; a jeśli się przelęknie, śmiać się z niego będziemy podwójnie.
Pani Ford. Pięknie wyprowadzimy go w pole.
Pani Page. Gdzie rozpustnika ukarać wypada, śmiech nie jest śmiechem, zdradą nie jest zdrada.
Evans. Trepty! trepty, moje wróżki! Za mną! A pamiętajcie wasze role; tylko śmiało! Proszę za mną to rowu. A jak tam znak, rópcie, jak przykazałem. Za mną, za mną! Trepty, trepty! (Wychodzą).
Falstaff. Zegar windsorski wybił dwunastą; zbliża się chwila. Teraz, gorącej krwi bogi, przybądźcie mi na pomoc! Pamiętaj Jowiszu, że byłeś bykiem dla twojej Europy; miłość przyprawiła ci rogi. O potężna miłości! ty przemieniasz, pod pewnym względem, człowieka w zwierzę, a pod innym znowu zwierzę w człowieka. Byłeś także, Jowiszu, łabędziem z miłości dla Ledy. O potężna miłości! jak zbliżyłaś boga do gęsi! Pierwszy grzech popełniony w postaci bydlęcia, o Jowiszu, co za grzech bydlęcy! drugi grzech popełniony w postaci folwarcznego drobiu, pomyśl, Jowiszu, co za grzech folwarczny! Jeśli bogowie mają krew tak gorącą, co mają biedni śmiertelnicy? Co do mnie, jestem tu windsorskim jeleniem, a jak myślę, najkraśniejszym w całym borze. Daj mi, o Jowiszu, chłodny czas na tokowisko, lub kto mi za złe weźmie, jeśli wszystek mój łój wytopię? Kto się zbliża? Moja łania? (Wchodzą: pani Ford, pani Fage).
Pani Ford. Jasiu, czy jesteś tu, mój jelonku, mój byczku?
Falstaff. To ty, moja pani z czarnym kosmykiem? Niech teraz niebo deszczy kartoflami, niech grzmi na nutę Zielone rękawki, niech jak grad sypią się cukierki, a jak śnieg marcypany, niech przyjdzie burza pokus, tu będę szukał schronienia. (Całuje ją).
Pani Ford. Pani Page przyszła ze mną, kochanku.
Falstaff. Podzielcie się mną, jak darowanym jeleniem; dla każdej jeden udziec; moje boki zatrzymam dla siebie, moje ramiona dla leśniczego, a moje rogi przekazuję waszym mężom. A co, czy znam się na łowiectwie? Czy mówię jak Hern, sławny strzelec? Wyznaję teraz, że Kupido jest dzieckiem sumiennem, płaci mi nakoniec, co mi był dłużny. Jakem duch prawdziwy, witajcie! (Wrzawa za sceną).
Pani Page. Przebóg! co to za wrzawa?
Pani Ford. Panie, odpuść nam nasze grzechy!
Falstaff. Co to być może?
Pani Ford i Pani Page (razem). Uciekajmy! uciekajmy! (Wybiegają).
Falstaff. Zdaje się, że dyabeł nie chce mojego potępienia; pewno się boi, żeby wytopiony ze mnie olej piekła nie podpalił, bo inaczej nigdyby mi tyle przeszkód na drodze nie stawiał.
Żwaw. Czarne i szare, białe i zielone wróżki
Co przy księżycu lotne przebieracie nóżki,
Nieodmiennych przeznaczeń dziedziczki sieroty,
Czas się zbliża, już pora wziąć się do roboty.
Daj hasło, Hobgoblinie.
Pistol. Powietrzne zjawiska,
Niech każde, milcząc, czeka swojego nazwiska.
Świerszczu, lotem windsorskie zbiegnij kamienice,
Szczyp kucharki aż będą czarne jak brusznice,
Gdzie znajdziesz niezmieniony popiół na kominie:
Królowa nasza karci flądry gospodynie.
Falstaff. To wróżki; kto się do nich wyrzec słówko waży,
Lub patrzy, jak tańcują po grobach cmentarzy,
Przed końcem roku śmierci pewny ten być może.
Zamknę oczy i milczkiem w trawie się położę.
Evans. Gtzie Skoczek? Itż, gtzie tziewka przy pojaźni pożej,
Trzy razy pacierz zmówi, nim się spać położy,
Stań przy niej i jej tuszy jasnych pożycz skrzyteł,
Niech noc przemarzy całą śrót rajskich mamiteł,
Ale te, co usnęły, nie mówiąc pacierza,
Szczyp je, męcz je i kłuj je, jak kolcami jeża.
Żwaw. Wy na zamek windsorski polećcie co żywo,
Siejcie w każdej komnacie błogosławieństw żniwo, Niech się gmach dnia sądnego doczeka bez sromu, Godny swych gości, goście godni swego domu.
Osypcie kwiatów deszczem stale orderowe,
I płaszcze kawalerów, i tarcze herbowe,
A śród nocy, po łąkach pląsając wesoło,
Jak podwiązka mistyczne zataczajcie koło,
A koło to uwijcie zielenią tak jasną,
Że wszystkie łąk szmaragdy przy blasku jej zgasną;
Honny soit qui mal y pense wyhaftujcie potem
Szmaragdem i lazurem, purpurą i złotem,
Szukajcie na to kwiatów po łąkach i w borze,
Bo tylko kwiatów liściem wróżka pisać może.
Lecz nim z pierwszą godziną każda w was odleci,
Zwykłego nam obrzędu dopełnijmy, dzieci,
Przy dębie Herna taniec zatoczmy wesoły.
Evans. Formujmy łańcuch, ręce poplątajmy społy,
Twadzieścia świętojańskich ropaczków nam świeci,
Gdzie pędziem krążyć w koło świętego nam trzewa.
Lecz stój! człowieczy zapach nozdrzy mych towiewa.
Falstaff. Od walijskiej mnie wróżki pan Bóg niech zachowa!
Bo na sera kawałek zmienić mnie gotowa.
Pistol. Robaku, od kolebki skazany na męki!
Żwaw. Dotknijcie ogniem próby palce jego ręki,
Jeżeli krew się czysta w jego żyłach toczy,
To przy dotknięciu ogień bezsilny odskoczy,
Lecz jeśli drgnie z boleści, drganie nas przekona,
Że grzeszne bije serce śród grzesznego łona.
Pistol. Do próby!
Evans. Czy to trewno w popiół się opróci?
Falstaff. Och! och! och!
Żwaw. To zgnilizna, to chlew sprośnych chuci!
Więc dalej, wróżki moje! więc żwawo i śmiało
Do tańca i do pieśni! szczypcie w takt mu ciało!
Pieśń. Hańba grzesznej wyobraźni
I rozpuście, godnej kaźni!
Ona w krew iskierkę ciska,
Myśl lubieżna na nią dmucha,
Coraz jaśniej ogień błyska,
Coraz wyżej płomień bucha.
Grzeszne ciało aż do kości
Szczypcie, wróżki, bez litości;
Szczypcie, pieczcie, aż na niebie
Blask jutrzenki noc pogrzebie!
Page. Nie, nie uciekaj, jesteś w naszej mocy;
Tylkoż Hern jeden mógł ci się przysłużyć?
Pani Page. Proszę was, skończcie, dosyć tego żartu!
Co mówisz teraz o windsorskich żonach?
Czy widzisz, mężu? Powiedz, czy te rogi
Nie lepiej lasom niż miastu przystoją?
Ford. Powiedz mi teraz, kawalerze, kto jest rogalem? Panie Strugo, Falstaff jest hultajem, jest rogatym hultajem, oto są jego rogi, panie Strugo, a prócz tego, panie Strugo, ze wszystkich Forda ruchomości dostał się tylko kawalerowi kosz jego, jego kij i dwadzieścia funtów monety, które musi zwrócić panu Strudze, bo już w tym celu przyaresztowane jego konie, panie Strugo.
Pani Ford. Nie posłużyło nam szczęście, panie kawalerze, nigdy się nam zejść nie udało. Nie chcę cię więcej za mego kochanka, lecz będziesz zawsze moim jelonkiem.
Falstaff. Zaczynam się spostrzegać, że mnie wystrychnięto na osła.
Ford. A na wołu w dodatku, na co mamy dowody.
Falstaff. I to nie były wróżki? Trzy lub cztery razy przyszło mi na myśl, że to nie były wróżki, ale grzeszne moje zamiary, odurzenie zmysłów niespodziewanym napadem, wszystko to, na przekór rozumowi, dało pozór prawdy głupiemu błazeństwu, kazało mi wierzyć na chwilę, że to były wróżki. Patrzcie teraz, na jakiego dudka może wystrychnąć człowieka dowcip źle użyty.
Evans. Sir Johnie Falstaffie, służ Pogu, porzuć grzeszne myśli, a szczypać cię wróżki nie pętą.
Ford. Wielki z ciebie orator, wróżko Hugonie.
Evans. A i ty zapomnij swojej zaztrości, jeśli łaska.
Ford. Nie będę odtąd wątpił o uczciwości mojej żony, dopóki nie zaczniesz palić do niej cholewek dobrą angielszczyzną.
Falstaff. Czy mózg mój wystawiłem na słońce i do tego stopnia wysuszyłem, że nie miałem go dosyć, aby się nie dać złapać na taką wędkę? Czy i walijski kozieł będzie do mnie skakał? Czy mam nosić szłyk błazeński z walijskiego drelichu? To czas już, żebym się zadławił kawałkiem pieczonego sera.
Evans. Nie topry ser na masło, a twój przuch to tylko samo masło.
Falstaff. Ser i masło! Toż się tego doczekałem, że podrwiwa ze mnie człowiek, który z. angielszczyzny robi siekaninę? Ha, to dosyć, żeby wszystkie zachciałki miłosne i wszystkie nocne hulatyki z królestwa wypędzić!
Pani Page. Czy mogłeś przypuścić, panie kawalerze, że gdybyśmy nawet wyrzuciły z serca uczciwość za głowę i ramiona, gdybyśmy bez skrupułu piekłu się oddały, czy mogłeś przypuścić, że i w takim nawet razie potrafiłby dyabeł natchnąć nas miłością do twej osoby?
Ford. Co, do takiej lemieszki, takiego woru wełny?
Pani Page. Wydętego człowieka?
Page. Starego, zimnego, wywiędłego, z nieznośnym brzuchem?
Ford. A potwarcy, jak szatan?
Page. A jak Job ubogiego?
Ford. A złego, jak jego żona?
Evans. A ottanego porupstwu i szynkowniom, i krupnikowi i winu, i lipcowi i pijatyce, i klęciu i purtom i pijatykom?
Falstaff. Dobrze, dobrze, strzelajcie do mnie, jak do kaczki; macie nade mną górę, jestem pobity, nie mogę odpowiedzieć nawet walijskiej flaneli. Nawet głupota jest dostateczną sondą, żeby mierzyć głębokość mojego szaleństwa; róbcie ze mną, co wam się podoba.
Ford. Więc poprowadzimy cię do Windsor, panie kawalerze, do niejakiego pana Strugi, od którego wyłudziłeś pieniądze, podejmując się być jego rajfurem. Nie licząc tego, co już wycierpiałeś, zdaje mi się, że zwrot tych pieniędzy kwaśnem będzie dla ciebie jabłkiem do zgryzienia.
Page. Nie trać jednak serca, kawalerze. Zapraszam cię na wieczerzę do mojego domu, a pijąc szodo, będziesz mógł się śmiać z mojej żony, jak ona teraz z ciebie się śmieje, gdy jej powiem, że pan Chudziak wziął ślub z jej córką.
Pani Page (na stronie). Wątpią o tem doktorzy. Jeśli Anna Page jest moją córką, to w tej chwili jest ona żoną doktora Kajusza. (Wchodzi Chudziak).
Chudziak. Hola, hola, ojcze Page!
Page. Mój synu, co tam nowego? co tam nowego, mój synu? Czy wszystko skończone?
Chudziak. Skończone? Jeśli najmędrszy człowiek w całem hrabstwie Gloucester zrozumie co w tej sprawie, dam się powiesić.
Page. Cóż się to stało, synu?
Chudziak. Przybywam więc do Eton, żeby wziąć ślub z panną Anną, a tu się pokazuje, że owa panna Anna, to bęben niezgrabny. Gdyby to nie był kościół, to ja jego albo on mnie byłby wymłócił. Niech przepadnę, jeśli nie myślałem, że to była panna Anna, a to był pocztarski pachołek.
Page. Omyliłeś się w pospiechu, na uczciwość.
Chudziak. Nie potrzebujesz mi o tem mówić, bo i ja tak myślę, skoro wziąłem chłopca za dziewczynę. Gdybym się z nim był ożenił, mimo niewieściego ubrania, na niewiele taka zdałaby mi się żona.
Page. To twoja wina. Czy ci nie powiedziałem, jak moją córkę poznasz po ubiorze?
Chudziak. Podsunąłem się do wróżki biało ubranej i krzyknąłem mum, a ona mi odkrzyknęła budget, jak się o tem z Anną umówiłem; a jednak nie była to Anna, ale pocztarski pachołek.
Pani Page. Dobry mój Jerzuniu, nie gniewaj się na mnie. Wiedziałam o twoich zamiarach, przebrałam więc córkę zielono, i żeby ci teraz prawdę powiedzieć, jest ona teraz w dziekanii i zapewne już ślub wzięła.
Kajusz. Gdzie byłem, pani Page? Na honor, zrobiłem ze mnie dudka, zaślubiłem un garçon, klopaka; to nie Anna Page; na honor, zrobiłem ze mnie dudka.
Pani Page. Jakto? Czy nie wziąłeś wróżki zielono ubranej?
Kajusz. Wziąłem, na honor, wziąłem, ale to było klopaka, na honor, cały Windsor przewróciłem (wychodzi).
Ford. Dziwne to jednak rzeczy; któż więc uprowadził prawdziwą Annę?
Page. Ze zgrozą zaczynam domyślać się prawdy. Patrzcie, zbliża się pan Fenton. (Wchodzą: Fenton i Anna Page). Co tam nowego, panie Fenton?
Anna. Przebacz mi, ojcze! dobra matko, przebacz!
Page. Powiedz, mi teraz, mościa panno, jak się to stało, że nie poszłaś w towarzystwie pana Chudziaka?
Pani Page. Dziewczyno, czemu nie poszłaś z doktorem?
Fenton. Wszystko opowiem, jej strach odjął mowę.
Mieliście zamiar gwałtem dać jej męża,
Bez miłosierdzia dla uczuć jej serca,
Ale co miłość dawno zjednoczyła,
Dziś ślub w kościele skojarzył na wieki.
Świętym jest przez nią grzech dziś popełniony,
I oszukaństwo jej obłudą nie jest,
Nieposłuszeństwem nazwać się nie może,
Bo ją ratuje od bezbożnych przekleństw,
Do których wieczny dawałyby powód
Gorzkie godziny przymuszonych związków.
Ford. Darmo się gniewać, niema tu lekarstwa.
Małżonków związek w niebie przeznaczony:
Pieniądz grunt kupi, lecz nie kupi żony.
Falstaff. Choć za główny cel waszych pocisków mnieście wybrali, pociechą jest dla mnie, że nie wszystkie wasze strzały trafiły.
Page. Ha, i cóż robić! Fenton, szczęść ci, Boże!
Podleźć ten musi, co skoczyć nie może.
Falstaff. Kto z psami w nocy polować zamierza,
Nie wie, jakiego upoluje zwierza.
Pani Page. I ja też nie chcę fochów dłużej stroić.
Niech wam da niebo długie dnie wesela!
Idźmy do domu, a przy dobrym ogniu
Śmiejmy się społem z wszystkich naszych figlów
Sir John i wszyscy.
Ford. Wyznam, kawalerze,
Że jesteś słowny, bo jak ułożono,
Struga spać będzie z pana Forda żoną.