Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare/Tom IX/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach
Tom IX
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Leon Ulrich
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór:
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
DZIEŁA DRAMATYCZNE
WILLIAMA SHAKESPEARE
(SZEKSPIRA)
W DWUNASTU TOMACH
PRZEKŁAD
L.  ULRICHA
Z OBJAŚNIENIAMI J. I. KRASZEWSKIEGO



WYDANIE NOWE
Z RYCINAMI TYTUŁOWEMI



KRAKÓW
NAKŁAD G. GEBETHNERA I SPÓŁKI
WARSZAWA — GEBETHNER I WOLFF
1895



KRAKÓW. — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.

FIGLE KOBIET.



FIGLE KOBIET.
(WESOŁE WINDSORSKIE KOBIETY).

Z

Ze wszystkich komedyi Szekspira, ta jest z pewnością najpopularniejszą, najkomiczniejszą i z najwyborniej schwyconych typów złożoną. Mogłaby się nazwać nie figlami kobiet wesołych, ale po prostu Falstaffem, gdyż przedziwny ten, rozpuszczony żołdak, którego dowcip równa się rozwiązłości, gra tu najwybitniejszą rolę i cała akcya dramatyczna około niego się skupia. Znamy go już z historyi Henryka IV i Henryka V, gdzie pierwszy raz, gwoli rozweselenia widzów, wśród poważnego zjawia się dramatu, jako wesoły towarzysz młodego hulaki, następcy tronu.

W rejestrach „Stationers Hall“ pod dniem 18 stycznia r. 1602, zapisał John Busby:
„Komedyę doskonałą i zabawnie ułożoną sir Johna Faulstof (sic) i wesołych żonek windsorskich“.
Artur Johnson także zapisuje z polecenia Artura Busby:
„Książkę pod tytułem: Komedya doskonała i zabawnie ułożona sir Johna Faulstafa i wesołych żonek windsorskich“.
W tymże roku, u Artura Johnsona, któremu Busby prawa druku ustąpił, ukazał się pierwszy zarys „Wesołych żonek windsorskich“ pod następującym tytułem:
„Komedya bardzo zabawna i doskonale ułożona sir Johna Falstaffe i wesołych żonek windsorskich. Gdzie są razem połączone różne humory zmienne i zabawne sir Hugh kawalera włoskiego, sędziego Shallowa i jego mądrego kuzyna M. Slendera, z fanfaronadami chorążego Pistola i kaprala Nyma, przez Williama Szekspira. Tak jak ją wielekroć grywali słudzy wielce szanownego lorda kanclerza i przed jej królewską mością i indziej. Londyn“. (Drukowano przez T. C. dla Artura Johnsona, na sprzedaż w jego sklepie przy cmentarzu św. Pawła, pod znakiem kwiatu Lilii i Korony. 1602).
Wydanie to pierwotne, powtórzone zostało w roku 1619. W roku 1623, w wielkiem wydaniu zbiorowem, ukazała się dopiero komedya poprawna i wykończona, odmienna znacznie od pierwszej, taka, jaka dziś znaną jest powszechnie.
W roku 1702, John Dennis, przerabiając to arcydzieło po swojemu, i nadawszy mu tytuł nowy: „Galant pocieszny“, dodał w przedmowie wiadomość z tradycyi zaczerpniętą:
„Komedya ta wcale do pogardzenia nie jest, mam słuszne powody to twierdzić. A najprzód, wiem z pewnością (I know very well), że się podobała jednej z największych królowych, jakie kiedy na świecie były, wielkiej nietylko przez mądrość swą w sztuce rządzenia, ale i przez znajomość literatury a smak wykształcony w dramatach, którego dowiodła upodobaniem w starożytnych pisarzach. Komedya ta została napisaną z jej rozkazu, i według wskazówek przez nią danych, a tak jej było pilno widzieć ją graną, że kazała wygotować ją w dni piętnaście. Następnie, jak nam podanie powiada, była bardzo przedstawieniem jej ucieszoną“.
W roku 1709, kronikarz Rowe, w biografii Szekspira dodaje: „Królowa była tak ubawioną zachwycającą rolą Falstaffa, we dwóch częściach Henryka IV, że nakazała poecie ją przedłużyć, ukazując go zakochanym, i mówią, że z tego powodu komedya napisaną została“.
Wszyscy późniejsi komentatorowie Szekspira poszli za temi świadectwy, i odnoszą to do pierwotnego zarysu komedyi, z roku 1602. Johnson czyni uwagę, że niema rzeczy przykrzejszej nad pisanie wedle narzuconej, cudzej myśli. Malone naostatek tłómaczy, jakim sposobem tradycya przechodziła, mówiąc, że Davenant mógł o tem powiedzieć Drydenowi, Dryden Gildonowi, a ten Dennisowi. Jak się z tego potem o epokę napisania sztuki wywiązał spór i polemika, nie znajdujemy właściwem rozpisywać się szeroko.
Zdania co do daty były podzielone, każdy swojego namiętnie bronił. W studyach tych nad Szekspirem najmniejszy szczegół nabierał wagi i roznamiętniał komentatorów, ale miało to swą dobrą stronę, bo zmuszało do poszukiwania, do zgłębiania przedmiotu, na czem rzecz i pracujący zyskiwali.
Chalmers, między innymi, naznaczał napisanie komedyi na rok 1596. Tymczasem w r. 1598 piszący Meres, wielbiciel poety, w Palladis Tamia, wyliczając jego dzieła, nie wspomina o niej. Zapomnieć zaś sztuki, która zasłużyła na szczególne pochwały królowej, nie mógł.
Malone i Drake naznaczają rok 1601, Hugo na słusznych opierając się wskazówkach, odrzuca tę datę. W r. 1601, Elżbieta po buncie i ścięciu Essexa, nie była wcale w usposobieniu do zabawiania się wesołemi komedyami; świadczą o jej humorze współczesne pamiętniki.
Najprawdopodobniej wystawiać musiano Falstaffa zimą, w latach 1599—1600, gdy wedle listów Rowlanda Whyte, dwór królowej szalał, tańcował i bawił się bardzo hałaśliwie. Królowa sześćdziesiąt ośmioletnia, śmiała się, grała, śpiewała, kokietowała mężczyzn, udawała młodą i roztrzepaną. Przyjmowano na dworze właśnie posła arcyksięcia Alberta, flamandczyka Vereikena. (Luty).
Rowland Whyte pisze do Roberta Sydney’a pod dniem 8 marca 1600 roku: „Przez cały tydzień lordowie byli w Londynie, czas spędzając na fetach i widowiskach, bo Vereiken obiadował we środę z milordem podskarbim, który dlań wydał obiad królewski, we czwartek milord kanclerz uroczyście go przyjmował, dając dlań wielką ucztę, bardzo wykwintną. Tu po obiedzie, komedyanci jego grali przed Vereikenem „Sir’a John Oldcastle“ z wielką jego uciechą“[1].
Wiadomo powszechnie, że przy pierwszem wystąpieniu Falstaffa w Henryku V (pisze dr Richard James) „osoba, której była ta rola powierzoną, nosiła nazwisko John’a Oldcastle; ale familia jego, która tegoż imienia używała, słusznie się obraziwszy wydaniem go na widowisko publiczne, skłoniła poetę, że musiał użyć niezręcznego wybiegu i dał jej nazwisko Johna Falstoph’a (sic), męża nie mniejszej cnoty“. (List w oryginale znajdujący się w Bodleian Library, przywiedziony przez F. V. Hugo).
W oryginalnem wydaniu Henryka IV (część II, scena II) w druku widać, poprawione później, pierwotne nazwisko „Oldcastle“.
Wszelkie więc jest podobieństwo, że przed posłem flamandzkim grano, dla zabawienia go, nie inną komedyę, tylko tę, i zapewne nie w pierwotnej redakcyi, w której jest para wierszy przykrych dla Flamandów, ale w późniejszem obrobieniu.
Zdaje się, że w pierwszym zarysie Szekspir miał myśl umieszczenia tych amorów Falstaffa, przed śmiercią Henryka IV, gdyż w niej znajduje się wykrzyknik:
„I’ll lay my life the mad Prince of Wales is stealing his father’s deer“.
„Życiem gotów stawić, że ten szaleniec, książę Walii, tłucze tam ojcowskie daniele“.
Spostrzegł później poeta, że inne role, jak szacownej pani Kwikli (Quickly), sędziego Shallowa, nie dałyby się pogodzić z tą datą, i zmienił czas, w którym się rzecz dzieje, na — pokoronacyjny, za Henryka V.
Oznaczenie tej epoki w wydaniu poprawnem jest dosyć wyraźne, mnóstwo drobnych szczegółów to poświadcza. Sędzia Shallow, który w Henryku IV mówi, że przed pięćdziesięciu laty był studentem, tu ma już lat osiemdziesiąt. W drugiej części Henryka IV Quickly zowie się biedną wdową z Eastcheap, w Henryku V już jest żoną Pistola, a w komedyi właśnie Pistol, widząc ją wychodzącą od Falstaffa, woła:
„Rozpuśćmy żagle, pójdźmy za nią, wszystkie żagle na wiatr! Ognia! She is my prize, lub niech was wszystkich ocean pochłonie“.
Różnice między zarysem 1602 r. a późniejszem wykończeniem, szczególniej w stylu, są bardzo znaczne. W pierwszym, niezmiernie szybko po sobie, nie dając odetchnąć Falstaffowi, idą nieszczęśliwe próby, na które jest wystawiony. Między rzuceniem z kosza w błoto a kijmi, są tylko dwie króciuchne sceny. Zaledwie zabłocony Falstaff wrócił do swej gospody, pani Quickly i Strug nadbiegają, namawiając go na drugą próbę; poczem następuje rozmowa dwóch rywalów Fentona i Slendera z panną Anną Page i Falstaff spieszy na kije. W drugiej redakcyi rozkład już inny, porządek scen zmieniony, i trzy długie sceny dzielą od siebie dwie katastrofy.
Ostatnia przygoda w parku windsorskim, w pierwszym zarysie od bastonady dzieli się czterema scenami; w poprawnej komedyi jest ich siedm.
Dodano trzy nowe sceny, przygotowujące rozwiązanie: odwiedzin Struga i dwie z osobami, dążącemi na miejsce w parku wyznaczone. Ostatnia scena znacznie poprawiona. W pierwszej redakcyi, mniemane duchy, około dębu Herne śpiewają żartobliwe piosnki o dziewczętach, co poszły spać nie pomywszy misek, i prawnikach „z lisim wzrokiem“; w poprawnym znajduje się natchniona patryotyzmem pieśń o zamku windsorskim.
Nieskończona ilość drobnych rysów, dodatków pełnych humoru, odznacza wykończoną komedyę. W pierwszem wydaniu brak zupełnie wspomnienia o orderze Podwiązki, które później dołożono, w roku zapewne 1603, gdy protektor i przyjaciel Szekspira Southampton, po wstąpieniu na tron Jakóba, z więzienia został uwolniony i przyjęty do orderu.
Cały ten windsorski światek, jest, bez wątpienia, pochwycony żywcem z natury, są to postacie, które mutatis mutandis żyły, znane były i przypominały oryginały chodzące za życia Szekspira. Cała ludność małego miasteczka w głównych swych przedstawicielach się tu mieści; pochwycona z niezrównaną prawdą, humorem, temi rysy, co wiecznie pozostają prawdziwe i nigdy nie starzeją. Ileż to razy później dramatyczni pisarze, na nowo typy podobne podnosząc, odtwarzali je, nie mogąc dojść do tej łatwej doskonałości, z jaką geniusz od niechcenia na papier i deski je rzucił.
Falstaff — mówiliśmy już o nim — takiego Falstaffa w XVII w. nietylko w Anglii znajdziemy, pokażą go nam niejedne pamiętniki we Włoszech i we Francyi, Schweinichen i Pasek na Śląsku i w Polsce, natrafimy nań w Niemczech, wszędzie, gdzie wojny najemnikami prowadzone takich awanturników tworzyły. W XVI i XVII w., nawet do połowy XVIII pełno takich Falstaffów po pułkach cudzoziemskiego autoramentu, w Prusach jeszcze pod kijmi Fryderyka I i II.
Ale Falstaff Szekspira, zgniły i zepsuty do szczętu, w niwecz zjedzony trądem rozpusty, ma w sobie ślad pewien jakiegoś lepszego pochodzenia i materyału, który w nim się tak wykoszlawił — jest bystry, dowcipny, zręczny w mowie, gębę ma wyparzoną, — pociąga właśnie tem, że jego zgniliznę przystraja taki dowcip cyniczny. Obok niego Pistol, Nym, cała ta hałastra, to już gmin i motłoch brudny. Możeż co trafniej, doskonalej być narysowanego nad tę gosposię Quickly, że swą prostodusznością, głupotą, paplaniną bezmyślną i zepsuciem prawie bezwinnem, którą wyrobiło na słabej istocie życie i otoczenie.
Jako typy komiczne, Sędzia, w którym czuć, że nań wzór był brany z owego kawalera Tom. Lucy’ego, do którego Szekspir miał ząb z lat młodych (herb jego dał poeta Sędziemu), nieoszacowany dudek Slender, ksiądz, doktor, są to żywiuteńcy ludzie. Doktor zresztą jest wiadomą figurą historyczną, znaną w owych czasach. Mieszkał on w Windsorze. Jack of Dover mówi o nim w swych anegdotach, (zowiąc go: Doctor of phisicke); trupa admirała grywała sztukę „The French Doctor.“
Równie naturalnie przedstawiają się dwie kobieciny wesołe, nielękające się tłustych żartów, swobodne w mowie, ale zacne i poczciwe małomiejskie kumoszki, doskonałe typy mieszczanek, które jeszcze dziś po świecie chodzą.
Poszukiwanie źródeł, jakiemi się mógł Szekspir posługiwać do Falstaffa, niewiele ich odkryć pozwoliły — obcego tu mało weszło.
Historya Falstaffa ze Strugiem, przed którym się on spowiada z tego, co zamierza względem jego żony, zapożyczoną jest z niewyczerpanego skarbca włoskich noweli. Prototypem takiego męża i kochanka są: Doktór i Student boloński w Fiorentino „Il Pecorone“ (Giovanni, Novella 2). Przerobiona taż sama historyjka w wydanych w Wenecyi, r. 1569 „Le tredcci Piacevoli notti del S. Giov. Straparola.“ W r. 1590 Tarleton przerobił tę powieść po angielsku w swych „Nowellach czyścowych.“
Szekspir czerpał zapewne z Tarleton’a. Sytuacyę tę Moliére w „Szkole Kobiet“ w inny sposób zużytkował.
Niemieccy badacze wskazują współczesne przerobienie włoskiej noweli, w XVI w., u siebie, w Michała Lindener’a „Rastbüchlein“. Z tego lub pierwotnego źródła włoskiego, książę Henryk Juliusz brunszwicki zrobił swą „Tragedyę Wiarołomnej“' (Tragedia von einer Ehebrecherin). Kurz i Bodenstedt, opierając się na Cohn’a „Shakespeare in Germany“ radziby dowiedli, że tragedya księcia brunszwickiego była Szekspirowi znaną, i że poeta angielski niektóre jej rysy mógł zużytkować. Wskazywanie drobnostkowe zbliżonych do siebie miejsc w obu nie trafia nam do przekonania. Ograniczamy się zapisaniem tego faktu. Kurz wzmiankuje, że ks. brunszwicki pierwszy na scenie posługiwał się różnemi dyalektami, i że Szekspir też współcześnie zaczął używać różnych języków i mowy popsutej. Nie zdaje się, by to mogło naśladowania dowodzić.





OSOBY:

Sir John Falstaff.
Fenton.
Płytek (Shallow), sędzia pokoju.
Chudziak (Slender), kuzyn Płytka.

Ford,  mieszczanie windsorscy.
Page,

Wilhelm Page, mały syn p. Page.
Sir Hugo Evans, walijski pleban.
Doktor Kajusz, lekarz francuski.
Gospodarz oberży pod Podwiązką.

Bardolf,  towarzysze Falstaffa.
Pistol,
Nym,

Robin, paź Falstaffa.
Głuptas (Simple), sługa Chudziaka.
Rugby, sługa Kajusza.
Pani Ford.
Pani Page.
Panna Anna Page, jej córka.
Pani Żwawińska (Quickly), gospodyni Kajusza.
Słudzy panów Page, Ford i t. d.

Scena w Windsor i okolicach.


FIGLE KOBIET.
(WESOŁE WINDSORSKIE KOBIETY).

AKT PIERWSZY.
SCENA I.
Windsor. — Przed domem pana Page, od strony ogrodu.
(Wchodzą: sędzia Płytek, Chudziak i Hugo Evans).

Płytek.  Dostojny księże Hugonie, skończ przekładania, sprawa pójdzie pod sąd Izby gwiaździstej, a sir Robert Płytek, koniuszy, nie zlęknie się dwudziestu takich Falstaffów.
Chudziak.  W hrabstwie Gloucester sędzia pokoju i Coram.
Płytek.  Tak jest, kuzynie Chudziaku, i Custalorum.
Chudziak.  A do tego Ratolorum i rodowity szlachcic, mości plebanie, który się pisze armigero na wszystkich aktach, upoważnieniach, kwitach i obligach; armigero.
Płytek.  Tak się piszę i tak zawsze się pisałem od lat trzechset.
Chudziak.  I tak się pisali wszyscy jego sukcesorowie, którzy go poprzedzili, i tak się pisać będą mieli prawo wszyscy przodkowie, co się po nim urodzą. Wszyscy mogą się pieczętować dwunastu białemi szczypami.
Płytek.  Herb to stary.
Evans.  Twanaście szczyp przystoi staremu herpowi. Szczypa, stary to ludzki przyjaciel, a znaczy ogień i ciepło.
Płytek.  Szczyp jest to biała ryba, a, żeby herb był stary, musi być ryba solona.
Chudziak.  Czy mam prawo herb mój ćwiartkować, kuzynie?
Płytek.  Będziesz miał prawo, zawierając stadło.
Evans.  To prawda, że musi ćwiartkować. kto chce mieć stadło[2].
Płytek.  Bynajmniej.
Evans.  Musi ćwiartkować, powtarzam, po jeśli weźmie jedno stadło, zostanie tylko resztka, tak mi się przynajmniej zdaje, piorąc rzeczy na mój płytki rozum. Ale dajmy temu pokój. Jeśli ci sir John Falstaff upliżył, ja, jako duchowna osopa, z radością ofiaruję wam moje pośrednictwo, aby załagodzić sprawę i skończyć interes przez kompromis.
Płytek.  Izba rozsądzi; to był gwałt oczywisty.
Evans.  Nie przystoi, żepy Izpa gwałtów słuchała; niema pojaźni pożej w gwałtach, a trzepa wam wiedzieć, że Izba wolałaby coś usłyszeć o pojaźni pożej, a nie o gwałtach; niech wam to służy za przestrogę.
Płytek.  Ha, na moją głowę, gdybym odmłodniał, szabla skończyłaby wszystko!
Evans.  Lepiej, żepy tę szaplę zastąpili przyjaciele i położyli koniec wszystkiemu. Ale wylągł się nowy projekt w mojej głowie, który przyta się może na co. Jest tu niejaka panna Anna Page, córka pana Jerzego Page, a piękny to kwiatek panieństwa, na uczciwość.
Chudziak.  Panna Anna Page, co ma ciemne włosy, a cedzi słówka, jak wielka pani?
Evans.  Ona właśnie; to mi kopieta, jakiejpyś chciał za żonę. A siedemset funtów monety i złota zapisał jej na śmiertelnem łożu dziadek (taj mu Panie ratosne zmartwychwstanie!), do których ma prawo, byle się toczekała lat siedemnastu. Zdaniem mojem pyłopy lepiej skończyć wszystkie swary, a pomyśleć o małżeństwie pana Aprahama z panną Anną Page.
Płytek.  Więc dziadek zostawił jej siedemset funtów?
Evans.  A ojciec zeprał dla niej więcej jeszcze grosiwa.
Płytek.  Znam ja tę młodą panienkę; nie zbywa jej na dobrych przymiotach.
Evans.  Sietemset funtów i speranta, tobre to przymioty.
Płytek.  Więc idźmy do uczciwego pana Page. Czy zastaniemy tam Falstaffa?
Evans.  Mamże ci powiedzieć kłamstwo? Gartzę kłamcą, jak gartzę fałszywym człowiekiem, jak gartzę człowiekiem, który nie mówi prawty; zastaniesz tam kawalera sir Johna. Ale proszę cię, słuchaj raty życzliwych ci ludzi. Zastukam we trzwi pana Page (stuka). Hola Pokój temu tomowi. (Wchodzi Page).
Page.  Kto tam?
Evans.  Płogosławieństwo poże i twój przyjaciel, i pan sętzia Płytek, i młoty pan Chutziak, który kto wie, może ci inną zaśpiewa piosneczkę, jeśli rzeczy po twojej pójtą myśli.
Page.  Cieszę się, mości panowie, że was widzę przy dobrem zdrowiu; a wam, panie Płytku, dziękuję za zwierzynę.
Płytek.  Panie Page, rad cię widzę. Niech wam to będzie na zdrowie. Pragnąłbym, żeby lepsza była zwierzyna, bo źle była zabita. A jakże zdrowie dobrej pani Page? Kocham was zawsze z całego serca, na uczciwość, z całego serca.
Page.  Dziękuję wam, panie sędzio.
Płytek.  To mnie raczej dziękować należy; więc krótko a węzłowato, najpiękniej dziękuję.
Page.  Cieszę się, że cię widzę, dobry panie Chudziaku.
Chudziak.  A jak się ma twój płowy chart, panie Page? Słyszałem, że na wyścigach w Cotsall mydło woził.
Page.  Rzecz nie była rozstrzygnięta.
Chudziak.  Nie chcesz się tylko przyznać, nie chcesz się przyznać!
Płytek.  Bardzo wierzę. To wasza wina, wasza wina, bo to pies doskonały.
Page.  Powiedz raczej, że to kundel.
Płytek.  A ja utrzymuję, że to pies doskonały, że to pies piękny. Czy można powiedzieć więcej jak, że doskonały i piękny? Czy sir John Falstaff jest w waszym domu?
Page.  Jest w naszym domu, a pragnąłbym waszym być pośrednikiem.
Evans.  Oto mi słowa, jakie chrześcijaninowi przystoją.
Płytek.  Pokrzywdził mnie, panie Page.
Page.  Sam się po części do winy przyznaje.
Płytek.  Przyznać się nie znaczy naprawić, czy nieprawda, panie Page? Pokrzywdził mnie, na uczciwość, pokrzywdził mnie; Robert Płytek, armígero, powiada, że był pokrzywdzony.
Page.  Właśnie sir John nadchodzi.

(Wchodzą: Falstaff, Bardolf, Nym i Pistol).

Falstaff.  Więc to rzecz zdecydowana, mości Płytku, że zanosisz na mnie skargę przed króla jegomości?
Płytek.  Panie kawalerze, zbiłeś moich ludzi, wystrzelałeś moją zwierzynę, wyłamałeś mój zwierzyniec.
Falstaff.  Ale nie wycałowałem córki twojego gajowego.
Płytek.  Wolne żarty. Odpowiesz za to, kawalerze.
Falstaff.  Odpowiem natychmiast i bez ogródki: wszystko to prawda. Spodziewam się, że jasna odpowiedź.
Płytek.  Rozpozna to Izba.
Falstaff.  Zrobiłbyś lepiej, panie Płytku, gdybyś siedział cicho w własnej izbie, bo tylko na śmiech się wystawisz.
Evans.  Pauca verba, sir Johnie, topre słowa!
Falstaff.  Ja mu dałem coś lepszego jak dobre słowa, bo dobry uczynek. Mości Chudziaku, rozpłatałem ci czaszkę, co masz jeszcze do mnie?
Chudziak.  Bądź spokojny, mości panie, mam w tej czaszce dosyć rzeczy przeciw tobie, mam też i przeciw twoim trzem urwiszom rzezimieszkom, których nazwiska Bardolf, Nym i Pistol. Wciągnęli mnie do szynkowni, upoili, a potem do grosza okradli.
Bardolf.  A ty banburski serze!
Chudziak.  Mniejsza o to.
Pistol.  Co śmiesz utrzymywać, Mefostofilu?
Chudziak.  Mniejsza, mniejsza o to.
Nym.  Porąbać go! pauca, pauca! porąbać, to moja reguła.
Chudziak.  Gdzie Głuptas, mój sługa? Czy nie wiesz, kuzynie?
Evans.  Cicho, panowie! partzo proszę. Czas już porozumieć się. Trzech jest, jak rozumiem, polupownych sętziów w tej sprawie; to jest pan Page, vitelicet pan Page; powtóre ja, vitelicet ja; a trzecim sętzią, ostatecznie i nakoniec, jest pan gospotarz operży pod Potwiązką.
Page.  My trzej mamy ich wysłuchać i sprawę zakończyć.
Evans.  Pardzo toprze; wciągnę treść całej sprawy do mojego pugilaresu, a roztrząśniemy ją potem z największą jak pędzie można tyskrecyą.
Falstaff.  Pistol!
Pistol.  Słucha uszyma.
Evans.  Do kroćset peczek! co to za wysłowienie: słucha uszyma, co za afektacya!
Falstaff.  Pistol, czy zwędziłeś sakiewkę pana Chudziaka?
Chudziak.  Na te rękawiczki, zwędził; a jeśli kłamię, bodaj moja noga nie postała więcej w mojej wielkiej sali! Zwędził mi trzy złote groszy trzy w samych dziesiątakach i dwa edwardowskie talary, które płaciłem pięć złotych groszy dziesięć sztuka u Jeda Millera, na te rękawiczki!
Falstaff.  Pistol, czy to prawda? czy to bezwarunkowa prawda?
Evans.  Tylko warunkowa tam prawta, gdzie idzie o zwarowanie.

Pistol.  

Milcz, ty góralu! — By mu kłamstwa dowieść,
Płaską tę klingę wyzywam na rękę,
Bo jak pies szczeka; w oczy mu powiadam:
Bezczelnie kłamiesz, na muł i na pianę!

Chudziak.  Jeśli nie on, to ten mnie okradł, na moje rękawiczki!
Nym.  Uważaj co mówisz, mości panie, a wiwat dobry humor! Nie przepuszczam takich przypuszczali! to moja odpowiedź.
Chudziak.  Więc na mój kapelusz, ten jegomość z czerwoną gębą ma moją sakiewkę; bo choć nie mogę sobie przypomnieć co robiłem, gdyście mnie spoili, nie jestem jeszcze jednak zupełnym osłem.
Falstaff.  Co mówisz na to, Janie Szkarłacie?
Bardolf.  Mówię, że ten jegomość sam zapił swoje pięć zamysłów.
Evans.  Chcesz powietzieć: swoje pięć zmysłów; o zgroza, co za nieuctwo!
Bardolf.  A gdy raz sobie w czub nalał, plótł jakby się wyrwał od czubków i bredził jakby w delirium.
Chudziak.  He, teraz sobie przypominam, że i wtedy także mówił po łacinie. Ale mniejsza o to; odtąd, póki życia, nie upiję się, chyba w towarzystwie uczciwych, grzecznych i bogobojnych ludzi; nauczył mnie rozumu wasz figiel. Jeśli sobie zaleję kiedy głowę, to zaleję z ludźmi, u których jest jeszcze bojaźń boża, a nie z pijanem hultajstwem.
Evans.  To mi się nazywa uczciwe postanowienie, sątź mnie, Poże.
Falstaff.  Słyszycie panowie, że przeczą wszystkiemu, słyszycie.

(Wchodzi: panna Anna Page, z winem, za nią pani Ford i pani Page).

Page.  Nie, córko, wróć z winem do domu, tam wychylimy szklenicę (wychodzi Anna Page).
Chudziak.  O nieba! to panna Anna Page.
Page.  Jakże zdrowie, pani Ford?
Falstaff.  Pani Page, na honor, przychodzisz w porę. Z przeproszeniem (całuje ją).
Page.  Żono, pozdrów tych panów. Proszę z sobą; mamy dziś na obiad pasztet ze zwierzyny, prosto z pieca. Proszę z sobą, panowie, a mam nadzieję, że utopimy wszystkie urazy.

(Wychodzą wszyscy prócz Chudziaka, Płytka i Evansa).

Chudziak.  Wolałbym teraz mieć pod ręką mój Zbiór Pieśni i Sonetów niż czterdzieści złotych w kieszeni. (Wchodzi Głuptas). Gdzież to bywałeś, Głuptasie? Jakto, więc mam sobie sam służyć? hę? Czy masz przy sobie Wybór Zagadek? hę?
Głuptas.  Wybór Zagadek? Alboż go pan nie pożyczyłeś Halce Pierożek, w ostatni dzień Wszystkich Świętych, na tydzień przed Świętym Michałem?
Płytek.  Śmiało, kuzynie! śmiało, kuzynie! Czekamy na ciebie. Jeszcze słowo, kuzynie. Uważaj, kuzynie, jest już, że tak powiem, deklaracya, pewien rodzaj deklaracyi, zrobiony z daleka jeszcze przez dostojnego księdza Hugona. Czy mnie rozumiesz?
Chudziak.  Doskonale, Bądź spokojny, kuzynie; zobaczysz, że się poprowadzę roztropnie. Jeśli już na to mi przyszło, zrobię, co nakazuje roztropność.
Płytek.  Aleć zrozum mnie nakoniec.
Chudziak.  Rozumiem cię bardzo dobrze, kuzynie.
Evans.  Słuchaj jego raty, panie Chutziaku. Tam ci opis całej sprawy, jeśli masz po temu serce.
Chudziak.  Zrobię wszystko, co radzi kuzyn Płytek. Przebacz, proszę, dostojny plebanie; to sędzia pokoju w swoim obwodzie, choć ze mnie prosty tylko człowiek.
Evans.  Ale tu nie o to rzecz itzie: tu itzie o małżeństwo.
Płytek.  Tu cały sęk, miły kuzynie! Evans. Tak jest, tu sęk, tu itzie o Pannę Annę Page.
Chudziak.  Jeśli o to idzie, wezmę ją za żonę, byle rozsądne były warunki.
Evans.  Ale czy masz to niej jakie czułe afekta? Niech się towiemy z twoich ust lup twoich warg, po, jak niektórzy filozofowie utrzymują, wargi stanowią część ust, więc powietz topitnie, czy czujesz jaki pociąg do tziewczyny?
Płytek.  Kuzynie Abrahamie Chudziaku, czy możesz ją kochać?
Chudziak.  Spodziewam się, panie, że zrobię, co przystoi człowiekowi, chętnemu iść za radą rozumu.
Evans.  Przez Poga i Wszystkich Świętych, tłómacz się jasno; czy masz ku niej jaką przychylność?
Płytek.  Tak jest, musisz powiedzieć nam wyraźnie, czy chcesz wziąć ją za żonę z dobrym posagiem?
Chudziak.  Gotów jestem do większej ofiary na twoje żądanie, kuzynie, do daleko większej.
Płytek.  Aleć zechciej mnie zrozumieć, zechciej zrozumieć, kochany kuzynie! Wszystko, co teraz robię, robię dla twojego szczęścia. Czy możesz ją kochać tę dziewczynę?
Chudziak.  Wezmę ją za żonę na twoje żądanie, a jeśli niema wielkiej miłości w początku, niebo może ją odmnożyć przy lepszej znajomości, gdy raz pobrani będziemy mieli więcej okazyi do poznania się. Spodziewam się, że z poufałością rozwinie się sentyment. Ale skoro ty mówisz: weź ją, wezmę ją; to moja niezmienna, wolna rewolucya.
Evans.  Pardzo tyskretna otpowietź. Jest tylko mała omyłka w wyrazie rewolucya; właściwy wyraz, wetle naszego rozumienia, jest rezolucya; ale intencya pyła topra.
Płytek.  I ja myślę, że intencya mojego kuzyna była dobra.
Chudziak.  Zaręczam, a niech mnie powieszą, jeśli kłamię, na uczciwość. (Wchodzi Anna Page).
Płytek.  Ale jak widzę, zbliża się panna Anna. — Chciałbym odmłodnieć dla twojej miłości, panno Anno!
Anna.  Obiad na stole; ojciec mój czeka na wasze zacne towarzystwo.
Płytek.  Śpieszę do niego, śpieszę, piękna panno Anno!
Evans.  Tam to kata! Niechciałpym chypić penetykcyi.

(Wychodzą Płytek i Hugo Evans).

Anna.  Czy raczysz wejść i ty także, szanowny panie?
Chudziak.  Nie, pani, dziękuję, na honor, z całego serca. Bardzo mi tu dobrze.
Anna.  Obiad czeka na was oddawna gotowy.
Chudziak.  Nie jestem głodny, dziękuję, na honor. Ruszaj, pachołku, a choć jesteś moim sługą, idź służyć mojemu kuzynowi Płytkowi. (Wychodzi Głuptas). Nawet sędzia pokoju może czasem potrzebować usługi pachołków swojego przyjaciela. Jak na teraz, mam trzech ludzi i jednego chłopaka, póki nie umrze moja matka. Ale mniejsza o to, żyję tymczasem jak biedny urodzony szlachcic.
Anna.  Nie mogę wrócić bez ciebie, szanowny panie, bo nie siądą do stołu, póki nie przyjdziesz.
Chudziak.  Na uczciwość, nic do ust nie wezmę; ale dziękuję ci, panienko, jakbym doskonale obiadował.
Anna.  Ale bardzo proszę, panie, wejdź do domu.
Chudziak.  Wolę tu się przechadzać. Dziękuję. Otarłem sobie goleń, dni temu kilka, bijąc się na szablę i sztylet z fechmistrzem. Szło za trzy trafienia o półmisek gotowanych śliwek, i na honor, od tego czasu nie mogę znieść zapachu gorącej potrawy. Ale czemu wasze psy tak szczekają? Czy są w mieście niedźwiedzie?
Anna.  Zdaje mi się, że są; słyszałam przynajmniej, jak o nich mówiono.
Chudziak.  Zapamiętale lubię hece, choć niema na nich gorętszego ode mnie człowieka w całej Anglii; o lada nic gotów jestem szukać kłótni. Czy nieprawda, panno Anno, że strach cię bierze na widok puszczonego niedźwiedzia?
Anna.  Prawda.
Chudziak.  A dla mnie jest to jadło i napitek. Dwadzieścia razy widziałem puszczonego Sackersona, chwyciłem go za łańcuch, ale możesz mi wierzyć, że kobiety wrzeszczały wniebogłosy na ten widok. Ciężkoby mi było przestrach ich opisać, bo kobiety, trzeba wyznać, nie mogą znieść widoku niedźwiedzia; brzydka to i dzika bestya. (Wchodzi Page).
Page.  Przybywaj, panie Chudziaku, przybywaj! Na ciebie tylko czekamy.
Chudziak.  Nic do ust nie wezmę; dziękuję.
Page.  Terefere! Niema tu wyboru, musisz iść z nami.
Chudziak.  Więc proszę, pokaż mi drogę.
Page.  Idźmy!
Chudziak.  Panno Anno! tobie się należy pierwszeństwo.
Anna.  O nie, nie, panie, bądź naszym przewodnikiem.
Chudziak.  Na uczciwość, nie wejdę pierwszy, na uczciwość, nie, nie wejdę. Nie chcę ci robić tej krzywdy, panno Anno!
Anna.  Ale, proszę.
Chudziak.  Wolę być niegrzecznym, niż nudnym. Sama się krzywdzisz, panno Anno! i na tem koniec, tak. (Wychodzą).


SCENA II.
Przed domem pana Page.
(Wchodzą: sir Hugo Evans, Głuptas).

Evans.  Ruszaj, a pytaj o trogę to tomu toktora Kajusza. Mieszka tam niejaka pani Żwawińska, która jest nipy jego mamką, alpo jego niańką, alpo jego kucharką, alpo jego praczką, alpo jego szwaczką.
Głuptas.  Dobrze, panie.
Evans.  Słuchaj tylko, a powiem ci coś lepszego. Ottaj jej ten list, po to jest kopieta serteczna przyjaciółka panny Anny, a list ten ją prosi, żepy poparła intencye twojego pana do panny Anny Page. Więc proszę, śpiesz się, a ja tymczasem idę skończyć mój opiat, po przyjtą jeszcze pórsztówki i ser. (Wychodzą).


SCENA III.
Izba w oberży pod Podwiązką.
(Wchodzą: Falstaff, Gospodarz, Bardolf, Nym, Pistol i Robin).

Falstaff.  Panie gospodarzu Podwiązki!
Gospod.  Co mówi dzielny mój zuchter? Wytłómacz się uczenie a mądrze.
Falstaff.  Naprawdę, panie gospodarzu! muszę odprawić część moich ludzi.
Gospod.  Odgoń, junaku, Herkulesie, degraduj! Niech idą w świat, der, der!
Falstaff.  Siedzę tu gospodą za dziesięć funtów na tydzień.
Gospod.  Drugi z ciebie cesarz, Cezar, Kajzer i Fizar. Biorę na mój rachunek Bardolfa; będzie mi beczki odszpontowywał i ściągał butelki. Czy zgoda junaku, Herkulesie?
Falstaff.  Zrób tak, dobry panie gospodarzu!
Gospod.  Powiedziałem; niech idzie za mną. Zobaczę, czy będziesz w stanie zarobić na kawałek chleba, szumując. Słowny ze mnie człowiek. Idź za mną. (Wychodzi).
Falstaff.  Idź za nim, Bardolfie. Piwniczy! dobre to rzemiosło. Ze starego płaszcza można wykroić nową kurtkę, a z wywiędłego sługi świeżego piwniczego. Idź za nim i bądź zdrów! Bardolf. Jest to rzemiosło, za którem oddawna wzdychałem. Urosnę! (Wychodzi).
Pistol.  Plugawe cygańskie plemię! i ty chcesz czopem obracać?
Nym.  Po pijanemu był poczęty; czy koncept niedobry? Niema w jego duszy nic heroicznego, i na tem koniec.
Falstaff.  Rad jestem, żem się nakoniec żagwi tej pozbył. Kradzieże jego zbyt były jawne; jego wędzenie było jak śpiewak niećwiczony — nie trzymało miary.
Nym.  To mi talent — kraść w krótkich pauzach.
Pistol.  Mądrzy ludzie nazywają to subtylizowaniem. Kraść! fe, figa za takie wyrażenie!
Falstaff.  Nie chcę dłużej taić wam prawdy, panowie; już prawie świecę piętami.
Pistol.  Przygotuj się więc na odmrożenie.
Falstaff.  Niema lekarstwa; czas zacząć tumanić, muszę kierować się przemysłem.
Pistol.  Młode kurczęta muszą mieć strawę.
Falstaff.  Czy zna który z was Forda, tutejszego mieszczanina?
Pistol.  Znam tego jegomościa, pięknej to człowiek substancyi.
Falstaff.  Uczciwe moje chłopaki, powiem wam teraz, co u mnie za pasem —
Pistol.  Dwa sążnie obwodu i coś w przysypku.
Falstaff.  Schowaj żarty na później, Pistolecie! Prawda, że mam w pasie coś około dwóch sążni; lecz nie o pasie teraz myślę, ale o zapasie. Krótko węzłowato, zamierzam stroić koperczaki do żony Forda. Czuję nosem zwierzynę. Jej słowa, jej uśmiechy, jej zalotne spojrzenia, wszystko daje mi zachętę. Mogę jasno tłómaczyć całe znaczenie poufałego jej stylu, a najsurowsze słowo jej postępowania znaczy dobrą angielszczyzną: jestem sir Johna Falstaffa.
Pistol.  Studerował, widzę, jej chęci i przetłómaczył je z języka uczciwości na angielski.
Nym.  Głęboko zarzucił kotwicę. Jak wam się zdaje ten humor?
Falstaff.  Otóż, jak powiadają ludzie, rozrządza ona po swojej woli workiem swojego męża, a w tym worku siedzą pułki aniołów.
Pistol.  Przywołaj więc na pomoc równą liczbę dyabłów i ruszaj do szturmu, to moja rada.
Nym.  Humor rośnie; doskonale; shumoruj mi tych aniołów.
Falstaff.  Napisałem tu sobie list do niej, a ten list drugi do żony pana Page, która także strzelała do mnie oczyma, chwila temu, i doświadczonym wzrokiem badała moje doskonałości. Promień jej źrenicy to ślizgał się po moich nogach, to krążył po moim majestatycznym brzuchu.
Pistol.  To więc słońce świeciło na kupie gnoju.
Nym.  Dziękuję ci za ten humor.
Falstaff.  O, błąkała się po mojej osobie tak łakomem spojrzeniem, że chętka jej oka zdawała mi się dopiekać, jak szkło palące. Oto jest drugi list, do niej wystosowany. I ona też nosi sakiewkę; to druga Gujana — samo złoto i dostatek. Będę obu zwodnikiem, a one obie będą mi płatnikiem, mojemi Wschodniemi i Zachodniemi Indyami, będę z obydwiema handlował. Idź więc i ponieś ten list do pani Page, a ty ponieś ten do pani Ford. Odrosną nam pióra, chłopaki, odrosną nam pióra!
Pistol.  Z szablą przy boku mam twym być Pandarem? Nigdy! niech wprzódy dyabli wszystko wezmą!
Nym.  Nie chcę być winnym podłego humoru; trzymaj sobie twój list humorystyczny, bo ja chcę żyć, jak szlachcicowi przystoi.

Falstaff  (do Robina). Więc ty, pachołku, nieś list ten co żywo,
Bądź łódką moją do złotych wybrzeży. —
Precz stąd, kapcany! precz! jak grad się stopcie!
Więc nogi za pas, szukajcie kwatery!
Choć ciężkie czasy, Falstaff nie utonie,
I jeszcze z paziem swym na wierzch wypłynie.

(Wychodzą: Falstaff i Robin).

Pistol.  Niech sępy twemi karmią się flakami!
Jeszcze mi moje pozostały kostki,
Jeszcze oskubię biednych i bogatych.
Wprzód ty, frygijski Turku umrzesz z głodu,
Nim mej kieszeni na tynfach zabraknie.
Nym.  Mam ja tu planik, który zemstą pachnie.

Pistol.  Chcesz się zemścić?
Nym.  Na niebo i gwiazdy!
Pistol.  Sprytem, czy stalą?

Nym.  Obydwoma humorami; uwiadomię Forda o humorze tej miłości.

Pistol.  A ja drugiemu wydam tajemnicę,
Powiem, jak Falstaff, to fałszywe błoto,
Chce jego białą uwieść gołębicę,
Splamić mu łoże i wykraść mu złoto.

Nym.  Mój humor nie ostygnie. Podbudzę Forda, żeby się wziął do trucizny; nabawię go żółtaczki, bo gniew mój niebezpieczny: to mój prawdziwy humor.
Pistol.  Czysty z ciebie Mars malkontentów: rachuj na moją pomoc, marsz! (Wychodzą).


SCENA IV.
Pokój w domu doktora Kajusza.
(Wchodzą: pani Żwawińska, Głuptas i Rugby).

Żwaw.  Słuchaj, Janku Rugby, proszę cię, idź, wyjrzyj oknem i zobacz, czy nie ujrzysz wracającego mego pana, pana doktora Kajusza, bo na uczciwość, gdyby wrócił, a znalazł kogo w domu, narobiłby harmideru i na straszną wystawił próbę bożą cierpliwość i królewską angielszczyznę.
Rugby.  Stanę na czatach (wychodzi).
Żwaw.  Idź więc, Janku, a za to dziś wieczór napijemy się krupniku, kiedy ogień ziemnego węgla zacznie gasnąć. Uczciwy to i pełny dobrych chęci pachołek, sługa, jakiego życzę każdemu domowi, a do tego, możesz mi wierzyć, nie plotka i nie hałaburda. To najgorsza jego wada, że za długo odmawia modlitwy; to jego słaba strona; ale cóż robić, każdy ma swoje wady; dajmy temu pokój. Więc, jak powiadasz, imię twoje Piotr Głuptas?
Głuptas.  W braku lepszego.
Żwaw.  A pan Chudziak twoim jest panem?
Głuptas.  Wyznaję.
Żwaw.  Czy nie nosi on wielkiej, okrągłej brody, jak rękawicznika nożyce?
Głuptas.  Nie, na uczciwość; on ma malutką twarzyczkę, z małą żółtą bródką, bródką kainowego koloru.
Żwaw.  Łagodnego charakteru człowiek, czy nieprawda?
Głuptas.  O co.to, to prawda. Ale mimo tego ma on pięść tak twardą, jak ktokolwiek, coby mu śmiał spojrzeć w oczy; bił się niedawno z gajowym.
Żwaw.  Co powiadasz? O, przypominam sobie teraz doskonale. Czy nie trzyma głowy do góry, że tak powiem, a chodząc, czy się nie puszy?
Głuptas.  I bardzo.
Żwaw.  Niechże niebo gorszej nie spuści fortuny na pannę Annę! Powiedz księdzu plebanowi, że zrobię, co będzie można dla twojego pana. Anusia, dobra to dziewczyna i pragnę — (wchodzi Rugby).
Rugby.  Umykaj! pan mój idzie.
Żwaw.  Toż da się nam wszystkim we znaki! Dalej! co żywo, młodzieniaszku, schowaj się do tej komory. (Zamyka Głuptasa w komorze). Nie długo tu zabawi. — Hej tam, Janku Rugby! Janku! czy słyszysz? Ruszaj, Janku, wywiedz się o twoim panu; boję się, żeby mu się co nie przytrafiło, że dotąd nie wrócił jeszcze do domu (śpiewa). Tra, la, la! (Wchodzi doktor Kajusz).
Kajusz.  Co to szpiewalem za trele? Ja nie lubial takie rozpusty. Proszę, poszukaj w moja komora un boitier vert, pudełko, zielony pudełko. Czy rozumial, co ja mówil? zielony pudełko.
Żwaw.  Rozumiem bardzo dobrze; zaraz je przyniosę (na str.). Dzięki Bogu, że sam szukać go nie poszedł, bo gdyby tam znalazł młodego pachołka, wściekłby się od złości (wychodzi).
Kajusz.  Fe, fe, fe, fe! ma foi, il fait fort chaud. Je m’en vais à la cour, la grande affaire.
Żwaw.  (wraca z pudełkiem). Czy to, panie?
Kajusz.  Oui, mette le au mon kieszonka; depcche, żwawo! a gdzie ten hultaj Rugby?
Żwaw.  Hej, Janku Rugby! Janku!
Rugby.  Jestem, panie.
Kajusz.  Ty, Janek Rugby, lub Gawel Rugby, ruszaj, weź twego miecza i maszerował za mój pięta na zamek.
Rugby.  Szabla moja czeka gotowa w sieni.
Kajusz.  Na honor, za długo bawię. Tam do kata! Qu’ ai-je oublié? Są tam pewne ziółka w mój komora, którychbym nie chciał zapomniał za cały globus ziemski.
Żwaw.  O, Boże! Znajdzie tam młodego pachołka i wścieknie się.
Kajusz.  O, diable, diable! co tam siedzi w mój komora? Rozbój! larron! (Wyciąga z komory Głuptasa). Rugby, mój szpada!
Żwaw.  Uspokój się, dobry panie.
Kajusz.  Na co mam uspokój się?
Żwaw.  To młody, uczciwy pachołek.
Kajusz.  Co mial do roboty uczciwy pacholek w mój komora? Uczciwy pacholek nie włazilbym w mój komora.
Żwaw.  Proszę cię, panie, nie bądź tak flegmatyczny; powiem ci szczerą prawdę; pachołek ten przyszedł do mnie w posły od księdza plebana Hugona.
Kajusz.  Bon.
Głuptas.  To prawda, panie, z prośbą —
Żwaw.  Cicho! proszę cię, cicho!
Kajusz.  Cicho z twego języka! a ty opowiadaj twój historya.
Głuptas.  Z prośbą do tej uczciwej szlachcianki, a twojej, panie, gospodyni, żeby powiedziała dobre słowo pannie Annie Page za moim panem w interesie małżeństwa.
Żwaw.  I na tem koniec, Bóg świadkiem, no! Ale nie wścibię palca w ogień, gdzie nie potrzeba.
Kajusz.  Ksiądz pleban Hugo cię poslalem? Rugby, baillez moi papieru. Zaczekaj tu kwilka (pisze).
Żwaw.  Cieszę się, że tak jest spokojny, bo gdyby się wedle zwyczaju w gniewie zaciekł, tożbyś się nasłuchał krzyków i melancholii! Mimo tego jednak, człowieku, zrobię, co będę mogła, w interesie twojego pana; ale żeby ci wszystko powiedzieć, ten francuski pan mój — mogę go nazywać moim panem, bo widzisz, jestem jego gospodynią, piorę, prasuję, warzę, piekę, szoruję, przyrządzam jadło i napitek, ścielę łóżka, a wszystko sama.
Głuptas.  Wielki to ciężar na dwie ręce.
Żwaw.  Poznałeś się na tem? Przyznać musisz, że wielki to ciężar, być wcześnie na nogach a kłaść się późno. Mimo tego jednak, powiem ci pod sekretem, bo nie chciałabym, żeby o tem ludzie paplali, pan mój jest sam zakochany w panie Annie; mimo tego jednak, znam myśli Anusi, nie będzie z tej mąki chleba.
Kajusz.  Ty dureń, oddalem list ten ksiądz Hugo. Morbleu, to kartel. Zakolę go w parku. Nauczylem tego parszywy kleka mieszać się w nie swoje sprawy. Marsz! Nie zdrowy dla ciebie dlużej tu kwaterować. Parbleu, utnę mu wszystkie jego dwa uszy, że będzie szelma.

(Wychodzi Głuptas).

Żwaw.  Ach, dobry panie, on się tylko wstawia za przyjacielem.
Kajusz.  To nic nie znaczylo: czy nie powiedzialeś, że dostalem pannę Annę dla siebie? Na honor, zakolę tego Gawel kleka; już nominowalem gospodarza de la Jarretière, żeby nasze szpada wymierzyl. Na honor, kcialem sam wziąć pannę Annę Page.
Żwaw.  Dziewczyna szaleje za tobą, dobry panie, i wszystko pójdzie jak po mydle. Trudno przeszkodzić ludziom, żeby nie paplali; tak zawsze bywało i tak będzie.
Kajusz.  Rugby, marsz za mną do dwora. Morbleu, jak nie mam Anusia Page, to twój glowa przez okno wyrzucę. Marsz za moja pięta, Rugby. (Wychodzą: Kajusz i Rugby).
Żwaw.  Będziesz miał twoją własną oślą głowę, a nie Anusię. Wiem ja, co myśli o tobie Anusia. Niema kobiety w Windsor, któraby lepiej znała jej myśli, któraby u niej więcej mogła ode mnie, dzięki Bogu.
Fenton  (za sceną). Czy jest tam kto? hola!
Żwaw.  Kto tam woła? Zbliż się do domu, mój panie, bardzo proszę. (Wchodzi Fenton).
Fenton.  Co tam nowego, dobra kobieto? Jakże zdrowie?
Żwaw.  Tem lepiej, że tak dostojny pan pytać się o nie raczy.
Fenton.  Jakie masz dla mnie nowiny? Jak się ma piękna panna Anna?
Żwaw.  O, niema co mówić, piękna to panna, i uczciwa i słodka, a do tego twoja przyjaciółka, mój panie, mogę ci to powiedzieć mimochodem, za co dziękuję panu Bogu.
Fenton.  Czy się to przyda na co? Jak myślisz? Czy nie próżne moje zaloty?
Żwaw.  Prawda panie, że wszystko jest w ręku tego, który mieszka tam w górze; lecz mimo tego, panie Fenton, gotowam przysiądz na biblią, że cię kocha. Czy nie masz, panie brodawki nad okiem?
Fenton.  Mam, i cóż stąd?
Żwaw.  O, długa o tem historya. Oj, prawda, że to niewinne stworzenie jak dziecko w pieluchach, ale uczciwsza od niej nigdy nie łamała chleba. Miałyśmy co gadać przez całą godzinę o tej brodawce. Nigdy się tak nie uśmieję, jak w towarzystwie tej dziewczyny; tylko muszę wyznać, że zbyt sobie upodobała w alikolii i dumaniu. Lecz co do ciebie, panie Fenton, oj, to nie żarty!
Fenton.  Dobrze, będę się z nią dziś widział. Weź to dla siebie; nie omieszkaj mówić w moim interesie, jeśli ją zobaczysz przede mną; poleć mnie jej przyjaźni.
Żwaw.  Może nie polecę? oj, że polecę, to polecę! A co do brodawki opowiem panu więcej przy pierwszem widzeniu; powiem też i o innych gachach.
Fenton.  Więc dobrze; a teraz bądź zdrowa, bo mam pilne i ważne interesa (wychodzi).
Żwaw.  Bądź zdrów, dobry panie! — Na uczciwość, uczciwy to szlachcic; szkoda tylko, że go nie kocha Anusia, bo znam tak dobrze myśli Anusi jak kto inny. A tam do kata! co ja zapomniałam! (Wychodzi).


AKT DRUGI.
SCENA I.
Przed domem pana Page.
(Wchodzi pani Page z listem to ręce).

Pani Page.  Co? Ja, com uniknęła miłosnych listów w świątkach mojej piękności, mam teraz być ich przedmiotem? (Czyta) „Nie pytaj mnie o rozumne powody, dla których cię kocham, bo choć miłość bierze czasami rozum za swojego tłómacza, nie bierze go nigdy za swojego radcę. Nie jesteś młoda, i ja też nie dzisiejszy; z tej więc strony jest między nami sympatya. Jesteś wesoła, ja też nie płaksa; ha! ha! tem przeto więcej jeszcze między nami sympatyi. Lubisz wino, ja go też za kołnierz nie wylewam; mogłażbyś pragnąć więcej sympatyi? Niech więc to wystarczy, pani Page, (jeźli miłość żołnierza może wystarczyć) aby ci wytłómaczyć, dlaczego cię kocham. Nie powiem: lituj się nade mną, bo to nie żołnierskie wyrażenie, ale powiem: kochaj mnie.

Czy noc, czy dzień biały,
Zimno, czy upały,
Gotów dla twej chwały
Poświęcić się cały
Na dzidy i strzały
John Falstaff“.

A cóż to za Heród żydowski? O grzeszny, grzeszny świecie! Człowiek prawie na kawałki poszarpany wiekiem, chce uchodzić za młodego galanta! Jakież u dyabła nierozważne słowo ten flamandzki pijak w mojej rozmowie ułowił, aby śmiał atakować mnie w ten sposób? Toć on nie znajdował się trzy razy w mojem towarzystwie! Co ja mogłam mu powiedzieć? Nie byłam przecie podówczas szczodrą w śmiechu; odpuść mi panie Boże! Wniosę prawo do parlamentu o wytępienie tłustych ludzi. Jak mam się pomścić na nim? bo pomścić się muszę tak niewątpliwie, jak niewątpliwie brzuch jego ulepiony z pudyngu.

(Wchodzi pani Ford).

Pani Ford.  Pani Page, daję słowo, że szłam do ciebie.
Pani Page.  A ja do ciebie, na uczciwość. Ale coś źle mi dziś wyglądasz.
Pani Ford.  Nie, nie mogę temu wierzyć, bo mam dowody, że tak nie jest.
Pani Page.  A jednak zdaje mi się, że źle wyglądasz.
Pani Ford.  Niechże i tak będzie, choć, powtarzam, mogłabym dać dowody, że nie wszyscy tak o mnie myślą. O, pani Page, daj mi proszę dobrą radę!
PaniPage.  O co tu chodzi, kobieto?
Pani Ford.  Gdyby nie pewne, mało znaczące skrupuły, jakiego mogłabym dostąpić honoru!
Pani Page.  Wygoń skrupuły za drzwi, a weź honor. Co to za sprawa? Nie uważaj na drobnostki. Co to za sprawa?
Pani Ford. Gdybym tylko zdecydowała się pójść do piekła na chwilkę wieczności, lub coś podobnego, mogłabym zostać rycerką.
PaniPage. Co? Nie, nie, kłamiesz! Sir Alina Ford! Wkrótce będzie rycerzy więcej niż śmieci. Zrobisz więc lepiej, nie zmieniając twego rodowodu.
Pani Ford.  Palimy świecę w południe. Patrz i czytaj, czytaj! Dowiedz się, w jaki sposób mogłabym zostać rycerką. Będę najgorsze miała wyobrażenie o tłustych ludziach, dopóki oczu mi stanie na rozróżnienie ludzkich figur. A jednak człowiek ten nie klął, uwielbiał kobiecą skromność, a tak pięknie i grzecznie wszelką nieprzystojność potępiał, iż byłam gotową przysiądz, że jego postępowanie kłamstwa nie zada jego słowom; ale teraz widzę, że nie więcej między niemi zgody, i że nie lepiej do siebie przystają jak setny psalm do nuty Zielone rąkawki. Co za burza wyrzuciła na windsorskie brzegi tego wieloryba z tylu beczkami tranu w brzuchu? Jak pomszczę się na nim? Zdaje mi się, że byłoby najlepiej łudzić go nadzieją, dopóki grzeszny ogień rozpusty nie stopi go we własnej jego tłustości. Czy słyszałaś kiedy co podobnego?
Pani Page.  Słowo w słowo list jednakowy, tylko imię Page na Ford zmienione. Na twoją wielką pociechę w tej tajemnicy złych o tobie myśli, spojrzyj na tego bliźniaka twojego listu. Ale niech twój zabierze dziedzictwo jako starszy, bo przysięgam, że mój nigdy się o nic nie upomni. O zakład, że on ma tysiąc podobnych listów już gotowych, z próżnem miejscem na zapisanie różnych nazwisk. Może nawet ma ich i więcej, a te należą do drugiego już wydania. Ani wątpię, że da je do druku, bo on nie troszczy się wcale o to, co kładzie pod prasę, skoro nas dwie chciał tam umieścić. Wolałabym raczej być olbrzymką i leżeć pod górą Pelion. Widzę, że łatwiejby mi było znaleźć dwadzieścia rozpustnych turkawek, niż jednego czystego mężczyznę.
Pani Ford.  Aleć to słowo w słowo rzecz ta sama; ta sama ręka, te same wyrazy. Za kogo on nas bierze?
Pani Page.  Nie wiem; ale jestem gotowa z moją własną uczciwością rozpocząć proces. Muszę postępować sama z sobą, jak z kobietą, której nie znam, bo nie wątpię, że gdyby nie był odkrył we mnie jakiejś złej skłonności, której nie znam, nigdyby nie śmiał abordować mnie z taką furyą.
Pani Ford.  Nazywasz to abordażem? Co do mnie, jestem pewna, że się nigdy nie dostanie na pokład mojej nawy.
Pani Page.  I ja twojej jestem myśli. Jeśli się wciśnie do mojej kajuty, wyrzeknę się morza na zawsze. Pomścijmy się na nim. Dajmy mu rendez-vous, łudźmy go pozorami nadziei dobrego skutku w jego zamiarach, a zwłoką dobrze zanęconą wabmy go, dopóki nie zastawi swoich koni u gospodarza z pod Podwiązki.
Pani Ford.  Gotowa jestem użyć przeciw niemu wszystkich, choćby najgorszych nawet środków, byleby nie zostały plamy na naszej uczciwości. O, gdyby mąż mój list ten zobaczył! Byłby on wieczną podnietą jego zazdrości.
Pani Page.  Czy widzisz, jak się zbliża w towarzystwie mojego męża? On tak daleko od zazdrości, jak ja od dania mu do niej powodów, a odległość ta, jak myślę, jest nieskończona.
Pani Ford.  Szczęśliwa z ciebie kobieta.
Pani Page.  Idźmy naradzić się, co zrobić z tym zaszmalcowanym rycerzem. Idźmy. (Wychodną).
{{c|(Wchodzą: Ford, Pistol, Page i Nym). Ford.  Mam nadzieję, że tak nie jest.

Pistol.  Nadzieja, z uciętym to ogonem kundel w pewnych sprawach. Powtarzam, sir John zagiął parol na twoją żonę.

Ford.  Aleć moja żona już nie młoda.
Pistol.  Wysoka, nizka, bogata, uboga,
Młoda czy stara, wszystko mu to jedno.
Ostrzegam, że ci podebrać chce miodu.
Ford.  Jakto? On kocha moją żonę?
Pistol.  Gorącem sercem. Strzeż się, gdyż inaczej
Psów cała psiarnia pokąsa ci pięty,
I będziesz, bracie, drugim Akteonem.
O, szpetne imię!
Ford.  Co za imię?
Pistol.  Chcesz wiedzieć imię? Rogi. Żegnam teraz.
Pilnuj się, zawsze otwarte miej oczy,
Złodzieje bowiem wędrują śród nocy.
Pilnuj się, mówię, zanim przyjdzie lato,
I zanim śpiewać rozpoczną kukułki.
Mości kapralu Nymie, w drogę.
(Do pana Page) I ty, panie,
Wierz jego słowu, prawda w tem co mówi (wychodzi).
Ford.  Będę cierpliwy; sprawę tę muszę wyświecić.

Nym.  Wszystko prawda. (Do pana Page). Nie lubię kłamliwego humoru. Pokrzywdził mnie w pewnym humorze; chciał, żebym poniósł jego bilet pełny humoru; ale ja mam szablę przy boku, w biedzie nią wolę się posłużyć. Kocha się w twojej żonie, i na tem koniec. Moje imię kapral Nym, a Falstaff kocha twoją żonę. Bądźcie zdrowi. Nie do smaku mi humor chleba i sera, i to jest humor tej sprawy. Żegnam (wychodzi).
Page.  I to jest humor tej sprawy, powiada. To człowiek zdolny wystraszyć humor z rozumu.
Ford.  Będę miał na oku Falstaffa.
Page.  Nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się słyszeć z większą przesadą cedzącego słówka hultaja.
Ford.  A jak się o prawdzie przekonam, zobaczymy!
Page.  Nie uwierzę takiemu Chińczykowi, choćby mi go własny pleban zalecał jako uczciwego człowieka.
Ford.  Dobre to, niegłupie człeczysko. Zobaczymy.

(Wchodzą: pani Ford i pani Page).

Page.  Co tam nowego, Małgosiu?
Pani Page.  Dokądże to, Jerzuniu? Słuchaj tylko.
Pani Ford.  Co ci się stało, słodki Franusiu? Skąd ci przyszła taka melancholia?
Ford.  Melancholia? Ani mi się marzyło o melancholii. Wracaj do domu.
Pani Ford.  Widzę, że ci się znowu coś w głowie uburdało. Czy chcesz iść ze mną, pani Page?
Pani Page.  Chętnie. — Czy wrócisz na obiad, Jerzuniu? (Do pani Ford na stronie) Czy widzisz, kto się tam zbliża? To będzie nasz posłaniec do tego kapcana rycerza.

(Wchodzi pani Żwawińska).

Pani Ford.  I ja też o niej myślałam; to właśnie kobieta do takiej sprawy.
Pani Page.  Idziesz w odwiedziny do mojej córki Anusi?
Żwaw.  To był mój zamiar. Powiedz mi, proszę, jak się ma moja dobra panna Anna?
Pani Page.  Chodź z nami, a sama zobaczysz. Będziemy miały o czem gadać z tobą przez jaką godzinę.

(Wychodzą: panie Page, Ford i Żwawińska).

Page.  O czem tak dumasz, panie Ford?
Ford.  Czy nie słyszałeś, co mi ten łotr powiedział?
Page.  Słyszałem, a i ty zapewne słyszałeś, co mi powiedział jego kompan?
Ford.  Jak myślisz, jestże w tem co prawdy?
Page.  Na szubienicę z tymi hajdamakami! Nie przypuszczam, aby kawaler podobne miał zamiary. Panicze, którzy go oskarżają o zasadzkę na nasze żony, to parka sług jego odegnanych; wierutne hołysze od czasu, jak są bez kondycyi.
Ford.  To byli jego ludzie?
Page.  Niema wątpliwości.
Ford.  Mimo tego, nie lepiej sprawa mi ta smakuje. Czy mieszka pod Podwiązką?
Page.  Jak powiedziałeś. Gdyby zamierzył wyprawę na moją żonę, wypuściłbym ją na niego, a jeśli zyska od niej co więcej, jak ostre słowa, będę to nosił na głowie.
Ford.  I ja też nie podejrzewam mojej żony, nie chciałbym jednak zostawić ich sam na sam. Zbytek ufności szkodzi nieraz; nie chcę nic nosić na głowie; nie mogę tak łatwo się uspokoić.
Page.  Czy widzisz? Zbliża się nasz paliwoda z pod Podwiązki. Musi mieć albo garniec wina w czuprynie, albo worek talarów w kieszeni, skoro tak wesołą ma minę. Co tam nowego, panie gospodarzu?

(Wchodzą: Gospodarz i Płytek).

Gospod.  Tylko żwawo, dzielny mój zuchu! Rodowity z ciebie szlachcic, cavalero sędzio, tylko żwawo!
Płytek.  Idę, panie gospodarzu! idę. Dobry wieczór, dwadzieścia razy dobry wieczór, dobry panie Page! Panie Page! czy chcesz nam towarzyszyć? Czeka na nas wyśmienita krotofila.
Gospod.  Powiedz mu, cavalero sędzio! powiedz mu, mój zuchu! co się tam święci.
Płytek.  Ma się odbyć pojedynek między sir Hugonem, walijskim plebanem a Kajuszem, francuskim doktorem.
Ford.  Dobry panie gospodarzu z pod Podwiązki, chciałbym ci parę słów sam na sam powiedzieć.
Gospod.  Co masz za sekret dla mnie, moj zuchu?

(Odchodzą na stronę).

Płytek.  (do pana Page). Czy chcesz być z nami świadkiem tego widowiska? Wesoły mój gospodarz szpady ich zmierzył, a zdaje mi się, że każdemu inny plac wyznaczył, bo wierzaj mi, jak słyszałem, ksiądz pleban nie żartuje. Słuchaj tylko, a opowiem ci, jaką będziemy mieli z nimi zabawę.
Gospod.  Czy nie masz procesu z moim rycerzem, moim gościem, cavalero?
Ford.  Żadnego, przysięgam. Dam ci garniec doskonałego kseresu, byłeś mnie mu zaprezentował i powiedział, że się nazywam Struga; tylko dla żartu.
Gospod.  Daję ci rękę, mój zuchu, będziesz miał do niego wolne wejście i wyjście. Czy dosyć ci na tem? A nazwisko twoje będzie Struga? Wesoły to kawaler. Czy chcecie iść z nami, majnhery?
Płytek.  Jestem na rozkazy, panie gospodarzu!
Page.  Słyszałem, że Francuz jest pierwszego rzędu fechmistrzem na rapiry.
Płytek.  Ba, mości panie! w moim czasie mógłbym z tobą dłużej o tem pogadać. Dziś wszystko się u was gruntuje na odległości i cięciu i pchnięciu, i Bóg wie, na czem tam jeszcze, ale, panie Page, wierzaj, serce, to grunt; tu, tu wszystko leży! Były czasy, w których przed długą moją klingą czterech takich, jak wy dryblasów uciekłoby, jak myszy do dziury.
Gospod.  Za mną, dzieci, za mną, kto śmiać się pragnie!
Page.  Idziemy. Wolałbym jednak przysłuchiwać się ich kłótni, niż przypatrywać się ich bójce.

(Wychodzą: Gospodarz, Płytek i Page).

Ford.  Choć Page, jak łatwowierny dudek, spuszcza się na wierność swojej żony, ja nie tak łatwo moich podejrzeń się pozbywam. Była z nim razem w domu Page’a, a co tam robili, nie wiem. Dobrze więc, przyjrzę się uważniej tej sprawie, a mam przebranie, żeby wymacać Falstaffa. Jeśli się o jej uczciwości przekonam, nie zmarnuję pracy, a i w przeciwnym razie będzie to praca dobrze użyta (wychodzi).


SCENA II.
Pokój w gospodzie pod Podwiązką.
(Wchodzą: Falstaff i Pistol).

Falstaff.  Nie pożyczę ci szeląga.

Pistol.  Dobrze, to moją świat będzie ostrygą,
Którą potrafię szablą tą otworzyć.

Falstaff.  Ani szeląga. Pozwoliłem ci, mopanku dać moje dobre imię na zastaw; dręczyłem zacnych moich przyjaciół, aby trzy razy ciebie i godnego twojego kompana Nyma z kozy wyratować, bo inaczej wyglądalibyście dziś przez kratę jak para koczkodanów. Zarobiłem na piekło, przysięgając szlachcie, moim przyjaciołom, że dobrzy z was żołnierze i uczciwe chłopaki; a kiedy pani Brygida straciła rączkę swego wachlarza, wziąłem to na własny honor, że go nie widziałeś.
Pistol.  Czyś się zarobkiem nie podzielił ze mną?
Czy na część twoją nie wziąłeś złotówki?
Falstaff.  Nic sprawiedliwszego, hultaju, nic sprawiedliwszego. Czy chciałbyś, żebym gratis wystawiał duszę na zatracenie? Krótko mówiąc, nie wieszaj się przy mnie dłużej, nie jestem twoją szubienicą. Zmiataj. Z kozikiem szukaj tłumu. Wracaj do twojego rodzinnego zamku Łotrogniazdów. Co? nie chcesz ponieść mojego listu, hultaju? Prawisz, że tu o honor twój idzie? A, ty podlezę bez granic! toć ja sam ledwo mogę własny mój honor od napaści ratować. Ja, ja, tak jest, ja sam, czasami, zostawiam bojaźń bożą na lewo, a zasłaniając honor mój koniecznością, żyć muszę wykrętami, chować się między opłotkami i czatować, a ty, ty hultaju, ty chcesz tarczą twojego honoru przykryć twoje łachmany, twoje źbicze spojrzenie, twoje karczemne mowy, twoje bezczelne przeklinania? Ha! nie chcesz listów moich nosić? Co, nie chcesz?
Pistol.  Przyznaję się do winy i żałuję za grzechy; czego więcej od człowieka możesz wymagać? (Wchodzi Robin).
Robin.  Jest w sieni kobieta, panie, która ma ci coś do powiedzenia.
Falstaff.  Niech wejdzie. (Wchodzi pani Żwawińska).
Żwaw.  Dzień dobry, dostojny panie.
Falstaff.  Dzień dobry, dobra niewiasto.
Żwaw.  Nie jestem nią, z przeproszeniem, dostojny panie.
Falstaff.  Więc dobra panienko.
Żwaw.  Tak jest, przysięgam, jak była panienką moja matka godziną po mojem urodzeniu.
Falstaff.  Wierzę przysiędze. Jaki masz do mnie interes?
Żwaw.  Czy dozwalasz mi, dostojny panie, dwa lub trzy słowa powiedzieć?
Falstaff.  Choćby dwa tysiące, piękna kobieto; gotowy jestem słuchać.
Żwaw.  Jest niejaka pani Ford, dostojny panie — lecz proszę cię, panie, przybliż się trochę — co do mnie, mieszkam u doktora Kajusza.
Falstaff.  Bardzo dobrze. Prowadź rzecz dalej. Mówisz, że niejaka pani Ford —
Żwaw.  Wszystko, co mówisz, dostojny panie, wszystko jest prawda. Proszę cię tylko, dostojny panie, przybliż się trochę.
Falstaff.  Nie bój się, nikt nas nie słyszy; moi ludzie, tylko moi właśni ludzie.
Żwaw.  Czy tak? Więc błogosław im, Boże, i przyjmij ich do swojej służby!
Falstaff.  Bardzo dobrze. Więc pani Ford — cóż dalej?
Żwaw.  Co dalej? Uczciwe to stworzenie. Ach, Boże, Boże! dostojny panie, wielki z ciebie figlarz, odpuść ci Panie i nam wszystkim! to moja modlitwa.
Falstaff.  Pani Ford — tylko do rzeczy; pani Ford —
Żwaw.  Więc krótko a węzłowato, opowiem całą sprawę. Tak ją zabałamuciłeś dostojny panie, że aż dziwno. Najlepszy dworak ze wszystkich, kiedy dwór bawił w Windsor, nigdy by nie potrafił tak jej zabałamucić. A byli tam przecie kawalerowie, magnaci i szlachta z koczami; możesz mi wierzyć, panie, kocz za koczem, list za listem, prezent za prezentem; a każdy pachnął tak miło — samo piżmo — a ich szaty, tylko złoto a jedwab’, tak szeleściały rozkosznie, możesz mi wierzyć; a dopieroż aliganckie rozmowy, wina słodkie jak cukier, co najlepszego, co najpiękniejszego, żeby ujęły serce każdej kobiety; a przecie, możesz mi wierzyć, żaden nie zyskał u niej jednego nawet spojrzenia. Ja sama dostałam dzisiaj dwadzieścia aniołów; ale ja drwię z aniołów na wszystkich drogach, jak to powiadają, wyjąwszy na drodze uczciwości; więc możesz mi wierzyć, nie mogli nawet tyle u niej uprosić, żeby się napiła z jednej szklanki z najdumniejszymi nawet magnatami, a byli tam hrabiowie, ba! byli nawet gwardziści, lecz możesz mi wierzyć, dla niej wszystko to było jedno.
Falstaff.  Ale co mi powiada? Mów krótko, żeński mój Merkuryuszu.
Żwaw.  Co powiada? Odebrała list twój, panie, za który tysiąc razy ci dziękuje i donosi, że nie będzie w domu męża między dziesiątą a jedenastą.
Falstaff.  Dziesiątą a jedenastą?
Żwaw.  Tak jest; będziesz więc mógł zajrzeć do niej między dziesiątą a jedenastą, i przypatrzyć się obrazowi, o którym wiesz, jak powiada. Pana Ford, męża jej, nie będzie w domu. Ach! słodkie to stworzenie biedne z nim prowadzi życie; prawdziwy to mąż zazdrośnik; kłopotliwy ma z nim żywot uczciwe to serduszko.
Falstaff.  Między dziesiątą a jedenastą. Kobieto, poleć mnie jej względom; nie chybię godziny.
Żwaw.  To mi piękna odpowiedź! Aleja mam drugie jeszcze poselstwo do waszej dostojności. Pani Page zasyła ci także serdeczne pozdrowienia, a pozwól, panie, że ci powiem do ucha: uczciwa to, grzeczna i skromna niewiasta; niewiasta, powiadam, która ci nigdy, rano czy wieczorem, nie zapomni odmówić pacierza, jak którakolwiek inna w Windsor kobieta, niech się jak chce nazywa. Ona to poleciła mi uwiadomić cię, dostojny panie, że mąż jej bardzo rzadko z domu wychodzi, ma jednak nadzieję, że nadarzy się sposobność. Nie widziałam jeszcze niewiasty tak przepadającej za mężczyzną. Ani wątpię, panie, że nosisz na sobie jakieś czary, tak jest, jakieś czary, to moje przekonanie.
Falstaff.  Wierzaj mi, nie noszę żadnych, a kładąc na stronę siłę przyciągającą, jaką mają moje doskonałości, żadnych innych nie posiadam czarów.
Żwaw.  Niechże ci za to Pan Bóg błogosławi!
Falstaff.  Ale powiedz mi, czy przypadkiem żona Forda i żona Page’a nie zwierzyły się jedna drugiej ze swojej gorącej dla mnie miłości?
Żwaw.  A to byłyby mi żarty! na uczciwość. Spodziewam się, że nie w ciemię bite. A to byłyby mi figle, zaprawdę! Ale pani Page prosi cię na wszystko, co ci miłe, żebyś jej przysłał twojego małego pazia; mąż jej ma dziwną infekcyą do tego małego pazia, a trudno zaprzeczyć, że pan Page uczciwy to człowiek. Niema kobiety w Windsor, któraby szczęśliwsze od niej prowadziła życie; robi, co chce, mówi, co chce; kupuje wszystko, płaci wszystko, idzie spać, kiedy się jej zachce, wstaje, kiedy się jej spodoba; wszystko dzieje się po jej woli; ależ na to zasługuje, bo jeśli jest w Windsor dobra niewiasta, to ona. Musisz jej posłać twojego pazia; niema lekarstwa.
Falstaff.  Poślę go chętnie.
Żwaw.  Więc poślej co prędzej, bo widzisz, może on być waszym pośrednikiem. W każdym razie umówcie się o znaki, żebyście mogli wasze myśli zrozumieć, a chłopię nie domyślało się niczego, bo to niedobrze, żeby dzieci wiedziały o bezecnościach; starzy ludzie, jak to wiesz dobrze, mają dyskrecyę, jak to powiadają, i znają świat.
Falstaff.  Bądź zdrowa; poleć mnie jednej i drugiej. Przyjmij tę sakiewkę; jeszcze jestem twoim dłużnikiem. — Paziu, idź z tą kobietą. Wiadomość ta zawraca mi głowę.

(Wychodzą: pani Żwawińska i Robin).

Pistol.  Rajfurka, widzę, jest Kupida posłem.
Więc rozwiń żagle, w pogoń, a daj ognia;
Mój łup, lub wszystko niech połknie ocean!

(Wychodzi).

Falstaff.  Co mówisz na to, stary Jasiu? Śmiało naprzód! Z twojego starego ciała większe wyciągnę korzyści, niż kiedykolwiek wyciągnąłem z młodego. Czy jeszcze strzelają oczami na ciebie kobiety? Czy po tylu wydatkach zacznę nakoniec zarabiać? Dobre ciało, dziękuję ci! Niech sobie ludzie mówią, żeś uciosane jak klocek, byłeś się podobało, mniejsza o resztę. (Wchodzi Bardolf).
Bardolf.  Sir Johnie, czeka przy drzwiach niejaki pan Struga, któryby chciał z tobą mówić i zabrać znajomość. Na początek przysyła waszej dostojności flaszkę starego wina na zalanie robaka.
Falstaff.  Nazywa się Struga?
Bardolf.  Tak jest.
Falstaff.  Zawołaj go. (Wychodzi Bardolf). Strugi, w których taka płynie woda, zawsze dobre znajdą u mnie przyjęcie. Aha, mościa pani Ford, aha, mościa pani Page, wpadłyście więc w moją siatkę? Naprzód więc, via!

(Wchodzą: Bardolf i Ford przebrany).

Ford.  Błogosław ci Boże, mój panie!
Falstaff.  I tobie, panie. Chciałbyś ze mną mówić?
Ford.  Odważam się być natrętnym bez ceremonii.
Falstaff.  Witam cię z radością. Czego pragniesz? Zostaw nas samych, piwniczy. (Wychodzi Bardolf).
Ford.  Widzisz we mnie szlachcica, który niemało roztrwonił; nazywam się Struga.
Falstaff.  Dobry panie Strugo, pragnę bliższą z tobą zabrać znajomość.
Ford.  Dobry sir Johnie, ja proszę cię o twoją, nie, żeby ciężarem być dla ciebie, bo muszę dać ci do zrozumienia, iż łatwiej mi zostać wierzycielem niż tobie, i to właśnie dodało mi trochę odwagi do tak niewczesnego natręctwa: bo jak to powiadają, gdzie pieniądz idzie naprzód, wszystkie drogi stoją otworem.
Falstaff.  Pieniądz jest dobrym żołnierzem i łamie wszystkie zawady.
Ford.  Zgadzam się na to, i właśnie mam tu worek pieniędzy, który mnie fatyguje; jeśli chcesz pomódz mi do dźwigania go, sir Johnie, weź wszystko albo połowę, żeby mi ulżyć ciężaru.
Falstaff.  Nie wiem, panie, jak mogę zasłużyć na godność twojego tragarza.
Ford.  Powiem ci, panie, jeśli zechcesz mnie wysłuchać.
Falstaff.  Mów, dobry panie Strugo, z radością będę ci służył.
Ford.  Słyszałem, panie, że jesteś uczony — nie będę cię długo nudził — i znałem cię od dawna, choć nigdy nie mógłem znaleźć sposobności do osobistego zaznajomienia się z tobą. Powiem ci teraz rzecz, która ci odkryje moją ułomność; lecz, dobry sir Johnie, patrząc jednem okiem na moje szaleństwa, które ci odsłonię, zwróć drugie na regestr twoich własnych, abym uniknął tem łatwiej wyrzutów, skoro zobaczysz, jak łatwo nam jest popaść w grzechy podobnej natury.
Falstaff.  Bardzo dobrze, mój panie, prowadź rzecz dalej.
Ford.  Jest w tem mieście szlachcianka, której mąż nazywa się Ford.
Falstaff.  Dobrze, cóż dalej?
Ford.  Kochałem ją od dawna i przysięgam ci, niemało na nią wydałem; jak cień za nią chodziłem, z każdej korzystałem sposobności, aby się z nią spotkać, łakomo chwytałem lada okazyą, aby ją choć z daleka zobaczyć, nietylko, że kupowałem dla niej tysiączne podarki, ale niejednemu szczodrą sypałem ręką, byle się dowiedzieć, jaki prezent mógłby jej sprawić przyjemność: słowem, ścigałem ją, jak mnie ścigała miłość, to jest na skrzydłach każdej sposobności. Lecz na jakąkolwiek mogłem zasłużyć nagrodę przez moje uczucia lub moje wydatki, to wiem dobrze, że nie otrzymałem żadnej, chyba, że doświadczenie jest klejnotem, za który dobrze zapłaciłem, a który mnie nauczył powtarzać co następuje:

Miłość jak cień ucieka, gdy za nią kto goni;
Ucieka gdy ją ścigasz, gdy uciekasz, goni.

Falstaff.  Czy nie dała ci żadnej obietnicy zmiłowania?
Ford.  Nigdy.
Falstaff.  Czy nalegałeś kiedy o to?
Ford.  Nigdy.
Falstaff.  Jakiegoż to więc rodzaju była twoja miłość?
Ford.  Jak piękny dom zbudowany na cudzym gruncie: straciłem też mój pałac, myląc się w wyborze placu, na którym go wystawiłem.
Falstaff.  W jakimże celu zwierzasz mi się z swoją tajemnicą?
Ford.  Gdy ci to powiem, powiem ci wszystko. Są ludzie, którzy utrzymują, że choć ze mną zachowuje pozory uczciwości, gdzieindziej tak daleko krotofile posuwa, że dziwne niejednemu nasuwa tłómaczenia. Otóż, sir Johnie, tu jest rdzeń moich projektów. Jesteś szlachcic doskonałego wychowania, dziwnej wymowy, wysokich zażyłości, poważny stopniem i osobą, powszechnie wielbiony dla twoich wojskowych, dworskich i literackich talentów.
Falstaff.  O, mości dobrodzieju!
Ford.  Wierzaj mi, a zresztą i sam wiesz o tem dobrze. Oto są pieniądze; wydaj je, roztrwoń je, wydaj więcej; wydaj wszystko co posiadam, a w zamian poświęć mi tylko tyle twojego czasu, ile potrzeba na miłosne oblężenie cnoty żony tego Forda. Użyj całej twojej taktyki w zalotach; otrzymaj jej przychylne zezwolenie, bo jeśli komukolwiek udać się to może, to tobie nie trudniej jak komukolwiek.
Falstaff.  Jakże się to pogodzi z gwałtownością twojego uczucia, gdy to zyskam dla siebie, do czego ty wzdychasz? Zdaje mi się, że osobliwsze przepisujesz sobie lekarstwo.
Ford.  O, poznaj prąd moich myśli! Ona stoi tak silnie na swojej cnocie ugruntowana, że nie mam odwagi pokazać jej szaleństwa mojej duszy; zbyt jest jasna, abym śmiał w twarz jej spojrzeć. Otóż, gdybym mógł zbliżyć się do niej z dowodami w ręku, miałbym środki i argumenta do poparcia mojej żądzy, mógłbym ją wtedy wyparować z twierdzy jej czystości, jej dobrej sławy, jej ślubnych przysiąg i tysiąca innych szańców, które dziś za mocne na moją artyleryę. Co ty na to, sir Johnie?
Falstaff.  Panie Strugo, naprzód pozwolę sobie przyjąć twoje pieniądze; powtóre, daj mi rękę; a nakoniec, jakem szlachcic, byleś zechciał, będziesz miał żonę Forda.
Ford.  O dobry panie!
Falstaff.  Będziesz miał, powtarzam.
Ford.  Nigdy ci nie braknie na pieniądzach, sir Johnie, nigdy, nigdy!
Falstaff.  A tobie nigdy nie braknie na pani Ford, panie Strugo, nigdy, nigdy! Będę się z nią widział, (mogę ci się z tem zwierzyć) na własne jej żądanie. Właśnie gdyś ty wchodził, wychodziła ode mnie jej pomocniczka lub pośredniczka. Mam się z nią widzieć między dziesiątą a jedenastą, bo to właśnie godzina, o której nie będzie w demu zazdrosnego urwisza, jej męża. Wróć do mnie tej nocy, a dowiesz się, jak stoją interesa.
Ford.  Błogosławieństwem dla mnie twoja znajomość. Czy znasz Forda, sir Johnie?
Falstaff.  Na szubienicę z tym biednym urwiszem rogalem! Nie znam go. Krzywdzę go jednak, nazywając go biednym, bo powiadają, że zazdrosny hultaj ma góry złota u siebie, i dlatego właśnie żona jego ma tyle dla mnie wdzięków. Będzie mi ona kluczem do szkatuły rogatego hajdamaka. Będzie to moja stodoła.
Ford.  Pragnąłbym jednak, żebyś znał Forda, sir Johnie, abyś go mógł uniknąć na przypadek spotkania.
Falstaff.  Na szubienicę z tym urwiszem, z tą osełką solonego masła! Jednem spojrzeniem odbiorę mu cały jego rozum; przestraszę go moją pałką, którą jak meteor zawieszę nad jego rogami. Wiedz, panie Strugo, że łatwy mi tryumf nad tym chłopem, a co do ciebie, będziesz spał z jego żoną. Przyjdź do mnie wieczorem. Ford jest to urwisz, a ja mu tytułów przyczynię, i ty, ty, panie Strugo, dowiesz się pierwszy, że urwisz Ford jest i rogalem w dodatku. Przyjdź do mnie wieczorem. (Wychodzi).
Ford.  A cóż to za przeklęty łotr epikurejczyk! Serce moje gotowe pęknąć ze złości. Kto śmie teraz utrzymywać, że to zazdrość bez podstawy? Żona moja wyprawiła do niego posłańca, oznaczona już godzina, targ przybity. Komuby się o tem marzyło! — Patrzcie, co to za piekło fałszywa żona! Moje łoże będzie skalane, zrabowana szkatuła, dobre imię potyrane. Nietylko, że tę szpetną krzywdę poniosę, ale muszę jeszcze słuchać przebrzydłych nazwisk, któremi mnie tytułuje ten właśnie, który mi krzywdę tę wyrządza. A co za tytuły! co za nazwiska! Amaimon brzmi dobrze, dobrze Lucyper, dobrze Barbason, a przecie są to dyabłów tytuły, nazwiska nieprzyjaciół ludzkiego rodu! Ale rogal! usłużny rogal! Sam dyabeł nawet nie ma takiego nazwiska. Co za osioł z tego Page’a, co za bezpieczny osioł! Ufa swojej żonie, nie chce być zazdrosnym. Wolałbym raczej powierzyć Flarnandczykowi moje masło, ser mój walijskiemu księdzu Hugonowi, Irlandczykowi flaszę mojej wódki, lub złodziejowi mojego wałacha, niż żonę moją samej sobie zostawić. Toż dopiero dla niej pora spisków, kabał i projektów. a co kobieta postanowiła w sercu do skutku doprowadzić, to doprowadzi do skutku, choćby jej miało serce pęknąć. — Dziękuję niebu za moją zazdrość! — O jedenastej godzinie! — Wszystkiemu przeszkodzę, odmaskuję żonę, pomszczę się na Falstaffie, a śmiać się będę z Page’a. — Muszę natychmiast zająć się tą sprawą: lepiej trzy godziny zawcześnie, niż minutę za poźno. Fe, fe, fe! rogal! rogal! (Wychodzi).


SCENA III.
Pole w blizkości Windsoru.
(Wchodzą: Kajusz i Rugby).

Kajusz.  Janek Rugby!
Rugby.  Słucham, panie.
Kajusz.  Który jest godzina, Janek?
Rugby.  Już dawno minęła godzina, o której ksiądz Hugo miał się stawić.
Kajusz.  Na honor, uratowal swój duszę; dobrze się modlilem w swej piblia, że się nie stawilem; na honor, Janek Rugby, on już umarl, gdyby się stawilem.
Rugby.  Mądry to ksiądz, mój panie, wiedział on dobrze, żebyś go był zabił, gdyby stanął na placu.
Kajusz.  Na honor, śledź nie tak umarli, jak ja go zabilem. Weź twój rapira, Janek, powiem ci, jak go zabilem.
Rugby.  Ach, dobry panie, nie znam się na fechtunku.
Kajusz.  Lotr, weź twojego rapira!
Rugby.  Stój, panie, ktoś nadchodzi.

(Wchodzą: Gospodarz, Płytek, Chudziak i Page).

Gospod.  Bóg ci błogosław, zuchu doktorze!
Płytek.  Życzymy zdrowia, panie doktorze Kajuszu!
Page.  Witamy, mości doktorze!
Chudziak.  Dzień dobry panu.
Kajusz.  Po co wy wszystkie, jeden, dwa, trzy, cztery, po co wy wszystkie przyszedlem?
Gospod.  Żeby widzieć twój pojedynek, żeby widzieć twoje ciosy, żeby widzieć skoki, żeby cię widzieć tu, żeby cię widzieć tam, żeby widzieć twoje pchnięcie, twoje cięcie, twoją rejteradę, twój dystans, twoje awansowanie. Czy zginął mój Etyopczyk? Czy zginął mój Francisco? Ha, zuchu! Co mówi Eskulapiusz? mój Galen, mój rdzeń bzowy? Ha, czy zginął, zuchu, czerstwy chlebie, czy zginął?
Kajusz.  Na honor, on bylem największy tchórz ksiądz Gawel na świecie; nie pokazalem się na oczach.
Gospod.  Prawdziwy z ciebie Kastylijczyk, król Urinal, Hektor grecki, mój chłopaku.
Kajusz.  Prosilem was, dajcie świadectwo, że my tu czekalem sześć albo siedem, dwie albo trzy godziny na niego, a on się nie stawilem.
Płytek.  Tem mędrszy z niego człowiek, panie doktorze! On kuruje dusze, jak ty kurujesz ciała; gdyby przyszło między wami do bójki, szlibyście pod włos waszego rzemiosła. Czy to nieprawda, panie Page?
Page.  Mości Płytku, byłeś sam kiedyś sławnym zawadyakiem, choć dziś jesteś człowiekiem pokoju.
Płytek.  Do króćset beczek, panie Page, choć dziś stary ze mnie człowiek i przyjaciel pokoju, na widok pałasza świerzbią mnie palce, żeby nim świsnąć w powietrzu. Choć jesteśmy sędziami pokoju, doktorami lub kanonikami, panie Page, zostało w nas jeszcze trochę soli młodości; jesteśmy synami niewiast, panie Page!
Page.  Wielka prawda, panie Płytku!
Płytek.  Dowiedziemy tego w potrzebie, panie Page. Mości doktorze Kajuszu, przychodzę tu, żeby cię do domu zaprowadzić. Jestem stróżem publicznego pokoju. Pokazałeś się mądrym doktorem, jak ksiądz Hugo mądrym, a cierpliwym kapłanem. Musisz pójść ze mną, mości doktorze!
Gospod.  Za pozwoleniem, mości sędzio. Ach, monsieur Patrzywodo!
Kajusz.  Patrzywodo? co to bylem?
Gospod.  Patrzy woda znaczy w naszym angielskim języku zuch, waleczny.
Kajusz.  To, na honor, tyle u mnie Patrzywoda, co u którego bądź Anglika. Ten psubrat, ksiądz urwisz! Na honor, obciąlem mu uszy.
Gospod.  Jeszcze on ci skroi kurtkę, mój zuchu!
Kajusz.  Skroi kurtkę? Co to bylem?
Gospod.  To się znaczy: przeprosi publicznie.
Kajusz.  Na honor, dopilnuję, żeby mi kurtkę skroilem; domagam się, żeby mi kurtkę skroilem.
Gospod.  Albo ci ją skroi, albo go sam stąd wymiotę; rzecz to moja.
Kajusz.  Ja dziękowal za to aspanu.
Gospod.  Prócz tego, mój zuchu — (do innych na stronie). Lecz naprzód, panie gościu, panie Page i ty cavalero Chudziaku, śpieszcie przez miasto do Frogmore.
Page.  Czy znajdziemy tam plebana Hugo?
Gospod.   Znajdziecie. Zobaczcie, w jakim jest humorze. Ja tymczasem poprowadzę doktora przez pola. Czy przyjmujecie projekt?
Płytek.  Zgoda.
Page, Płyt.   i Chudz. Żegnamy, panie doktorze! (Wychodzą).
Kajusz.  Na honor, zabilem księdza, bo on mówiłem do Anusi Page za jakimś urwiszem.
Gospod.  Niech ginie! Włóż do pochwy twoją niecierpliwość, polej zimną wodą żółć twoją gorącą. Chodź ze mną przez pola do Frogmore, a zaprowadzę cię tam, gdzie znajdziesz pannę Annę w pewnym folwarku, na zabawie. Będziesz miał porę prawić jej koperczaki. Co o tem myślisz?
Kajusz.  Ja dsiękowal panu za to; ja cię kochalem, a na zaplata, ja cię zarekomendowal dobrym goście, hrabię, kawalery, panowie i szlachta, moje pacyenci.
Gospod.  Ja za to będę twoim adwersarzem przy pannie Annie. Czy dobrze powiedziałem?
Kajusz.  Na honor, dobrze, bardzo dobrze powiedziałem.
Gospod.  Więc nogi za pas, i w drogę!
Kajusz.  Szedłem za moje pięty, Janek Rugby. (Wychodzą).


AKT TRZECI.
SCENA I.
Pole w blizkości Frogmore.
(Wchodzą: ksiądz Hugo Evans, Głuptas).

Evans.  Proszę cię teraz, pachołku toprego pana Chutziaka, a przyjacielu Głuptasie z nazwiska, powietz mi ot której strony wyglątałeś pana Kajusza, który się sam mianuje toktorem metycyny?
Głuptas.  Od której strony? Od strony zamku, od strony parku, od każdej strony; na drodze od starego Windsor, na każdej drodze, prócz drogi do miasta.
Evans.  Więc proszę cię uprzejmie, wyjrzej jeszcze i na tę trogę.
Głuptas.  Chętnie, panie (wychodzi).
Evans.  Otpuść mi Panie, jak pełny jestem cholery, jak jestem wstrząśnięty aż to głępi tuszy! — Uratuję się, jeśli mnie zawiedzie. — Co za melancholia mnie opanowała! — Potłukę mu wszystkie jego nocniki na urwisza tego pałce, przy pierwszej sposopnośoi, otpuść mi Panie! (śpiewa).

Gdzie czysta wota spata ze skały,
Nucą ptaszkowie swe matrygały,
Uścielem łoże z różanych liści,
I z wszystkich kwiatów o wonnej kiści.
Gdzie czysta wota —

Panie, zmiłuj się nate mną! Okrutnie na płacz mi się zpiera.

Nucą ptaszkowie swe matrygały:
Nat papilońską, gtym siedział wotą —
I z wszystkich kwiatów o wonnej kiści.
Gdzie czysta wota —

Głuptas  (wraca). Tędy, przybliża się tędy, księże plebanie!

Evans.  Witam go ratośnie.

Gdzie czysta wota spata ze skały —

Dopomóż Panie toprej sprawie! — Z jaką pronią?
Głuptas.  Z żadną bronią, panie! Zbliża się pan mój, pan Płytek i jeszcze pan jakiś inny od strony Frogmore, przez kołowrot, tędy.
Evans.  Taj mi moją rewerentę, alpo raczej trzymaj ją w pogotowiu. (Wchodzą: Page, Płytek i Chudziak).
Płytek.  Co tam nowego, mości plebanie? Dzień dobry, zacny księże Hugonie! Widzieć szulera bez kostek, a dobrego literata daleko od książek, to cud prawdziwy.
Chudziak.  O, słodka panno Anno Page!
Page.  Pozdrawiamy, dobry księże Hugonie! Evans.  Zachowaj was Poże w swojej świętej łasce, zachowaj was wszystkie!
Płytek.  A to co się znaczy? Szabla i brewiarz; czy jedną i drugi praktykujesz, księże proboszczu!
Page.  A zawsze młody; w kaftanie tylko i spodniach, gdy to dzień jakby umyślnie dla romatyzmu stworzony.
Evans.  Są tego powoty i przyczyny.
Page.  Przychodzimy, żeby ci oddać dobrą usługę, księże proboszczu.
Evans.  Więc słucham; co za usługa?
Page.  Jest stąd niedaleko pewien dostojny szlachcic, który, jak się zdaje, przez kogoś pokrzywdzony, tak pokłócił się z własną godnością i cierpliwością, jak może nigdy jeszcze nie widziałeś.
Płytek.  Ośm krzyżyków z górą przeżyłem, a nie zdarzyło mi się nigdy słyszeć o człowieku jego stanu, powagi i nauki, coby się do tego stopnia zapomniał.
Evans.  Kto to?
Page.  Zdaje mi się, że znasz go: pan doktor Kajusz, sławny medyk francuski.
Evans.  Chryste panie! nie zropiłpyś mi większej przyjemności, gdypyś mi mówił o talerzu rosołu.
Page.  Dlaczego?
Evans.  On tak zna Hipokrata i Galena, jak — a to tego to urwisz, taki łotr i tchórz, z jakim pragnąłpyś zropić znajomość.
Page.  O zakład, że to człowiek, z którym się bić zamierzał.
Chudziak.  O słodka panno Anno!
Płytek.  Tak się zdaje, wnosząc z jego oręża. Nie dajcie się im zbliżyć do siebie. Widzę, że nadchodzi doktor Kajusz. (Wchodzą: Gospodarz, Kajusz i Bugby).
Page.  Nie, dobry księże plebanie; włóż szablę do pochwy.
Płytek.  I ty włóż twoją, dostojny panie doktorze.
Gospod.  Rozbrójcie ich; niech się wytłómaczą. Byle mieli skóry całe, niech kaleczą naszą angielszczyznę.
Kajusz.  Prosilem o pozwolenie, aby powiedzialem jedno słówko twojemu ucho; czemu się nie stawilem na placu.
Evans.  Chwilkę cierpliwości; co się otwlecze, to nie uciecze.
Kajusz.  Na honor, ty byłem tchórz, Gawel kundel, Maciek malpa.
Evans.  Proszę cię, tylko nie wystawiaj nas na pośmiewisko ludzi. Pragnę pyć twoim przyjacielem, a tak lup owak tam ci satysfakcyę; potłukę twoje nocniki na twojej hultajskiej pałce, za to, że nie stawiłeś się na umówionem miejscu.
Kajusz.  Diable! Janek Rugby i pan gospodarz de la Jarretière, czy go nie czekalem, aby go zabilem? czy go nie czekalem na plac umówiony?
Evans.  Jakem chrześcijanin, czy rozumiesz? patrz, jakem chrześcianin, tu pył plac umówiony. Niech pan gospotarz z pot Potwiązki sętzią naszym pętzie!
Gospod.  Pokój, święty pokój, Galio i Walio, Francuzie i Walijczyku, doktorze duszy i doktorze ciała!
Kajusz.  A to mi pięknie powiedzialem, doskonale powiedzialem!
Gospod.  Pokój! powtarzam. Słuchajcie gospodarza z pod Podwiązki. Czy ze mnie polityk? czy subtelna głowa? czy drugi Machiawel? Chciałżebym stracić mojego doktora? Nie, bo on mi daje pocye i mocye. Chciałżebym stracić mojego plebana? mojego księdza? mojego przewielebnego Hugona? Nie, bo on mi wykłada Księgi Rodzaju i pokazuje drogę do raju. Daj mi więc twoją ziemską rękę — dobrze — a teraz ty daj mi twoją rękę niebiańską — dobrze. Zwolennicy umiejętności, oszukałem was obu, każdemu błędne wskazałem miejsce. Serca wasze są nieustraszone, skóry wasze całe; niech teraz wszystko skończy się na wazie ponczu. Dalej! dajcie ich szable w zastaw — za mną! przyjaciele pokoju, za mną! za mną! za mną!
Płytek.  Możecie mi wierzyć, gospodarzowi przewróciło się w głowie. Spieszmy za nim, spieszmy!
Chudziak.  O, słodka Anno Page!

(Wychodzą: Płytek, Chudziak, Page i Gospodarz).

Kajusz.  Ha, czy zrozumialem dobrze? Czy zrobilem z nas dwa dudki? ha! ha!
Evans.  Toprze, toprze! Wziął nas, witzę, na funtusz. Proszę cię, żyjmy w zgotzie, szukajmy we twa mózgi, jak się zemścić na tym parszywym, fałszywym hultaju, gospotarzu z pot Potwiązki.
Kajusz.  Na honor, z caly serca. On obiecalem mnie poprowadzić do Anny Page, na honor, a on mnie oszukalem.
Evans.  Pątź spokojny, jeszcze ja mu rozpłatam jego pałkę. Chotź tylko ze mną. (Wychodzą).


SCENA II.
Ulica w Windsor.
(Wchodzą: pani Page i Robin).

Pani Page.  Tylko naprzód! mały zuszku. Przyuczyłeś się chodzić za drugimi, ale teraz jesteś przewodnikiem. Co wolisz, czy prowadzić moje oczy, czy przyglądać się piętom twojego pana?
Robin.  Wyznaję, pani, że wolę iść przed tobą jak człowiek, niż deptać za nim, jak karzełek.
Pani Page.  O, mały z ciebie pochlebca; widzę, że wyjdziesz na dworaka. (Wchodzi pan Ford).
Ford.  Szczęśliwe spotkanie! Pani Page, dokąd droga?
Pani Page.  Do twojej żony; czy znajdę ją w domu?
Ford.  Znajdziesz ją znudzoną jak ty bezczynnością. Myślę, że gdyby wasi mężowie pomarli, pobrałybyście się obie.
Pani Page.  Możesz być tego pewny; pobrałybyśmy sobie dwóch nowych małżonków.
Ford.  Gdzież to znalazłaś tego kogutka na dachu?
Pani Page.  Na śmierć zapomniałam, jak się nazywa jegomość, który go mężowi mojemu ustąpił. Chłopcze, jak imię twojemu rycerzowi?
Robin.  Sir John Falstaff.
Ford.  Sir John Falstaff!
Pani Page.  To dziwna, że jego nazwiska w pamięci zatrzymać nie mogę. Jaka zażyłość między nim a moim mężem! — Ale czy doprawdy znajdę w domu twoją żonę?
Ford.  Znajdziesz ją, zaręczam.
Pani Page.  Więc z twojem pozwoleniem, mój panie; słabo mi, póki jej nie zobaczę. (Wychodzą: pani Page i Robin).
Ford.  Czy ten pan Page ma w głowie choć trochę oleju? czy ma oczy? czy ma zmysły? Jeśli je ma, to śpią wszystkie, bo się nimi nie posługuje. Toć ten pachołek poniesie list o dwadzieścia mil tak łatwo, jak działowa kula trafi, do celu o dwieście kroków. On sam skłonnościom swojej żony pomaga, podsyca jej szaleństwa i sposobności im nastręcza. Idzie ona teraz do mojej żony, a z nią pachołek Falstaffa. Ktoby nie dosłyszał, jaki tu deszcz z wiatrem śwista! A z nią pachołek Falstaffa! dobry spisek! pięknie uknowany! a nasze żony idą ręka w ręce do piekła. Ale cierpliwość! Złapię go na uczynku, zamęczę potem moją żonę, zedrę pożyczoną szatę skromności z tej udanej świętoszki, pani Page, ogłoszę przed światem samego Page’a za bezpiecznego, dobrowolnego Akteona, a wszyscy sąsiedzi przyklasną mojej popędliwości. (Bije zegar). Zegar znak mi daje, a moja pewność nakazuje mi poszukiwanie. Znajdę tam Falstaffa. Ludzie, nie śmiać się z tego, ale raczej chwalić mnie będą, bo to rzecz tak pewna, jak że stała jest ziemia, iż znajdę tam Falstaffa. Idę. (Wchodzą: Page, Płytek, Chudziak, Gospodarz, Hugo Evans, Kajusz i Rugby).
Płytek i   inni. Witamy, panie Ford.
Ford.  Na uczciwość, miłe towarzystwo. Mam w domu coś dobrego i zapraszam was wszystkich.
Płytek.  Zmuszony jestem odmówić, panie Ford.
Chudziak.  I ja także, panie Ford. Przyrzekliśmy obiadować z panną Anną, a nie chciałbym nie dotrzymać danego jej słowa za większą sumę pieniędzy, niżbym mógł powiedzieć.
Płytek.  Od dawna już toczy się sprawa o zamęźcie Anny Page z moim krewnym, Chudziakiem; dziś nakoniec mamy otrzymać stanowczą odpowiedź.
Chudziak.  Rachuję na twoją przychylność, ojcze Page.
Page.  Możesz być jej pewnym, panie Chudziaku. Duszą i ciałem stoję przy tobie; ale moja żona, panie doktorze, popiera gorąco twój interes.
Kajusz.  A na honor, mlody panienka milowałem mnie z calego serca. Mój gospodyni, pani Żwawińska, dawno mnie o tem zapewnilem.
Gospod.  A co mówicie o młodym panu Fenton? Tańcuje, wywija kominki, ma w oczach ogień młodości, komponuje wiersze, prawi jak z ambony, a jak kwiecień lub maj pachnie: jego będzie wygrana, jego będzie wygrana; to stoi w jego gwiazdach zapisane, jego będzie wygrana!
Page.  Tylko nie z mojem przyzwoleniem; możecie być tego pewni. Szlachcic ten nie ma szeląga; żył w towarzystwie rozpustnego księcia i Poinsa; za nizkie moje progi na jego nogi; wie on za wiele. Nie, nie, nie zawiąże on węzełka swojej fortuny palcami mojej substancyi. Jeśli ją weźmie, niech ją weźmie dla niej samej; grosze, które zebrałem, czekają na me przyzwolenie, a moje przyzwolenie nie idzie tą drogą.
Ford.  Proszę z całego serca, niech z was choć kilku przyjmie moje zaproszenie. Oprócz dobrego jadła, nie braknie na krotochwili: pokażę wam cudaka. Mości doktorze, musisz pójść ze mną, i ty także panie Page, i ty, księże Hugonie.
Płytek.  Tem lepiej. Bądźcie zdrowi. Będziemy mieli dogodniejszą sposobność do konkurów w domu pana Page.

(Wychodzą: Płytek i Chudziak).

Kajusz.  Ruszaj do domu, Janek Rugby, i ja wrócilem niebawem. (Wychodzi Rugby).
Gospod.  Żegnam was, serduszka; wracam do mojego uczciwego Falstaffa, aby z nim jeden i drugi kufel kanaryjskiego wina wychylić (wychodzi).
Ford  (na stronie). Myślę, że on wprzódy napije się u mnie brzozowego soku i będzie skakał, jak mu zagram. Proszę, mości panowie.
Wszyscy.  Idziemy, aby twojego cudaka zobaczyć. (Wychodzą).


SCENA III.
Pokój w domu Forda.
(Wchodzą: pani Ford i pani Page).

Pani Ford.  Hola, Janku! hola, Robercie!
Pani Page.  Żwawo! żwawo; Czy kosz od bielizny —
Pani Ford.  Wszystko w pogotowiu. Hej tam, Robercie!

(Wchodzą Służący z koszem).

Pani Page.  Spieszcie się, prędko! prędko!
Pani Ford.  Tu go postawcie.
Pani Page.  Powiedz twoim ludziom, co mają robić; nie mamy czasu do stracenia.
Pani Ford.  Jak wam już powiedziałam, Janku i Robercie, bądźcie gotowi w browarze, a na pierwsze moje zawołanie w lot przybywajcie, bez najmniejszej straty czasu, bez wahania się, weźcie kosz na ramiona, ruszajcie potem co tchu wam stanie, ponieście go między praczki na Daczetowej łące i rzućcie wszystko w bagnisty rów nad Tamizą.
Pani Page.  Czy rozumiecie?
Pani Ford.  Raz i drugi całą rzecz im powtórzyłam; wiedzą dobrze, co mają robić. Idźcie teraz, a przybywajcie na pierwsze zawołanie. (Wychodzą Słudzy).
Pani Page.  Lecz patrz, zbliża się mały Robin. (Wchodzi Robin).
Pani Ford.  Co tam nowego, młody mój kobuzku? Jakie przynosisz mi nowiny?
Robin.  Pan mój, sir John, czeka u tylnej furtki twojego domu, pani Ford, i prosi o posłuchanie.
Pani Page.  Mała ty łątko, czy tylko nas nie zdradziłeś?
Robin.  Nie, przysięgam. Pan mój nie wie, że tu jesteś, a zagroził mi wieczną wolnością, gdybym ci słowo o tem pisnął; przysiągł, że mnie odgoni.
Pani Page.  Dobry z ciebie chłopczyna; twoje też milczenie za krawca ci stanie i uszyje ci nowy kaftan i nowe rajtuzy. Idę się teraz schować.
Pani Ford.  Już bo i pora. — Idź, powiedz twojemu panu, że jestem sama. — Pani Page, pamiętaj, jaka twoja rola.

(Wychodzi Robin).

Pani Page.  Bądź spokojna. Wyświstaj mnie, jeśli jej dobrze nie odegram (wychodzi).
Pani Ford.  Wszystko więc gotowe. Uczęstujemy tę chorowitą wilgoć, tę brzuchatą, wodnistą dynię; nauczymy go rozróżnić turkawki od sojek. (Wchodzi Falstaff).
Falstaff.  Mam cię nakoniec, niebieski klejnocie!
Niech umrę teraz, bo już dosyć długo żyłem; tu kres mojej ambicyi. O, błogosławiona godzino!
Pani Ford.  O, słodki sir Johnie!
Falstaff.  Pani Ford, nie mogę pochlebiać; nie mogę szczebiotać, pani Ford. Muszę ci teraz moje grzeszne życzenie wypowiedzieć: chciałbym, żeby mąż twój był w trumnie. Gotów jestem oświadczyć w przytomności największego magnata, że zrobiłbym z ciebie moją panią.
Pani Ford.  Ja twoją panią, sir Johnie? Licha byłaby ze mnie pani.
Falstaff.  Niech mi cały dwór francuski drugą taką pokaże. Widzę, jak twoje oczy walczyłyby o pierwszeństwo z dyamentami. Piękny łuk twojego czoła godny najpiękniejszego weneckiego stroiku.
Pani Ford.  Prosta chustka, prosta tylko chustka mojemu czołu przystoi, a i ta nawet nie bardzo.
Falstaff.  Jak możesz tak mówić, tyranko? Przepyszna byłaby z ciebie dworska dama. Twoja pewna i elastyczna noga rozkoszny dałaby ruch całej twojej kibici w półzaokrąglonej spódnicy. Wiem, coby z ciebie było, gdyby twój nieprzyjaciel fortuna nie była w wojnie z twoją przyjaciółką naturą. Tego przynajmniej nie możesz utaić.
Pani Ford.  Wierzaj mi, na wszystkiem mi tem zbywa.
Falstaff.  A dlaczegóż cię pokochałem? Niech ci to służy za dowód, że jest w tobie coś nadzwyczajnego. Słuchaj, nie mogę pochlebiać, nie mogę powiedzieć, że jesteś tem lub owem, jak niejeden z tych cedzących słówka fircyków, co to chodzą jak kobiety w męskim ubiorze, a pachną jak babiniec na Mątkę Boską Zielną, nie mogę, bo kocham cię, ciebie tylko, bo godna jesteś mojej miłości.
Pani Ford.  Nie zdradź mnie tylko, Johnie, ale mi się wszystko zdaje, że ty kochasz panią Page.
Falstaff.  Mogłabyś równie dobrze powiedzieć, że kocham przechadzkę przede drzwiami więzienia za długi, które tak mi jest obrzydłe jak wyziewy pieca wapiennego.
Pani Ford.  Co do mnie, Bóg wie jeden, jak serdecznie cię kocham; przyjdzie czas, w którym się o tem dowodnie przekonasz.
Falstaff.  Trwaj w tych uczuciach, a ja na nie zasłużę.
Pani Ford.  Ach! muszę ci wyznać, że już na nie zasłużyłeś, bo nie miałabym ich inaczej.
Robin  (za sceną). Pani Ford, pani Ford! Pani Page stoi u drzwi, zapocona, zadyszana, z obłąkanemi oczyma, i gwałtem pragnie z tobą mówić i to natychmiast.
Falstaff.  Nie chcę, żeby mnie widziała; schowam się za obicie.
Pani Ford.  O, schowaj się, proszę, bo to pierwszego rzędu papla z tej kobiety. (Chowa się Falstaff. — Wchodzą: pani Page i Robin). O co tu chodzi? Co tam nowego?
Pani Page.  O, pani Ford, co ty zrobiłaś? Czekają na cię wstyd i ruina; zgubiłaś się na wieki.
Pani Ford.  Jak to rozumiesz, dobra pani Page?
Pani Page.  Przebóg, pani Ford! Mieć tak uczciwego męża a dawać mu takie powody do podejrzeń!
Pani Ford.  Jakie powody do podejrzeń?
Pani Page.  Jakie powody do podejrzeń? Wstydź się! Jak grubo się pomyliłam w sądzie o twojej uczciwości!
Pani Ford.  O nieba! Co to wszystko znaczy?
Pani Page.  Twój mąż się zbliża, kobieto, z całą windsorską policyą, aby szukać szlachcica, który, jak powiada, jest teraz w jego domu, z twojem przyzwoleniem, aby grzesznie z jego nieobecności korzystać. Zginęłaś!
Pani Ford.  Spodziewam się, że tak nie jest.
Pani Page.  Daj Boże, aby tak nie było, abyś nie miała u siebie takiego człowieka! Ale to niewątpliwa prawda, że mąż twój nadchodzi, a za nim połowa ludności windsorskiej, aby szukać tego jegomościa. Wyprzedziłam ich, żeby cię o wszystkiem uwiadomić. Jeśli się nie czujesz do winy, cieszę się z tego bardzo; lecz jeśli masz tu przyjaciela, oddal go, oddal go co prędzej. Nie stój tylko jak odurzona; przywołaj cały twój dowcip na pomoc, broń twojego dobrego imienia, albo żegnaj szczęśliwe życie na wieki!
Pani Ford.  Co tu począć? Jest tu szlachcic, drogi mój przyjaciel, a wstyd mój własny mniej mnie trwoży, niż jego niebezpieczeństwo. Wolałabym raczej widzieć go stąd daleko, niż mieć tysiąc funtów w kieszeni.
Pani Page.  Przez Boga żywego! skończ twoje: wolałabym raczej i wolałabym raczej; pamiętaj, że mąż twój o trzy stąd kroki; myśl, jakby go stąd wydobyć, bo w domu ukryć go nie można. — Jakże mnie zawiodłaś! — Patrz, widzę kosz — jeśli to jegomość nie wyjątkowej postaci, może się do kosza wcisnąć — przykryj go z wierzchu brudną bielizną, jakbyś wszystko do zolowania posyłała; — ale nie — teraz właśnie pora prania, każ twoim dwom sługom ponieść go na Daczetową łąkę.
Pani Ford.  Za gruby, aby się tu zmieścić: co tu począć?

(Wchodzi Falstaff).

Falstaff.  Pokaż mi go, pokaż mi go! o, pokaż mi go! Zmieszczę się, zmieszczę się. Słuchaj rady twojej przyjaciółki; zmieszczę się.
Pani Page.  Co? Sir John Falstaff? A twoje listy, kawalerze?
Falstaff.  Kocham cię. Ratuj mnie tylko; pomóż mi wcisnąć się do kosza. Nigdy —

(Włazi do kosza, kobiety przykrywają go brudną bielizną).

Pani Page.  Chłopcze, pomóż nam przykryć twojego pana. Zawołaj twoich ludzi, pani Ford. A ty zwodniku kawalerze!
Pani Ford.  Hola, Janku, Robercie! Janku! (Wychodzi Robin. — Wchodzą Służący). Zabierzcie te brudy, a żwawo. Gdzie drążek? Co tam mruczycie pod nosem? Ponieście je do praczki na Daczetowej łące. W drogę, a żwawo!

(Wchodzą: Page, Ford, Kajusz i sir Hugo Evans).

Ford.  Zbliżcie się, proszę. Jeśli podejrzenia moje są bezzasadne, śmiejcie się ze mnie, szydźcie ze mnie; zasługuję na to. — Co to i gdzie niesiecie?
Służący.  Jużci brudną bieliznę do praczki.
Pani Ford.  A tobie co do tego, gdzie ją niosą? Jeszcze tylko tego brakło, żebyś nos wścibiał do prania brudnej bielizny.
Ford.  Do prania brudnej bielizny! Chciałbym, żebyś się przody sama wyprała. Brudy! brudy! brudy! Tak jest, brudy, zaręczam, brudy, jakich jeszcze żadna praczka nie wyprała, jak się o tem naocznie przekonacie. (Wychodzą Służący z koszem). Panowie, miałem sen tej nocy, i sen wam ten opowiem. Oto moje klucze; idźcie do moich pokojów, szukajcie, szperajcie, a znajdziecie. Zapewniam was, że wykurzycie lisa; czekajcie tylko, żebym mu przody z tej strony zaskoczył. Dobrze, — a teraz do nory!
Page.  Uspokój się, dobry panie Ford. Sam sobie wielką krzywdę wyrządzasz.
Ford.  Masz racyę, panie Page! — Idźmy teraz na górę, panowie; zobaczycie niebawem polowanie. Za mną, panowie! (Wychodzi).
Evans.  Fantastyczne to humory i zaztroście.
Kajusz.  To nie francuski moda; we Francyi zazdrosny nie bylo.
Page.  Idźmy za nim, panowie; zobaczymy, jak się to wszystko skończy. (Wychodzą: Evans, Page i Kajusz).
Pani Page.  A co, czy nie dubeltowy figiel?
Pani Ford.  Nie wiem, co więcej mnie bawi, czy wyprowadzenie w pole mojego męża, czy sir Johna.
Pani Page.  Jak mu tam ciepło być musiało, gdy mąż twój pytał, co było w koszu!
Pani Ford.  Wszystko mi się zdaje, że mu bardzo potrzebna będzie kąpiel; tak więc rzucenie do wody na dobre mu wyjdzie.
Pani Page.  Na szubienicę z tym nieuczciwym urwiszem! Chciałabym, żeby wszystkich podobnych hultai podobny los spotkał.
Pani Ford.  Mąż mój, jak wnoszę, musiał mieć szczególne podejrzenie, że Falstaff był w jego domu, bo nigdy jeszcze nie widziałam go w takim paroksyzmie zazdrości.
Pani Page.  Zrobię zasadzkę na wyświecenie tej rzeczy. Co do Falstaffa, trzeba mu jeszcze nowy figiel wypłatać, bo trudno, żeby jedno lekarstwo wyleczyło go z tej rozpustnej choroby.
Pani Ford.  Czy nie byłoby dobrze wyprawić do niego w poselstwie to głupie ścierwo, panią Żwawińską, z przeproszeniem, że go do wody rzucono, a z nową nadzieją, aby go tym sposobem przywabić na powtórne cięgi?
Pani Page.  Zróbmy tak. Zaproś go jutro rano na ósmą godzinę, żeby mu dzisiejszą nieprzyjemność wynagrodzić.

(Wchodzą: Ford, Page, Kajusz i sir Hugo Evans).

Ford.  Nie mogę go znaleźć. Kto wie, czy ten urwisz nie chwalił się z rzeczy, których dopiąć nie mógł.
Pani Page.  Czy słyszysz?
Pani Ford.  Pięknie mnie traktujesz, panie Ford, niema co powiedzieć.
Ford.  To prawda.
Pani Ford.  Bodaj niebo zrobiło cię lepszym od twoich myśli!
Ford.  Amen.
Pani Page.  Sam ciężko się krzywdzisz, panie Ford.
Ford.  Cóż robić? muszę znieść wszystko.
Evans.  Jeśli tu jest kto w tym tomu, alpo w tych pokojach, alpo tych skrzyniach, albo szafach, niech Pan Póg otpuści moje grzechy w tzień sątu!
Kajusz.  Na honor, i ja tak myślal, nikt tu nie bylo.
Page.  Fe, fe, panie Ford! czy się nie wstydzisz? Co za duch, co za dyabeł myśl ci tę podszepnął? Nie chciałbym zapaść na tę chorobę za wszystkie skarby windsorskiego zamku.
Ford.  Moja w tem wina, panie Page, cierpię też za to.
Evans.  Cierpisz za złe sumienie. Żona twoja tak jest uczciwa kopieta, jakiejpym nie znalazł między pięcioma tysiącami i pięćset w totatku.
Kajusz.  Na honor, widzialem teraz, że to uczciwa kobieta.
Ford.  Niech i tak będzie, — obiecałem wam obiad, — chodźcie ze mną do parku. Proszę was, przebaczcie mi; wyłożę wam później przyczyny, dla których to zrobiłem. A ty, żono, i ty, pani Page, proszę was, przebaczcie mi także, proszę was z całego serca, przebaczcie mi.
Page.  Idźmy, panowie, ale uprzedzam, że śmiać się z niego będziemy. Zapraszam was do mojego domu jutro na śniadanie; pójdziemy potem razem na ptaki, bo mam przedziwnego sokoła. Czy zgoda?
Ford.  Zgoda na wszystko.
Evans.  Gdzie pędzie jeden, może rachować na mnie trugiego to kompanii.
Kajusz.  Gdzie byłem jeden lub dwa, to ja dorobiłem trzeci.
Ford.  Proszę, panie Page, idźmy.
Evans.  A ja cię teraz proszę, nie zapomnij o tym wszawym urwiszu, gospotarzu.
Kajusz.  Dobry, dobry, na honor, z cały serca! Evans. Wszawym urwiszu, który się ważył trwiny z nas stroić. (Wychodzą).


SCENA IV.
Pokój w domu pana Page.
(Wchodzą: Fenton i Anna Page).

Fenton.  Nie ślej mnie znowu do ojca, Anusiu!
Bo darmo, widzę, jego względów szukam.
Anna.  Ach, cóż więc począć?

Fenton.  Zostać sobie wierną.
Ród mój, powiada, nazbyt jest wysoki;
Gdym w zbytkach ojców roztrwonił majątek,
Chcę jego złotem straty reparować;
Ma przytem inne w zapasie zarzuty:
Moich przyjaciół, młodość mą rozpustną;
Mówi, Anusiu, że cię kocham tylko
Jak worek złota.
Anna.  Może się nie myli.
Fenton.  Nie, tak mi Boże dopomóż na przyszłość!
Wyznaję, pierwszą zalotów podnietą
Były, Anusiu, ojca twego skarby,
Lecz wnet odkryłem wartość twojej duszy,
Wyższą nad złoto, nad worki pieniędzy,
Tak, że dziś wszystkich moich życzeń celem
Jest posiadanie ciebie tylko jednej.
Anna.  Do ojcowskiego stukaj jeszcze serca;
A gdy i teraz pokorne błagania
Nic nie wskórają, później — zobaczymy.
Słuchaj mnie teraz. (Odchodzą na stronę).

(Wchodzą: Płytek, Chudziak i pani Żwawińska).

Płytek.  Przerwij ich rozmowę, pani Żwawińska; mój krewny sam przemówi w własnym interesie.
Chudziak.  Trafię czy nie trafię, wolna próba.
Płytek.  Nie trać tylko serca.
Chudziak.  Nie, nie przestraszy mnie ona; tego się nie boję; ale wyznaję, że drżą pode mną łydki.
Żwaw.  Anusiu, pan Chudziak chciałby z tobą kilka słów pogadać.

Anna.  Zaraz mu służę. (Na str.) To ojcowski wybór!
Ach, jakie stosy przywar i brzydoty
Piękność swym płaszczem zdaje się odziewać,
Gdzie trzysta funtów rocznego dochodu!

Żwaw.  A jakże się miewa dobry nasz pan Fenton? Słówko, jeśli łaska. (Odchodzą na stronę).
Płytek.  Przybliża się, więc do szturmu, kuzynie! Chłopcze, pamiętaj, miałeś ojca —
Chudziak.  Miałem ojca, panno Anno; stryj mój mógłby ci o nim zabawne opowiadać historye. Proszę cię, stryjaszku, opowiedz pannie Annie figiel, jak ojciec mój wykradł dwie gęsi z kojca.
Płytek.  Panno Anno, synowiec mój kocha cię.
Chudziak.  O kocham, jak jakąbądź inną pannę w calem hrabstwie Gloucesterskiem.
Ptytek.  Da ci utrzymanie godne szlachcianki.
Chudziak.  Dam je, na przekorę wielkim i małym, dam jak to szlachcicowi na zagrodzie przystoi.
Płytek.  Zapisze ci na grosz wdowi sto pięćdziesiąt funtów.
Anna.  Pozwól, dobry panie Płytku, niech sam dla siebie konkuruje.
Płytek.  Dziękuję ci za to, panno Anno, dziękuję ci za to pocieszające słowo. Panna Anna pragnie z tobą mówić, synowcze, więc was sam na sam zostawiam.
Anna.  Cóż więc, panie Chudziaku?
Chudziak.  Cóż więc, panno Anno?
Anna.  Jaka jest twoja ostatnia wola?
Chudziak.  Moja ostatnia wola? do kroćset beczek! A to mi piękne żarty! Jeszcze, dzięki niebu, nie napisałem mojej ostatniej woli; jeszcze ze mną tak źle nie jest, dzięki Bogu.
Anna.  Chciałam powiedzieć, panie Chudziaku, czego ode mnie żądasz?
Chudziak.  Żeby powiedzieć prawdę, osobiście, żądałbym od ciebie albo mało, albo nic. Lecz twój ojciec i stryj mój zrobili mi pewne propozycye; jeśli mi się to poszczęści, bardzo dobrze; jeśli nie poszczęści, to cóż robić? Daj panie Boże radość innemu! Zresztą oni ci lepiej powiedzą, jak stoją rzeczy; zapytaj twojego ojca, który się zbliża. (Wchodzą: Page i pani Page).

Page.  A, to pan Chudziak; kochaj go, Anusiu.
Jak to? pan Fenton? a co on tu robi?
Krzywdzisz, mnie, panie, dom mój nawiedzając,
Boć wiesz, że córka ma już nie jest wolną.
Fenton.  Dobry mój panie, nie gniewaj się na mnie.
Pani Page.  Proszę cię, przestań córkę mą nawiedzać.
Page.  To nie dla ciebie żona.

Fenton.  Pozwól, panie,
Jedno mi słowo.
Page.  Nie, nie, panie Fenton! —
Proszę, panowie Płytku i Chudziaku. —
Wiesz teraz, panie, jakie moje myśli,
Skończ więc zaloty i przestań mnie krzywdzić.

(Wychodzą: Page, Płytek i Chudziak).

Żwaw.  Adresuj się do pani Page, tylko śmiało.
Fenton.  Uczucia moje, pani, dla twej córki
Tak są uczciwe, a tak są gorące,
Że mimo wszystkich zawad i trudności,
Śmiało w obronie miłości mej walczę,
A na twą pomoc śmiem także rachować.
Anna.  Wybaw mnie, matko, od głupiego męża.
Pani Page.  Nie bój się, mam ja lepszego na myśli.
Żwaw.  Mojego pana, doktora Kajusza.
Anna.  Raczej mnie żywcem, matko, wkop do ziemi,
A zakamionuj potem kartoflami!
Pani Page.  Nie troszcz się tylko; dobry panie Fenton,
Nie jestem z tobą, ani przeciw tobie;
Zapytam córki, jakie są jej myśli,
A jej uczucie mojem także będzie.
Na teraz, żegnam; musim iść do domu,
Ażeby gniewu ojca jej nie ściągnąć.
Fenton.  Żegnam cię, pani, żegnam cię, Anusiu.

(Wychodzą: pani Page i Anna).

Żwaw.  To moja sprawa, panie Fenton. Jakto, mówiłam, i ty chcesz rzucić twoje dziecko w objęcia jakiegoś tam głuptasa, lub jakiegoś doktora? Wiedz, panie Fenton, moja to sprawa.

Fenton.  Dzięki ci za to, a dziś wieczór, proszę,
Daj ten pierścionek słodkiej mojej Annie,
A za fatygę przyjmij to ode mnie (wychodzi).

Żwaw.  Niech ci za to pan Bóg stokrotnie zapłaci! Uczciwe to serce; dla takiego serca gotowa kobieta w ogień się rzucić lub skoczyć do wody. A jednak, pragnęłabym, żeby pan mój dostał Anusię, albo pragnęłabym, żeby ją dostał pan Chudziak, a prawdę mówiąc, pragnęłabym, żeby ją dostał pan Fenton. Co będę mogła dla wszystkich trzech zrobię, bo to wszystkim trzem przyrzekłam, a dane słowo, to rzecz święta, przedewszystkiem dla pana Fenton. A teraz śpieszę z innem poselstwem od dwóch moich pań do sir Johna Falstaffa. Co za cielę ze mnie, że już tu tyle czasu straciłam! (Wychodzi).


SCENA V.
Pokój w gospodzie pod Podwiązką.
(Wchodzą: Falstaff i Bardolf).

Falstaff.  Hola, Bardolf!
Bardolf.  Jestem, panie.
Falstaff.  Przynieś mi kwartę wina, a dorzuć grzankę. (Wychodzi Bardolf). Dożyłem więc tego, żeby mnie. wyniesiono w koszu i rzucono do Tamizy jak rzeźnicze podróbki? Jeśli raz jeszcze podobnego mnie co spotka, każę sobie z czaszki mózg wyjąć, omaścić i dać psu na kolendę. Toć te hultaje cisnęli mnie do wody z tak spokojnem sumieniem, jakby szło o utopienie ślepych szczeniąt, piętnaścioro jednym pomiotem; a dość rzucić oko na moją figurę, żeby się domyślić, iż mam pewną skłonność do zatonięcia; choćby woda była głęboka jak piekło, na samo dno pójdę. Byłbym niewątpliwie utonął, gdyby, na moje szczęście, nie było przy brzegu mielizny; a to jest rodzaj śmierci, którym się brzydzę, bo woda wydyma człowieka, a coby się ze mnie zrobiło, gdyby mnie wydęła woda? Byłaby ze mnie prawdziwa Góra-Mumia.

(Wchodzi Bardolf z winem).

Bardolf.  Pani Żwawińska chciałaby mówić z tobą, panie.
Falstaff.  Czekaj, niech przódy wleję trochę wina do tamizianej wody, bo żołądek mój tak zimny, jakgdybym połknął kilka pigułek ze śniegu dla ochłodzenia nerek. Zawołaj ją teraz.
Bardolf.  Hola, moscia pani! (Wchodzi pani Żwawińska).
Żwaw.  Z przepłoszeniem; przebacz, dostojny panie; życzę dostojnemu panu dzień dobry.
Falstaff.  Zabierz te kielichy, a przynieś mi kwartę gorącego wina; tylko przyrządź trunek jak należy.
Bardolf.  Czy z jajami?
Falstaff.  Nie, czysty; nie lubię kurzego nasienia w moim napitku. (Wychodzi Bardolf). Co masz mi do powiedzenia?
Żwaw.  Co mam do powiedzenia? Przychodzę do ciebie, panie, w poselstwie od pani Ford.
Falstaff.  Od pani Ford? Mam już po gardło twojej pani Ford; dobry już jej zapłaciłem fordan[3]; ani chcę więce o niej słyszeć.
Żwaw.  Ach, biedne serduszko! to nie jej wina. Wścieka się za to na swoich ludzi, którzy nie zrozumieli jej myśli.
Falstaff.  Jak ja nie zrozumiałem, budując na obietnicach szalonej niewiasty.
Żwaw.  Ach, panie! gdybyś widział, jak ona lamentuje nad tym wypadkiem, serceby się w tobie krajało. Mąż jej idzie dziś polować na ptaki; raz jeszcze zaprasza cię do siebie, między ósmą a dziewiątą. Muszę co prędzej zanieść jej odpowiedź. Wynagrodzi cię za wszystko, możesz mi wierzyć.
Falstaff.  Niech i tak będzie. Powiedz jej, że przyjdę, a dodaj, niech pomyśli, co jest człowiek, niech rozważy jego słabosci, a potem niech sądzi o mojej zasłudze.
Żwaw.  Powiem jej wszystko.
Falstaff.  Pamiętaj. Więc mówiłaś między dziewiątą a dziesiątą?
Żwaw.  Nie, między ósmą a dziewiątą.
Falstaff.  Dobrze; idź teraz z Bogiem; nie chybię terminu.
Żwaw.  Pokój z tobą, panie (wychodzi).
Falstaff.  Dziwno mi, że nic jeszcze nie słyszałem o panu Strudze; uprzedził mnie jednak, żebym na niego czekał. Pieniądze jego bardzo mi do smaku. Otóż i on.

(Wchodzi Ford).

Ford.  Szczęść Boże!
Falstaff.  Witamy, panie Strugo. Przychodzisz zapewne dowiedzieć się, co zaszło między mną a żoną Forda?
Ford.  Tak jest, sir Johnie, to powód moich odwiedzin.
Falstaff.  Panie Strugo, nie chcę ci kłamać; byłem w jej domu o wyznaczonej godzinie.
Ford.  I znalazłeś przyjęcie?
Falstaff.  Bardzo niemiłe, panie Strugo.
Ford.  Jakto, panie? Czy nagle zmieniła postanowienie?
Falstaff.  Bynajmniej, panie Strugo, ale ten wymokły cornuto, jej małżonek, panie Strugo, palony ciągłą zazdrością, nadbiegł w chwili naszego spotkania, gdyśmy się uściskali, ucałowali, wieczną miłość przysięgli, odegrali, że tak powiem, prolog naszej komedyi, a za nim przyleciała psiarnia jego kompanów, zazdrością jego podszczuwanych, czy uwierzysz, aby szukać w całym domu gacha jego żony.
Ford.  Jakto, gdy tam byłeś?
Falstaff.  Gdy tam byłem.
Ford.  A on cię szukał, ale nie mógł znaleźć?
Falstaff.  Opowiem ci wszystko. Szczęśliwym wpływem mojej dobrej gwiazdy nadbiega niejaka pani Page, donosi, że Ford się zbliża, i wpada na myśl — bo żona Forda straciła głowę — żeby mnie wynieść z domu w koszu na bieliznę.
Ford.  W koszu na bieliznę?
Falstaff.  Tak jest, w koszu na bieliznę. Zapakowały mnie więc z brudnemi koszulami, spódnicami, skarpetkami, zasmarowanemi serwetami, tak, panie Strugo, że była tam mieszanina smrodów, jakie jeszcze nigdy nie obraziły ludzkiego nosa.
Ford.  A jakże długo tam zostałeś?
Falstaff.  Dowiesz się o wszystkiem, panie Strugo, co wycierpiałem, żeby tę kobietę, dla twojego dobra, do złego poprowadzić. Gdy więc tak byłem do kosza zapakowany, dwóch hajdamaków ze służby Forda, przywołanych przez panią, odebrało rozkaz, aby mnie ponieść, pod nazwiskiem brudnej bielizny, na Daczetową łąkę. Wzięli mię więc na ramiona, w samych drzwiach spotkali zazdrosnego durnia, swojego pana, który ich dwa czy trzy razy zapytał, co nieśli w koszu. Drżałem ze strachu, żeby czasem nie przyszła myśl temu wściekłemu hultajowi zajrzeć do kosza; ale przeznaczenie, które go wskazało na rogala, wstrzymało mu rękę; tak więc on wszedł do domu, aby mnie szukać, a ja wyszedłem pod firmą brudnej bielizny. Lecz słuchaj końca, panie Strugo. Wycierpiałem męki trzech rodzajów śmierci; naprzód, okrutny strach, żeby mnie nie znalazł ten zgniły baran zazdrośny; powtóre, siedziałem zgięty w obręcz jak dobra klinga, szpic do rękojeści, pięta do głowy; nakoniec, byłem zaszpontowany, jak dobra okowita, śmierdzącą bielizną, we własnej fermentującą tłustości. Wyobraź sobie to wszystko, — człowiek mojej natury — wyobraź sobie to wszystko; ja, co jestem czuły na gorąco jak masło, ja, człowiek w ciągłym roztopię i odwilży! To był cud wyraźny, że się nie udusiłem. Pomyśl teraz, że właśnie kiedy najgorętsza była kąpiel, gdy byłem więcej niż na połowę wyduszony w tej tłustości jak holenderska sztufada, rzucono mnie do Tamizy, i gorącego do czerwoności ostudzono jak podkowę w lodowatej wodzie. Pomyśl tylko, rozpalonego do czerwoności! pomyśl tylko, panie Strugo!
Ford.  Wierzaj mi, panie, ubolewam z całego serca, że dla mojej miłości tyle wycierpiałeś. Widzę, że trzeba mi wszelkiej wyrzec się nadziei, bo nie sądzę, abyś chciał raz jeszcze szczęścia u niej próbować.
Falstaff.  Panie Strugo, wolałbym raczej, żeby mnie rzucono do Etny, jak mnie rzucono do Tamizy, niż żebym ją miał tak zostawić. Mąż jej poluje dziś na ptaki; odebrałem od niej nowe poselstwo; czeka na mnie, panie Strugo, między ósmą a dziewiątą.
Ford.  Zdaje mi się, że już wybiła ósma.
Falstaff.  Już wybiła ósma? muszę więc śpieszyć na umówione miejsce. Przyjdź do mnie, skoro znajdziesz wolną chwilę, a dowiesz się o skutku mojej wyprawy. Wszystko na tem się skończy, że będzie twoją. Bądź zdrów! Będziesz ją miał, panie Strugo; przyprawisz rogi panu Ford, panie Strugo! (Wychodzi).
Ford.  Ha, ha! czy to widzenie? czy to sen? czy śpię? Panie Ford, obudź się, obudź się, panie Ford! Jest dziura w twojej najlepszej szacie, panie Ford. Oto są skutki małżeństwa! Oto są skutki posiadania bielizny i koszów! To dobrze; sam ogłoszę przed światem, czem jestem. Złapię teraz tego rozpustnika; jest w moim domu; nie wymknie mi się; niepodobna, żeby się wymknął; nie wciśnie się przecie do sakiewki, ani do pieprzniczki, a jeżeli dyabeł, który się nim opiekuje, na pomoc mu nie przyszedł, będę go szukał w myszej jamie. Choć muszę zostać tem, czem jestem, to przynajmniej to, czembym być nie chciał, nie zrobi mnie potulnym. Jeśli mam rogi, które mnie do szaleństwa doprowadzą, to przynajmniej, jak wściekły, będę bódł tymi rogami.

(Wychodzi).

AKT CZWARTY.
SCENA I.
Ulica.
(Wchodzą: pani Page, pani Żwawińska, Wilhelm).

Pani Page.  Czy myślisz, że jest już w domu Forda?
Żwaw.  Jestem pewna, że jest już, albo będzie za chwilę. Trudno opowiedzieć, jak szaleje na samą myśl o swojej kąpieli w Tamizie. Pani Ford czeka na ciebie z niecierpliwością.
Pani Page.  Idę do niej za chwilę, tylko przody mojego chłopaka do szkoły poprowadzę. Ale zbliża się jego nauczyciel; widzę, że dziś rekreacya. (Wchodzi sir Hugo Evans). Jakto, księże Hugonie, czy niema dziś szkoły?
Evans.  Nie; pan Chudziak wyprosił tziś tla stutentów rekreacyą.
Żwaw.  Daj mu za to, panie Boże, długie zdrowie!
Pani Page.  Księże Hugonie, mąż mój powiada, że syn mój żadnych nie robi postępów w szkole. Proszę cię, zadaj mu kilka pytań z gramatyki.
Evans.  Pójtź tu sam, Wilhelmku; trzymaj prosto głowę; pójtź tu sam.
Pani Page.  No! idźże do księdza proboszcza; trzymaj prosto głowę, a odpowiadaj śmiało na pytania pana profesora; nie bój się.
Evans.  Wilhelmku, ile mają liczp rzeczowniki?
Wilhelm.  Dwie.
Żwaw.  Kto by myślał? Mnie się zawsze zdawało, że było ich jedna więcej, boć przecie mówią, plecie trzy po trzy.
Evans.  Skończ twoje paplanie. Jak po łacinie piękny, Wilhelmku?
Wilhelm.  Pulcher.
Żwaw.  A, co do tego, to prawda, boć co pulchne, to piękne.
Evans.  Prostotuszna z ciepie niewiasta; proszę cię, tylko nie przerywaj nam egzaminu. Co jest lapis, Wilhelmku?
Wilhelm.  Kamień.
Evans.  A co jest kamień, Wilhelmku?
Wilhelm.  Głazik.
Evans.  Nie, kamień jest lapis; proszę cię, zanotuj to sopie w pamięci.
Wilhelm.  Lapis.
Evans.  Partzo toprze, Wilhelmku. A jak się to nazywa, skąt się pożyczają artykuły?
Wilhelm.  Artykuły pożyczają się od zaimków, które się odmieniają, jak następuje: Singulariter, nominativo hic, haec, hoc.
Evans.  Nominativo hig, haeg, hog; proszę teraz, taj paczność; genitivo, hujus, a jak jest accusativo?
Wilhelm.  Accusativo, hinc.
Evans.  Zapisz sopie w pamięci, moje tziecko, Accusativo hing, hang, hong.
Żwaw.  Hang, hong. to jakaś chińska łacina.
Evans.  Skończ twoje paplanie, niewiasto. Jak vocativo, Wilhelmku?
Wilhelm.  O — vocativo, O!
Evans.  Pamiętaj, Wilhelmku, vocativo jest caret.
Żwaw.  Wygodny to wózek, ale na co to biednym ludziom o nim myśleć.
Evans.  Skończ, kopieto!
Pani Page.  Cicho!
Evans.  Powiedz teraz dativo.
Wilhelm.  Dativo, huic.
Żwaw.  A to co mi za łacina? Grzeszysz, księże proboszczu, jeśli takich wyrazów uczysz dzieci; niema po co do szkoły je posyłać, zbyt tylko prędko same się tego w domu nauczą. Fe, wstydź się, księże proboszczu!
Evans.  Kopieto, czy głowę straciłaś? Czy nie masz zmysłu na przypatki, liczpy i rotzaje? Taka z ciebie głupia chrześcijanka, jakiejpym sopie mógł zapragnąć.
Pani Page.  Proszę cię, nie przerywaj!
Evans.  A teraz, Wilhelmku, odmieniaj mi zaimek względny.
Wilhelm.  Zapomniałem.
Evans.  Zaimek względny jest qui, quae, quod. Jeśli mi raz jeszcze zapomnisz twoje qui, twoje quae, twoje quod, zajrzymy do starej pani. A teraz idź pawić się, ruszaj.
Pani Page.  Większy z niego mędrek, niż myślałam.
Evans.  Niesłychaną ma pamięć. Żegnam, pani Page.
Pani Page  Żegnam, dobry księże proboszczu. (Wychodzi sir Hugo). Idź do domu, migdałku. W drogę, niemało już straciłyśmy czasu. (Wychodzą).


SCENA II.
Pokój w domu Forda.
(Wchodzą: Falstaff i pani Ford).

Falstaff.  Pani Ford, smutek twój pochłonął moje cierpienia. Widzę, że jesteś gorąca w miłości, a bądź przekonana, że wszystko tak ci zapłacę, iż nie będzie na szerokość włoska różnicy, a to, pani Ford, nietylko w zwykłych obowiązkach miłości, ale i we wszystkich jej przyborach, dopełnieniach i obrzędach. Ale czy tylko pewna jesteś teraz, że mąż twój nas nie zejdzie?
Pani Ford.  Poszedł polować na ptaki, słodki sir Johnie.
Pani Page  (za sceną). Hej tam, kumo Ford, otwórz, otwórz co prędzej!
Pani Ford.  Skryj się do tego pokoju, sir Johnie.

(Wychodzi Falstaff. — Wchodzi pani Page).

Pani Page.  Co tam nowego, kochaneczko? Czy jest kto w domu prócz ciebie?
Pani Ford.  Niema nikogo prócz mnie i moich ludzi.
Pani Page.  Czy to tylko prawda?
Pani Ford.  Nie, wierzaj mi, niema nikogo (na stronie). Mów głośniej.
Pani Page.  Jeśli tak, to dzięki Bogu, że niema nikogo.
Pani Ford.  Dlaczego?
Pani Page.  Bo twojego męża napadł nowy paroksyzm starej choroby. Słyszałam, jak z moim mężem dysputował. Tak wygaduje na wszystkich żonatych, tak przeklina wszystkie córki Ewy, jakiejbądź cery, tak bije się w czoło i krzyczy: puszczajcie, puszczajcie! że wszelkie szaleństwa, jakie dotąd widziałam, zdają mi się teraz potulnością, grzecznością i cierpliwością, z tym jego paroksyzmem porównane. Cieszę się, że niema tu tłustego kawalera.
Pani Ford.  Jakto? czy mówi o nim?
Pani Page.  O nim tylko. Przysięga, że gdy go szukał ostatnią razą, wyniesiono go stąd w koszu; zapewnia mojego męża, że jest tu znowu teraz; odciągnął go z towarzyszami od rozpoczętej zabawy, aby się przekonać powtórnie, czy bezzasadne są jego podejrzenia. Cieszę się, że niema tu kawalera; niech teraz mąż twój zobaczy, na jakiego wystrychnął się dudka.
Pani Ford.  Jak jest stąd daleko, pani Page?
Pani Page.  O trzy kroki, na rogu ulicy; będzie tu w mgnieniu oka.
Pani Ford.  Zginęłam! Kawaler jest tutaj.
Pani Page.  A więc ciebie wieczny wstyd, a jego śmierć czeka. Co za kobieta z ciebie! Precz z nim, precz z nim! Lepszy wstyd, niż morderstwo.
Pani Ford.  Jakże go stąd wyprawić? jak go ocalić? Czy znowu do kosza zapakować? (Wbiega Falstaff).
Falstaff.  Nie. za nic na świecie nie dam się powtórnie do kosza pakować! Czy nie mógłbym się wymknąć, nim nadejdzie?
Pani Page.  Niestety, trzech braci Forda stoją u drzwi z pistoletami tak, że wyjść stąd niepodobna; inaczej mógłbyś się wymknąć, nim nadejdzie. Ale po co tu przyszedłeś?
Falstaff.  Co ja tu pocznę? Schowam się do komina.
Pani Ford.  Zwyczaj ich flinty w komin wystrzeliwać. Wleź raczej do pieca.
Falstaff.  Pokaż go.
Pani Ford.  Ale nie, szukać cię tam nie omieszka. Dla pamięci ma regestr wszystkich pras, kufrów, szaf, waliz, studni i piwnic; z regestru będzie jedne po drugich przetrząsał: ani podobna w domu cię schować.
Falstaff.  To wyjdę.
Pani Page.  Jeśli we własnej wyjdziesz postaci, zginąłeś, kawalerze. Ale gdybyś się przebrał —
Pani Ford.  Jakby go tu przebrać?
Pani Page.  Alboż ja wiem, nieszczęśliwa! Niema kobiecej sukni dość na niego przestronnej, inaczej, mógłby zacisnąć, kapelusz, spuścić podwikę, owinąć się szalem i ratować się ucieczką.
Falstaff.  Poczciwe dusze, wymyślcie jaki ratunek! Gotowy jestem na wszystko, byle uniknąć nieszczęścia.
Pani Ford.  Ciotka mojej garderobianej, otyła kobieta z Brentford, zostawiła swoją suknię na strychu.
Pani Page.  Daję słowo, suknia mu się ta nada, boć ona ma jego tuszę; jest tu także jej pilśniany kapelusz i jej podwika. Wskocz więc na strych, kawalerze.
Pani Ford.  Słuchaj jej rady, słodki sir Johnie. Tymczasem poszukam tu z panią Page jakiego czepca.
Pani Page.  Spiesz się, spiesz się! Wdziej tymczasem suknię; przyjdziemy niebawem, aby skończyć twoją toaletę.

(Wychodni Falstaff).

Pani Ford.  Jakbym pragnęła, żeby go mąż mój spotkał w tem przebraniu! On nie może ścierpieć widoku tej starej baby z Brentford; przysięga, że to czarownica; zabronił jej w naszym domu nogą stanąć, inaczej, zagroził jej kijem.
Pani Page.  Niechże go naprzód Bóg poprowadzi pod kij twojego męża, a potem niech dyabeł tym kijem kieruje!
Pani Ford.  Ale czy tylko mąż mój przyjdzie?
Pani Page.  Przyjdzie, bo co mówiłam, jest prawda, że mówi o koszu, choć nie wiem, skąd się o sprawie tej dowiedział.
Pani Ford.  Przekonamy się o tem. Nakażę moim ludziom kosz powtórnie wynosić i w samych drzwiach go spotkać, jak ostatnią razą.
Pani Page.  Tylko go nie widać. Idźmy go przebrać za czarownicę z Brentford.
Pani Ford.  Powiem wprzódy moim ludziom, co mają robić z koszem. Idź tymczasem na górę, pospieszę za tobą co prędzej z potrzebnemi rupieciami (wychodzi).
Pani Page.  Na szubienicę z tym nieuczciwym hultajem! nie potrafimy nigdy ukarać go dość surowo.

Świat się przekona z niewinnej pustoty,
Że możemy się bawić bez uszczerbku cnoty;
Rzadko śmiech złych uczynków towarzyszem bywa:
Najczęściej woda cicha brzegi swe podrywa.

(Wychodzi. Wchodzi pani Ford i dwóch Służących).

Pani Ford.  Dalej, chłopaki, weźcie znowu kosz na barki; pan wasz do drzwi się zbliża. Jeśli wam każe na ziemi kosz postawić, wykonajcie rozkaz. Nie traćcie czasu, zróbcie, jak powiedziałam (wychodzi).
1 Służący.  Chwytaj za drążek.
2 Służący.  Daj Boże, żeby znowu nie był pełny kawalera!
1 Służący.  Mam nadzieję, że tak źle nie będzie; wolałbym raczej nieść kosz pełny ołowiu.

(Wchodzą: Ford, Page, Płytek, Kajusz i sir Hugo Evans).

Ford.  A jeśli się pokaże, że to prawda, jak wrócisz honor mojemu rozumowi, który tak pokrzywdziłeś? — Postawcie kosz na ziemię, hultaje! Niech kto zawoła mojej żony. W koszu młodzieniaszek! O, łotry wszeteczne! — To wyraźny przeciw mnie spisek całej bandy, całej łai urwiszów. Zawstydzimy teraz dyabła. — Hola, mościa pani! Hola, przybywaj! Zobacz, co za uczciwą bieliznę do prania posyłasz.
Page.  A to już za wiele! Panie Ford, niepodobna dłużej wolnym cię zostawić; musimy cię związać.
Evans.  To czysty lunatyk; to człowiek jak pies wściekły.
Płytek.  Wierzaj mi, panie Ford, to niedobrze, to wcale niedobrze. (Wchodzi pani Ford).
Ford.  I ja powtarzam: to wcale niedobrze. Zbliż się tu, mościa pani Ford! mościa pani Ford, uczciwa niewiasto, skromna żono, uczciwe stworzenie, której mężem zazdrosny jest waryat! Podejrzywam cię bez powodów, mościa pani, czy nieprawda?
Pani Ford.  Niebo mi świadkiem, że mnie podejrzywasz bez powodów, jeśli mnie o jaką nieuczciwość podejrzywasz.
Ford.  Piękna wymowa, miedziane czoło; zobaczmy, jak długo to potrwa. Wyłaź, hultaju! (Wyrzuca z kosza bieliznę).
Page.  To przechodzi wszelkie wyobrażenie.
Pani Ford.  Czy wstydu nie masz? Co tobie do bielizny?
Ford.  Potrafię ja cię znaleźć!
Evans.  To sensu nie ma. Czy chcesz żony twojej suknie aresztować? Skończ, proszę.
Ford.  Wytrząście kosz, powtarzam!
Pani Ford.  Co robisz, człowieku, co robisz?
Ford.  Jak jestem człowiekiem, panie Page, wczora z mojego domu wyniesiono schowanego w tym koszu gacha; czy nie może tam być raz drugi? Jestem pewny, że znajduje się teraz w moim domu; moja wiadomość jest niewątpliwa; zazdrość moja ma podstawę. Wyrzućcie mi z kosza wszystką bieliznę!
Pani Ford.  Jeśli znajdziesz tam człowieka, jak pchłę go zabij.
Page.  Tu niema nikogo.
Płytek.  Na moje słowo, to niedobrze, panie Ford; sam się krzywdzisz.
Evans.  Szukaj ratunku w motlitwie, panie Fort, a nie słuchaj potszeptów twojego serca; to zaztrość.
Ford.  To tylko dowodzi, że niema w koszu człowieka, którego szukam.
Page.  Nie, niema go nigdzie, tylko w twoim mózgu.
Ford.  Jeszcze ten raz pomóżcie mi dom mój przetrząsnąć, a jeśli nie znajdę, czego szukam, bądźcie dla mnie bez miłosierdzia, weźcie mnie za wieczny przedmiot waszego pośmiewiska; niech odtąd będzie przysłowie: zazdrosny jak Ford, który szukał w pustym orzechu gacha swojej żony. Bądźcie mi pomocą raz jeszcze; jeszcze raz ze mną szukajcie!
Pani Ford.  Hej, pani Page! zejdź co prędzej, a przyprowadź z sobą starą kobietę; mąż mój chce wejść do pokoju.
Ford.  Starą kobietę? Co za starą kobietę?
Pani Ford.  Mojej garderobiany ciotkę z Brentford.
Ford.  Tę czarownicę? tę starą hultajkę? Czy nie zakazałem jej do mojego domu przychodzić? Przychodzi tu z poselstwami, czy nieprawda? Prostoduszni z nas ludzie; nie wiemy wcale, co się tam dzieje pod płaszczykiem ciągnięcia kabały. Rzemiosłem jej czary, zaklęcia, figury i Bóg wie, co tam jeszcze; wszystko to są rzeczy nad nasz rozum, nad nasze pojęcie. Zejdź mi tu zaraz, ty czarownico, zejdź mi tu zaraz, powtarzam!
Pani Ford.  Uspokój się mój dobry, kochany mężulku. Mości panowie, nie pozwólcie mu bić starej kobiety.

(Wchodzi pani Page, prowadząc Falstaffa, przebranego za kobietę).

Pani Page.  Śmiało, matko; nie bój się, pani Prat; daj mi rękę.
Ford.  Dam ja tej matce synowskie powitanie. — Precz stąd, czarownico! (bije go), ty łachmanie, ty kuglarko, ty tchórzu śmierdzący, ty banio nalana, precz stąd! precz stąd! Ja cię tu zaklnę, ja ci tu kabałę pociągnę! (Wychodzi Falstaff).
Pani Page.  Czy wstydu nie masz? Kto wie, czy tej biednej staruszki nie zabił.
Pani Ford.  Jeśli jej nie zabił, to ją zabije. Wielka stąd dla ciebie chwała!
Ford.  Na szubienicę z tą czarownicą!
Evans.  Co to tego, i ja myślę, że ta kopieta jest czarownicą. Nie łupię kopiet z tługą protą; witziałem tługą protę pot jej potwiką.
Ford.  Czy chcecie mi towarzyszyć, panowie? Panowie, proszę z sobą. Zobaczcie tylko koniec mojej zazdrości. Jeśli się tak załawiam, nie widząc tropu, nie zważajcie odtąd na moje granie.
Page.  Nie sprzeciwiajmy mu się teraz; idźmy, panowie.

(Wychodzą: Page, Ford, Płytek i Evans).

Pani Page.  Czy widziałaś, jak mu porządnie skórę wygarbował?
Pani Ford.  Porządnie? Jabym raczej powiedziała nieporządnie, bo mu ją zostawił w okrutnym nieporządku.
Pani Page.  Kij ten poświęcę i nad ołtarzem zawieszę, bo dobrego dopełnił uczynku.
Pani Ford.  Co teraz myślisz? Czy niewieścia cnota i świadectwo dobrego sumienia pozwalają nam jeszcze nowej szukać na nim zemsty?
Pani Page.  Sądziłabym, żeśmy już z niego wypędziły ducha lubieżności. Jeśli go dyabeł nie posiadł na własność bezwarunkową, nie przypuszczam, aby raz jeszcze chciał nas kusić cieleśnie.
Pani Ford.  Czy nie byłoby dobrze powiedzieć naszym mężom, jak mu się przysłużyłyśmy?
Pani Page.  Należy im opowiedzieć wszystko, choćby dlatego tylko, żeby z głowy twojego męża bziki wygonić. Jeśli osądzą w swojem sercu, że należy jeszcze dręczyć biednego grzesznego kawalera, będziemy znowu ich narzędziem.
Pani Ford.  Jestem przekonana, że zechcą publicznie go zawstydzić, i mojem zdaniem żart się nie skończy, dopóki publiczna hańba go nie spotka.
Pani Page.  Więc do kuźni i kujmy plan nowy; bijmy żelazo, póki gorące.

(Wychodzą).

SCENA III.
Pokój w gospodzie pod Podwiązką.
(Wchodzą Gospodarz i Bardolf.

Bardolf.  Niemcy żądają: panie, żebyś im wynajął trzy konie: książę przybywa jutro na dwór, a mają zamiar na spotkanie jego wyjechać.
Gospod.  Cóż to za książę, co tak tajemnie przybywa? Nic o nim nie słyszałem na dworze. Chciałbym sam z panami tymi pogadać; czy mówią po angielsku?
Bardolf.  Mówią, panie. Zawołam ich do ciebie.
Gospod.  Będą mieli konie, ale mi za nie dobrze zapłacą; osolę ich, jak należy. Mój dom był na ich rozkazy przez cały tydzień, dla nich wyprawiłem innych gości, słuszna, aby zapłacili za wszystkich; osolę ich i opieprzę. Chodź ze mną. (Wychodzą).


SCENA IV.
Pokój w domu Forda.
(Wchodzą: Page, Ford, pani Page, pani Ford i sir Hugo Evans).

Evans.  To najlepszy wymysł niewieściej uczciwości, jaki kiedykolwiek witzieć mi się ztarzyło.
Page.  I te listy do was obu w jednym czasie wyprawił?
Pani Page.  Nie było kwadransa różnicy.

Ford.  Przebacz mi, żono! Rób odtąd, co zechcesz;
Przód o brak ciepła słońce będę skarżył,
Nim o twej cnocie zacznę powątpiewać.
Honor twój stoi tak silny jak wiara
W tym, który dotąd śmiał być heretykiem.
Page.  Skończmy; strzeż miary w zadośćuczynieniu,
Jak ją w obrazie strzedz ci należało.
A teraz wróćmy do naszego planu.
Raz jeszcze trzeba, dla naszej zabawy,
Aby tej starej i nalanej kufie
Nowe spotkanie żony dały nasze,

Gdzieby go schwytać nie było nam trudno,
Na wstyd publiczny wystawić za karę.

Ford.  Mem zdaniem plan ich ze wszystkich najlepszy.
Page.  Co? Posłać mu zawiadomienie, że czekają na niego w parku o północy? Nie, nigdy tam nie przyjdzie.
Evans.  Powiatacie, że go to rzeki rzucono, że pył okrutnie zpity przeprany za starą papę, myślę więc, że ma teraz stracha, że nie przyjdzie; myślę, że jego cielsko tóść surowo pyło ukarane, że niema już w sopie okruszyny żątzy.
Page.  Oto moje przekonanie.

Pani Ford.  Do was należy myśleć, co z nim zrobić,
Jak go tam ściągnąć, naszą będzie sprawą.
Pani Page.  Stara to powieść, że Hern, sławny strzelec,
Niegdyś gajowy windsorskiego lasu,
Krąży co zima, gdy kur pieje północ,
Z rogatą głową, naokoło dębu;
Schną liście drzewa od jego oddechu,
Na trzody pada okrutna zaraza,
Krew zamiast mleka dojne dają krowy;
Dzwoni łańcuchem, że aż dreszcz przejmuje.
Każdy z was słyszał powieść o tym duchu,
Bo w to wierzyły babki zabobonne,
Jak świętą prawdę wnukom przekazały.
Page.  I teraz jeszcze niejeden bez trwogi
W nocy do dębu Herna się nie zbliża.
Ale cóż z tego?
Pani Ford.  Zamiarem jest naszym
Wezwać Falstaffa, by w Herna postaci
Spotkać nas przyszedł z rogami na głowie.
Page.  A jeśli przyjdzie, wezwaniu posłuszny,
Co chcecie zrobić? jakie wasze plany?
Pani Page.  Wszystko gotowe na jego przyjęcie.
Moją Anusię i mojego synka,
I kilka chłopiąt jednego z nim wieku
Ubierzem w suknie białe i zielone,
Jak bandę duchów, wróżek i bogunek,
Z grzechotką w dłoniach, z pochodnią na głowie.

Jak tylko Falstaff przybliży się do nas,
Niechaj od traczów rowu z krzykiem wpadną;
Gdy my, spłoszone, zaczniemy uciekać,
Niech go otoczą, i wróżek zwyczajem
Niech szczypać zaczną nieczystego łotra,
Niech go pytają, czemu o tej porze,
O której wróżki tańczą przy księżycu,
W cichą, ich skokom poświęconą ustroń
Wcisnąć się ważył w profana postaci.
Pani Ford.  A póki całej nie opowie prawdy,
Niechaj go szczypią, pochodniami palą.
Pani Page.  Kiedy zaś przyjścia swego wyzna powód,
Wystąpim wszyscy, rogi mu zedrzemy,
I odprowadzim do Windsor z szyderstwem.
Ford.  Żeby się wszystko, jak trzeba, udało,
Należy dzieci do roli ich wprawić.

Evans.  Zostawcie to mojej gorliwości; nauczę tzieci co i jak mają ropić; sam nawet przepiorę się za jakie straszytło, apy topiec kawalerowi moją pochotnią.
Ford.  Nieporównane będziemy mieli widowisko. Idę zakupić dla nich maski.

Pani Page.  Anusia będzie wróżek tych królową,
Prześlicznie w białe obleczona szaty.
Page.  Ja kupię jedwab’. (Na str.) Korzystajmy z pory,
Pan Chudziak piękną wykradnie Anusię,
Ślub weźmie w Eton. (Głośno) Zaproście Falstaffa.
Ford.  Wprzódy do niego pójdę jak pan Struga;
Powie mi wszystko; wiem, że nie odmówi.
Pani Page.  Nie wątpię o tem. Idźmy bez spóźnienia
Wszystko dla naszych przygotować wróżek.
Evans.  Itźmy. Tziwnie to rozkoszne i uczciwe hultajstwo.

(Wychodzą: Page, Ford i Evans).

Pani Page.  Idź i poselstwo wypraw do Falstaffa,
Aby wybadać skryte jego myśli.

(Wychodzi pani Ford).

Ja teraz biegnę do mego doktora,
Szczerze mu sprzyjam, i nikt, jak on jeden,
Nie będzie mężem córki mej, Anusi.

Chudziak, bogaty w ziemie ale głupi,
Wiem, że mojego męża ma za sobą;
Aleć i doktór zebrał kapitały,
I ma na dworze potężnych przyjaciół;
On tylko jeden mężem mej Anusi,
Choć się i tysiąc innych o nią kusi (wychodzi).


SCENA V.
Pokój w gospodzie pod Podwiązką.
(Wchodzą: Gospodarz i Głuptas).

Gospod.  Czego chcesz, chamie? Czego żądasz, gruba skóro? Mów, ziej, rozprawiaj, tylko krótko, węzłowato, a żywo! Mów!
Głuptas.  Żeby powiedzieć prawdę, panie, przysyła mnie tu pan Chudziak z interesem do sir Johna Falstaffa.
Gospod.  Tam jego pokoje, jego zamek, jego łoże i jego prycza, a naokoło świeżo malowana historya marnotrawnego syna. Idź, szukaj i wołaj, a odpowie ci w sposób antropofagiański. Stukaj, powtarzam.
Głuptas.  Stara kobieta, tłusta kobieta weszła do jego pokoju; pozwolę sobie, panie, zaczekać aż zejdzie, bo szczerze mówiąc, do niej mam interes.
Gospod.  Co? tłusta kobieta? Toć ona gotowa okraść kawalera; zawołam. — Zuchu kawalerze! zuchu sir Johnie! Odpowiedz płucami żołnierskiemi: Czy jesteś u siebie? To twój gospodarz, twój Efezyjczyk woła.
Falstaff  (z piętra). Co tam nowego, gospodarzu?
Gospod.  Jest tu cygan Tatar, który czeka na powrót twojej tłustej baby. Powiedz jej, zuchu, żeby zeszła natychmiast; mój dom jest uczciwy. Fe, tajemne schadzki, fe!

(Wchodzi Falstaff).

Falstaff.  Prawda, gospodarzu, że była u mnie przed chwilą stara, tłusta kobieta, ale już odeszła.
Głuptas.  Ale powiedz mi, proszę, panie, czy to nie była czarownica z Brentford?
Falstaff.  Nie omyliłeś się, mój śliniaczku. Co chciałeś od niej?
Głuptas.  Pan mój, panie, pan mój, Chudziak, widząc ją na ulicy, wyprawił mnie za nią, aby się u niej poradzić, panie, czy niejaki Nym, który mu zwędził łańcuszek, ma ten łańcuszek, czy go nie ma.
Falstaff.  Mówiłem właśnie o tym interesie ze starą kobietą.
Głuptas.  I cóż odpowiedziała, panie? Powiedz mi, proszę.
Falstaff.  Odpowiedziała, że ten sam hultaj, który zwędził łańcuszek pana Chudziaka, skradł mu ten łańcuszek.
Głuptas.  Pragnąłbym z tą kobietą sam na sam się rozmówić, bo miałbym z nią jeszcze o czem innem w jego interesie pogadać.
Falstaff.  A o czem? Słuchamy.
Gospod.  Tak jest, słuchamy; gadaj, a żwawo, nie ociągaj się!
Głuptas.  Nie mogę rzeczy zataić.
Gospod.  Zataj, albo zginąłeś!
Głuptas.  Otóż, panie, idzie tu o pannę Annę Page. Chciałbym się jej poradzić, czy jest w przeznaczeniu mojego pana dostać ją lub nie?
Falstaff.  To jest, to jest w jego przeznaczeniu.
Głuptas.  Co, panie?
Falstaff.  Dostać ją lub nie. Idź i powiedz twojemu panu, że mi tak odpowiedziała kobieta.
Głuptas.  Czy mogę śmiało mu to powiedzieć?
Falstaff.  Możesz, braciszku, któżby mógł lepiej?
Głuptas.  Dziękuję waszej dostojności. Nowiny te nie pomału ucieszą mojego pana (wychodzi).
Gospod.  Ćwik z ciebie, nie lada ćwik z ciebie, sir Johnie. Ale czy była u ciebie jaka czarownica?
Falstaff.  Była, gospodarzu, była czarownica, od której nauczyłem się więcej niż od kogokolwiek w całem życiu; a do tego, nie zapłaciłem nic za naukę, byłem raczej za nią zapłacony. (Wchodzi Bardolf).
Bardolf.  To zgroza, gospodarzu, proste oszustwo, proste oszustwo, gospodarzu!
Gospod.  Gdzie moje konie? Daj mi dobrą o nich wiadomość, lumpacyo.
Bardolf.  Uciekły z oszustami. Ledwo przejechałem Eton, siedząc za jednym z nich z tyłu, rzucili mnie w błoto, spięli konie ostrogami i puścili się, że się aż kurzyło za nimi, jak prawdziwe trzy niemieckie dyabły, jak trzej doktorzy Fausty.
Gospod.  Pośpieszyli zapewne na przyjęcie księcia, durniu. Ani mi gadaj, że uciekli: Niemcy, to naród uczciwy.

(Wchodzi sir Hugo Evans).

Evans.  Gdzie gospotarz?
Gospod.  Co masz do mnie, panie?
Evans.  Miej oko na twoje ruchomości. Przyjaciel mój, który właśnie co przyjechał to miasta, powiata mi, że trzech skonfeterowanych Niemców okradli z pieniędzy i koni wszystkich operżystów w Reatins, Maitenheat i Colebrook. Uwiatamiam cię o tem przez przyjaźń, po masz rozum i towcip i konceptów co niemiara, nie chciałpym, żepy cię oszwapiono. Żegnam (wychodzi).

(Wchodzi doktor Kajusz).

Kajusz.  Gdzie mon hôte de la Jarretière?
Gospod.  Tu, panie doktorze, w wielkim kłopocie i okrutnej dylemmie.
Kajusz.  Ja nie mógł powiedzieć, co to znaczyłem, ale ja słyszał, że wielki tu robiłem przygotowania na przyjęcie jednego księcia alemański, ale na honor, niema książę, który był na dwór czekany. Powiedział to panu gospodarz par amitié! Adieu! (Wychodzi).
Gospod.  Wołaj na gwałt, hultaju, leć i wołaj! — Dopomóż mi, kawalerze. Zginąłem! Spiesz się, leć mi, na gwałt wołaj, hultaju! Zginąłem!

(Wychodzą: Gospodarz i Bardolf).

Falstaff.  Chciałbym, żeby świat cały był oszwabiony, bo i ja byłem oszwabiony, a w dodatku obity. Gdyby doszło ucha dworaków, w co byłem przeobrażony i jak to moje przeobrażenie było wyprane i wywałkowane, wytopiliby ze mnie wszystką moją tłustość, kropla po kropli i wysmarowali nią chodaki rybackie. O, ani wątpię, chłostaliby mnie swoimi zjadliwymi językami, żebym się skurczył jak suszona gruszka. Nie wiodło mi się na świecie od czasu, jak po raz pierwszy fałszywie przysiągłem przy primero. Na uczciwość, gdybym miał dość długi oddech na odmówienie pacierza, gotówbym za wszystkie moje minione grzechy pokutować. (Wchodzi pani Żwawińska). A ty skąd tu przychodzisz?
Żwaw.  Od dwóch stron, możesz mi wierzyć, panie.
Falstaff.  Niech dyabeł porwie jedną stronę, a jego żona drugą! Będą miały obie, na co zasłużyły. Więcej dla nich wycierpiałem, więcej niż znieść jest w stanie paskudna słabość ludzkiej natury.
Żwaw.  A one czy nie cierpiały? Ach, cierpiały nieboraczki, ręczę ci, panie! a jedna z nich nadewszystko, pani Ford, poczciwa dusza, zbita na kwaśne jabłko, cała zezerniała i zsiniała, nie znalazłbyś na niej jednej białej plamki.
Falstaff.  Co mi pleciesz o zczernieniu i zsinieniu? Toć ja byłem zbity na wszystkie kolory tęczy, o mało nie byłem pojmany za czarownicę z Brentford, i gdyby nie moja przytomność umysłu, nie doskonałe udawanie starej baby, to ten huncfot komisarz byłby mnie wziął w dyby, tak jest, w zwyczajne dyby, jak czarownicę.
Żwaw.  Daj mi tylko, panie, chwilę posłuchania w twojej izbie, a opowiem ci wszystko, a jestem przekonana, że się uradujesz. Zresztą, mam i list, który niejedną rzecz wytłómaczy. Ach, niebożęta! co tu kłopotów, żeby was połączyć! Jedno z was źle zapewne służy niebu, gdy was spotkało tyle przeciwności.
Falstaff.  Chodź ze mną do mego pokoju. (Wychodzą).


SCENA VI.
Inny pokój w gospodzie pod Podwiązką.
(Wchodzą: Fenton i Gospodarz).

Gospod.  Panie Fenton, nie mów do mnie; ciężko mi na sercu; świat mi obrzydł cały.

Fenton.  Słuchaj mnie, proszę, przyjdź mi tylko w pomoc,
A jakem szlachcic, nad wartość twych koni
Jeszcze ci w złocie sto funtów dorzucę.

Gospod.  Więc słucham cię, panie Fenton, a w najgorszym razie dotrzymam tajemnicy.

Fenton.  Pamiętasz pewno, żem ci nieraz mówił
O mej miłości dla pięknej Anusi,
Która mi w zamian serce swoje dała,
O ile mogła, bez rodziców woli.
Teraz mi dziwnej list przysyła treści.
Figiel, o którym w liście tym donosi,
Tak blizki z moim planem ma stosunek,
Że oba razem muszę ci wyjawić.
Falstaff w tej sprawie wielkie trzyma miejsce.
Więc treść komedyi opowiem ci teraz:
Między północą a pierwszą godziną,
Przy dębie Herna, droga moja Anna
Ma się pokazać jak wróżek królowa,
I dziwne cuda w tym wyprawiać stroju,
O których więcej w piśmie tem wyczytasz.
Śród krotofili, ojciec jej nakazał
Chyłkiem się wymknąć z Chudziakiem do Eton,
I tam, bez zwłoki, wziąć ślub przed ołtarzem.
Przyrzekła ojcu. Ale tu nie koniec.
Matka, przeciwna z Chudziakiem zamęźciu,
Wielka stronniczka doktora Kajusza,
Plan ułożyła, by ją doktor wykradł,
I gdy się inni krotofilą bawią,
Ślub wziął w dziekanii, gdzie ksiądz na nich czeka.
Niby posłuszna matki swojej planom,
Anna przyrzekła rękę doktorowi;
Lecz ostatecznie tak interes stoi:
Ojciec chce, żeby cała w bieli była,
Chudziak ją po tem ubraniu ma poznać,
Podać jej rękę i do Eton śpieszyć;
Z drugiej znów strony matki jej jest myślą,
Żeby ją doktor poznać mógł niemylnie,
(Bo wszyscy w maskach do komedyi staną)
W zielonych szatach posłać ją do dębu,
Z wstęg jasnych pękiem do włosa wplecionych;
Doktor, gdy porę stosowną upatrzy,

Szczypnie ją w rękę, a na znak ten Anna
Pójść z nim przyrzekła do księdza w dziekanii.
Gospod.  Kogoż zwieść pragnie? czy ojca, czy matkę?
Fenton.  Matkę i ojca, dobry gospodarzu,
Ze mną uciekać. Rachuję na ciebie,
Że w nocy, między dwunastą a pierwszą,
Sprowadzisz księdza, który nas w kościele
Połączy prawnie świętym sakramentem.
Gospod.  Plan wyśmienity; biegnę do proboszcza;
Przyprowadź dziewkę, nie braknie wam księdza.
Fenton.  Na moją wieczną wdzięczność możesz liczyć,
Prócz tego, zaraz usługę nagrodzę. (Wychodzą).



AKT PIĄTY.
SCENA I.
Pokój w gospodzie pod Podwiązką.
(Wchodzą: Falstaff i pani Żwawińska).

Falstaff.  Proszę cię, skończ paplanie i ruszaj z Bogiem. Dotrzymam słowa. To trzecia próba; spodziewam się, że fortuna sprzyja nieparzystej liczbie. Idź z Bogiem. Powiadają ludzie, że nieparzysta liczba jest świętą liczbą przy urodzeniu, przedsięwzięciach i śmierci. A teraz zmiataj!
Żwaw.  Wystaram ci się o łańcuch i zrobię co będę w stanie, żeby ci wyszukać parę rogów.
Falstaff.  Idź z Bogiem, powtarzam, czas nagli. Głowę do góry i szoruj! (Wychodzi pani Żwawińska, wchodzi Ford). A, witamy, panie Strugo! Panie Strugo, rzecz się wyjaśni tej nocy, albo nigdy. Bądź w parku około północy, przy dębie Herna, a zobaczysz dziwy.
Ford.  Czy nie byłeś u niej wczora? Wszak mówiłeś, panie, że cię zaprosiła.
Falstaff.  Byłem u niej, panie Strugo, w postaci biednego starowiny, jak mnie widzisz, a wyszedłem od niej, panie Strugo, w postaci starej baby. Ten przeklęty hultaj Ford, jej małżonek, ma w sobie najzapalczywszego dyabła zazdrości, panie Strugo, jaki nigdy jeszcze waryata nie opętał. Opowiem ci wszystko. Zbił mnie na kwaśne jabłko, w postaci kobiety naturalnie, bo w postaci męża, panie Strugo, nie boję się samego Goliata z tkackim nawojem, bo wiem także, że ludzkie życie jest czółenkiem. Spieszno mi, chodź ze mną, w drodze opowiem ci resztę, panie Strugo. Od czasu, jakem skubał gęsi, lampartował w szkole i biczykiem siekał frygę, nie wiedziałem, co to jest kijem dostać, aż do tej pory. Chodź ze mną, opowiem ci dziwne rzeczy o tym hultaju Fordzie, na którym pomszczę się tej nocy, którego żonę oddam w twoje ręce. Chodź ze mną. Dziwne gotują się sprawy, panie Strugo; chodź ze mną. (Wychodzą).


SCENA II.
Park Windsorski.
(Wchodzą Page, Płytek i Chudziak).

Page.  Tylko żwawo a śmiało! Położymy się w zamkowym rowie, póki nie zobaczymy pochodni naszych wróżek. Synu Chudziaku, pamiętaj o mojej córce.
Chudziak.  Bądź spokojny. Mówiłem z nią i ułożyłem się o znak, po którym ją poznam. Zbliżę się do ubranej biało i zawołam mum! ona odpowie budget, i tak się poznamy.
Płytek.  Bardzo dobrze. Ale co wam po mum i budget? Biała suknia odróżni ją dostatecznie. Wybiła dziesiąta.
Page.  Noc jest chmurna, właśnie jakiej przystoją pochodnie i duchy. Szczęść Boże naszej krotofili! Złe myśli jeden tu ma dyabeł, którego poznamy po rogach. Idźmy! Daj mi rękę.

(Wychodzą).

SCENA III.
Ulica w Windsor.
(Wchodzą: pani Page, pani Ford i doktor Kajusz).

Pani Page.  Mości doktorze, córka moja będzie w zielonej sukni. Gdy upatrzysz stosowną porę, weź ją za rękę i pędź co tchu do dziekanii, bierz ślub bez najmniejszej zwłoki. Idź przed nami do parku, bo my obie musimy iść razem.
Kajusz.  Wiedziałem, co miał robić. Adieu!
Pani Page.  Więc żegnamy, doktorze. (Wychodzi doktor Kajusz). Mój mąż nie tak się uraduje figlem wypłatanym Falstaffowi, co rozgniewa małżeństwem mojej córki z doktorem; ale mniejsza o to; lepsze krótkie łajanie, niż długie płakanie.
Pani Ford.  Gdzie teraz Anusia i banda jej wróżek? Gdzie walijski dyabeł Hugo?
Pani Page.  Wszyscy leżą skryci w rowie, niedaleko dębu Herna, z przyćmionemi latarkami, które śród ciemności zabłysną na pierwsze nasze spotkanie z Falstaffem.
Pani Ford.  Trudno, żeby się nie przeląkł na ten widok.
Pani Page.  Jeśli się nie przelęknie, śmiać się z niego będziemy; a jeśli się przelęknie, śmiać się z niego będziemy podwójnie.
Pani Ford.  Pięknie wyprowadzimy go w pole.
Pani Page.  Gdzie rozpustnika ukarać wypada, śmiech nie jest śmiechem, zdradą nie jest zdrada.

(Wychodzą).

SCENA IV.
Park Windsorski.
(Wchodzą: Sir Hugo Evans, Wróżki).

Evans.  Trepty! trepty, moje wróżki! Za mną! A pamiętajcie wasze role; tylko śmiało! Proszę za mną to rowu. A jak tam znak, rópcie, jak przykazałem. Za mną, za mną! Trepty, trepty! (Wychodzą).


SCENA V.
Inna część parku.
(Wchodzi Falstaff, przebrany, z rogami jelenia na głowie).

Falstaff.  Zegar windsorski wybił dwunastą; zbliża się chwila. Teraz, gorącej krwi bogi, przybądźcie mi na pomoc! Pamiętaj Jowiszu, że byłeś bykiem dla twojej Europy; miłość przyprawiła ci rogi. O potężna miłości! ty przemieniasz, pod pewnym względem, człowieka w zwierzę, a pod innym znowu zwierzę w człowieka. Byłeś także, Jowiszu, łabędziem z miłości dla Ledy. O potężna miłości! jak zbliżyłaś boga do gęsi! Pierwszy grzech popełniony w postaci bydlęcia, o Jowiszu, co za grzech bydlęcy! drugi grzech popełniony w postaci folwarcznego drobiu, pomyśl, Jowiszu, co za grzech folwarczny! Jeśli bogowie mają krew tak gorącą, co mają biedni śmiertelnicy? Co do mnie, jestem tu windsorskim jeleniem, a jak myślę, najkraśniejszym w całym borze. Daj mi, o Jowiszu, chłodny czas na tokowisko, lub kto mi za złe weźmie, jeśli wszystek mój łój wytopię? Kto się zbliża? Moja łania? (Wchodzą: pani Ford, pani Fage).
Pani Ford.  Jasiu, czy jesteś tu, mój jelonku, mój byczku?
Falstaff.  To ty, moja pani z czarnym kosmykiem? Niech teraz niebo deszczy kartoflami, niech grzmi na nutę Zielone rękawki, niech jak grad sypią się cukierki, a jak śnieg marcypany, niech przyjdzie burza pokus, tu będę szukał schronienia. (Całuje ją).
Pani Ford.  Pani Page przyszła ze mną, kochanku.
Falstaff.  Podzielcie się mną, jak darowanym jeleniem; dla każdej jeden udziec; moje boki zatrzymam dla siebie, moje ramiona dla leśniczego, a moje rogi przekazuję waszym mężom. A co, czy znam się na łowiectwie? Czy mówię jak Hern, sławny strzelec? Wyznaję teraz, że Kupido jest dzieckiem sumiennem, płaci mi nakoniec, co mi był dłużny. Jakem duch prawdziwy, witajcie! (Wrzawa za sceną).
Pani Page.  Przebóg! co to za wrzawa?
Pani Ford.  Panie, odpuść nam nasze grzechy!
Falstaff.  Co to być może?
Pani Ford i  Pani Page (razem). Uciekajmy! uciekajmy! (Wybiegają).
Falstaff.  Zdaje się, że dyabeł nie chce mojego potępienia; pewno się boi, żeby wytopiony ze mnie olej piekła nie podpalił, bo inaczej nigdyby mi tyle przeszkód na drodze nie stawiał.

(Wchodzą: Sir Hugo Evans, przebrany za Satyra; pani Żwawińska i Pistol; Anna Page, jak królowa wróżek, a z nią brat jej i inne dzieci przebrane za wróżki, z woskowemi świecami na głowach).

Żwaw.  Czarne i szare, białe i zielone wróżki
Co przy księżycu lotne przebieracie nóżki,
Nieodmiennych przeznaczeń dziedziczki sieroty,
Czas się zbliża, już pora wziąć się do roboty.
Daj hasło, Hobgoblinie.
Pistol.  Powietrzne zjawiska,
Niech każde, milcząc, czeka swojego nazwiska.
Świerszczu, lotem windsorskie zbiegnij kamienice,
Szczyp kucharki aż będą czarne jak brusznice,
Gdzie znajdziesz niezmieniony popiół na kominie:
Królowa nasza karci flądry gospodynie.
Falstaff.  To wróżki; kto się do nich wyrzec słówko waży,
Lub patrzy, jak tańcują po grobach cmentarzy,
Przed końcem roku śmierci pewny ten być może.
Zamknę oczy i milczkiem w trawie się położę.

(Kładzie się twarzą ku ziemi).

Evans.  Gtzie Skoczek? Itż, gtzie tziewka przy pojaźni pożej,
Trzy razy pacierz zmówi, nim się spać położy,
Stań przy niej i jej tuszy jasnych pożycz skrzyteł,
Niech noc przemarzy całą śrót rajskich mamiteł,
Ale te, co usnęły, nie mówiąc pacierza,
Szczyp je, męcz je i kłuj je, jak kolcami jeża.
Żwaw.  Wy na zamek windsorski polećcie co żywo,
Siejcie w każdej komnacie błogosławieństw żniwo, Niech się gmach dnia sądnego doczeka bez sromu, Godny swych gości, goście godni swego domu.
Osypcie kwiatów deszczem stale orderowe,

I płaszcze kawalerów, i tarcze herbowe,
A śród nocy, po łąkach pląsając wesoło,
Jak podwiązka mistyczne zataczajcie koło,
A koło to uwijcie zielenią tak jasną,
Że wszystkie łąk szmaragdy przy blasku jej zgasną;
Honny soit qui mal y pense wyhaftujcie potem
Szmaragdem i lazurem, purpurą i złotem,
Szukajcie na to kwiatów po łąkach i w borze,
Bo tylko kwiatów liściem wróżka pisać może.
Lecz nim z pierwszą godziną każda w was odleci,
Zwykłego nam obrzędu dopełnijmy, dzieci,
Przy dębie Herna taniec zatoczmy wesoły.
Evans.  Formujmy łańcuch, ręce poplątajmy społy,
Twadzieścia świętojańskich ropaczków nam świeci,
Gdzie pędziem krążyć w koło świętego nam trzewa.
Lecz stój! człowieczy zapach nozdrzy mych towiewa.
Falstaff.  Od walijskiej mnie wróżki pan Bóg niech zachowa!
Bo na sera kawałek zmienić mnie gotowa.
Pistol.  Robaku, od kolebki skazany na męki!
Żwaw.  Dotknijcie ogniem próby palce jego ręki,
Jeżeli krew się czysta w jego żyłach toczy,
To przy dotknięciu ogień bezsilny odskoczy,
Lecz jeśli drgnie z boleści, drganie nas przekona,
Że grzeszne bije serce śród grzesznego łona.
Pistol.  Do próby!
Evans.  Czy to trewno w popiół się opróci?
Falstaff.  Och! och! och!
Żwaw.  To zgnilizna, to chlew sprośnych chuci!
Więc dalej, wróżki moje! więc żwawo i śmiało
Do tańca i do pieśni! szczypcie w takt mu ciało!
Pieśń.  Hańba grzesznej wyobraźni
I rozpuście, godnej kaźni!
Ona w krew iskierkę ciska,
Myśl lubieżna na nią dmucha,
Coraz jaśniej ogień błyska,
Coraz wyżej płomień bucha.
Grzeszne ciało aż do kości
Szczypcie, wróżki, bez litości;

Szczypcie, pieczcie, aż na niebie
Blask jutrzenki noc pogrzebie!

(Podczas gdy śpiewając wróżki szczypią Falstaffa, w jedną stronę uchodzi doktor Kajusz z wróżką zielono ubraną, w drugą Chudziak uprowadza wróżkę w bieli. — Wchodzi Fenton i uprowadza Annę Page. — Słychać za sceną polowanie, wszystkie wróżki znikają. — Falstaff odrzuca jelenie rogi i wstaje; wchodzą: Page, Ford, pani Page i pani Ford i zatrzymują go).

Page.  Nie, nie uciekaj, jesteś w naszej mocy;
Tylkoż Hern jeden mógł ci się przysłużyć?
Pani Page.  Proszę was, skończcie, dosyć tego żartu!
Co mówisz teraz o windsorskich żonach?
Czy widzisz, mężu? Powiedz, czy te rogi
Nie lepiej lasom niż miastu przystoją?

Ford.  Powiedz mi teraz, kawalerze, kto jest rogalem? Panie Strugo, Falstaff jest hultajem, jest rogatym hultajem, oto są jego rogi, panie Strugo, a prócz tego, panie Strugo, ze wszystkich Forda ruchomości dostał się tylko kawalerowi kosz jego, jego kij i dwadzieścia funtów monety, które musi zwrócić panu Strudze, bo już w tym celu przyaresztowane jego konie, panie Strugo.
Pani Ford.  Nie posłużyło nam szczęście, panie kawalerze, nigdy się nam zejść nie udało. Nie chcę cię więcej za mego kochanka, lecz będziesz zawsze moim jelonkiem.
Falstaff.  Zaczynam się spostrzegać, że mnie wystrychnięto na osła.
Ford.  A na wołu w dodatku, na co mamy dowody.
Falstaff.  I to nie były wróżki? Trzy lub cztery razy przyszło mi na myśl, że to nie były wróżki, ale grzeszne moje zamiary, odurzenie zmysłów niespodziewanym napadem, wszystko to, na przekór rozumowi, dało pozór prawdy głupiemu błazeństwu, kazało mi wierzyć na chwilę, że to były wróżki. Patrzcie teraz, na jakiego dudka może wystrychnąć człowieka dowcip źle użyty.
Evans.  Sir Johnie Falstaffie, służ Pogu, porzuć grzeszne myśli, a szczypać cię wróżki nie pętą.
Ford.  Wielki z ciebie orator, wróżko Hugonie.
Evans.  A i ty zapomnij swojej zaztrości, jeśli łaska.
Ford.  Nie będę odtąd wątpił o uczciwości mojej żony, dopóki nie zaczniesz palić do niej cholewek dobrą angielszczyzną.
Falstaff.  Czy mózg mój wystawiłem na słońce i do tego stopnia wysuszyłem, że nie miałem go dosyć, aby się nie dać złapać na taką wędkę? Czy i walijski kozieł będzie do mnie skakał? Czy mam nosić szłyk błazeński z walijskiego drelichu? To czas już, żebym się zadławił kawałkiem pieczonego sera.
Evans.  Nie topry ser na masło, a twój przuch to tylko samo masło.
Falstaff.  Ser i masło! Toż się tego doczekałem, że podrwiwa ze mnie człowiek, który z. angielszczyzny robi siekaninę? Ha, to dosyć, żeby wszystkie zachciałki miłosne i wszystkie nocne hulatyki z królestwa wypędzić!
Pani Page.  Czy mogłeś przypuścić, panie kawalerze, że gdybyśmy nawet wyrzuciły z serca uczciwość za głowę i ramiona, gdybyśmy bez skrupułu piekłu się oddały, czy mogłeś przypuścić, że i w takim nawet razie potrafiłby dyabeł natchnąć nas miłością do twej osoby?
Ford.  Co, do takiej lemieszki, takiego woru wełny?
Pani Page.  Wydętego człowieka?
Page.  Starego, zimnego, wywiędłego, z nieznośnym brzuchem?
Ford.  A potwarcy, jak szatan?
Page.  A jak Job ubogiego?
Ford.  A złego, jak jego żona?
Evans.  A ottanego porupstwu i szynkowniom, i krupnikowi i winu, i lipcowi i pijatyce, i klęciu i purtom i pijatykom?
Falstaff.  Dobrze, dobrze, strzelajcie do mnie, jak do kaczki; macie nade mną górę, jestem pobity, nie mogę odpowiedzieć nawet walijskiej flaneli. Nawet głupota jest dostateczną sondą, żeby mierzyć głębokość mojego szaleństwa; róbcie ze mną, co wam się podoba.
Ford.  Więc poprowadzimy cię do Windsor, panie kawalerze, do niejakiego pana Strugi, od którego wyłudziłeś pieniądze, podejmując się być jego rajfurem. Nie licząc tego, co już wycierpiałeś, zdaje mi się, że zwrot tych pieniędzy kwaśnem będzie dla ciebie jabłkiem do zgryzienia.
Page.  Nie trać jednak serca, kawalerze. Zapraszam cię na wieczerzę do mojego domu, a pijąc szodo, będziesz mógł się śmiać z mojej żony, jak ona teraz z ciebie się śmieje, gdy jej powiem, że pan Chudziak wziął ślub z jej córką.
Pani Page  (na stronie). Wątpią o tem doktorzy. Jeśli Anna Page jest moją córką, to w tej chwili jest ona żoną doktora Kajusza. (Wchodzi Chudziak).
Chudziak.  Hola, hola, ojcze Page!
Page.  Mój synu, co tam nowego? co tam nowego, mój synu? Czy wszystko skończone?
Chudziak.  Skończone? Jeśli najmędrszy człowiek w całem hrabstwie Gloucester zrozumie co w tej sprawie, dam się powiesić.
Page.  Cóż się to stało, synu?
Chudziak.  Przybywam więc do Eton, żeby wziąć ślub z panną Anną, a tu się pokazuje, że owa panna Anna, to bęben niezgrabny. Gdyby to nie był kościół, to ja jego albo on mnie byłby wymłócił. Niech przepadnę, jeśli nie myślałem, że to była panna Anna, a to był pocztarski pachołek.
Page.  Omyliłeś się w pospiechu, na uczciwość.
Chudziak.  Nie potrzebujesz mi o tem mówić, bo i ja tak myślę, skoro wziąłem chłopca za dziewczynę. Gdybym się z nim był ożenił, mimo niewieściego ubrania, na niewiele taka zdałaby mi się żona.
Page.  To twoja wina. Czy ci nie powiedziałem, jak moją córkę poznasz po ubiorze?
Chudziak.  Podsunąłem się do wróżki biało ubranej i krzyknąłem mum, a ona mi odkrzyknęła budget, jak się o tem z Anną umówiłem; a jednak nie była to Anna, ale pocztarski pachołek.
Pani Page.  Dobry mój Jerzuniu, nie gniewaj się na mnie. Wiedziałam o twoich zamiarach, przebrałam więc córkę zielono, i żeby ci teraz prawdę powiedzieć, jest ona teraz w dziekanii i zapewne już ślub wzięła.

(Wchodzi Kajusz).

Kajusz.  Gdzie byłem, pani Page? Na honor, zrobiłem ze mnie dudka, zaślubiłem un garçon, klopaka; to nie Anna Page; na honor, zrobiłem ze mnie dudka.
Pani Page.  Jakto? Czy nie wziąłeś wróżki zielono ubranej?
Kajusz.  Wziąłem, na honor, wziąłem, ale to było klopaka, na honor, cały Windsor przewróciłem (wychodzi).
Ford.  Dziwne to jednak rzeczy; któż więc uprowadził prawdziwą Annę?
Page.  Ze zgrozą zaczynam domyślać się prawdy. Patrzcie, zbliża się pan Fenton. (Wchodzą: Fenton i Anna Page). Co tam nowego, panie Fenton?
Anna.  Przebacz mi, ojcze! dobra matko, przebacz!
Page.  Powiedz, mi teraz, mościa panno, jak się to stało, że nie poszłaś w towarzystwie pana Chudziaka?

Pani Page.  Dziewczyno, czemu nie poszłaś z doktorem?
Fenton.  Wszystko opowiem, jej strach odjął mowę.
Mieliście zamiar gwałtem dać jej męża,
Bez miłosierdzia dla uczuć jej serca,
Ale co miłość dawno zjednoczyła,
Dziś ślub w kościele skojarzył na wieki.
Świętym jest przez nią grzech dziś popełniony,
I oszukaństwo jej obłudą nie jest,
Nieposłuszeństwem nazwać się nie może,
Bo ją ratuje od bezbożnych przekleństw,
Do których wieczny dawałyby powód
Gorzkie godziny przymuszonych związków.
Ford.  Darmo się gniewać, niema tu lekarstwa.
Małżonków związek w niebie przeznaczony:
Pieniądz grunt kupi, lecz nie kupi żony.

Falstaff.  Choć za główny cel waszych pocisków mnieście wybrali, pociechą jest dla mnie, że nie wszystkie wasze strzały trafiły.

Page.  Ha, i cóż robić! Fenton, szczęść ci, Boże!
Podleźć ten musi, co skoczyć nie może.
Falstaff.  Kto z psami w nocy polować zamierza,

Nie wie, jakiego upoluje zwierza.
Pani Page.  I ja też nie chcę fochów dłużej stroić.
Niech wam da niebo długie dnie wesela!
Idźmy do domu, a przy dobrym ogniu
Śmiejmy się społem z wszystkich naszych figlów
Sir John i wszyscy.
Ford.  Wyznam, kawalerze,
Że jesteś słowny, bo jak ułożono,
Struga spać będzie z pana Forda żoną.

(Wychodzą).





KUPIEC WENECKI.



KUPIEC WENECKI.

W

Widzieliśmy już, że większą część surowego materyału do dramatów Szekspira, dostarczyły mu włoskie nowele, które w XVI i XVII wieku chciwie na język francuski i angielski przekładano. Kupiec Wenecki wszakże, w znacznej części należy do tych odwiecznych podań, których pierwszych rysów potrzeba szukać aż na Wschodzie. Odbijają się one potem w powieściach ludowych, powtarzane po całym świecie. Główną postacią tej komedyi, która, jak inne, nie jest właściwie komedyą, ale dramatem, bo w niej tragiczne sytuacje przeważają, jest nie kupiec wenecki, ale żyd Szajlok.

Gdy Szekspir to uosobienie ludu prześladowanego od wieków, a zajadle mszczącego się na swych gnębicielach, wyprowadzał na scenę, izraelscy wyznawcy byli w pogardzie, pod tym srogim uciskiem, który przez kilka wieków cierpieć jeszcze mieli. Nie potrzebujemy powtarzać, że wpływ krwi i doktryny religijnej odłożywszy na stronę, tysiącletnie prześladowanie i wyjęcie z pod prawa, życie wśród obcych i nieprzyjaznych żywiołów, musiały nieuchronnie wyrobić takie usposobienie mściwe, zjadliwe, złośliwe i chytre, jakiem się tu przedstawiciel plemienia odznacza.
Nie mogący się odwołać do żadnego prawa, bo żadne mu nie służyło, a wszystkie były przeciw niemu — nieszczęśliwy Izraelita, w tej walce o byt, bronił się wszelkimi możliwymi sposoby i musiał szczepić w dzieciach dla obrony pojęcia, które za oręż służyły.
Hugo tłómacząc charakter Szajloka, słusznie cytuje edykta i przemoce średniowieczne, w których szukać należy przyczyn, co Szajloków tworzyły. W Anglii król Jan w roku 1210, chcąc pożyczyć u żyda w Brystolu dziesięć tysięcy grzywien, z kolei dał mu wyrwać osiem zębów. Ten sam bratu swojemu Ryszardowi, na lat kilka wydzierżawił wszystkich żydów królestwa: ut quos rex excoriaverat, comes exvisceraret „aby, pisze kronikarz, tym, których król odarł ze skóry, hrabia mógł wydrzeć wnętrzności“. W roku 1262 panowie zbuntowani przeciwko Henrykowi III, nie mogli ludu pociągnąć za sobą, aż jednając go dopuszczeniem rabunku w żydowskim kwartale miasta. Trzysta domów splondrowano, a siedmiuset ludzi padło ofiarą.
We Francyi za Ludwika Świętego, zabierano majętność żydom nawróconym, a nie chcących się nawracać, wolno było zabijać bezkarnie. W ciągu wielkiego tygodnia roku 1238 padło pod nożem przeszło dwa tysiące pięćset Izraelitów. Pozostałych nękano na różny sposób. Z Hiszpanii, Torquemada wyjednał wygnanie wszystkich bez wyjątku Izraelitów, a wyszło ich naówczas, jak mówią, do 800.000!
W Lizbonie przedziesiątkowani rzezią, przez Karola VI wygnani z Francyi, z Anglii statutem Edwarda I, z Niemiec edyktem Maksymiliana I, Izraelici rozsypali się po Polsce, Śląsku, Czechach, chroniąc po niektórych miastach handlowych, w których ich tolerowano. Wszędzie, i w Polsce nawet, czas jakiś nosić musieli na sukni odznaczające cechy i piętna, które ich na pierwszy rzut oka od reszty ludności odróżniały. Luter sprzeciwiał się najmocniej swobodnemu ich osiedlaniu się w Niemczech; Elżbieta oparła się powrotowi do Anglii. Zliczyć tych prześladowań, niepodobna. Możnaż się potem dziwić, że seciny lat trwające nękanie, stworzyło społeczeństwu nieprzyjaciół i zrodziło nienawiść trwać mającą wieki? Szekspir nie był pierwszym, który żyda wyprowadził na scenę. Wspominaliśmy już o dramacie Krzysztofa Marlowe’a, z roku 1590, w najokropniejszych barwach malującego Barabbasza, z wściekłością prześladującego już nie chrześcijan, ale cały ród ludzki. Żyd Marlowe’a, nie jest człowiekiem ale potworą i wściekłem zwierzęciem. Ażeby struć własną córkę Abigail, Barabbasz truje cały klasztor zakonnic.
„Ja, mówi on u Marlowe’a, spędzam noce błąkając się, zabijając chorych, co dogorywają pod ścianami domostw. Czasem na uboczu zatruwam studnie. Niekiedy, aby się złoczyńcy chrześcijanie mnożyli, chętnie kilka talarów poświęcę, bylebym wkrótce mógł, przechadzając się po moim balkonie widzieć, jak ich związanych, mimo drzwi mych wiodą“...
„Młodym będąc, uczyłem się medycyny i naprzód praktykę odbyłem na Włochach. Tamto naówczas księży pogrzebami wzbogacał, a zakrystyan miał co robić, kopiąc groby i dzwoniąc nieustannie po umarłych. Potem byłem inżynierem i w wojnach między Francyą a Anglią, pod pozorem służenia Karolowi V, mordowałem sztukami mojemi przyjaciół i wrogów. Potem lichwiarzem zostałem, i dusząc, oszukując, zagarnając, pośrednicząc podstępnie, w rok napełniłem więzienia bankrutami, a szpitale sierotami“.
„Dzięki mnie, nie było na nowiu księżyca, któryby nie widział waryata; kiedyniekiedy wieszał się kto z rozpaczy, na piersiach mając napis długi, świadczący, jakem go lichwą zamęczył. Ale patrz, co mi za błogosławieństwo sprawiły te boleści: mam dziś dosyć pieniędzy, by zakupić miasto całe i t. d.“
Barabbasz w końcu dramatu wpada w kocieł rozpalony a teatr trzęsie się od szalonych oklasków!
Takiego potwornego żyda Szekspir zastał na scenie. W ustach zaś ludu znalazł pieśń popularną, obiegającą miasta i sioła, o sławnym Gernutusie, wielce do Barabbasza podobnym:
Good people, that doe heare this song etc.[4]

O, dobrzy ludzie, co piosnki słuchacie,
Zaprawdę mówię, zaprawdę,
Iż wielu takich nędzników, zbrodniarzy
Dzisiaj się jeszcze spotyka.
Ci godzą tylko, by z skóry odarli
Możnego człeka, i czynią zasadzki,
Aby niewinnych w jakikolwiek sposób
Do swojej matni wpędzili.
Niechaj nas od nich Bóg łaskaw uchowa,
I wszystkich chrześcijan, a niechaj uderzy

Wyrokiem swoim wszystkich, co jak oni,
Na bliźnich swoich spiskują.

Ballada o Gernutusie zawiera w sobie część powieści, użytej przez Szekspira. Oprócz tego, jak w wielu innych pomysłach, tak i w tym o lat dwadzieścia, Szajloka Szekspira poprzedził Żyd grany na teatrze Bull w roku 1578. Wzmianka o nim jest w broszurze treści religijnej Stephena Gosson z roku 1579. Autor przeciwny w ogóle teatrowi, sztukę tę chwalił dla jej dążności.
Bajka odrobiona w pieśni i na teatrze, błąkała się już pod różnemi postaciami oddawna, po wszystkich krajach. Podanie o podobnym żydzie znajdujemy we Francyi i we Włoszech powtarzane w XIV w. Nowelista włoski Giovanni Fiorentino w r. 1558 zrobił z niego dłuższą powieść drukowaną w zbiorze: Il Pecorone. W XIII w. sławny zbiór legend i powieści znany pod tytułem: Gesta Romanorum, już mieścił w sobie tę legendę, a Thomas Monroe, w Tanżor w Indyach znalazł ją w starem rękopiśmie perskiem. Prawdopodobnie więc zrodziła się ona na Wschodzie.
Szekspir typ znalazł gotowy, do którego już ludzie byli przywykli, i zmuszonym był niejako główne jego rysy zachować. Stanąć w obronie Izraelitów nie było podobieństwem, ale uczynił bardzo wiele, bo postępowanie ich i uczucia wytłómaczył. Szajlok jego nie bez przyczyny ma tę nienawiść ku plemieniowi ludzkiemu i chrześcijanom. Naturalne uczucie zemsty porusza nim i prowadzi go, uczucie, które dopiero chrześcijańska nauka potępiła i w zasadzie wzbroniła mu się poddawać, chociaż w prawodawstwie utrzymała je aż do dni naszych. Zemsta dla pogan była rzeczą obowiązkową, i cześć człowieka wymagała jej. Nie można więc dziwić się Szajlokowi, który jej pragnie, przypominając kupcowi, jak się z nim obchodził:

Panie Antonio, nie raz, nie dwa razy
Szydziłeś sobie ze mnie na Rialto,
Ze mnie, z pieniędzy moich i procentów...
„Szajlok, potrzeba nam teraz pieniędzy.“
Tak mówisz do mnie, ty, co plwałeś na mnie,

Deptałeś po mnie, odganiałeś nogą
Jak psa od progu.

Szajlok więc, jako żyd, jest wytłómaczony; szukając zemsty, chce ją mieć prawną i opiera się na dobrowolnej umowie.
Oprócz tego Szekspir, wprowadzając Jessykę, stawiając ją obok ojca, zdaje się chcieć przez to powiedzieć, że nic nie ma przeciw krwi i plemieniowi; odbiera ją ojcu, aby wcielić do społeczeństwa chrześcijańskiego i postawić na równi z innymi. Kontrast charakterów ojca i córki jest doskonale z życia pochwycony, bo zwykle ojcowie skąpi mają dzieci rozrzutne. Szajlok żyje cały w złocie; Jessyka pragnie się na świat wyrwać z tego więzienia i złotem kupić życie, którego nie kosztowała. Jest ona jakby symbolem przejednania przez miłość, a zarazem wypowiada sobą, że nienawiść, pragnienie zemsty, uczucia nieludzkie, targają węzły rodzinne. Nikt za złe jej nie ma nieposzanowania dla ojca, nieposłuszeństwa, przywłaszczenia sobie mienia jego, bo Szajlok też nie szanuje człowieka i przywłaszcza sobie własność cudzą. Biblijne prawo odwetu córka spełnia na ojcu.
Budowa komedyi nie z samej powieści o Szajloku się składa; poeta połączył w niej i zlał w jego dwie powieści. Historya o trzech skrzynkach znajduje się także w Gesta Romanorum (rozdz. 99), o córce króla Apulii, którą ojciec wysłał do Rzymu, aby ją wydać za syna cesarskiego. Cesarz, dla wypróbowania niewiasty, każe przynosić jej do wyboru trzy naczynia: złote, srebrne i ołowiane. Złote naczynie, zewnątrz drogimi wysadzane kamieniami, pełne było kości trupich i miało napis: „Kto mnie wybierze, będzie miał, na co zasłużył“. Srebrne wypełnione było ziemią, a napis na niem brzmiał: „Kto mnie wybierze, znajdzie to, czego natura wymaga“. Ołowiane wreszcie pełne najkosztowniejszych klejnotów, nosiło napis: „Kto mnie wybierze, znajdzie to, co mu Bóg przeznaczył“.
Z tych dwu powieści powiązanych z sobą, zbogaconych nowemi postaciami, stworzył Szekspir jeden z najpiękniejszych swych dramatów, w którym szczególniej charakterystyka wszystkich figur jest genialnie narysowana. Każda z wchodzących postaci ma indywidualne piętno życia, nie mówiąc już o Szajloku, który oprócz tego przedstawia sobą naród cały, zmuszony żyć nienawiścią i nie mogący nawet we własnych dzieciach miłości zaszczepić.
Szajlok nie jest już owym wściekłym Barabbaszem Marlowe’a, krzyczącemi barwami rzuconym na płótno, ale istotą żywą, nauczoną uciskiem chytrości, ulegającą pozornie, a czekającą na sposobność tylko, aby pomścić krzywdy doznane. Ten człowiek z pod prawa wyjęty, mając raz prawo za sobą, chce je zwrócić niezbłagane przeciw ciemiężcom swoim. Nie zapominajmy, że poeta, dla tem większego usprawiedliwienia go, świeżo wydarł mu córkę, jedyne dziecię, a sprawcą tej bolesnej straty uczynił chrześcijanina, że z Jessyką porwano mu owoc trudów całego życia, to, co od dziecięcia może kochał więcej.
Antonio, ten wzór przyjaciół, mąż pełen powagi i umiarkowania, umiejący ze stoicyzmem znosić przeciwności, z którego ust się skarga nie wyrywa, który dla przyjaciela święci się ochotnie, jest znakomitej piękności charakterem, z wielką pewnością ręki i energią, a prostotą środków nakreślonym. Od pierwszej sceny go poznajemy i kochać musimy. Dał się wplątać lekkomyślnemu Bassanio, ale wszystkie następstwa danego słowa znosi z nienaruszonym spokojem i krwią chłodną. Obok niego ten przyjaciel tak poczciwy, a płochy i nierozważny, serdeczny, a nieopatrzny, jest właśnie człowiekiem, jakiego sobie musiał wybrać Antonio. W sprzeczności tych barw charakterów, dopełniających się wzajemnie, jest niezmierna znajomość serca ludzkiego. Zestawienie tych dwóch ludzi jest genialne i ono czyni akcyę możliwą. Z kim innym, baczniejszym, rzeczby się stała nieprawdopodobna. Bassanio i Antonio przypadają do siebie, ale ostatni góruje nad nim poświęceniem, szlachetnością charakteru. Równie wybornie odmalowany Lorenco, kochanek Jessyki, z całą gorączką młodości, która gdy kocha, nie patrzy na jutro, na przyszłość, na dalsze skutki swych kroków, rzuca się w objęcia dnia dzisiejszego, nie umiejąc oprzeć się urokowi dwojga oczu, obiecujących szczęście.
Energiczny charakter pięknej Porcyi, wesoła, znowu dla kontrastu, towarzyszka jej Neryssa, czuła i namiętna Jessyka, uciekająca z pod tego dachu, pod którym miłość nie mieszka, wszyscy aż do Lancelota i starego Gobbo, są to żywi ludzie, z natury malowani.
Lancelot jest zabawny, ale nie jest to już klown gburowaty i na pół głupawy, którego głupie żarty ciżbę pobudzają do zapamiętałego śmiechu — dowcipniś owszem, z panem mogący walczyć o lepszą.
Cała budowa dramatu, nadzwyczaj zręczna, śmiała jest i misterna.
Dosyć często Szekspir, dla rozwikłania wielkich trudności, umyślnie się posługuje osobami na pozór jak najmniej zdolnemi do tego (ja w Wiele hałasu o nic). Chce on zawsze okazać, że nie ludzie, ale Opatrzność rządzi wymiarem sprawiedliwości. Tak i tutaj używa kobiety, Porcyi, do rozwiązania trudnego zadania prawnego, którego najmądrzejsi panowie nie zdołali rozstrzygnąć na korzyść Antonia. Cały charakter komedyi od dwóch legend, co się na nią składają, nabiera kolorytu średniowiecznej baśni, przebranej w szaty nowe i wskrzeszonej przez poetę do życia. Jest to świat stary, odmłodzony, mający podwójny urok przeszłości i teraźniejszości.
Wszyscy, niemal zgodnie, odnoszą Żyda Weneckiego do roku 1594, to jest do tej drugiej epoki twórczości poety, gdy był w całej potędze. Styl, wiersz, forma, wesoły ton, prowadzenie swobodne i żywe, przemawiają za tem.
Wniesiony w rejestra księgarzy w roku 1598 pod tytułem: „The merchant of Venyce, or otherwise called, the Jewe of Venyce“ drukowanym był w r. 1600 dwa razy, przez James Roberts’a (który go wniósł do rejestru) i Thom. Heyes’a (28 paźdz. 1600 roku).
Wydanie w ćwiartce nosi całkowity tytuł następujący:
„The excellent History of the Merchant of Venice, with the extreme cruelty of Shylock the Jew, towards the saide Merchant, in cutting a iust pound of his flesh. And the obtaining of Portia, by the choyse of three caskets. Written by W. Shakespeare. Printed by J. Roberts, 1600.“
Meres w roku 1598, wymienia Żyda, między najlepszemi komedyami poety. Malone dowodzi czasu powstania sztuki, naśladowaniem sceny pierwszej piątego aktu, w komedyi „Wily Beguiled“, która napisaną była około roku 1596, bo ją Nashe w tym roku wspomina.
Myśl główną dramatu tłómaczono i wykładano jak najrozmaiciej; liczyć tych komentarzy niepodobna, bo każdy pragnął i głębiej sięgnąć i coś koniecznie zakrytego odsłonić. Ulrici i Rötscher tłómaczą poety zadanie starem: summum jus summa injuria. Byłoby to niemal powtórzeniem idei miary i umiarkowania, którą Gervinus wskazuje jako zasadniczą w Miarce za Miarkę. W istocie, że tu prawo do bezprawia prowadzi, niema wątpliwości; że główny węzeł związuje się około wykonania ścisłego prawa, to bije w oczy; mimo jednak tych prawd, coś więcej jeszcze jest w Żydzie Weneckim. Gervinus widzi w nim „stosunek człowieka do własności“, co jest określeniem wielce subtelnem, ale, wedle Gervinusa samego uwagi, w wieku, w którym Szekspir pisał, tak abstrakcyjnie nie pojmowano zadań artystycznych utworów, prościej je, jaśniej, dotykalniej brano. Dla nas są to zadania uboczne, które się rozwinęły bezwiednie, z logicznego przedstawienia charakterów prawdziwych, i wprowadzenia ich w działanie.
Krytyka częstokroć za mało uwzględnia to, co się w poezyi rodzi najgłębszego a niewyrachowanego, gdy żywioły jej i premissa są prawdziwe i żywe. Poeta, gdy tworzy swój świat, nadaje mu też siłę, ruch, władzę..., i świat ten sam przez się się porusza, żyje, rodzi istoty i myśli. Nie wszystko, co w poemacie jest, zostało weń włożone. Dajmon natchnienia mówi przez poetę... Wiele stron dzieła, które się później objawiają refleksyi krytyka, poeta stworzył pod naciskiem tej siły wyższej, z której tem mniej zdawał sobie sprawę, im potężniej ona nim władała.
Jesteśmy przekonani, że Szekspir w Żydzie najprostsze ziarno zamknął w brylantowej łupinie — ideę miłości i nienawiści, i ich skutków. Panuje ona i wyżej stoi ponad prawem Ulrici’ego, ponad stosunkami własności i człowieka. Nienawiść zabija, miłość żywi, ocala, daje widzieć prawdę, daje za nią cierpieć z rezygnacyą. Nienawiść dziecię odpycha od ojca, a rzuca je w objęcia obcego; nienawiść, jako zasada religijna, od wiary ojców odstępcą czyni. Miłość daje jasnowidzenie;... Szekspir w Żydzie z dziwną siłą wyraził tę prawdę wiekuistą.




OSOBY:

Doża wenecki.
Książe Maroku.
Książę Aragonii.
Antonio, kupiec wenecki.
Bassanio, jego przyjaciel.

Solanio,  przyjaciele Antonia i Bassania.
Salarino,
Gracyano,

Lorenco, zakochany w Jessyce.
Szajlok (Shylock), żyd.
Tubal, żyd, jego przyjaciel.
Lancelot Gobbo, błazen, sługa Szajloka.
Stary Gobbo, ojciec Lancelota.
Leonardo, sługa Bassania.

Baltazar,  słudzy Porcyi.
Stefano,

Porcya, bogata dziedziczka.
Neryssa, jej służąca.
Jessyka, córka Szajloka.
Panowie weneccy, Urzędnicy trybunału, Odźwierny więzienia, Słudzy.

Scena częścią w Wenecyi, częścią w Belmont, majątku Porcyi na stałym lądzie.



KUPIEC WENECKI.

AKT PIERWSZY.
SCENA I.
Ulica w Wenecyi.
(Wchodzą: Antonio, Salarino i Solanio).

Antonio.  Prawdziwie, nie wiem, dlaczegom tak smutny;
I siebie i was, jak mówicie, nudzę;
Ale jak na mnie spadła ta tęsknota,
Z czego się składa, jak się wyrodziła,
Sam nie wiem dotąd.
Smutek ten wszystkie myśli mi tak mąci,
Ze sam się nieraz ledwo poznać mogę.
Salarino.  Myśl twa z morskiemi tłucze się falami,
Gdzie twe okręty z rozpuszczonym żaglem,
Jak oceanu bogaci mieszczanie,
Lub, że tak powiem, morskie dziwowisko,
Z pogardą patrzą na kramarskie barki,
Które pokorne biją im pokłony,
Gdy je tkanemi mijają skrzydłami.
Ze sam się nieraz ledwo poznać mogę.
Solanio.  Gdybym ja wodzie me powierzył mienie,
Wierzaj mi, lepsza uczuć moich cząstka
Tamby za moją pobiegła nadzieją;
I ciągle trawę wyrywałbym z ziemi,
Ażeby odkryć, skąd wiatr teraz wieje;
Po mapach ślepił porty, groble, tamy;

I wszystko, co mym statkom grozić może,
W duszyby mojej smutek rozbudzało.
Salarino.  Sam oddech, którym studziłbym mą zupę,
Febryczne zimno w serceby mi wlewał
Na myśl, co może wielki wiatr wśród morza.
Nie mógłbym patrzeć na klepsydry piasek
I wraz nie myśleć o morskich mieliznach,
Nie widzieć, jak tam bogaty mój Andrzej
Niżej swych boków pochylonym masztem
Grób swój całuje. Nie stawiłbym nogi
W kamiennych ścianach świętego kościoła,
I wraz nie myślał o skałach podwodnych,
O które statek mój trącając piersią,
Wonne korzenie rozsiałby po morzu,
Fale ryczące w jedwab’ mój ustroił;
Słowem, przed chwilą być panem tak wielkim,
Po chwili — niczem. Kiedy o tem myślę,
Czyż mogę zaraz nie myśleć i o tem,
Że jeśli moja sprawdzi się obawa,
Długiego smutku dnie na mnie czekają?
Daremno przeczyść; Antonio jest smutny,
Bo myśli o swych towarach na morzu.
Antonio.  Nie, przyjaciele. Dzięki mojej doli.
Niejeden statek majątek mój niesie,
W niejednem miejscu, i cobądż wypadnie,
Rok ten mojego losu nie jest panem.
Smutków mych źródłem nie myśl o towarach.
Salarino.  To może miłość?
Antonio.  Co za przypuszczenie!
Ani też miłość? Więc pozwól powiedzieć:
Dlategoś smutny, żeś nie jest wesoły;
I równie łatwo byłoby ci tańczyć.
Mówić, żeś wesół, bo nie jesteś smutny.
Przysięgam na dwie janusowe głowy,
Natura lepi zabawne figury:
U jednych radość ciągle z ócz wygląda,
Śmieją się ciągle, jakgdyby papugi
Na kobzy odgłos; drudzy, z kwaśną miną,

Nigdy w uśmiechu zębów nie pokażą,
Choć Nestor świadczy, że żart śmiechu godny.

(Wchodzą: Bassanio, Lorenco i Gracyano).

Solanio.  Otóż szlachetny twój krewny Bassanio,
Gracyan, Lorenco. Bywajcie więc zdrowi,
W lepszem was teraz zostawiamy kole.
Salarino.  Gdyby nie przyszli godniejsi ode mnie,
Byłbym tu został, żeby cię rozerwać.
Antonio.  Waszą obecność zawsze drogo cenię.
Przypuszczam teraz, że wam interesa
Korzystać każą z pierwszej sposobności.
Salarino.  Więc do widzenia, łaskawi panowie.
Bassanio.  Kiedyż się znowu pośmiejemy społem?
Rzadcy z was goście od pewnego czasu.
Salarino.  Będziem korzystać z pierwszej sposobności.

(Wychodzą: Salarino i Solanio).

Lorenco  (do Bassania). Skoro znalazłeś Antonia, odchodzim,
Ale pamiętaj, że razem na obiad
Spotkać się mamy.
Bassanio.  Nie chybię godziny.
Gracyano.  Antonio, w twarzy twej czytam cierpienie;
Światowe rzeczy zbyt wysoko cenisz:
Traci je, kto je kupuje tak drogo.
Wierzaj mi, wielka, dziwna w tobie zmiana.
Antonio.  I ja też świat ten ile wart jest cenię,
Jak scenę, kędy każdy gra swą rolę;
A mnie tragiczna rola się dostała.
Gracyano.  To ja znów śmieszka wolę przyjąć rolę;
Niech przyjdą marszczki wśród tańców i śmiechu.
Wolę, niech wino śledzionę przepali,
Niż żeby serce zmroziły westchnienia.
Czemuż ma człowiek z gorącą krwią w żyłach
Siedzieć jak posąg starego pradziadka?
I spać czuwając, ciągle w złym humorze,
Zawlec się w końcu w królestwo żółtaczki?
Słuchaj, Antonio, a słowa te przyjaźń
Natchnęła szczera: są na ziemi ludzie,
Na których twarzy, jak stojącej wodzie,

Rozmyślna ciszy zsiada się skorupa,
Aby ich ubrać w mądrość i powagę,
Nadać im pozór głębokości myśli;
Zda się, że prawią: „Jam jest pan Wyrocznia,
A gdy ja mówię, niech i pies nie szczeka“.
O, mój Antonio, niemało znam ludzi,
Którzy dlatego za mądrych uchodzą,
Że ciągle milczą; a nie wątpię wcale,
Że byle tylko otworzyli usta,
Będą przeszkodą zbawieniu słuchacza,
Bo swoim bliźnim głupców da on imię.
Lecz później o tem pogadamy dłużej;
Teraz cię proszę, na ten smutny haczyk
Nie łów kiełbika głupców — próżnej chwały.
Spieszmy, Lorenco. Bądź zdrów, przyjacielu,
Moje kazanie skończę po obiedzie.
Lorenco.  Więc zostawiamy cię aż do obiadu.
I ja być muszę jednym z niemych mędrców,
Gracyano bowiem mówić mi nie daje.
Gracyano.  Żyj tylko ze mną przez dwa lata dłużej,
A brzmień własnego zapomnisz języka.
Antonio.  I mnieby przedmiot ten gadułą zrobił.
Gracyano.  Co daj ci Boże! ja chwalę milczenie
Tylko w wędzonym wołowym ozorze,
Tylko w dziewczynie, co nie jest na sprzedaż.

(Gracyano i Lorenco odchodzą).

Antonio.  I cóż to wszystko znaczy?
Bassanio.  Gracyano plecie nie do rzeczy bardziej niż ktokolwiek w całej Wenecyi. Rozsądne myśli są u niego jak dwa ziarnka pszenicy w dwóch korcach plew schowane; trzeba ci szukać dzień cały, nim je znajdziesz, a gdy znajdziesz, zobaczysz, że nie było czego szukać.

Antonio.  Powiedz mi teraz, co to za kobieta,
Do której tajną ślubujesz pielgrzymkę?
Wszak dziś mi wszystko wyjawić przyrzekł eś.
Bassanio.  Wiesz o tem dobrze, kochany Antonio,
Jak zadłużyłem dziedziczny majątek,

Życie na wyższą trochę wiodąc skalę
Niż dozwalały szczupłe me dochody.
A nie myśl, proszę, bym się na to żalił,
Że mi z dawnego spuścić trzeba tonu.
Dziś myślę tylko, jakbym mógł z honorem
Wypłacić długi, w które mnie lat młodych
Zbytnia rozrzutność ciężko uwikłała.
Tobie najwięcej winienem w miłości,
Tobie w pieniądzach; w przyjaźń twoją ufny,
Dziś ci wyjawię plany i zamiary,
Jak się uiścić ze wszystkich chcę długów.
Antonio.  Dobry Bassanio, mów ze mną otwarcie;
A jeśli plan twój, jak życie twe dotąd,
Z drogi honoru nie zejdzie w manowce,
Moja szkatuła, osoba, me wszystko
Stoi otwarte na twoje rozkazy.
Bassanio.  Kiedym był dzieckiem, a straciłem strzałę,
W tęż samą stronę wystrzeliłem drugą,
Z tą samą siłą, lecz większą bacznością,
A tak, na stratę narażając obie,
Nieraz mi obie znaleźć się udało.
Dziecinny przykład dlatego przywodzę,
Ze co mam mówić, równie jest niewinne.
Wielem ci winien; jak pusty młodzieniec
Wszystkom to stracił; lecz jeżeli zechcesz
W tę samą stronę strzałę cisnąć drugą,
Ja z niej mojego nie spuszczając oka,
Nie wątpię wcale, że lub obie znajdę,
Albo przynajmniej drugą ci powrócę,
Za pierwszą wdzięcznym zostając dłużnikiem.
Antonio.  Wszak znasz mnie dobrze, i tylko czas tracisz,
Do mego serca mówiąc z ogródkami.
Szczerze ci wyznam, że mnie krzywdzisz więcej,
Wątpiąc na chwilę o mej gotowości,
Niż gdybyś całe me zmarnował mienie.
Powiedz otwarcie, co w twojem mniemaniu
Dla twej usługi zrobić jestem zdolny,
A jestem gotów. Czekam na odpowiedź.

Bassanio.  Jest w Belmont młoda, bogata dziedziczka,
Piękna, piękniejsza nad wszelkie wyrazy,
A cnoty pełna. Kiedyś, z jej źrenicy
Nieme poselstwa szczęsny odbierałem.
Imię jej Porcya; a mierzyć się godna
Z córką Katona, Brutusową Porcyą.
Piękność jej znana całemu jest światu,
Bo cztery wiatry, z czterech krańców ziemi,
Zwiewają do niej świetnych zalotników.
Jasne jej włosy wiją się na skroniach
W bogatych splotach, jakby złote runo,
Zmieniają Belmont na kolchijskie brzegi,
Do których Jazon niejeden się puszcza.
O, gdybym tylko wynalazł sposoby
Dotrzymać placu mym współzalotnikom,
Jakieś przeczucie szepce mi do ucha,
Ze tam, że w Belmont szczęście na mnie czeka.
Antonio.  Wiesz, że na morzu całe moje mienie,
Że nie mam teraz w domu gotowizny,
Ani sposobów zebrać jej dość spiesznie,
Lecz próbuj, co mój kredyt w mieście może;
Wszystkie ofiary ponieść jestem gotów,
Byle cię godnie do Belmont wyprawić.
Szukajmy tylko, gdzie gotowy pieniądz,
A ja pożyczki znajdę już sposoby
Na mą rękojmię, lub dla mej osoby. (Wychodzą).


SCENA II.
Belmont. — Pokój w domu Porcyi.
(Porcya i Neryssa).

Porcya.  Wierzaj mi, Nerysso, ten wielki świat znudził już małą moją osobę.
Neryssa.  Wcaleby mnie to nie dziwiło, droga pani, gdyby twoje utrapienia równie były liczne, jak twoje pomyślności. A jednak, wnosząc z tego co widzę, przekonywam się, że przesyt, równie jak głód, szkodzi zdrowiu. Niemałe to więc szczęście stać w pośrodku: dostatek siwieje wcześniej, lecz mierność żyje dłużej.
Porcya.  Dobre i dobrze wyrażone maksymy.
Neryssa.  Byłyby lepsze, gdyby się stosowano do nich lepiej.
Porcya.  Gdyby wykonać tak łatwo było, jak wiedzieć, co do wykonania dobre, od dawna kaplice zmieniłyby się w kościoły, a ubogich lepianki w książęce pałace. Dobry ten pleban, który własne pełni nauki. Łatwiej mi radzić dwudziestu, jak postępować należy, niż być jedną z dwudziestu, gotową iść za moją radą. Mózg może dla krwi pisać prawa, lecz gorący temperament zimne przepisy przeskoczy; jak zając, szalona młodość przesadzi sidła koślawca, dobrej rady. Ale wszystkie te piękne rozumowania nie będą mi pomocą w wyborze małżonka. Ach, nieszczęśliwa! co ja mówię o wyborze? gdy mi nie wolno ani wybrać kogo pragnę, ani odrzucać kogo nienawidzę. Tak więc wola żyjącej córki poddać się musi woli umarłego ojca. Nie jestże to, Nerysso, twarda dola, że ani wybrać, ani odrzucić nie mogę?
Neryssa.  Ojciec twój, pani, zawsze był cnotliwy, a święte osoby, w godzinę śmierci, mają dobre natchnienia. Loterya więc, którą wymyślił w tych trzech szkatułkach ze złota, srebra i ołowiu (z których kto po jego myśli wybierze, ciebie wybierze), nie da, bez wątpienia, szczęśliwego losu tylko temu, który szczerze kochać cię będzie. Ale jestże w twojem sercu gorętsze jakie uczucie dla któregokolwiek z przytomnych tu książęcych twoich zalotników?
Porcya.  Mianuj ich po kolei, a na każdego imię dam ci jego opis; z opisu bierz uczuć moich miarę.
Neryssa.  Naprzód, jest tu neapolitański książę.
Porcya.  To prawdziwy źróbek, w stajni wychowany; nie mówi, tylko o swoim koniu, a główną ze swoich doskonałości w tem widzi, że go sam potrafi okuć. Boję się, czy jego pani matka nie zapatrzyła się na kowala.
Neryssa.  Następnie, jest tu hrabia Palatyn.
Porcya.  Ten marszczy się tylko, jakby chciał mówić: „jeśli mnie nie chcesz, wybieraj“. Słucha wesołych powieści, a nie uśmiecha się. Lękam się, aby na stare lata nie został płaczącym filozofem, gdy za młodu tak w smutku jest niepomiarkowany. Wolałabym raczej wziąć za męża trupią głowę z piszczelem w zębach, jak z dwóch tych jednego. Od obu zachowaj mnie Panie!
Neryssa.  A co mówisz o francuskim szlachcicu, monsieur le Bon?
Porcya.  Bóg go stworzył, niech więc uchodzi za człowieka. Wiem ja, że to grzech jest szydzić; aleć on! on lepszego ma konia niż Neapolitańczyk, lepszy zły nałóg marszczenia czoła od hrabi Palatyna; posiada wszystkich ludzi przymioty, choć nie jest człowiekiem; niech drozd świstnie, on już wybija hołupce; gotów fechtować się z własnym cieniem. Biorąc go za męża, wzięłabym dwudziestu mężów. Gdyby mną wzgardził, przebaczyłabym mu chętnie, ho choćby mnie kochał do szaleństwa, nie znajdzie nigdy wzajemności.
Neryssa.  A co mówisz o Falconbrigde’u, młodym angielskim baronie?
Porcya.  Wiesz, że do niego nie mówię wcale, bo się nie możemy zrozumieć. On nie umie ani po łacinie, ani po francusku, ani po włosku, a co do mnie, możesz przysiądz w trybunale, że nie umiem za grosz po angielsku. Ładny z niego obrazek; ale niestety! któż potrafi z lalką rozmawiać? A jak dziwacznie ubrany! Zdaje mi się, że we Włoszech kupił kamizelkę, rajtuzy we Francyi, w Niemczech kapelusz, a maniery wszędzie.
Neryssa.  Co myślisz o młodym szkockim lordzie, jego sąsiedzie?
Porcya.  Że ma wielką miłość chrześcijańską, bo u Anglika pożyczył policzka, a przysiągł, że odda, jak będzie w stanie: myślę, że Francuz był mu poręczycielem, i dla pewności swoją także pieczęć przyłożył.
Neryssa.  Jak ci się podoba młody Niemiec, synowiec księcia saskiego?
Porcya.  Bardzo mało — rano, kiedy trzeźwy, a najmniej po południu, kiedy pijany. W najprzychylniejszych dla siebie okolicznościach trochę gorszy od człowieka, w najprzeciwniejszych trochę lepszy od bydlęcia. W najgorszym razie mam otuchę, że mu się wymknąć potrafię.
Neryssa.  Gdyby jednak chciał wybierać, a wybrał szczęśliwą szkatułkę, pogwałciłabyś wolę ojca, gdybyś go przyjąć nie chciała.
Porcya.  To też, dla bezpieczeństwa, postaw kufel reńskiego wina na innej, bo wiem, że gdyby sam dyabeł siedział wewnątrz, a zewnątrz ta pokusa, wybierze ją. Gotowa jestem zrobić wszystko przody, Nerysso, nim rękę moją oddam gąbce.
Neryssa.  Nie lękaj się, pani, by którykolwiek z tych pretendentów twoim został mężem. Już mnie uwiadomili o swojem postanowieniu, że wrócą do domów i dręczyć cię zalotami przestaną, jeżeli dla otrzymania twojej ręki trzeba koniecznie, stosownie do woli twojego ojca, między szkatułkami wybierać.
Porcya.  Choćbym dożyła wieku Sybilli, umrę czystą jak Dyana, jeśli nie znajdę męża wedle ojcowskiego rozkazu. Cieszę się, że ta część zalotników tyle pokazała rozsądku, bo niema jednego między nimi, o którego odjeździe nie marzyłabym z rozkoszą. Niechże Bóg szczęśliwie ich prowadzi!
Neryssa.  Czy nie przypominasz sobie, pani, młodego Wenecyanina, ćwiczonego w książkach a żołnierza, który tu przybył, jeszcze za życia twojego ojca, w towarzystwie markiza Montferratu?
Porcya.  O, bardzo dobrze; zdaje mi się, że się nazywa Bassanio?
Neryssa.  On właśnie. Ze wszystkich mężczyzn, na których biedne moje oczy poglądały kiedykolwiek, on najgodniejszy pięknej żony.
Porcya.  Pamiętam go dobrze; o ile pamiętam, pochwały twojej godny. (Wchodzi Służący).
Służący.  Czterej cudzoziemcy pytają się o panią, chcą ją pożegnać. Przyjechał także goniec piątego, księcia Maroku, z doniesieniem, że książę, pan jego, dziś wieczór tu przybywa.
Porcya.  Gdybym tak szczerze powitać mogła piątego, jak mogę czterech pierwszych pożegnać, cieszyłabym się z jego przyjazdu. Jeśli ma przymioty świętego, ale cerę dyabła, wolałabym go za spowiednika, niż za zalotnika.
Idźmy, Nerysso. Prowadź nas do sali.
Gość nowy zjeżdża, nim ci odjechali. (Wychodzą).

SCENA III.
Publiczny plac w Wenecyi.
(Bassanio i Szajlok).

Szajlok.  Trzy tysiące dukatów, dobrze.
Bassanio.  Tak jest, na trzy miesiące.
Szajlok.  Na trzy miesiące, dobrze.
Bassanio.  Za które, jak ci już powiedziałem, ręczy Antonio.
Szajlok.  Za które ręczy Antonio, dobrze.
Bassanio.  Czy możesz oddać mi tę usługę? czy chcesz zrobić mi tę przyjemność? czy dasz mi nakoniec odpowiedź?
Szajlok.  Trzy tysiące dukatów, na trzy miesiące, na zaręczenie Antonia.
Bassanio.  Twoja odpowiedź?
Szajlok.  Antonio jest dobry człowiek.
Bassanio.  Albożeś kiedykolwiek słyszał co przeciw niemu?
Szajlok.  O nie, nie, nigdy! Jeślim powiedział, że Antonio dobry jest człowiek, to rozumiałem przez to, że jego zaręczenie dostateczne. Ale jego zamożność tylko domniemana. Jeden z jego okrętów w drodze do Trypolis, drugi do Indyi, a jak słyszałem na Rialto, trzeci jest w Meksyku, czwarty płynie do Anglii, inne rozproszone po innych stronach świata. Ale okręty, to deski, a majtki, to ludzie; są też lądowe szczury i wodne szczury, lądowi złodzieje i morscy złodzieje, to jest rozbójnicy; a prócz tego niebezpieczna jest woda i wiatry i skały. Mimo tego jednak zaręczenie jego dostateczne; trzy tysiące dukatów — myślę, że mogę przyjąć jego oblig.
Bassanio.  Możesz bez obawy.
Szajlok.  Chciałbym nie mieć obawy; ale żebym nie miał obawy, potrzebuję namysłu. Czy mogę mówić z Antoniem.
Bassanio.  Jeśli chcesz z nami dziś obiadować.
Szajlok.  Tak, i wąchać wieprzowinę i jeść to pomieszkanie, w które wasz prorok Nazarejczyk wpędził dyabła! Będę kupował z wami, sprzedawał z wami, przechadzał się z wami i tam dalej, ale nie chcę jeść z wami, pić z wami, ani modlić się z wami. Co tam nowego na Rialto? Kto się do nas przybliża?

(Wchodzi Antonio).

Bassanio.  To Antonio.

Szajlok  (na stronie). Co za fałszywa mina publikana!
On chrześcijanin, już go nienawidzę,
Lecz stokroć więcej, że w głupiej prostocie
Darmo pieniądze biednym rozpożycza,
I zniża procent na giełdzie weneckiej.
O, jeśli kiedy chwycę go za biodro,
Dawną urazę nakarmię do sytu!
On nienawidzi święte plemię nasze,
I szydzi ze mnie pośród kupców tłumu,
Ze mnie i moich godziwych zarobków,
Które zwie lichwą. Niech przekleństwo spadnie
Na ród mój cały, jeśli mu przebaczę!
Bassanio.  Szajlok, czy słyszysz?
Szajlok.  Właśnie teraz myślę,
Jak stoją rzeczy z moją gotowizną.
O ile mogę z pamięci miarkować,
Nie będę w stanie całych trzech tysięcy
Zebrać natychmiast; ale cóż to znaczy?
Bankier z mojego pokolenia, Tubal,
Doda mi więcej. Na ile miesięcy
Ma być pożyczka? (Do Antonia) Uniżony sługa!
Właśnie o panu mowa teraz była.
Antonio.  Choć to mym nigdy zwyczajem nie było
Brać albo dawać pieniądze na procent,
Dziś, dla naglących potrzeb przyjaciela,
Zwyczaj ten łamię. (Do Badania) Czy wie, co ci trzeba?

Szajlok.  Wiem, trzy tysiące trzeba mu dukatów.
Na trzy miesiące.
Antonio.  Prawda, zapomniałem;
Szajlok.  Na trzy miesiące, jak mi pan powiada.
Co do obligu — o, tak — słuchaj, panie,
Wszak mi mówiłeś, jeśli się nie mylę,
Że ani płacisz, ni bierzesz procentów?
Antonio.  Do dziś przynajmniej taki był mój zwyczaj.
Szajlok.  Gdy Jakób wuja Labana pasł trzody,
Jakób ten, z świętej linii Abrahama
(Przez mądrą sztukę swej roztropnej matki)
Był trzecim, tak jest, trzecim był dziedzicem.
Antonio.  I cóż stąd? czyliż Jakób brał procenta?
Szajlok.  Nie, nie brał, to jest raczej bezpośrednio
Nie brał procentu, lecz słuchaj, co robił.
Kiedy z Labanem, wujem, się ułożył,
Że z trzody wszystkie pstrokate jagnięta
Dla niego będą, pod koniec jesieni,
Kiedy do owiec przypuszczono tryki,
I gdy wełniste matki płód poczęły,
Rozumny pasterz drzew pewne gałęzie
Z kory obłupał, i tak obłupane
Przed kotnych owiec wystawił oczami;
A kiedy przyszedł czas, młode jagnięta
Były pstrokate, były Jakóbowe.
Tak rósł w bogactwo mąż błogosławiony,
Bo wszelki dochód jest błogosławieństwem,
Jeżeli nie jest kradzieży owocem.
Antonio.  Jakób był sługą za przygodną płacę,
Za rzecz od jego niezawisłą woli,
Lecz kierowaną bożym tylko palcem.
Jakto? więc tekst ten bronić ma lichwiarzy?
Lub czy twe złoto owcą jest i trykiem?
Szajlok.  Nie wiem, lecz równie rozmnażam je szybko.
Słuchaj mnie, panie.
Antonio.  Uważaj, Bassanio,
Że biblią może i dyabeł cytować.
Zła dusza, święte przywodząca teksty,

Jest jak rozbójnik z uśmiechem na twarzy,
Lub piękne jabłko, ale zgniłe w jądrze.
O, jakże piękną fałsz przybiera postać!
Szajlok.  Hm, trzy tysięce — okrągła to sumka!
A trzy miesiące z dwunastu; to zrobi —
Antonio.  Powiedz, możemyż na ciebie rachować?
Szajlok.  Panie Antonio, nie raz, nie dwa razy,
Szydziłeś sobie ze mnie na Rialto,
Ze mnie, z pieniędzy moich i procentów;
Ja wszystko jednak znosiłem cierpliwie,
Bo Izraela przeznaczeniem cierpieć.
Zwałeś mnie kundlem, niewiernym rabusiem,
Plwałeś na moją żydowską opończę
Za to, żem mojej używał własności.
Dziś, zda się, mojej trzeba ci pomocy;
Dobrze więc, dzisiaj przychodzisz i mówisz:
„Szajlok, potrzeba nam teraz pieniędzy“.
Tak mówisz do mnie, ty, co plwałeś na mnie,
Deptałeś po mnie, odganiałeś nogą,
Jak psa od progu. Teraz chcesz pieniędzy!
A ja co na to? Mamże odpowiedzieć:
Jak to być może, by miał pies pieniądze,
By mógł pożyczyć kundel trzy tysiące?
Lub, czy z pokłonem, głosem niewolnika,
Wstrzymując oddech w uczuciu pokory,
Mam odpowiedzieć: panie, w przeszłą środę
Plunąłeś na mnie, przed kilkoma dniami
Psem mnie nazwałeś, potrąciłeś nogą;
Za tyle łaski daję ci pieniądze.
Antonio.  Jak dawniej byłem, tak dziś jestem gotów
Nogą cię kopać i pluć ci na brodę.
Jeśli nam zechcesz pożyczyć pieniędzy,
To nie pożyczaj jak przyjacielowi,
(Bo kiedyż przyjaźń niepłodne metale
Rozmnażać pragnie w przyjaciela ręku?)
Lecz daj je raczej nieprzyjacielowi,
Na którym jeśli na czas nie wypłaci,
Będziesz miał prawo zemstę twą nasycić.

Szajlok.  Na co te gniewy? Ja, z całego serca
Chciałbym na waszą zarobić przychylność,
Zabyć krzywd starych i starej urazy,
Wyliczyć sumę, nie żądać procentu:
A wy tu nawet słuchać mnie nie chcecie;
Możnaż przyjaźni komu lepiej dowieść?
Antonio.  Byłby to dowód prawdziwej przyjaźni.
Szajlok.  Otóż ten dowód Szajlok dać jest gotów.
Teraz chodź ze mną pan do notaryusza,
I podpisz oblig, w nim, jakby dla żartu,
Wyraź, że jeśli na tę lub tę datę,
Tam lub tam, wiernie nie zapłacisz sumy,
Na jaką w twym się podpiszesz obligu,
Oddasz mi jeden funt twojego mięsa,
Który odkraję, gdzie mi się spodoba.
Antonio.  Więc zgoda: oblig taki podpisuję,
I powiem jeszcze: uczciwy żyd z ciebie.
Bassanio.  Ja nie przystaję na takie warunki,
Wolę na zawsze w nędzy mojej zostać.
Antonio.  Dobry Bassanio, daremno się trwożysz;
Za dwa miesiące (to jest, przed terminem
Na miesiąc cały) statki me wracają
Z sumą od długu dziewięć razy większą.
Szajlok.  O, Abrahamie! jak ci chrześcijanie
Własnego serca twardością uczeni,
I cudze myśli mają w podejrzeniu.
Toż mi powiedzcie, gdy na termin chybi,
Jaką mi korzyść oblig ten zapewnia?
Funt mięsa z ciała jego odkrojony,
Mniej wart daleko jak funt baraniny.
Co robię, robię dla waszej przyjaźni.
Przyjmuje, dobrze; nie, to bądźcie zdrowi;
Proszę was tylko, nie krzywdźcie mnie odtąd.
Antonio.  Twoje warunki chętnie podpisuję.
Szajlok.  Więc czekaj na mnie pan u notaryusza,
Zabawny oblig każ mu przygotować,
A ja tymczasem biegnę po dukaty,
Zajrzę do domu, który zostawiłem

W niepewnej straży wierutnego łotra,
I wnet powracam.
Antonio.  Spiesz się, dobry żydzie.
Żyd ten się przechrzci — żyć począł uczciwie.
Bassanio  Gdzie myśl łotrowska, groźna mowa święta.
Antonio.  Wierzaj mi, wszystko skończy się szczęsliwie:
Miesiąc przed czasem wrócą me okręta. (Wychodzą).


AKT DRUGI.
SCENA I.
Belmont. Pokój w domu Porcyi.
(Przy odyłosie trąb wchodzą: książę Maroku i jego świta, wszyscy w bieli; Porcya z Neryssą i dworem).

Ks. Mar.  Dla mojej cery nie miej do mnie wstrętu;
To ciemny kolor palącego słońca,
W którego blizkiem urosłem sąsiedztwie.
Niech tu najbielszy przyjdzie syn północy,
Dla twej miłości żyły otworzymy,
A ujrzysz, czyja krew czerwieńsza będzie.
Wierzaj mi, pani, na widok tej twarzy
Waleczni drżeli, i dla niej miłością
Piękne mej ziemi płonęły dziewice.
Nie chciałbym zmienić mojego koloru,
Chyba w nadziei skradzenia twych myśli.
Porcya.  W moim wyborze nie słucham jedynie
Błahych podszeptów dziewiczego oka;
Prócz tego, moich przeznaczeń loterya
Wszelkie wyboru odjęła mi prawo.
Gdyby mnie ojca nie zmuszała wola
Do dania ręki mojej temu tylko,
Który mnie wygra w sposób ci wiadomy,
Waleczny książę, równe miałbyś prawo
Do moich uczuć, jak inni przybysze,

Których do dzisiaj w mym domu widziałam.
Ks Mar.  I za te nawet dziękuję ci słowa.
Prowadź mnie teraz do twoich szkatułek,
Dozwól mi próbę fortuny mej zrobić.
Przysięgam, pani, na ostrze tej szabli,
Od której Sofi i perski legł książę,
Trzykroć pierzchnęły wojska Solimana,
Że gotów jestem, aby cię pozyskać,
Najśmielszych źrenic wytrzymać spojrzenie,
Najśmielsze serca przewyższyć odwagą,
Szczenię od piersi niedźwiedzicy wydrzeć,
I ze lwa szydzić, gdy zgłodniały ryczy.
Ale, ach! kiedy Lichas z Herkulesem,
Kto z nich dzielniejszy, w kostki chcą rozstrzygnąć,
Rzut może lepszy z słabszej wypaść ręki,
I giermek może Alcyda zwyciężyć.
I ja tak, pani, ślepych losów dziełem,
Utracić mogę, co mniej godny zyska,
I umrzeć z żalu.
Porcya.  Musisz jednak, książę,
Albo natychmiast wyrzec się wyboru,
Lub przody przysiądz, że jeśli się zmylisz,
Nigdy już później, do żadnej kobiety,
Nigdy nie rzekniesz słowa o zamęźciu.
Namyśl się dobrze.
Ks. Mar.  Idźmy do szkatułek!
Porcya.  Lecz przody, książę, śpieszmy do świątyni,
A po obiedzie wybór będzie wolny.
Ks. Mar.  Niech los przyjazny wiedzie moją rękę
Na szczęście wieczne albo wieczną mękę!

(Trąby. — Odchodzą).


SCENA II.
Ulica w Wenecyi.
(Lancelot i Gobbo).

Lancelot.  Bez wątpienia, sumienie pozwoli mi drapnąć od tego żyda, mojego pana. Dyabeł stoi mi przy boku i kusi mnie, mówiąc: Gobbo, Lancelocie Gobbo, albo, dobry Gobbo, albo dobry Lancelocie Gobbo, dalej, nogi za pas i zmykaj! Ale sumienie woła: nie, strzeż się, uczciwy Gobbo, albo, jak wyżej, uczciwy Lancelocie Gobbo, nie uciekaj, gardź ucieczką z nogami za pas! Ale szatan niezmieszany, wciąż prawi swoje: pakuj manatki! dalej! woła szatan, w drogę! woła szatan; przez Boga, nabierz serca! woła szatan, i zmykaj! Ale sumienie moje, wieszając się na szyi mojego serca, mówi do mnie bardzo mądrze: uczciwy mój przyjacielu Lancelocie, ty, co jesteś synem uczciwego człowieka, albo raczej synem uczciwej niewiasty, (bo ojciec mój, wyznać muszę, trochę czems trąci i z czasem dostał pewnego smaku), więc tedy sumienie mówi: Lancelocie, nie ruszaj! ruszaj! mówi szatan; nie ruszaj! powtarza sumienie. Sumienie, mówię ja, i ty radzisz dobrze; szatanie, mówię ja, i ty radzisz dobrze. Idąc za głosem sumienia, zostałbym z żydem, moim panem, który, odpuść Panie! jest rodzajem dyabła; ale uciekając od żyda, poszedłbym za głosem szatana, który, uczciwszy uszy, jest dyabłem w własnej osobie. Zapewne, i żyd też dyabłem jest wcielonym, i na sumienie, sumienie moje twardem jest sumieniem, gdy mi radzi zostać z żydem. Szatan daje mi przyjaźniejszą radę: ucieknę, szatanie; moje pięty na twoje rozkazy, ucieknę.

(Wchodzi stary Gobbo z koszykiem).

Gobbo.  Hej, młody paniczu, powiedz mi, proszę, którędy droga do pana żyda?
Lancelot  (na stronie). O nieba, to prawowity mój ojciec! Ale że bielmem zaszły mu oczy, nie poznaje mnie. Zrobię więc na nim parę doświadczeń.
Gobbo.  Młody paniczu, powiedz mi, proszę, którędy droga do pana żyda.
Lancelot.  Przy pierwszym skręcie weź się na prawo, ale przy najpierwszym skręcie na lewo; ale pamiętaj, żebyś przy najbliższym skręcie nie brał się ani na prawo, ani na lewo, lecz poszedł prosto bokiem do żydowskiego domu.
Gobbo.  No, Boże drogi, ciężka będzie sprawa do niego trafić. Nie mógłżebyś mi powiedzieć, czy niejaki Lancelot, który z nim mieszka, mieszka z nim czy nie?
Lancelot.  Czy mówisz o młodym panu Lancelocie? (Na stronie) Baczność! teraz nastroję minę. Czy mówisz o młodym panu Lancelocie?
Gobbo.  Nie, paniczu, ale o synu chudego pachołka. Ojciec jego, choć ja to mówię, jest uczciwy, bardzo biedny człowiek, choć zdrów dotąd, dzięki Bogu.
Lancelot.  Niech ojciec jego czem chce będzie, my teraz mówimy o młodym panu Lancelocie.
Gobbo.  O pańskim słudze i Lancelocie.
Lancelot.  Więc proszę cię, ergo, staruszku, proszę cię, powiedz, czy mówisz o młodym panu Lancelocie?
Gobbo.  O Lancelocie, z pańskiem przeproszeniem.
Lancelot.  Ergo, o panu Lancelocie. Ojcze, nie mów o panu Lancelocie. Młody ten pan, przez zrządzenie losów i przeznaczeń i podobnych dziwacznych wokabuł, i trzech sióstr i innych gałęzi umiejętności, zaprawdę, pan ten umarł, albo, jakbyś po prostu powiedział, przeniósł się do wieczności.
Gobbo.  Uchowaj Boże! chłopak ten był kijem mojej starości, moją podporą.
Lancelot.  Mamże minę pałki lub drąga, kija lub podpory? Czy poznajesz mnie, ojcze?
Gobbo.  Nie, nie poznaję cię, młody paniczu. Ale powiedz mi, proszę, czy mój chłopiec, (panie, świeć nad jego duszą!) umarł, czy żyje?
Lancelot.  Nie poznajesz mnie, ojcze?
Gobbo.  Ach, paniczu! oczy moje bielmem zaszły; nie poznaję cię.
Lancelot.  Choćbyś miał i zdrowe oczy, mógłbyś się łatwo omylić; mądry ojciec, który zna własne dzieci. Słuchaj staruszku, powiem ci nowinę o twoim synu: daj mi twoje błogosławieństwo; prawda wyjdzie na jaw; zabójstwo nie może się długo utaić, choć syn człowieczy może, ale nakoniec prawda wyjdzie na jaw.
Gobbo.  Proszę cię, wstań, paniczu, bo jestem pewny, że ty nie Lancelot, mój chłopak.
Lancelot.  Proszę cię, skończmy te żarty; daj mi twoje błogosławieństwo. Ja jestem Lancelot, chłopak twój kiedyś, syn twój dzisiaj, a twoje dziecię na przyszłość.
Gobbo.  Nie mogę wierzyć, żebyś był moim synem.
Lancelot.  Nie wiem co o tem myśleć; ale wiem, że nazywam się Lancelot, że jestem żyda pachołkiem, i jestem pewny, że Magda, żona twoja, moją jest matką.
Gobbo.  Prawda, że imię jej Magda. Jeśli ty Lancelot, to mogę przysiądz, że ty ciało i krew moja. Niech będzie błogosławione imię pańskie! jakże ci broda porosła! Wszak ty masz więcej włosów na podbródku jak Dobbin mój szkapa na ogonie.
Lancelot.  To chyba ogon jego na wspak rośnie, bo jestem pewny, że więcej miał włosia na ogonie, niż ja na twarzy, kiedym go ostatni raz widział.
Gobbo.  Chryste! jak się zmieniłeś! A z panem twoim jak jesteś? przynoszę mu podarek. Jak teraz z nim jesteś?
Lancelot.  Tak, niezgorzej. Ale co do mnie, kiedy już na tem stanęło, że mam dać drapaka, nie stanę, aż dobry kawał ziemi udrapię. Prawdziwy żyd z mojego pana. Przynosisz mu podarek? przynieś mu stryczek. Uschłem na jego służbie; mógłbyś każdy mój palec na moich żebrach rachować. Rad jestem ojcze, że przyszedłeś: daj mi twój podarek pewnemu panu Bassanio; to mi pan, który daje przepyszną nową barwę. Jeśli u niego służby nie znajdę, będę pędził, póki mi ziemi stanie. Co za szczęście! to on się zbliża. Do niego, ojcze, bo jestem żydem, jeśli temu żydowi służyć będę dłużej. (Wchodzi Bassanio, za nim nim Leonardo i Służba). Bassanio.  Możesz tak zrobić; staraj się tylko, żeby wieczerza była gotowa najpóźniej Da godzinę piątą. Odeślej te listy, komu należy, daj barwę do roboty i proś Gracyana, żeby natychmiast do mnie przyszedł.

(Jeden u Sług odchodzi).
Lancelot.  Mówże do niego, ojcze!

Gobbo.  Niech Pan Bóg ześle wszystkie błogosławieństwa na jaśnie wielmożnego pana!
Bassanio.  Dziękuję. Czy masz co do mnie?
Gobbo.  Oto mój syn, jaśnie panie, biedny chłopak —
Lancelot.  Nie biedny chłopak, panie, lecz pachołek bogatego żyda, któryby pragnął, panie, jak to mój ojciec wyspecyfikuje —
Gobbo.  Wielką ma infekcyę, panie, że tak powiem, służyć.
Lancelot.  Krótko mówiąc, służę żydowi, a pragnę, jak to mój ojciec wyspecyfikuje —
Gobbo.  Pan jego i on, z przeproszeniem jaśnie pana, żyją jak pies z kotem.
Lancelot.  Słowem, aby powiedzieć prawdę, żyd mnie pokrzywdził i spowodował, jak to mój ojciec, będąc, jak spodziewam się staruszkiem, jaśnie panu wyruferuje —
Gobbo.  Przyniosłem parę gołąbków, którą chciałbym ofiarować jaśnie panu, a moja prośba —
Lancelot.  Krótko mówiąc, prośba jest w despekcie do mej osoby, jak się jaśnie pan dowie od tego uczciwego staruszka, a choć ja to mówię, choć staruszka, chudego przecie pachołka, mojego ojca.
Bassanio.  Niechże jeden mówi za obu. Czego żądasz?
Lancelot.  Służby u pana.
Gobbo.  To jest defekt naszej prośby.

Bassanio.  Znam ciebie dobrze; masz czego żądałeś.
Szajlok o tobie mówił mi przed chwilą.
Masz u mnie służbę, jeżeli przenosisz
Opuścić żyda bogacza mieszkanie,
A pójść za biednym tak jak ja szlachcicem.

Lancelot.  Stare przysłowie rozdzieliło się dobrze między mojego pana Szajloka, a jaśnie pana: pan ma błogosławieństwo Boże, a on ma dostatek.

Bassanio.  Dobrześ powiedział. Staruszku, idź z synem,
Niech z swoim dawnym pożegna się panem,
A potem śpieszcie do mojego domu.
(Do Służby) Dajcie mu barwę od innych bogatszą.

Lancelot.  Ojcze, wygrana! — Nie, nie mogę znaleźć służby, nie nie mam w gębie języka! (Patrząc na swoją dłoń) Dobrze, znajdź mi człowieka we Włoszech z piękniejszą dłonią. Patrz tylko; tu ciągnie się prosta linia życia; tu mała żon bagatela; niestety! piętnaście żon, to nic — jedenaście wdów, a dziewięć panien, to zwykła porcya dla jednego męża. A prócz tego potem: trzy razy uratowany od mokrej śmierci, raz w niebezpieczeństwie życia od ostrza pierzyny — to zwykłe ludzkie koleje! Jeśli prawda, że fortuna jest niewiastą, to uczciwe z niej kobiecisko. W drogę, ojcze! Pożegnanie z żydem odbędzie się w mgnieniu oka.

(Lancelot i stary Gobbo wychodzą).

Bassanio.   Myśl tylko o tem, dobry Leonardo.
Gdy wszystko zbierzesz, wszystko upakujesz,
Wracaj do domu, bo wiesz, że wieczorem
Moich najlepszych częstuję przyjaciół.
Leonardo.  Będę się śpieszył o ile wydołam.
Grac.  (wchodząc). Gdzie pan twój?
Leonardo.  Tam się samotnie przechodzi.

(Leonardo wychodzi).

Gracyano.  Signor Bassanio!
Bassanio.  O drogi Gracyano!
Gracyano.  Mam cię o łaskę prosić.
Bassanio.  Otrzymałeś.
Gracyano.  Muszę do Belmont jechać z tobą razem.
Bassanio.  Więc musisz. Słuchaj jednak, mój Gracyano,
Zbyt jesteś dziki, zbyt śmiały w wyrazach,
Co wszystko, prawda, bardzo ci do twarzy,
I w oczach naszych wadą nawet nie jest,
Lecz, gdzieś mniej znany, to wydać się może
Zbytkiem rozpusty; staraj się więc studzić
Kilku chłodnemi skromności kroplami
Wrzący twój umysł, żeby twoja śmiałość,
Na mój rachunek czasem zapisana,
Wszystkich nadziei moich nie zniszczyła.
Gracyano.  Jeżeli skromnej nie przywdzieję miny,
Jeśli kląć będę częściej jak potrzeba,
Jeśli nie będę Ołtarzyka nosił,

A przy modlitwach, jeśli moich oczu
Nie spuszczę skromnie, i nie westchnę: amen!
Jeśli nie będę chował praw grzeczności,
Jak mąż ćwiczony w formach uroczystych,
Aby na względy babki swej zarobić:
Nie wierz mi nigdy.
Bassanio.  Będziemy widzieli.
Gracyano.  Ale dzisiejszą tylko noc wyjmuję:
Z dzisiejszej nocy nie przesądzaj jutra.
Bassanio.  Byłaby szkoda. I owszem, tej nocy
Przywdziej rozpusty szatę najweselszą,
Bo mam przyjaciół, którzy chcą się bawić.
Bądź zdrów; mam jeszcze roboty niemało.
Gracyano.  Ja do Lorenca i przyjaciół śpieszę;
Lecz nie chybimy godziny wieczerzy.


SCENA III.
Wenecya. — Pokój w domu Szajloka.
(Jessyka i Lancelot).

Jessyka.  Smutno mi bardzo, że tak ojca rzucasz.
Dom nasz jest piekłem, a tyś był dyabełkiem,
Coś go choć z cząstki nudoty okradał.
Lecz bywaj zdrowy! — Dukat ten dla ciebie.
Słuchaj, jak tylko zobaczysz Lorenca,
Który dziś z nowym twym panem wieczerza,
Proszę cię, list ten oddaj mu tajemnie.
A teraz, bądź zdrów! Nie chcę, by mój ojciec
Widział nas razem.

Lancelot.  Bądź zdrowa! łzy są moim językiem. Najpiękniejsza poganko, najsłodsza Żydóweczko! jeżeli jaki chrześcijanin figla nie wypłata, żeby cię zyskać, omyliłbym się grubo. Ale bądź zdrowa! w głupich kroplach tonie trochę męski mój umysł. Bądź zdrowa! (Odchodzi).

Jessyka.  Bywaj mi zdrowy, dobry Lancelocie.
O, co za ciężki grzech na mem sumieniu,
Że ojca mego córką się być wstydzę!

Ale choć jestem krwi jego dziecięciem,
Nie jestem córką jego charakteru.
Lorenco, jeśli nie jestem zwiedzioną,
Wnet chrześcijanką będę i twą żoną (wychodzi)!


SCENA IV.
Wenecya. — Ulica.
(Gracyano, Lorenco, Salarino, Solanio).

Lorenco.  Podczas wieczerzy wymkniemy się skrycie,
W mojem mieszkaniu maski pobierzemy,
I za godzinę będziemy z powrotem.
Gracyano.  Jeszcze nam braknie wiele przygotowań.
Salarino.  Nie mamy jeszcze giermków do pochodni.
Solanio.  Jeżeli wszystko nie jest jak należy,
Mem zdaniem, lepiej rzecz całą odłożyć.
Lorenco.  Wszakże dopiero co czwarta wybiła,
Mamy więc jeszcze całe dwie godziny.

(Wchodzi Lancelot z listem).

Jakie nowiny niesiesz, przyjacielu?

Lancelot.  Niech pan list ten odpieczętuje, może tam znajdzie jakie nowiny.

Lorenco.  Ach, znam tę rękę! o, piękna to ręka!
I bielsza, bielsza, aniżeli papier,
Na którym pisze.
Gracyano.  Nowiny miłości.
Lancelot.  Z pozwoleniem wielmożnego pana.
Lorenco.  Gdzie idziesz?

Lancelot.  Zaprosić mojego dawnego pana żyda na wieczerzę do mojego nowego pana chrześcijanina.

Lorenco.  Weź to dla siebie. A pięknej Jessyce
Powiedz tajemnie, niechaj na mnie liczy.

(Wychodzi Lancelot).

Proszę, czy będzie co z tej maskarady?
Co do mnie, mam już giermka do pochodni.
Salarino.  Ja mego idę szukać.
Solanio.  I ja także.

Lorenco.  W domu Gracyana zbierzemy się wszyscy.
Salarino.  Rzecz ułożona. (Salarino i Solanio wychodzą).
Gracyano  Czy list od Jessyki?
Lorenco.  Powiem ci wszystko. W liście mi tym pisze,
Jak ją mam wykraść z ojcowskiego domu;
Co bierze w złocie, a co w dyamentach;
Jakiego pazia ubiór ma gotowy.
Jeśli się żyd ten do nieba dostanie,
To przez zasługi słodkiej swojej córki;
A gdy ją troska w życiu kiedy spotka,
To chyba tylko dlatego jedynie,
Że jest potomstwem niewiernego żyda.
A teraz, idźmy; list przeczytasz w drodze.
Jessyka będzie mej pochodni giermkiem. (Wychodzą).


SCENA V.
Przed domem Szajloka.
(Szajlok i Lancelot).

Szajlok.  Na własne oczy zobaczysz różnicę
Między Szajlokiem starym a Bassaniem. —
Hej, ho! Jessyka! — Nie będziesz się spasał
Jak w moim domu. — Czy słyszysz, Jessyka! —
I spał i chrapał i darł piękną odzież. —
Jessyka, śpiesz się!
Lancelot.  Hejże tam, Jessyka!
Szajlok.  A to co znowu? kto wrzeszczeć ci kazał?

Lancelot.  Wasza wielebność miała zwyczaj ciągle łajać mnie za to, że nie mogłem nic zrobić bez rozkazu.

(Wrchodzi Jessyka).

Jessyka.  Wołasz mnie ojcze? co masz mi rozkazać?
Szajlok.  Jessyko, jestem na obiad proszony.
Weź moje klucze. Ale czemuż idę?
Z pochlebstwa proszą mnie, a nie z przyjaźni.
Lecz pójdę jednak, pójdę z nienawiści,
Rozrzutnych chrześcijan pójdę jeść fortunę.
Ty, moje dziecko, dobrze pilnuj domu.

Z niechęcią idę; dla mej spokojności
Jakieś tu groźne warzy się nieszczęście,
Bo mi się śniło o workach pieniędzy.

Lancelot.  Proszę cię, śpiesz się, mój panie, bo mojego pana niecierpliwi twoja nieobecność.
Szajlok.  Jak mnie jego.
Lancelot.  Jest między nimi zmowa. Nie mówię, że zobaczysz maskaradę; jeśli zobaczysz jednak, to nie darmo puściła mi się krew z nosa, o szóstej rano, w ostatni czarny poniedziałek,[5] jest cztery lata temu, popołudniu we wstępną środę.

Szajlok.  Co? maskarada? Słuchaj mnie, Jessyko,
Drzwi mi zarygluj; a jeśli usłyszysz
Odgłos bębenków, piszczałek świstanie,
Pamiętaj, proszę, okna nie otwieraj,
I na ulicę nie wychylaj głowy,
Aby szalonych chrześcijan, pośród gwaru,
Lakierowanym przyglądać się twarzom.
Zatkaj mi uszy domu, to jest okna,
Ażeby puste waryatów tych wrzaski
Skromnej komnaty ścian nie obrażały.
Nie mam ochoty ucztować dziś w mieście,
Nie mam, przysięgam na laskę Jakóba,
Lecz pójdę. Ruszaj i powiedz, że przyjdę.
Lancelot.  Pójdę i powiem. A ty, młoda panno,
Pomimo przestróg wychyl oknem głowę;
Chrześcijanina ujrzysz na ulicy
Godnego spojrzeń pięknej żydowicy (odchodzi).
Szajlok.  Co ci Hagary potomek ten szeptał?
Jessyka.  Powiedział tylko: pani, bądź mi zdrowa!
Szajlok.  Dobre chłopczysko, tylko żarłok straszny,
Ciężki do pracy, a we dnie śpi więcej
Niż żbik śród boru. Nie chcę w moim ulu
Trutni hodować, chętnie go też dałem

Rozpustnikowi, któremu, daj Panie!
Niech dopomoże do przemarnowania
Sum pożyczonych. Bądź zdrowa, Jessyko;
Może być bardzo, że za chwilę wrócę.
Zrób jak mówiłem: zamknij drzwi na rygiel,
Bo strzeżonego pan Bóg, mówią, strzeże;
Mądry naukę i z przysłowia bierze (odchodzi).
Jessyka.  Bądź zdrów! — Jeżeli losy mnie nie zwiodą,
Ja tracę ojca, a ty córkę młodą (odchodzi).


SCENA VI.
Ulica. — Przed domem Szajloka.
(Gracyano i Salarino, w maskach).

Gracyano.  Oto poddasze, pod którem Lorenco
Zejść się miał z nami.
Salarino.  Już przeszła godzina.
Gracyano.  Bardzo się dziwię, że go jeszcze niema:
Kochanek zwykle przed zegarem bieży.
Salarino.  Dziewięćkroć chyżej Wenery gołębie
Lecą zatwierdzać nowych uczuć węzły,
Niźli dochować raz już danej wiary.
Gracyano.  Tak zawsze będzie. Kto wstaje od uczty
Z tym apetytem, z którym zasiadł do niej?
Gdzie rumak, który z równym będzie ogniem
Wracał po drodze, którą raz przemierzył?
Każdy z nas ziemi tej wszystkich piękności
Pragnie goręcej, niżeli używa.
Jak młody panicz, lub jak marnotrawnik
Wypływa z portu okręt strojny w flagi,
Gnany zalotnych wiatrów uściskami;
Ale powraca jak syn marnotrawny,
Z podartym żaglem, z piersią skołataną,
Odarty z bander przez swych zalotników.

(Wchodzi Lorenco).

Otóż Lorenco. Później więcej o tem.
Lorenco.  Ach, przyjaciele, przebaczcie spóźnienie;

Nie mnie, lecz moje wińcie interesa.
Kiedy kraść żony kolej na was przyjdzie,
Jestem gotowy równie długo czekać.
Tu żyd, mój ojciec mieszka. Hej! czy słyszysz?
Jessyka  (w oknie, ubrana po męsku).
Kto tam? odpowiedz dla mojej pewności,
Choć przysiądz mogę, że głos ten znam dobrze.
Lorenco.  Lorenco, twoja miłość.
Jessyka.  O tak, Lorenco! o tak, miłość moja!
Bo kogóż więcej kocham? a prócz ciebie,
Któż wie, Lorenco, czyli jestem twoją?
Lorenco.  Niebo i twoje myśli są świadkami,
Że jesteś moją.
Jessyka.  Lorenco, co prędzej
Weź tę szkatułkę; warta bacznej straży.
Dziękuję nocy, że mnie nikt nie widzi,
Bo sama własnej przemiany się wstydzę.
Lecz miłość ślepa; młodzi kochankowie
Nie mogą widzieć własnych pięknych szaleństw,
A gdyby mogli, sam nawet Kupido,
Widząc mnie chłopcem, płonąłby ze wstydu.
Lorenco.  Spiesz się, bo musisz moją nieść pochodnię.
Jessyka.  Jakto? czy własnej hańbie mam przyświecać?
I tak już dosyć jest hańba ta jasna.
Służbę jawności polecasz mi, drogi,
A mnie potrzeba cienia i ukrycia.
Lorenco.  Dosyć cię kryje twoja piękna odzież
Młodego chłopca. Lecz spiesz się, kochana,
Bo noc ucieka, a na nas Bassanio
Od dawna czeka w przyjaciół swych kole.
Jessyka.  Idę drzwi zamknąć, więcej dukatami
Palce ozłocić i za chwilę wrócę (znika).
Gracyano.  Na honor, co za wierna z niej niewierna!
Lorenco.  Niech zginę, jeśli nie kocham jej z duszy;
Bo jest roztropna, ile sądzić mogę,
Bo piękna, jeśli oczy me nie kłamią,
I wierna, czego dowody mi dała;
A jak roztropna i piękna i wierna

W mem wiernem sercu władać będzie wiecznie.

(Wchodzi Jessyka).

Jesteś gotowa? podwójmy więc kroki,
Bo maskarada nie cierpi już zwłoki.

(Odchodzi z Jessyką i Salarinem. — Wchodzi Antonio).

Antonio.  Kto tam?
Gracyano.  Antonio? czy też głos mnie zwodzi?
Antonio.  Wstydźcie się, wstydźcie! gdzie reszta przyjaciół?
Już po dziewiątej; was tylko brakuje.
Nic z maskarady. Wiatr pomyślny wieje,
Bassanio wsiada na okręt za chwilę:
Dwudziestu posłów wypchnąłem za wami.
Gracyano.  Nie ja się smucę, że płyniem tak nagle:
Już rozwinięte chciałbym widzieć żagle. (Wychodzą).


SCENA VII.
Belmont. — Sala w domu Porcyi.
(Przy odgłosie trąb wchodzą: Porcya, książę Maroku i ich Orszaki).

Porcya.  Rozsuń firanki i pokaż szkatułki.
Szlachetny książę, wybieraj w nich teraz.
Ks. Mar.  Pierwsza ze złota, a na niej te słowa:
„Mnie biorąc, weźmiesz, czego wielu pragnie.“
Druga jest srebrna z taką obietnicą:
„Mnie biorąc, weźmiesz, ile zasługujesz.“
Trzecia z ciężkiego ołowiu z napisem:
„Mnie biorąc, wszystko na szwank musisz stawić.“
Po czemże poznam, żem wybrał szczęśliwie?
Porcya.  W jednej szkatułce jest portret mój, książę;
Gdy tę wybierzesz, żoną jestem twoją.
Ks. Mar.  Kieruj mną Boże! — Wszystkie te napisy
Raz jeszcze jeden rozważmy głęboko.
Cóż ta szkatułka ołowiana mówi?
„Mnie biorąc, wszystko na szwank musisz stawić.“
Co? wszystko stawić? a za co? za ołów?
Napis ten grozi. Kto wszystko naraża,
Naraża w wielkich nadziejach wygranej.

Nie do ołowiu myśl zniży się złota;
Nie dla ołowiu wszystko na szwank stawię.
Co mówi srebro w swej dziewiczej bieli?
„Mnie biorąc, weźmiesz, ile zasługujesz.“
Pomyśl, Maroku! ile zasługujesz!
Zważ własną cenę sprawiedliwą ręką;
Jeśli sam twoją stanowić masz wartość,
Wart jesteś wiele; a jednak, to wiele
Jestże już godne tak pięknej nagrody?
Wątpiąc jednakże o mojej zasłudze,
Sam siebie własną potępiam śmiałością.
Ilem zasłużył! Na nią zasłużyłem
Przez urodzenie i przez posiadłości,
Przez moje cnoty, moje wychowanie,
A nadewszystko przez miłość mą ku niej.
Gdybym tu przestał? gdybym srebrną wybrał?
Rozważmy jednak jeszcze złotej napis.
„Mnie biorąc, weźmiesz, czego wielu pragnie.“
A więc ją wezmę; jej świat cały pragnie.
Z czterech stron świata schodzą się pielgrzymi
Całować ołtarz tej świętej śmiertelnej.
Hirkańskie puszcze i arabskie piaski
Są teraz bitym gościńcem, po którym
Spieszą książęta ujrzeć piękną Porcyę.
Wodne królestwa, co usty dumnemi
W twarz plują niebu, nie mają dość grozy,
Aby odstraszyć błądzących żeglarzy,
Co po nich, jakby po mruczącej strudze,
Płyną, ażeby ujrzeć piękną Porcyę.
W jednej z nich boski jej obraz spoczywa.
Czy wśród ołowiu? Niech będzie przeklęty,
Kto śmie tak sądzić! Byłoby potwornie,
W tak ciemnym grobie blasku tyle zamknąć.
Lub miałbym myśleć, że zamknięta w srebrze
Dziesięćkroć tańszem od czystego złota?
O grzeszne myśli! Kiedyż perła taka
W gorszej od złota świeciła oprawie?
W Anglii jest pieniądz z postacią anioła

Na złocie rytą, tylko na powierzchni;
Ale tu, anioł na złotej pościeli
Uśpiony leży. Skończyłem wahanie;
Daj klucz, tum wybrał, niech się co chce stanie!
Porcya.  Jeśli w szkatułce tej portret mój leży,
Żoną twą jestem. (Książę Maroku otwiera szkatułkę).
Ks. Mar.  Na ognie piekielne!
Co widzę, tylko hydny szkielet śmierci,
A w pustych oczach papier się bieleje.
I cóż mi powie?
(Czyta): Nie wszystko ma wagę złota,
Co jak złoto czyste świeci;
Niejeden, kosztem żywota,
Za jasnym pozorem leci.
W złotym grobie robak gości.
Gdybyś rozum dał krewkości,
Młode serce, stara głowa
Znalazłyby inne słowa.
Teraz opuść te podwoje,
Bo zimne zaloty twoje.
Ks. Mar.  Wszystko stracone! Niechże moja głowa
Od dnia ucieka, wieczne wita cienia!
Bądź zdrowa, Porcyo! wśród duszy cierpienia
Żegnać nie umiem. Na wieki, bądź zdrowa! (Odchodzi).
Porcya.  Zapuść firanki. Szczęśliwej podróży!
Ludziom twej cery niech szczęście twe służy!

(Wychodzi).


SCENA VIII.
Ulica w Wenecyi.
(Salarino i Solanio).

Salarino.  Widziałem okręt Bassania pod żaglem,
Z nim na pokładzie stał i nasz Gracyano,
Lecz jestem pewny, nie było Lorenca.
Solanio.  Ten żyd przeklęty krzykiem zbudził dożę,
Poszedł z nim okręt Bassania przetrząsać.

Salarino.  Poszedł za późno; okręt był pod żaglem.
Lecz w samym porcie zapewnił ktoś dożę,
Że z swą kochanką, Jessyką, Lorenca
Widział w gondoli na jakimś kanale;
Antonio także przysiągł uroczyście,
Że ich nie było na Bassania statku.
Solanio.  Nigdym nie słyszał tak sprzecznych, tak dziwnych,
Tak pomieszanych namiętności krzyków,
Jak były tego psa żyda wołania:
„O moja córka! o moje dukaty!
Z chrześcijaninem uciekła! ma córka!
Me chrześcijańskie dukaty! ma córka!
Sprawiedliwości! o moje dukaty!
Worek z pieczęcią, dwa worki dukatów,
Samych dublonów! przez córkę skradzione!
Przytem klejnoty, dwa drogie kamienie,
Drogie kamienie! przez córkę skradzione!
Sprawiedliwości! znajdź mi córkę moją,
A z nią dukaty me, klejnoty moje!“
Salarino.  Toż dzieci za nim biegają i krzyczą:
„Moje klejnoty, ma córka, dukaty!“
Solanio.  Niechże Antonio terminu nie chybi,
Bo za to wszystko drogo mu zapłaci.
Salarino.  Słuszna uwaga. Rozmawiałem wczora
Z francuzkim kupcem, który mi powiedział,
Że na rękawie morskim, co rozdziela
Francyą od Anglii, niedawno zatonął
Wenecki okręt z bogatym ładunkiem.
Słysząc to, w duszy do nieba westchnąłem:
Byle Antonio statku nie był panem!
Solanio.  Powinienbyś mu nowinę tę zanieść,
Ostrożnie tylko, by go zbyt nie zmartwić.
Salarino.  Duszy piękniejszej nie nosi ta ziemia.
Widziałem, kiedy żegnał się z Bassaniem.
Bassanio mówił, że o ile zdoła
Powrót przyśpieszy; ale on mu na to:
„Nie naglij tylko interesów dla mnie,
Czekaj cierpliwie, aż czas twój dojrzeje.

Co się zaś tycze układów mych z żydem,
Niech myśl ta twojej nie chmurzy miłości.
Baw się i całą twoją obróć baczność
Ku twym zalotom, miłosnym oznakom,
Które ci w Belmont jedynie przystoją.“
Gdy mówił, łzy mu błyszczały w źrenicach;
Podał mu rękę z odwróconą twarzą,
A z głębokiego uczucia wyrazem
Ścisnął mu dłonie — i tak się rozstali.
Solanio.  Dla niego tylko życie zda się kochać.
Idźmy do niego, szukajmy rozrywek,
Któreby mogły wygnać czarne myśli
Z jego umysłu.
Salarino.  Nie traćmy więc czasu. (Odchodzą).


SCENA IX.
Belmont. — Sala w domu Porcyi.
(Neryssa i Służący).

Neryssa.  O, śpiesz się, śpiesz się! rozsuń te firanki,
Bo już wykonał książę aragoński
Swoją przysięgę i wybierać dąży.

(Przy odgłosie trąb wchodzą: Porcya, Książę aragoński i ich dwory).

Porcya.  Szlachetny książę, oto są szkatułki.
Jeśli tę, w której portret mój, wybierzesz,
Ksiądz na nas czeka u ślubnych ołtarzy;
Lecz jeśli zbłądzisz, to pałac ten, książę,
Musisz bez zwłoki na zawsze opuścić.
Ks. Arag.  Do trzech przysięgą związałem się rzeczy:
Naprzód, nikomu nigdy nie wyjawić,
Którą szkatułkę wybrałem; powtóre,
Jeśli się w moim w wyborze omylę,
Nie szukać innej dziewicy za żonę;
Nakoniec, jeśli zawiodą mnie losy,
Natychmiast dom ten opuścić na zawsze.
Porcya.  Na te warunki każdy przysiądz musi,
Co mnie, niegodną, za żonę chce dostać.

Ks. Arag.  Teraz, fortuno, wspieraj me nadzieje!
Widzę tu złoto, srebro, podły ołów.
„Mnie biorąc, wszystko na szwank musisz stawić.“
Przody jaśniejszy blask musisz rozniecać,
Zanim dla ciebie wszystko na szwank stawię.
Zobaczmy teraz, co powiada złoto:
„Mnie biorąc, weźmiesz, czego wielu pragnie.“
Wielu; lecz może napis ten przez wielu
Rozumie tłumy głupiego motłochu,
Który z pozorów o wyborze sądzi,
Nie widzi, tylko, co mu w oczy bije,
W głąb nie przenika, ale jak jaskółka
Na zewnątrz muru gniazdo swe buduje,
Na wielkiej drodze przygody i burzy.
Nie ja wybiorę, czego wielu pragnie,
Bo nie chcę, razem z barbarzyńską tłuszczą,
Z pospolitymi umysły iść w parze.
Do ciebie teraz srebrny idę skarbie;
Powiedz mi jeszcze raz, jaki twój napis.
„Mnie biorąc, weźmiesz, ile zasługujesz.“
Głębokie słowo! Bo i któżby gonił
Za uśmiechami zwodniczej fortuny,
Gdyby znaczony nie był zasług piętnem?
Niech nikt godności znamion nie przybiera,
Jeśli zasługa prawa mu nie daje.
O, gdyby ziemie, stopnie i urzędy
Nie były ręką przedajną dzielone!
Gdyby honory płaciła zasługa!
Iluż, co stoi z odsłonionem czołem,
Wdziałoby czapki! iluż, co rozkazy
Dzisiaj wydaje, słuchaćby musiało!
Ileż podłego znalazłbym metalu
W czystego niegdyś honoru nasionach!
A ile znowu wyrwałbym honoru
I z plew i z gruzów zawistnego czasu!
Lecz do wyboru! Szkatułka ta mówi:
„Mnie biorąc, weźmiesz, ile zasługujesz.“
Co zasłużyłem, biorę; daj mi klucze,

Niech się natychmiast rozstrzygną me losy.
Porcya.  Wybór twój niewart tak długiej rozwagi.
Ks. Arag.  Co widzę? Szpetny idyoty portret,
Z obłędnem okiem, papier trzyma w ręku.
Jakżeś do pięknej niepodobny Porcyi,
Do mej nadziei i do zasług moich!
„Mnie biorąc, weźmiesz, ile zasługujesz.“
Tylkoż na głupca głowę zasłużyłem?
Toż me zasługi? toż moja wygrana?
Porcya.  Błądzić i sądzić, książę, są dwie role
Różnej natury.
Ks. Arag.  Co powiada karta?
(Czyta): Jak metal, co jest bez skazy,
Tak być musi siedem razy
Hartowany sąd człowieczy,
Aby dobrze wybrać wszędzie;
Ten, co bierze cień za rzeczy,
Dola jego cieniem będzie.
Znasz ty głupstwo posrebrzone?
Takiem głupstwem było twoje:
Jakąkolwiek pojmiesz żonę,
Będziesz nosił głowę moję.
A więc opuść te podwoje.
Gdybym w tym domu pragnął zostać dłużej,
Dawnej głupocie przydam tylko nową;
Wjechałem tutaj z jedną głupią głową,
Ale ze dwiema powrócę z podróży.
Dotrzymam wiernie danego ci słowa,
W milczeniu cierpiąc. Porcyo, bywaj zdrowa!

(Wychodzi).

Porcya.  Spaliła świeca skrzydełka motyle.
Przemądre głupcy! którym dały nieba
Dowcipu w głowach tylko właśnie tyle,
Ile do zguby własnej im potrzeba.
Neryssa.  Raz jeszcze stare przysłowie sprawdzone:
Stryczek i żona z góry przeznaczone.

(Wchodzi Służący).

Służący.  Gdzie nasza pani?

Porcya.  Co masz za nowiny?
Służący.  Przed bramą zamku tej chwili zsiadł z konia
Młody Wenetczyk, który zapowiada
Swojego pana niebawne przybycie,
Przynosi razem piękne pozdrowienie,
To jest, prócz grzecznych i słów i zaleceń,
Bogate dary. Dotąd nie widziałem
Równie pięknego posłańca miłości.
Nigdy dzień słodszy w kwietniu nie zabłysnął,
Zapowiadając blizkie drogie lato,
Jak ten przed panem swoim młody biegun.
Porcya.  O, dosyć na tem, bo lękam się bardzo,
Abyś nie dodał, że krewnym jest twoim,
Gdy tak marnujesz dowcip twój świąteczny.
Śpieszmy, Nerysso; posłaniec tak grzeczny
Wart, żeby jego przyjąć powitanie.
Neryssa.  Niech to Bassanio będzie, daj o Panie! (Wychodzą).


AKT TRZECI.
SCENA I.
Ulica w Wenecyi.
(Solanio i Salarino).

Solanio.  Co nowego na Rialto?
Salarino.  Utrzymuje się dotąd pogłoska, że bogato ładowny okręt Antonia rozbił się na kanale, w miejscu zwanem, zdaje mi się, Goodwins. Niebezpieczna to i fatalna mielizna, w której kadłuby wielu wysmukłych okrętów leżą pogrzebane, jeśli kumoszka wieść nie kłamie.
Solanio.  Chciałbym, żeby tą razą kłamała jak wdowa, która chce wmówić w sąsiadki, że płacze po śmierci trzeciego męża. Prawda jednak, żeby mówić bez ogródek, a nie mijać się z prostym gościńcem szczerości, prawda. że dobry Antonio, uczciwy Antonio — o, gdybym znalazł przymiotnik godny nazwisku jego towarzyszyć! —
Salarino.  Skończ proszę.
Solanio.  Ha, nie wiesz o co pytasz; ale skończę — stracił okręt.
Salarino.  Gdyby się na tem straty jego skończyły!
Solanio.  Amen! wołam co prędzej, żeby dyabeł nie zaszedł drogi modlitwie, bo widzę, że się zbliża w postaci żyda. (Wchodzi Szajlok). Dzień dobry, Szajloku. Go za nowiny między kupcami?
Szajlok.  Wyście wiedzieli — nikt lepiej, oh! nikt od was lepiej — wyście wiedzieli o ucieczce mojej córki.
Salarino.  Bez wątpienia. Ja przynajmniej znałem krawca, który jej uszył skrzydła do lotu.
Solanio.  A Szajlok wiedział także ze swojej strony, że ptaszek porósł już w pierze; a w naturze podlotek, że odlatują z gniazda.
Szajlok.  Potępiona za to!
Salarino.  Bez wątpienia, jeśli dyabeł jest jej sędzią.
Szajlok.  Ciało moje i krew moja zbuntowane!
Solanio.  Wstydź się! stare ścierwo buntuje się jeszcze w twoim wieku?
Szajlok.  Mówię o córce, która jest ciałem i krwią moją.
Salarino.  Większa jest różnica między twojem a jej ciałem, niż między hebanem a słoniową kością; większa między krwią waszą niż między czerwonem a reńskiem winem. Ale powiedz, czy słyszałeś o jakich statkach Antonia na morzu?
Szajlok.  I tu znowu zły interes. Bankrut, marnotrawnik, który ledwo śmie głowę na Rialto pokazać; żebrak, który zwykle tak wymuskany na plac przychodził. Niech baczy na swój oblig; zwykle mnie lichwiarzem nazywał; — niech baczy na swój oblig; zwykle pieniądze przez chrześcijańską miłość rozpożyczał; — niech baczy na swój oblig!
Salarino.  Pewny jestem, że jeśli się nie uiści, nie weźmiesz przecie jego mięsa; i na cóżby ci się przydało?
Szajlok.  Na rybią ponętę. Jeźli nie nasyci nikogo, to nasyci moją zemstę. Zniesławił mnie; przeszkodził pół miliona zarobić; śmiał się ze strat moich, szydził z moich zysków, gardził moim narodem, moje spekulacye krzyżował, ziębił moich przyjaciół, moich nieprzyjaciół zagrzewał; a dla jakich powodów? bo jestem żydem. Alboż żyd nie ma oczu? alboż żyd nie ma rąk, członków, organów, zmysłów, uczuć i namiętności? alboż się nie żywi tym samym pokarmem, ran nie odbiera od tej samej broni, nie ulega tym samym chorobom, nie leczy się temi samemi lekarstwami, nie grzeje się i nie oziębia tem samem latem i tą samą zimą co chrześcijanin? Gdy nas ukłujesz, czy nam krew nie ciecze? czy nie śmiejemy się, kiedy nas łechcesz? kiedy nam truciznę zadasz, czy nie umieramy? a gdy nas pokrzywdzisz, nie mamyż pomsty szukać? Podobni wam we wszystkiem i w tem będziemy podobni. Pokrzywdzony przez żyda chrześcijanin czem swoją pokorę objawia? zemstą. Żyd przez chrześcijanina pokrzywdzony, wierny chrześcijańskiemu przykładowi, czem swojej cierpliwości dowiedzie? zemstą. Złość, której mnie uczycie, do was zastosuję, a źleby było, gdybym nie ulepszył nauki.

(Wchodzi Służący).

Służący.  Pan mój, Antonio, czeka na was u siebie i pragnie z wami mówić.
Salarino.  Właśnie szukaliśmy go wszędzie. (Wchodzi Tubal).
Solanio.  Otóż i drugi z pokolenia; trzeciego im nie dobierzesz, chyba sam dyabeł stanie się żydem.

(Salarino i Solanio wychodzą).

Szajlok.  I cóż, Tubalu? Jakie nowiny z Genui mi przynosisz? Czy znalazłeś moją córkę?
Tubal.  Słyszałem o niej często, lecz nie mogłem jej znaleźć.
Szajlok.  Ach, ach, ach! przepadł dyament, który mnie w Frankfurcie dwa tysiące dukatów kosztował! Teraz dopiero spadło przekleństwo na nasz naród; nie czułem go dotąd. Jeden dyament dwa tysiące dukatów! a prócz tego inne drogie, drogie klejnoty! Chciałbym córkę trupem u nóg mych widzieć, a klejnoty w jej uszach; chciałbym, żeby w trumnie u nóg mych leżała, a klejnoty były w trumnie! Żadnej o nich wiadomości! jak to? a ja tu, nie wiem już jak wiele, na szukanie ich wydałem! Strata goni za stratą! Złodziej uniósł tyle, a tyle na znalezienie złodzieja! a żadnego zadosyćuczynienia, żadnej zemsty! Niema nieszczęścia tylko na moich barkach, niema westchnień, tylko w moich piersiach, niema łez, tylko w moich oczach!
Tubal.  O nie, i na innych spadają nieszczęścia. Antonio, jak słyszałem w Genui —
Szajlok.  Co? co? nieszczęście? nieszczęście?
Tubal.  Stracił bogaty okręt wracający z Trypolis.
Szajlok.  Dzięki Bogu! dzięki Bogu! Ale czy to tylko prawda? czy prawda?
Tubal.  Rozmawiałem z majtkami, którzy uratowali się z rozbicia.
Szajlok.  Dziękuję ci, uczciwy Tubalu. Dobre nowiny, dobre nowiny! ha! ha! gdzie? w Genui?
Tubal.  Córka twoja przetrwoniła w Genui, jak słyszałem, w jednej nocy, ośmdziesiąt dukatów.
Szajlok.  Utopiłeś mi sztylet w sercu. Nie zobaczę się już nigdy z mojem złotem! Ośmdziesiąt dukatów naraz! ośmdziesiąt dukatów!
Tubal.  Przybyłem do Wenecyi w towarzystwie kilku wierzycieli Antonia; wszyscy zapewniają, że musi zbankrutować.
Szajlok.  Co za radość! Będę go dręczył, będę go męczył. Co za radość!
Tubal.  Jeden z nich pokazywał mi pierścień, który dostał od twojej córki za małpę.
Szajlok.  Ha, żeby ją! — Męczysz mnie, Tubalu. To był mój turkus; dostałem go od Lii, kiedym był jeszcze kawalerem. Za całą puszczę małp byłbym go nie dał.
Tubal.  Ale Antonio niezawodnie zrujnowany.
Szajlok.  Prawda, wielka prawda! Idź, Tubalu, najmij mi woźnego, zamów go na dwa tygodnie przed terminem. Wydrę mu serce, jeśli się nie uiści. Bylem się jego pozbył z Wenecyi, będę mógł jakie zechcę kontrakty zawierać. Idź, Tubalu. Znajdziesz mnie w bóżnicy idź, dobry Tubalu; w bóżnicy, Tubalu. (Wychodzą).

SCENA II.
Belmont. — Sala w domu Porcyi.
(Bassanio, Porcya, Gracyano, Neryssa, Dwór. — Widać odkryte szkatułki).

Porcya.  Wstrzymaj się, proszę, dzień lub dwa dni jeszcze;
Bo jeśli w nagłym zmylisz się wyborze,
Utracam miłe twoje towarzystwo.
Coś mi tu szepce, (ale to nie miłość)
Żebym cię stracić nie chciała; wiesz dobrze
Podobnej rady nie daje nienawiść.
Bojąc się, żebyś źle mnie nie zrozumiał,
(Choć dziewic myśli dziewic są językiem)
Chciałabym parę wstrzymać cię miesięcy,
Nim pójdziesz ręki mej szukać w wyborze.
Wprawdziebym mogła wskazać ci szkatułkę,
Ale byłoby to krzywoprzysięgać,
A nie chcę winną być krzywoprzysięstwa.
Więc możesz w twoim pobłądzić wyborze,
A wtedy, wtedy wolałabym zgrzeszyć
I krzywoprzysiądz. Przeklęte twe oczy
Swoim mnie czarem rozcięły na dwoje;
Część jedna twoją i druga jest twoją,
Chcę mówić, moją; lecz moje jest twoje,
Więc wszystko twoje. O, czasy okrutne,
Co właściciela od praw jego dzielą,
I chociaż twojej bronią zostać twoją!
Jeśli tak będzie, niech do piekła za to,
Nie ja, lecz moja zapadnie fortuna!
Tak długo mówię, tylko by czas zwlekać,
Wybór twój wstrzymać.
Bassanio.  Pozwól mi wybierać,
Bo teraz żyję, jakby na męczarniach.
Porcya.  Jak na męczarniach? Więc wyznaj, Bassanio,

Jaka się zdrada z twą miłością miesza.
Bassanio.  Ach! tylko szpetna zdrada wątpliwości,
Czy zdołam posiąść, co kocham tak wiernie;
Bo równie łatwo śnieg z ogniem sprzyjaźnić,
Jak miłość moją zjednoczyć ze zdradą.
Porcya.  Ty może mówisz, jak człek na męczarniach,
W boleściach mówić, co kto chce, gotowy.
Bassanio.  Zaręcz mi życie, a wyznam ci prawdę.
Porcya.  Więc żyj a wyznaj.
Bassanio.  Raczej żyj a kochaj,
Jest całą treścią mojego wyznania.
Drogie męczarnie, kiedy kat mój własny
Sam mi zbawienia podsuwa odpowiedź!
Lecz pozwól moim rozstrzygnąć się losom.
Porcya.  Zamknięta jestem w jednej z tych szkatułek;
Jeśli mnie kochasz, odkryjesz mnie łatwo.
A teraz, wszyscy na bok się usuńcie.
Niech wyborowi pieśni towarzyszą;
Jeśli pobłądzi, niech jak łabędź kona,
Mdleje wśród pieśni. Żeby porównanie
Było zupełne, łzy me strugą będą
I mokrym grobem jego; jeśli wygra,
Pieśń wtedy będzie jako trąb odgłosy,
Kiedy poddani, w dzień koronowania,
Swego nowego witają monarchę;
Jak słodkie tony, które w dniu poranku
Z rozkosznych marzeń budzą oblubieńca,
I do ołtarza wołają. — Już idzie,
Z równą powagą, lecz większą miłością,
Niż młody Alcyd, gdy płaczącą Troję
Od dziewiczego wyzwolił haraczu,
Który potworze morskiej opłacała.
Jam jest ofiarą; to dardańskie córki,
Co trwogą blade, przyszły widzieć koniec
Strasznej rozprawy. Śmiało, Herkulesie!
Żyj, a ja żyję. Na bój patrząc srogi,
Więcej się lękam, niż szermierz mój drogi.

(Bassanio rozważa w milczeniu napisy szkatułek. — Muzyka.

Pieśń.  Powiedz, gdzie się miłość rodzi?
Czy w głowie, czy w sercu wschodzi?
Co ją żywi, co ją płodzi?
Powiedz! Powiedz!
W jasnych oczach urodzona,
Blaskiem oczu wykarmiona,
A w kolebce swojej kona.
Więc miłości dzwońmy zgon;
Ja zaczynam: don, dyn, don!
Wszyscy.  Don, dyn, don!
Bassanio.  Boć blask pozorny może nicość słonić.
Świat ciągle zwodzi ozdobna powłoka.
Bo w sądach naszych gdzież jest tak zła sprawa,
Któraby słodkiem okraszona słówkiem,
Wad swych nie skryła? a jestże w religii
Herezya taka, co nie ma kapłana
Z poważną miną, zawsze gotowego
Pobłogosławić i tekstem ją stwierdzić,
Pięknem ubraniem słonić jej ohydę?
Niema występku, któryby zarazem
Na zewnątrz cnoty jakiej nie miał piętna.
Iluż to tchórzów, których pierś zwodnicza
Jest wałem z piasku; choć na twarzy noszą
Brodę Alcyda lub gniewnego Marsa,
To serce mają tak białe jak mleko?
Tylko narosty odwagi przybrali,
Aby świat trwożyć. Przyjrzyj się piękności,
A znajdziesz, że jest na wagę kupiona,
Że towar cuda z kobietami robi,
Że te się właśnie najlżejsze wydają,
Które najwięcej nabrały towaru.
Te złote, jak wąż wijące się sploty,
Z któremi wiatry rozkosznie igrają,
Blaskiem zwiedzone, wprzódy należały
Do czaszki, która dawno w grobie leży.
Tak więc strój tylko zwodniczym jest brzegiem
Zdradnego morza, lub szarfą uroczą,
Indyjską piękność przed okiem słoniącą,

Pozorną prawdą, przez którą czas chytry
I mędrców zwodzi. Więc błyszczące złoto,
Mijam cię, twardy Midasa pokarmie,
I ciebie, blady, zwykły pośredniku
Ludzkich układów. Ty, biedny ołowiu,
Co raczej grozisz, niźli obiecujesz,
Ja nad wymowę cenię twoją bladość,
Ciebie wybieram, daj mi złotą radość!
Porcya.  Jak wszystkie inne uczucia topnieją!
Rozpacz, co już się żegnała z nadzieją,
Trwoga i zazdrość z źrenicą zieloną!
Hamuj, miłości, radość twą szaloną!
Sącz po kropelce rozkosz do mej duszy,
Albo jej zbytek wątłe ciało skruszy!
Lękam się zbytku.
Bassanio  (otwierając ołowianą szkatułkę). O Boże! co widzę?
Porcyi oblicze! I jakiż pół-bożek
Na ziemię zstąpił? Czy oko jej mruga?
Lub czyli tylko w oczu moich stoku
Ruszać się zdaje? Usta jej rozdziela
Cukrowy oddech; tak słodka przegroda
Tak słodkich dzielić powinna przyjaciół.
Włosy jej malarz jak pająk powikłał,
Złote ich sploty przemienił w tkaninę,
Co ludzkie serca niezawodniej chwyta,
Niż sieć pajęcza muchy i komary.
Jej oczy! Jakże oddać mógł te oczy?
Kiedy z nich jedno, wiernie przedstawione,
Dość miało siły ukraść jego oba,
I w środku pracy zatrzymać malarza?
Lecz jak pochwały me niżej są wdzięków
Tego tu cienia, tak daleko znowu
Ten cień jest niżej wdzięków swego wzoru.
Lecz pismo jakiż los mi zapowiada?
(Czyta) Ty, coś nie sądził z pozoru,
Wniosłeś szczęście do wyboru.
Skarbem takim zbogacony,
Czego szukać ci potrzeba?

Jeśliś rad jest z takiej żony,
Z takich błogosławieństw nieba,
Na jej licach koralowych
Wyciśń pieczęć swych praw nowych.
Jak słodki rozkaz! posłuszeństwo skore (całuje ją).
Na rozkaz, pani, i daję i biorę.
Jak na igrzyskach, kiedy szermierz młody
Czuje w zapasach, że jest wart nagrody,
Gdy grzmot oklasków wstrząsł teatru ściany,
Niepewne oko toczy jak pijany,
Niby się się pyta: „mnież to powitanie?“
W równym, o piękna, wątpliwości stanie,
Ufności nie mam w mojem szczęściu nowem,
Póki ty, droga, nie stwierdzisz je słowem.
Porcya.  Bassanio, widzisz mnie teraz przed sobą,
Taką jak jestem. Choć dla siebie samej
O nicbym więcej nie prosiła nieba,
Dla ciebie jednak pragnęłabym stać się
Stokroć piękniejszą, tysiąckroć bogatszą;
Żeby w twych oczach większą zyskać cenę,
Chciałabym wszelki prześcignąć rachunek
W cnotach, piękności, skarbach, przyjaciołach.
Ale, ach! cała wartości mej suma
Wynosi — zero. Bo i cóż ją składa?
Dziewczyna prosta i bez doświadczenia,
Szczęśliwa tylko, że młodą jest jeszcze,
Kształcić się zdolną; a stokroć szczęśliwsza,
Że ma zdolności, które kształcić może,
A najszczęśliwsza, że giętki swój umysł
Pod twój, Bassanio, oddaje kierunek,
Byś jej był panem, rządcą jej i królem.
Ja i co moje teraz się przemienia
W ciebie i twoje. Krótka chwila temu,
Tego pałacu, sług tych byłam panią,
Własną królową; lecz teraz, już teraz,
Ten dom, ci słudzy, a nawet ja sama,
Wszystko to twoje, wszystko ci oddaję
Wraz z tym pierścieniem. Jeśli pierścień stracisz,

Albo dasz komu, to będzie mi znakiem,
Że twoja dla mnie miłość przeminęła,
Ze będę mogła skarżyć się na ciebie.
Bassanio.  Słowa twe, pani, niemym mnie zrobiły,
Tylko w mych żyłach krew ci odpowiada.
W mych wszystkich myślach takie zamieszanie,
Jakie się rodzi po wymownym głosie
Drogiego księcia wśród szemrzących tłumów,
Gdy szmer tysiąców pomieszany razem,
Rośnie w ton dziki głośnego wesela,
Wyraźnych uczuć znamię niewyraźne.
Pierścień ten z palca tylko z życiem spadnie;
Mów wtedy śmiało: „Bassanio mój skonał“.
Neryssa.  Pani ma, panie, teraz na nas kolej,
Cośmy na wasze patrzyli wesele;
Więc szczęść wam, Boże! mój panie, ma pani.
Gracyano.  Dobry Bassanio, i ty, dobra pani,
Niech wszystkie wasze spełnią się życzenia,
Bo i wy moich spełnienia pragniecie.
Gdy czas nadejdzie, w którym zamierzacie
Ślubować sobie wiarę, pozwolicie,
Że i ja z żoną stanę przed ołtarzem.
Bassanio.  I owszem, jeśli żonę tę znalazłeś.
Gracyano.  Dzęki ci, panie; tobie ją winienem.
Źrenice moje tak jak twoje bystre;
Tyś ujrzał panią, ja jej powiernicę;
W jednym spojrzeniu jak ty pokochałem,
Bo jak ty równie zwłoki nienawidzę.
Twój los był w tamtych zamknięty szkatułkach;
Tam moje także były przeznaczenia.
Bo gdy w umizgach poty na mnie biły,
Gdy mi schło w gardle wśród przysiąg miłosnych,
Po długiej walce otrzymałem przecie
Słowo nadziei — jeśli godna wiara —
Że mi odpłaci miłość wzajemnością,
Byleś ty zdołał wygrać pani rękę.
Porcya  (do Neryssy). A ty, co na to?
Neryssa.  Wszystko prawda, pani,

Byle to z twoją zgadzało się wolą.
Bassanio.  A ty, Gracyano, czy chcesz w wierze dotrwać?
Gracyano.  Chcę, na mój honor.
Bassanio.  Ślub wasz, Gracyano,
Niemało blasku i naszemu przyda.

Gracyano.  Załóżmy się z nimi, kto będzie miał pierwszego chłopca, o tysiąc dukatów.

Lecz któż to? Ze swą niewierną Lorenco,
A z nimi stary przyjaciel Solanio.

(Wchodzą: Lorenco, Jessyka i Solanio).

Bassanio.  Witaj, Lorenco! witaj mi, Solanio!
Jeśli mi młode szczęście prawo daje
Witać was tutaj. Przebacz, droga Porcyo,
Jeśli tak witam dwóch moich spółziomków,
Starych przyjaciół.
Porcya.  I ja, razem z tobą,
Przyjaciół twoich szczerem witam sercem.
Lorenco.  Dzięki ci, pani. Co do mnie, Bassanio,
Nie miałem myśli odwiedzić cię tutaj,
Ale gdym spotkał Solania wśród drogi,
Nie mogłem jego oprzeć się życzeniom.
Solanio.  Prawda, a miałem do tego natręctwa
Ważne powody. Dobry nasz Antonio
Twej się poleca pamięci. (Oddaje mu list).
Bassanio.  Solanio,
Nim list otworzę, zaspokój mnie wprzódy,
Mów mi o zdrowiu mego przyjaciela.
Solanio.  Jeśli jest chory, to chyba na duszy.
Chyba na duszy, jeżeli jest zdrowy.
List powie resztę.
Gracyano.  Proszę cię, Nerysso,
Idź i powitaj tę obcą kobietę.
Daj dłoń, Solanio. I cóż tam w Wenecyi?
Co tam porabia królewski nasz kupiec?
Wiem, że go nasza ucieszy pomyślność:
Jak nowy Jazon zyskaliśmy runo.
Solanio.  Bodaj to było runo, które stracił!
Porcya.  Papier ten musi niezwykłej być treści:

Wszystek rumieniec z jego liców kradnie.
Czy przyjaciela śmierć? bo cóż innego,
Tak nagle może twarz całą przemienić
Silnego męża? Coraz, coraz gorzej!
Pozwól, Bassanio, jestem twą połową,
Mam przeto prawo do jednej połowy
Utrapień twoich.
Bassanio.  Słodka moja Porcyo,
Ach, to są słowa najczarniejszej treści,
Co kiedykolwiek papier pokalały!
Kiedym ci pierwszy raz miłość mą wyznał,
Nie kryłem prawdy, że całym mym skarbem
Była w mych żyłach moja krew szlachecka.
Mówiłem szczerze. Jednak, droga moja,
Ujrzysz, że nawet ceniąc się tak nizko,
Jeszcze zbyt wiele samochwalstwa miałem.
Mówiąc, ze mienie moje było niczem,
Winienem dodać: było mniej, niż niczem,
Bo zaciągnąłem dług u przyjaciela,
Który, by mojej dogodzić potrzebie,
Z śmiertelnym wrogiem wejść musiał w układy.
Ten list, jak mego przyjaciela ciało,
Każde w nim słowo jest otwartą raną,
Z której krew ciecze! — Lecz powiedz, Solanio,
Czy wszystkie statki, czy wszystkie przepadły?
Z Anglii, Trypolis, Meksyku, Lizbony,
Indyi, Algieru? Czy żaden nie uszedł
Morderczych dotknień skał przykrytych wodą?
Solanio.  Żaden, Bassanio. Zdaje się, prócz tego,
Że gdyby nawet i miał dziś pieniądze,
Żydby ich przyjąć nie chciał. Nigdym jeszcze
Nie widział wilka pod człeka postacią,
Coby łakomszy był na krew bliźniego.
We dnie i w nocy uprzykrza się doży,
Oskarża prawa rzeczypospolitej,
Jeśli odmówią mu sprawiedliwości.
Dwudziestu kupców, doża i najpierwsi
Senatorowie próżno go błagali,

Zawsze i zawsze on powtarza swoje:
Prawo i kontrakt i złamane słowo.
Jessyka.  Pamiętam, kiedy jeszcze byłam w domu,
Jak przed Tubalem i Chusem przysięgał,
Że woli mięsa jego drobną cząstkę,
Niźli dwadzieścia razy wartość sumy,
Którą mu winien; wiem zbyt dobrze tylko,
Że jeśli prawo zapory nie stawi,
Twardy los będzie biednego Antonia.
Porcya.  Twójże przyjaciel w takich jest kłopotach?
Bassanio.  O, mój najlepszy, najdroższy przyjaciel,
Szlachetne serce, dusza nieznużona
W czynieniu dobrze! jak Włochy szerokie,
Mąż nie oddycha, któregoby czyny
Wskrzeszały lepiej stary rzymski honor.
Porcya.  Jak wielką sumę zaciągnął u żyda?
Bassanio.  Trzy mu tysiące winien jest dukatów,
A winien za mnie.
Porcya.  Jakto? i nic więcej?
Więc sześć mu zapłać, byle oblig zniszczyć;
Lub podwój, potrój sumę, jeśli trzeba,
Wprzód, nim przyjaciel tak dobry, tak rzadki,
Włos jeden straci dla mego Bassania.
Naprzód, w kościele daj mi żony imię,
Do przyjaciela potem, do Wenecyi!
Bo nie położysz głowy przy twej żonie,
Póki w twej duszy niepokój ten gości.
Będziesz miał złota dosyć, jeśli trzeba,
Aby dwadzieścia razy dług ten spłacić.
Zapłać, a potem wracaj z przyjacielem.
Ja tu z Neryssą, jakby dwie dziewice,
Jakby dwie wdowy czekać was będziemy.
Spieszmy! bo musisz w dzień ślubu mnie rzucić;
Pozdrów przyjaciół, a przestań się smucić;
Drogi mi będziesz, boś drogo kupiony.
Ale odczytaj mi list przyjaciela.

Bassanio  (czyta). Kochany Bassanio, wszystkie moje okręty przepadły; moi wierzyciele co dzień niemiłosierniejsi, moje położenie co dzień gorsze. Termin wypłaty żydowi już przeminął; a że dopełniając następnych warunków żyć nie mogę, wszystkie rachunki między nami będą pokwitowane, byłem cię ujrzał raz jeszcze przed śmiercią. Mimo tego jednak, słuchaj własnego tylko natchnienia; jeśli cię przyjaźń nie będzie naglić do powrotu, niech cię mój list nie nagli.

Porcya.  Mój drogi, odłóż wszystkie interesa
A spiesz się!
Bassanio.  Droga, żegnam się więc z tobą;
Spieszę do miasta, do mych przyjacieli;
Nie będzie winą snu ani pościeli,
Jeśli choć jedną powrót spóźnię dobą. (Wychodzą).


SCENA III.
Ulica w Wenecyi.
(Szajlok, Salarino, Antonio i Stroi wiezienia).

Szajlok.  Stróżu, bądź baczny. Nie mów o litości.
Głupi kto pieniądz gratis rozpożycza.
Stróżu, bądź baczny.
Antonio.  Słuchaj mnie, Szajloku —
Szajlok.  Chcę mieć mój oblig, muszę mieć mój oblig,
Przysiągłem na to — próżna gadanina.
Psem mnie nazwałeś, przód nim miałeś powód;
Gdy więc psem jestem, strzeż się moich zębów.
Doża wymierzyć musi sprawiedliwość.
Dziwię się, stróżu, że tak lekkomyślnie,
Na więźnia prośbę po mieście z nim chodzisz.
Antonio.  Proszę cię, słuchaj mnie, dobry Szajloku —
Szajlok.  Muszę mieć oblig, a nie chcę cię słuchać.
Muszę mieć oblig — nie mów do mnie więcej.
Nie chcę być miękkim, zapłakanym głupcem,
Potrząsać głową, wzdychać i ustąpić
Mych chrześcijańskich nieprzyjaciół prośbom.
Próżne gadanie — muszę mieć mój oblig! (Wychodzi).
Salarino.  Żyd ten przeklęty, ach, to pies najtwardszy,
Co kiedykolwiek żył pomiędzy ludźmi!

Antonio.  Dość tego; próśb tych daremnych już dosyć!
Śmierci mej pragnie: wiem dobrze dlaczego:
Nieraz ja z szponów jego wyzwoliłem
Biednych, co na czas zgłosili się do mnie;
Stąd ta nienawiść.
Salarino.  Doża nie zezwoli
Na wykonanie takiego obligu.
Antonio.  Doża hamować biegu praw nie może,
By cudzoziemcom nie dać w podejrzenie
Sprawiedliwości naszych trybunałów,
Pomny, że miasta naszego bogactwo
Spoczywa całe na ufności kupców.
Straty i troski tak mnie wycieńczyły,
Że mi zaledwo funt mięsa zostanie
Na wierzyciela mojego dług krwawy.
Stróżu, wracajmy. Bylebym przed śmiercią
Bassania ujrzał, o resztę nie stoję. (Wychodzą).


SCENA IV.
Belmont. — Pokój w domu Porcyi.
(Porcya, Neryssa, Lorenco, Jessyka i Baltazar).

Lorenco.  Pani, choć mówiąc skromność twą obrażę,
Wyznam, że w myślach szczytne masz pojęcie
Boskiej przyjaźni, czego dziś dowodzisz,
Tak stale znosząc męża twego odjazd.
A gdybyś jeszcze wiedziała, o pani,
Ile szlachetnej pomagasz osobie,
Ile do męża twego przywiązanej,
Wiem, żebyś w sercu więcej czuła dumy,
Więcej niż dobroć pospolita wzbudza.
Porcya.  Nie żałowałam nigdy dobrych czynów,
I dziś nie będę. W towarzyszach bowiem,
Którzy pospołu dnie żywota pędzą,
Których myśl jedno jarzmo uczuć sprzęga,
Musi być równa miara i stosunek
Ducha, zwyczajów, chęci i skłonności;
To mi więc każe sądzić, że Antonio,

Jako serdeczny przyjaciel Bassania,
Musi być jemu podobny; w tym razie
Jakże niewielkim, jak ubogim kosztem
Duszę pokrewną mojej wykupiłam
Od piekielnego okrucieństwa żyda.
Ale to wszystko zbyt tchnie samochwalstwem,
Więc przejdźmy raczej do innej rozmowy.
Słuchaj mnie teraz; Lorenco, w twem ręku
Zostawiam cały zarząd mego domu
Aż do powrotu Bassania. Co do mnie,
Tajną przysięgą niebu ślubowałam,
Ze na modlitwach i na rozmyślaniu,
Z Neryssą, jedną tylko towarzyszką,
Czas będę pędzić do powrotu męża.
Jest cichy klasztor, odległy dwie mile,
Tam się zamkniemy. Nie odmawiaj, proszę,
Usługi, którą przyjaźń i konieczność
Wkładają na cię.
Lorenco.  Pani, calem sercem;
Słusznych rozkazów zawszem słuchać gotów.
Porcya.  Mój dwór o mojej uprzedzony woli,
Będzie poważał ciebie i Jessykę
Jak mnie i męża mojego Bassania.
Więc bądźcie zdrowi aż do zobaczenia!
Lorenco.  Szczęśliwe myśli niech ci towarzyszą!
Jessyka.  Niech radość spłynie na serce twe, pani!
Porcya.  Dobre życzenia życzeniem odpłacam;
Bądźcie szczęśliwi! Jessyko, bądź zdrowa!

(Lorenco i Jessyka, wychodzą).

Słuchaj, Baltazar: zawsześ był mi wierny,
Bądź nim i teraz. Weź list ten i zaraz,
O ile tylko siły twoje starczą,
Śpiesz się do Padwy, tam, oddaj go w ręce
Mego krewnego, doktora Bellaryo,
A ubiór, który da ci i papiery,
Z równym pośpiechem przynieś do przewozu
Na wielkim trakcie weneckim; śpiesz tylko,
A wracaj; ja tam przed tobą już będę.

Baltazar.  Bądź pewna, pani, że nie stracę czasu (wychodzi).
Porcya.  Śpieszmy, Nerysso. Mam na myśli dzieło,
O którem pewno nie śniłaś; małżonków
Ujrzymy prędzej, niż się spodziewają.
Neryssa.  A oni będąż nas widzieć?
Porcya.  Zapewne,
Lecz tak przebrane, iż będą mniemali,
Ze mamy wszystko, na czem nam dziś zbywa.
O zakład, że gdy wdziejemy przebranie,
Ja będę chłopcem piękniejszym od ciebie,
Z dzielniejszą gracyą nosić będę sztylet,
Piskliwym głosem wyrostka rozmawiać,
Wąziuchne kroki na chód zmieniać męski,
Prawić o bójkach jak młodzik chełpliwy,
Kłamać jak wielkie kochały mnie damy,
Jak je w grób moja wpychała oziębłość;
„Nie moja wina“, dołożę ze skruchą,
„Byłoby lepiej, gdybym ich nie zabił“.
Dodam dwadzieścia innych kłamstw wierutnych.
Tak, że słuchacze zdziwieni powiedzą:
„Młokos ten ze szkół wymknął się przed rokiem“.
Mam w głowie mojej tysiąc różnych figlów,
Które im płatać zamierzam.
Neryssa.  Więc w mężczyzn
Zmienić się mamy?
Porcya.  Fe, co za pytanie!
A gdyby jaki słyszał nas rozpustnik?
Lecz idźmy! powóz u bramy nas czeka,
Śród drogi resztę planów ci wyłożę.
Pamiętaj, że nim gwiazdy zaczną świecić,
Dziesięć mil drogi musimy przelecieć. (Wychodzą).


SCENA V.
Belmont. — Ogród.
(Lancelot i Jessyka).

Lancelot.  Bez wątpienia; bo słuchaj, grzechy ojca nawiedzone będą na dzieciach; i dlatego to boję się o ciebie. Byłem zawsze z tobą szczery i w tym więc przedmiocie nie zataję ci prawdy; nie trać przeto serca, bo zdaje mi się, że jesteś potępiona. Jedna tylko pozostaje ci nadzieja ratunku, a i ta nawet jest gatunkiem bękarciej nadziei.
Jessyka.  Cóż to za nadzieja, proszę?
Lancelot.  Co za nadzieja? Możesz się trochę spodziewać, że cię nie twój ojciec spłodził, że nie jesteś córką żyda.
Jessyka.  Byłaby to niezawodnie bękarcia nadzieja; ale wtedy grzechy mojej matki byłyby na mnie nawiedzone.
Lancelot.  To prawda. Widzę, więc, że jesteś potępiona po kądzieli i po mieczu. Kiedy chcę uciekać od Scylli, twojego ojca, wpadam w Charybdę, twoją matkę. Na obu drogach przepadłaś.
Jessyka.  Mój mąż mnie zbawi i on mnie zrobił chrześcijanką.
Lancelot.  I bardzo źle zrobił. I tak już było dosyć chrześcijan, właśnie ilu się mogło wyżywić uczciwie jedni przy drugich. Ta fabrykacya chrześcijan podniesie cenę wieprzowiny. Jeśli wszyscy zostaniemy wieprzojadami, niedługo człowiek za żadne pieniądze kawałka sperki nie dostanie. (Wchodzi Lorenco).
Jessyka.  Powiem to wszystko mojemu mężowi, który właśnie nadchodzi.
Lorenco.  Zacznę być zazdrosnym, Lancelocie, jeśli tak po kątach będziesz z żoną moją rozmawiał.
Jessyka.  Nie masz się czego obawiać, Lorenco! Lancelot jest w otwartej ze mną wojnie. Powiada mi bez ogródki, że niema dla mnie miłosierdzia w niebie, bo jestem córką żyda, a ciebie nazywa złym obywatelem rzeczypospolitej, bo nawracając żydów, podnosisz cenę wieprzowiny.
Lorenco.  Łatwiej mi z tego będzie usprawiedliwić się przed rzecząpospolitą niż tobie z uwiedzenia murzynki, która przez ciebie zaszła w ciążę.
Lancelot.  Słusznie, aby zyskała w objętości, co straciła w uczciwości; a zresztą od czegóż byłaby murzynką, gdyby nie nosiła ciąży?
Lorenco.  Jak każdy błazen igrać może ze słowami! Zdaje mi się, że niedługo milczenie będzie najlepszą zaletą dowcipu, a mowa tylko w papugach będzie miała wartość. Idź teraz i powiedz sługom, żeby się gotowali do obiadu.
Lancelot.  Wszyscy od dawna gotowi, wszyscy mają żołądki.
Lorenco.  Ach, co za koncepcista! Więc powiedz, niech przygotują obiad.
Lancelot.  Już przygotowany, brak tylko zastawy.
Lorenco.  To zastaw.
Lancelot.  Co i u kogo?
Lorenco.  Coraz nieznośniejszy! Czy chcesz od razu pokazać wszystkie skarby twojego dowcipu? Proszę cię, zrozumiej po prostu proste wyrazy. Idź do twoich towarzyszy, niech stół nakryją, zastawią potrawy, bo chcemy zaraz obiadować.
Lancelot.  Stół, panie, będzie zastawiony, potrawy będą nakryte, a co do pańskiego obiadowania, to zależy od humoru i fantazyi (wychodzi).

Lorenco.  Co za gaduła bez myśli i sensu!
Błazen ten w swojej zaszczepił pamięci
Armię konceptów. Znam niemało błaznów,
Na wyższym jak on postawionych szczeblu,
Koncepcikami tak jak on wypchanych,
Co śmiesznem słowem pragną sens zastąpić. —
Słodka Jessyko! powiedz mi otwarcie,
Jak ci się żona Bassania podoba?
Jessyka.  Brak mi słów na to. Słusznie się należy,
Aby cnotliwe Bassanio wiódł życie,
Bo w żonie mając błogosławieństw tyle,
Rozkosze nieba znalazł już na ziemi;
Jeśli na ziemi ceny ich nie pozna,
Nie wart jest, żeby i w niebie je znalazł.
Gdyby dwa bóstwa, o zakład niebieski
Dwie postawiły ziemi tej niewiasty,
A Porcya jedną z nich była, do drugiej
Skarb jeszcze jaki dodaćby musiały:
Świat biedny drugiej Porcyi nie posiada.
Lorenco.  Czem śród żon Porcya, tem ja pośród mężów.

Jessyka.  O, co do tego, pytaj mnie o zdanie.
Lorenco.  Tylko nie teraz, idźmy przód na obiad.
Jessyka.  Słuchaj twych pochwał, póki masz apetyt.
Lorenco.  Nie, nie, zachowaj to aż do obiadu,
Żebym mógł strawić razem z potrawami
Wszystko co powiesz.
Jessyka.  Usłyszysz nowiny. (Wychodzą).


AKT CZWARTY.
SCENA I.
Wenecya. — Trybunał.
(Doża, Senatorowie, Antonio, Bassanio, Gracyano, Solanio, Salarino i inni).

Doża.  Gdzie jest Antonio?
Antonio.  Czekam na rozkazy.
Doża.  Z boleścią widzę, że masz odpowiedzieć
Na kamiennego przeciwnika skargi,
W którego nędznem sercu nadaremnie
Szukałbyś kropli ludzkiego uczucia.
Antonio.  Książę, wiem dobrze, ileś zażył trudów,
By żądań jego surowość złagodzić;
Ale gdy w chęciach swoich trwa upornie,
Skoro prawnymi nie mogę środkami
Wyrwać się z szponów jego nienawiści,
Niechaj cierpliwość tarczą moją będzie.
Jestem gotowy spokojnym umysłem
Wytrzymać jego wściekłości męczarnie.
Doża.  Niech żyd się teraz przed trybunał stawi.
Solanio.  Żyd czeka przy drzwiach na sędziów rozkazy.

(Wchodzi Szajlok).

Doża.  Zróbcie mu miejsce. Przybliż się, Szajloku!
To jest i świata i moje mniemanie,
Że choć się srożysz do ostatniej chwili,

W końcu pokażesz większe miłosierdzie,
Niż jest pozorne twoje okrucieństwo;
Że chociaż teraz, wedle słów obligu,
Chcesz z ciała jego funt mięsa wykroić,
Nietylko prawa twojego się zrzeczesz,
Lecz uczuć ludzkich duchem przenikniony
Odstąpisz jednej części kapitału,
Litosnem okiem rzucając na straty,
Które na jego zwaliły się barki,
Pożarły mienie królewskiego kupca,
Zbudziły litość nad jego niedolą
W żelaznych piersiach i kamiennych sercach
Synów Tartaryi, niećwiczonych nigdy
W szlachetnej szkole uczuć delikatnych.
Czekamy na twą litosną odpowiedź.
Szajlok.  Książę, wiadome ci są me zamiary.
Ja na nasz święty szabas poprzysiągłem,
Że mieć to muszę, co mi oblig daje.
Odmowa twoja groźbą razem będzie
I prawom waszym i waszej wolności.
Jeśli mnie spytasz, dlaczego przenoszę
Funt złego ścierwa nad moje pieniądze?
Choć odpowiedzieć nie mam obowiązku,
Lecz cóż, gdy powiem: to me przywidzenie;
Odpowiedź taka nie będzież wam dosyć?
Czyliż, gdy w domu moim szczur plądruje,
Dać mi niewolno, jeśli mam ochotę,
Dziesięć tysięcy dukatów za trutkę?
I ta odpowiedź jeszczeż wam nie dosyć?
Jedni znieść kota widoku nie mogą,
Kwiczącej świni ci nie mogą słuchać,
Inni, gdy kobza zaskrzypi im w uszach,
Daremnie pragną zatrzymać urynę,
Bo antypatyi i sympatyi władza
Po swojej woli myśli ich nastraja.
I ja też powiem w mojej odpowiedzi:
Jak ty nie możesz dobrej dać przyczyny,
Dlaczego jeden znieść nie może kota,

Kwiczącej świni ten nie może słuchać,
A tamten kobzy, by się pomścić nie chciał
Na mimowolnej słabości przyczynie,
Tak ja nie mogę dać wam i dać nie chcę
Innej przyczyny mojego uporu,
Jak zastarzałą moją doń nienawiść.
Odpowiedź moja jestże dostateczna?
Bassanio.  Taka odpowiedź, kamienny człowieku,
Dzikich popędów nie usprawiedliwia.
Szajlok.  Nic mnie nie zmusza, abym w odpowiedziach
Pragnął na twoją zasłużyć pochwałę.
Bassanio.  Mamyż zabijać, czego nie kochamy?
Szajlok.  Któż nie chce zabić, czego nienawidzi?
Bassanio.  Pierwsza uraza maż rodzić nienawiść?
Szajlok.  Chcesz więc, by dwakroć ten sam wąż cię ukłuł?
Antonio.  Nie zapominaj, że spierasz się z żydem;
Że równie łatwo mógłbyś nad wybrzeżem
Rozkazać fali rosnącej ustąpić,
Że z równym skutkiem mógłbyś wilka pytać,
Dlaczego jagnię od owcy wydziera,
Równiebyś łatwo leśnym kazał sosnom,
Aby bez szumu kołysały czoła,
Gdy je niebieskie trącają oddechy;
Łatwiejbyś spełnił najtrudniejsze dzieło,
Niż tego żyda twarde zmiękczył serce.
Więc cię zaklinam, przestań próżno błagać,
I dozwól, proszę, ażeby bez zwłoki
Sąd wydał wyrok, a żyd dostał swoje.
Bassanio.  Za trzy tysiące daję sześć, Szajloku.
Szajlok.  Z sześciu tysięcy gdyby każdy dukat
Na sześć się nowych dukatów rozdzielił,
Jeszczebym moich praw ci nie odstąpił.
Doża.  Jeśli dla bliźnich miłosierdzia nie masz,
Jak możesz liczyć sam na miłosierdzie?
Szajlok.  Żyjąc uczciwie, czego mam się lękać?
Wszak macie u was kupnych niewolników,
Których jak osłów, jak psów, lub jak koni
Do niewolniczych posług używacie,

Bo to wasz pieniądz. Mamże wam powiedzieć:
Dziedziczki wasze dajcie im za żony;
Wróćcie im wolność; niech pościel ich będzie
Miękką jak wasza; niech ich podniebieniu
Równie wykwintne pochlebiają dania.
Wy odpowiecie: to własność jest nasza.
To samo teraz i ja odpowiadam.
Mięso, o które przed wami się spieram,
Drogo kupiłem, moją jest własnością.
Jeżeli przegram, hańba prawom waszym!
Wyroki wasze czczą są gadaniną.
Wymagam sądu; czyliż mi go dacie?
Doża.  Mocą praw moich odraczam trybunał,
Dopóki doktor uczony, Bellaryo,
Którego zdania w sprawie tej zasięgam,
Nie będzie z nami.
Salarino.  Książę, właśnie z Padwy
Przybył posłaniec z listami doktora.
Doża.  Przynieś mi listy, zawołaj posłańca.
Bassanio.  Drogi Antonio, dobrej bądź otuchy;
Przód żyd zabierze mą krew, mięso, kości,
Zanim ty dla mnie krwi kropelkę stracisz.
Antonio.  Jam jest śród trzody zarażoną owcą,
Na śmierć skazaną; jak najsłabszy owoc
Najpierwszy spada, tak ja niechaj spadnę,
A ty nie możesz nic lepszego zrobić,
Jak żyć i dla mnie nagrobek napisać.

(Wchodzi Neryssa w ubiorze dependenta).

Doża.  Czy od Bellarya, czy z Padwy przybywasz?
Neryssa.  Książę, Bellarya niosę pozdrowienia (oddaje list).
Bassanio.  Dlaczego nóż twój tak żarliwie ostrzysz?
Szajlok.  By dług wykroić na bankruta ciele.
Gracyano.  Nie na rzemieniu, ale na sumieniu
Nóż ten zaostrzasz; ale żaden metal,
Nie, żaden, nawet katowska siekiera
Połowy ostrza złości twojej nie ma.
Żadna więc prośba wzruszyć cię nie zdoła?
Szajlok.  Żadna przynajmniej, którą ty zanosisz.

Gracyano.  Bądźże przeklęty, psie nieubłagany!
Twe życie sądów wieczną jest satyrą!
Prawie zachwiałeś moją silną wiarę,
Przyjąć mnie zmuszasz Pitagora zdanie,
Że się zwierzęce przelewają dusze
W człowieka ciało; że psia twoja dusza
W wilku mieszkała, gdy go powieszono,
Wpłynęła w ciebie prosto z szubienicy,
Gdyś jeszcze w matki przeklętem był łonie,
Bo wszystkie twoje skłonności i żądze
Są wilcze, krwawe, głodne i żarłoczne.
Szajlok.  Póki szyderstwem nie zniszczysz obligu,
Daremnie krzykiem płuca twoje męczysz.
Radzę ci z serca, dowcip twój połataj,
Bo jest dziurawy. Domagam się sądu.
Doża.  Bellaryo listem poleca doktora
Młodego, ale pełnego nauki.
Gdzie jest ten doktor?
Neryssa.  Czeka niedaleko
Na twą odpowiedź i twoje rozkazy.
Doża.  Niech się więc śpieszy. Z pomiędzy was kilku
Niech go uprzejmie wprowadzi do sali.
Tymczasem listu słuchajmy Bellarya.

Sekretarz  (czyta). Książę, w dzień odebrania waszego listu złożony byłem ciężką chorobą. Ale razem z waszym posłańcem przybył do mnie z Rzymu w odwiedziny młody doktor, nazwiskiem Baltazar. Opowiedziałem mu całą sprawę żyda i kupca Antonia. Przerzuciliśmy ksiąg niemało; Baltazar wie moje zdanie, a dopełniając je własną nauką, której głębokości dostatecznie zalecić nie jestem w stanie, śpieszy w mojem zastępstwie, aby żądaniu waszemu zadosyć uczynić. Proszę was, niech brak lat nie naraża go na brak waszego szacunku, bo nigdy jeszcze widzieć mi się nie zdarzyło z tak młodem ciałem tak starej głowy. Polecam go więc waszej uprzejmości, przekonany, że próba będzie dla niego lepszą niż moje słowa rekomendacyą.

Doża.  Tak pisze do nas uczony Bellaryo.

Właśnie i młody doktor nasz przychodzi.

(Wchodzi Porcya w ubiorze doktora prawa).

Daj rękę. Stary przysłał cię Bellaryo?
Porcya.  Tak jest.
Doża.  Więc witaj! Siądź przy moim hoku.
Znaszli treść sprawy, która tu się toczy,
W której dziś wyrok trybunał ma wydać?
Porcya.  Wszystkie szczegóły znane mi dokładnie.
Teraz gdzie żyd jest? gdzie kupiec Antonio?
Doża.  Antonio, Szajlok, przybliżcie się oba.
Porcya.  Imię twe Szajlok?
Szajlok.  Szajlok imię moje.
Porcya.  Dziwnej natury proces wytoczyłeś,
Lecz w takiej formie, że weneckie prawa
Oprzeć się twoim nie mogą żądaniom.
(Do Antonia) Tobie zagraża to niebezpieczeństwo?
Antonio.  Tak jest, mnie, panie!
Porcya.  Czy uznajesz oblig?
Antonio.  Uznaję.
Porcya.  Żydzie, bądź więc miłosierny.
Szajlok.  A czemu, proszę, mam być miłosierny?
Porcya.  Dla miłosierdzia nikt przymusu nie ma;
Ono, jak kropla niebieskiego deszczu,
Spływa na ziemię, dwakroć błogosławi
Tego, co daje i tego, co bierze.
Ono z potężnych jest najpotężniejsze;
Przystoi królom lepiej niż korona.
Berło ich świadczy doczesną potęgę,
Obudzą w sercach bojaźń majestatu,
I groźne myśli o królów potędze;
Lecz miłosierdzie od władzy tej wyższe,
W królewskich sercach jego panowanie;
Ono jest Boga samego przymiotem:
Najpodobniejszy jest Bogu król ziemski,
Gdy sprawiedliwość słodzi miłosierdziem.
Dlatego, żydzie, choć prawo za tobą,
Pomnij, że nikt z nas zbawienia nie znajdzie
W sprawiedliwości sądzie nieugiętym.

W modlitwach Boga o litość błagamy;
Czyż ta modlitwa nie uczy nas razem,
Żeśmy bliźniemu winni miłosierdzie?
Mówię tak długo, aby cię przebłagać,
Bo jeśli zechcesz uprzeć się przy prawie,
Trybunał musi Antonia potępić.
Szajlok.  Zdam w swoim czasie liczbę z moich czynów;
Teraz chcę sądu wedle słów obligu.
Porcya.  Czy nie jest w stanie uiścić się z długu?
Bassanio.  I owszem. Ja mu w przytomności sądu
Daję podwójną summę; gdy to mało,
Dziesięćkroć więcej zapłacić przyrzekam
Pod ręki, serca, pod głowy utratą.
Jeśli mu na tem nie dosyć, to widać,
Że nad uczciwym złość dziś tryumfuje.
Powagą twoją złam prawo, wykonaj
Z niewielką krzywdą wielką sprawiedliwość,
I ugnij dyabła okrutnego wolę.
Porcya.  Nie mogę. Niema w Wenecyi potęgi,
Mogącej łamać stanowione prawo.
Sąd taki byłby złym tylko przykładem,
Za którym liczna gromada nadużyć
W prawaby nasze wkradła się. Nie mogę.
Szajlok.  Daniel, o, Daniel przyszedł nas rozsądzić!
O, mądry sędzio, jakże cię uwielbiam!
Porcya.  Pozwól mi, proszę, oblig ten odczytać.
Szajlok.  Oto jest, zacny, przewielebny sędzio!
Porcya.  Trzykroć, ci większą ofiaruje summę.
Szajlok.  Przysięga moja w niebie zapisana;
Krzywoprzysięstwem mamże się obciążyć?
Tego nie zrobię za Wenecyą całą.
Porcya.  Oblig jest jasny; niewątpliwe prawo
Żydowi służy funt mięsa wykroić
Z Antonia piersi, z pod samego serca.
Ale, Szajloku, pokaż miłosierdzie,
Weź, co ci dają; dozwól oblig podrzeć.
Szajlok.  Jak go zapłaci wedle jego treści.
Widzę, że jesteś dostojnym doktorem,

Prawo znasz dobrze, jasno je wykładasz,
A więc cię teraz wzywam w imię prawa,
Którego jesteś potężnym filarem,
Przystąp do sądu. Na duszę przysięgam,
Niema języka zdolnego mnie zachwiać
W moich zamiarach, a przy mnie jest prawo.
Antonio.  I ja z mej strony błagam was, sędziowie,
Wydajcie wyrok.
Porcya.  Wyrok tej jest treści:
Do noża jego pierś przygotuj twoją.
Szajlok.  Szlachetny sędzio! wyborny młodzieńcze!
Porcya.  Bo i duch prawa i jego litera
Upoważniają wykonanie kary,
Którą twój oblig wyraźnie zastrzega.
Szajlok.  To wielka prawda. O, przemądry sędzio!
Jakże twój rozum lata twe prześciga!
Porcya.  Odsłoń więc piersi.
Szajlok.  Tak jest, odsłoń piersi:
Tak mówi oblig; czy nie, zacny sędzio?
„Najbliżej serca“; to są własne słowa.
Porcya.  Czyli masz wagi, by mięso odważyć?
Szajlok.  Mam je gotowe.
Porcya.  Zarazem, Szajloku,
Miej w pogotowiu dobrego chirurga,
By go krwi ujście o śmierć nie przywiodło.
Szajlok.  Czyś i to także w obligu wyczytał?
Porcya.  Choć oblig żadnej nie ma o tem wzmianki,
Zrób to przez proste ludzkości uczucie.
Szajlok.  Warunku tego darmo w piśmie szukam.
Porcya.  A ty, Antonio, czy masz co powiedzieć?
Antonio.  Tylko słów kilka. Umrzeć jestem gotów.
Bądź zdrów, Bassanio! daj mi twoją rękę;
Niech dola moja łez ci nie wyciska.
Uznaj w tem wszystkiem fortuny przychylność
Większą niż zwykle. Kiedy bowiem innych
Przymusza bogactw swych przeżyć ruinę,
Z zapadłem okiem, pomarszczonem czołem
Patrzeć na nędzę samotnej starości,

Mnie, naraz, z długich wyzwala męczarni.
Poleć mnie pięknej żony twej pamięci,
Powiedz jej koniec procesu Antonia,
Mów, jak cię kochał, powiedz, jak umierał,
A potem żądaj, niech rozsądzi sama,
Czyli Bassanio przyjacieli nie miał.
Nie żałuj, proszę, że stracić mnie musisz;
Ja, dług twój płacąc, życia nie żałuję.
Byleby żyd ten pchnął nóż dość głęboko,
Dług mój, bez trwogi, chętnem płacę sercem.
Bassanio.  Wiesz, mój Antonio, że pojąłem żonę,
Która mi droższa niźli moje życie;
Lecz życie, żonę, ale świat ten cały
Mniej mi są drogie od twego żywota,
I chciałbym wszystko utracić, poświęcić
Temu tu dyabłu, byle cię ocalić.
Porcya.  Gdyby twa żona słyszała ofiarę,
Nie wiem, jak bardzo byłaby ci wdzięczną.
Gracyano.  I ja mam żonę, którą z duszy kocham,
Lecz chciałbym, żeby w niebie teraz była,
Błagała Boga, by psa tego zmiękczył.
Neryssa.  Dobrze, że robisz ofiarę za oczy,
Boby inaczej wojna była w domu.
Szajlok  (na str.). To chrześcijańscy męże. Ja mam córkę,
Wolałbym, żeby z rodu Barabasza
Dostała męża niż chrześcijanina.
(Głośno) Lecz czas tracimy na próżno. Do rzeczy!
Porcya.  Funt jego mięsa własnością jest twoją;
Tak prawo mówi, a stwierdza trybunał.
Szajlok.  O wielki sędzio!
Porcya.  Wykroisz je z piersi;
Tak prawo mówi, a stwierdza trybunał.
Szajlok.  O sędzio mądry! uczony! Do dzieła!
Porcya.  Poczekaj chwilę — jedno jeszcze słowo.
Oblig nie daje ci krwi ani kropli;
Funt jeden mięsa, powiada wyraźnie.
Weźże co twoje; weź jeden funt mięsa;
Lecz biorąc mięso, jeżeli rozlejesz

Krwi chrześcijańskiej choć jedną kropelkę,
Wszystkie twe dobra prawo konfiskuje
Na rzecz Wenecyi.
Gracyano.  Uczony sędzia! Szajlok, co za sędzia!
Szajlok.  Czy to jest prawo?
Porcya.  Pokażę artykuł.
Sprawiedliwości domagasz się ciągle,
Dam ci jej więcej, niżeli sam żądasz.
Gracyano.  Uczony sędzia! hę, czy nie uczony?
Szajlok.  Więc wolę, niech mi potrójnie zapłaci
I z Bogiem idzie.
Bassanio.  Oto są pieniądze.
Porcya.  Nie; sprawiedliwość musim mu wymierzyć;
Chciał jego mięsa, niechże mięso weźmie.
Gracyano.  O wielki sędzia! żydzie, mądry sędzia!
Porcya.  Dlatego śpiesz się zabrać twoje mięso,
Lecz strzeż się rozlać krwi, albo odkroić
Mniej albo więcej jak jeden funt mięsa;
Bo jeśli weźmiesz, albo mniej lub więcej,
Choćby o setną tylko cząstkę grana,
Ba, choćby tylko i o włosa wagę,
Czekają na cię: śmierć i konfiskata.
Gracyano.  O, drugi Daniel! żydzie, drugi Daniel!
Teraz, niewierny, złapałem cię w szpony.
Porcya.  Czemu się wahasz, Szajloku? do dzieła!
Szajlok.  Zwróć mi kapitał, a kwituję z reszty.
Bassanio.  Czekam od dawna z sumą odliczoną.
Porcya.  Nie chciał jej przyjąć w przytomności sądu,
Sprawiedliwością niech się teraz cieszy.
Gracyano.  O Daniel, Daniel, żydzie, drugi Daniel!
Dzięki ci za to, żeś to imię znalazł!
Szajlok.  Nie mogęż dostać choćby kapitału?
Porcya.  Dostaniesz tylko, co oblig waruje,
A biada tobie, jeśli weźmiesz więcej!
Szajlok.  A więc niech dyabeł zapłaci mu za mnie!
Ja się wyrzekam praw moich.
Porcya.  Poczekaj!
Jeszcze wszystkiego nie skończyłeś z prawem.

W weneckich prawach stoi zapisane,
Iż cudzoziemiec każdy, przekonany,
Że lub pośrednio albo bezpośrednio
Godził na życie Wenecyi mieszkańca,
Dóbr swych połowę na rzecz jego traci,
Drugą połowę skarb publiczny bierze,
A w końcu, życiem samem winowajcy
Doża dowolnie może rozporządzić.
Dziś ten artykuł potępia cię, żydzie,
Bo z procedury całej się wykrywa,
Że tak pośrednio jak i bezpośrednio
Groziłeś życiu obżałowanego;
Dlatego wyżej przytoczona kara
Dosięga ciebie i twe posiadłości.
O miłosierdzie błagaj u stóp doży.
Gracyano.  Błagaj, niech ci się powiesić dozwoli.
Ale gdyś cały utracił majątek,
Gdy nie masz grosza na kupno postronka,
A więc publicznym kosztem będziesz wisiał.
Doża.  Byś uczuć naszych sam poznał różnicę,
Wprzód, niźli błagasz, daruję ci życie.
Twych dóbr połowę zabiera Antonio,
Ale część tego, co do skarbu wpływa,
Jeszcze pokorą możesz uratować.
Porcya.  Z Antonia części nic odjąć nie wolno.
Szajlok.  Nie, zabierz życie; nie błagam o życie;
Dom mój zabierasz, zabierając słupy,
Co go wspierają; wydzierasz mi życie,
Gdy mi z rąk bierzesz wszystko to, czem żyję.
Porcya  (do Antonia). A ty, czem twoją pokażesz mu litość?
Gracyano.  Daj mu postronek gratis, lecz nic więcej.
Antonio.  Niech wyrok sądu, miłosierdzie doży,
Wrócą żydowi połowę majątku.
Drugą połowę, aż do jego śmierci,
Na zwykły procent zatrzymam u siebie,
A potem wszystko temu wiernie spłacę,
Który niedawno córkę jego wykradł.
Dwa jednak inne dołożę warunki:

Za tyle łaski chrzest przyjmie natychmiast,
I w trybunale urzędownie stwierdzi
Donacyę wszystkich swoich posiadłości
Córce i swemu synowi Lorenco.
Doża.  Jeśli warunków obu nie dopełni,
Ja odwołuję słowo przebaczenia.
Porcya.  Żydzie, czy na to przystajesz?
Szajlok.  Przystaję.
Porcya.  Więc, sekretarzu, akt wygotuj spiesznie.
Szajlok.  Pozwólcie teraz, żebym się oddalił,
Bo mi jest słabo. Akt przyślijcie za mną,
Podpiszę w domu.
Doża.  Możesz się oddalić.
Gracyano.  Dwóch chrzestnych ojców do chrztu cię powiedzie;
Gdybym był sędzią, dodałbym dziesięciu[6],
Żeby powiedli cię na szubienicę. (Wychodzi Szajlok).
Doża  (do Porcyi). Racz dzisiaj przyjąć obiad w moim domu.
Porcya.  Z żalem nie mogę przyjąć zaproszenia,
Bo mnie do Padwy obowiązek woła;
Wenecyę muszę bez zwłoki opuścić.
Doża.  Boleję, że tak nagle nas opuszczasz.
(Do Antonia). Pokaż się wdzięcznym temu doktorowi,
Bo wielkiej ceny oddał ci usługę.

(Wychodzą: Doża, Senatorowie i Służba).

Bassanio.  Drogi doktorze, ja i mój przyjaciel
Przez mądrość twoją uszliśmy szczęśliwie
Okrutnej kary; za twoje zabiegi
Zechciej uprzejmie z naszej przyjąć ręki
Te trzy tysiące dukatów Szajloka.
Antonio.  A oprócz tego, na zawsze bądź pewny
Naszej wdzięczności i miłości naszej.
Porcya.  Sumienie nasze najlepiej nas płaci.
Szczęśliwy, że was mogłem uratować,
W mojem sumieniu jestem zapłacony.
Moją nauką nigdym nie frymarczył.

Przyjaźń mi waszą zachowajcie, proszę,
A teraz, bądźcie zdrowi i szczęśliwi!
Bassanio.  Kochany sędzio, jedno jeszcze słowo.
Przyjmij co od nas, już nie jak zapłatę,
Lecz jak pamiątkę. Dozwól mi dwie łaski:
Śmiałość mi przebacz, daru nie odmawiaj.
Porcya.  Trudno odmówić tylu naleganiom.
Dla twej miłości przyjmę na pamiątkę
Twe rękawiczki i pierścień ten z palca.
Nie cofaj ręki, na tem poprzestanę,
A ty zapewne nie zechcesz odmówić.
Bassanio.  Ten pierścień, sędzio, zbyt małej jest wagi,
I wstyd mnie taką dawać ci drobnostkę.
Porcya.  Ja znowu nie chcę nic innego przyjąć,
A szczerze pragnę dostać, o co proszę.
Bassanio.  Ten pierścień droższy dla mnie nad swą cenę.
Najdroższy brylant, który w całem mieście
Przez obwieszczenia znaleźć mi się uda,
Dam ci w podarku, ten zostaw mi tylko.
Porcya.  Szczodry, jak widzę, jesteś w obietnicach.
Tyś mnie nauczył żebrać, teraz uczysz,
Jak żebrakowi trzeba odpowiadać.
Bassanio.  Słuchaj, ten pierścień dostałem od żony,
Której przysiągłem, kładąc go na palec,
Że go nie sprzedam, nie dam, ani stracę.
Porcya.  Dobra wymówka, aby dar zatrzymać.
Jeśli twa żona przy zdrowych jest zmysłach,
Wie, za co pierścień dostałem w nagrodę,
Niedługo w sercu zachowa urazę.
Lecz dosyć na tem; bywajcie mi zdrowi!

(Wychodzą: Porcya i Neryssa).

Antonio.  Dobry Bassanio, daj mu ten pierścionek.
Niech miłość moja i jego zasługi,
Ten raz, rozkazy żony twej przeważą.
Bassanio.  Spiesz się, Gracyano! ponieś mu pierścionek,
A jeśli możesz, przyprowadź go z sobą,
W Antonia domu będziemy czekali.

(Wychodzą).

SCENA II.
Wenecya. — Ulica.
(Wchodzą: Porcya i Neryssa).

Porcya.  Wyszukaj żyda; niechaj akt podpisze,
A wracaj spiesznie. Wyjeżdżamy w nocy,
I powrót mężów dniem wyprzedzim całym.
Miły gościniec niesiem dla Lorenca.

(Wchodzi Gracyano).

Gracyano.  Piękny doktorze, szczęście, żem cię znalazł.
Pan mój, Bassanio, po lepszym namyśle,
Daje ci pierścień i na obiad prosi.
Porcya.  Pierścień z wdzięcznością przyjmuję, obiadu
Przyjąć nie mogę; przeproś go ode mnie.
Proszę cię także, pokaż, jeśli możesz,
Sekretarzowi memu dom Szajloka.
Gracyano.  Chętnie.
Neryssa  (do Porcyi). Wprzód z panem chwilę chcę pomówić.
Spróbuję pierścień wyłudzić od męża,
Który na palcu wiecznie nosić przysiągł.
Porcya.  Dostaniesz, ręczę. Będą po staremu
Kląć się, że dali mężczyznom pierścionki,
Lecz my bezczelność spłacim bezczelnością,
A klęciem klęcie. Wiesz, gdzie się zejść mamy.
Neryssa.  Prowadź mnie teraz do Szajloka domu. (Wychodzą).


AKT PIĄTY.
SCENA I.
Belmont. — Alea prowadząca do domu Porcyi.
(Lorenco i Jessyka).

Lorenco.  Jak jasny księżyc! W takiej jak ta nocy,
Kiedy wiatr słodki drzew całował szczyty,

One całunków nie zdradzały szumem,
Troilus stąpał po trojańskich murach,
I słał westchnienia ku greckim obozom,
Do swej Kressydy.
Jessyka.  W takiej jak ta nocy
Tysbe z traw rosę lękliwie strząsając,
Lwa groźnym cieniem nagle przerażona.
Z trwogą pierzchnęła.
Lorenco.  W takiej jak ta nocy
Dydona, w ręku z gałązką wierzbową,
Na pustym brzegu, wzywała kochanka,
Ażeby wrócił.
Jessyka.  W takiej jak ta nocy
Medea zioła czarowne zbierała,
Któremi ciału starego Ezona
Wróciła młodość.
Lorenco.  W takiej jak ta nocy
Dom opuściła ojcowski Jessyka,
I biegła z swoim rozrzutnym kochankiem
W Belmont się schronić.
Jessyka.  W takiej jak ta nocy
Młody Lorenco miłość jej przysięgał,
Wykradł jej duszę tysiącami przysiąg,
Przysiąg fałszywych.
Lorenco.  W takiej jak ta nocy
Piękna Jessyka, malutka złośnica,
Kochanka swego ciężko spotwarzyła;
On jej przebaczył.
Jessyka.  Przenocowałabym
Wszystkie twe noce, ale ktoś nadchodzi.

(Wchodzi Stefano).

Lorenco.  Któż się tak spieszy wśród milczenia nocy?
Stefano.  Swój, wasz przyjaciel.
Lorenco.  Imię, przyjacielu.
Stefano.  Jestem Stefano, przynoszę wiadomość,
Że pani moja, jeszcze przed świtaniem,
Do Belmont wróci. Teraz, u stóp krzyża,
Klęczy w pokorze i zanosi modły

O dnie szczęśliwe swojego zamęźcia.
Lorenco.  Kto z nią przybywa?
Stefano.  Nikt oprócz Neryssy
I pustelnika. Czy pan już powrócił?
Lorenco.  Nie, dotąd żadnej o nim wiadomości.
Teraz, Jessyko, wracajmy do domu,
Pomyślmy, jakby piękną panią naszą
W chwili powrotu witać uroczyście. (Wchodzi Lancelot).

Lancelot.  Hola ho! hola ho! hola ho!
Lorenco.  Kto tam woła?
Lancelot.  Hola ho! Czy nie widziałeś przypadkiem pana Lorenco i pani Lorenco? Hola ho!
Lorenco.  Przestań wrzeszczeć, człowieku, tu jestem.
Lancelot.  Hola ho! a gdzie?
Lorenco.  Tu.
Lancelot.  Więc mu powiedz, że przyszła poczta od mojego pana z pełnym rogiem dobrych nowin. Pan mój wraca przed świtaniem (wychodzi).

Lorenco.  Idźmy, o droga, w domu na nich czekać.
Ale nie, po co w murach się zamykać?
Dobry Stefano, zapowiedz służącym,
Że lada chwila pani się pokaże.
Każ wyjść kapeli na wolne powietrze.

(Wychodzi Stefano).

Jak słodko drzymie światło na pagórku!
Tu siądźmy, tutaj niech muzyki fale
W uszy nam płyną; nocy miękka cichość
Słodkiej harmonii przystoi najlepiej.
Usiądź, Jessyko; spojrzej, jak sklep nieba
Jasno wybity złotemi gwiazdami;
Najmniejsza kula wśród gwiazd tych tysiąca
W biegu swym śpiewa jak anioł niebieski,
Wtórując chórom młodych Cherubinów.
Taka harmonia w nieśmiertelnych duszach;
Ale dopóki w tem błocie znikomem
Duch nasz zamknięty, nie możem jej słyszeć.

(Wchodzi Muzyka).

Zacznijcie, hymnem rozbudźcie Dyanę,

Najsłodsze tony siejcie w pani uszy,
Niech ją muzyka przyciągnie do domu. (Muzyka).
Jessyka.  Słodka muzyka wesele mi kradnie.
Lorenco.  Bo twoje myśli pod władzę swą bierze.
Rzuć tylko oczy na rozpustne stado
Nieujeżdżonych, dzikich, młodych źrebiąt,
Jak rżą, jak skaczą po łąkach szalone,
Posłuszne tylko krwi gorącej w żyłach;
Lecz niech przypadkiem usłyszą głos trąby,
Lub jakikolwiek dźwięk uszami schwycą,
Ujrzysz, jak całe wstrzymuje się stado,
Z dzikiej źrenicy łagodność wygląda,
Słodkiej muzyki zbudzona potęgą.
Stąd to poeci mówią, że Orfeusz
Ciągnął za sobą lasy, wody, skały,
Bo niema duszy tak wściekłej, tak twardej,
By jej na chwilę nie zmiękczyły pieśni.
Człowiek, co nie ma w swych piersiach muzyki,
Którego rzewne nie wzruszają tony,
Do zdrad, podstępów, grabieży jest skłonny,
Duch jego ciężki jak ciemności nocne,
A myśli jego tak jak Ereb czarne.
Takiemu nigdy nie ufaj. Słuchajmy!

(Porcya i Neryssa pokazują się w odległości).

Porcya.  To światło w mojem goreje przedsieniu.
Uboga lampa jak daleko błyszczy!
Pośród złych ludzi tak czyn dobry świeci.
Neryssa.  Gdy księżyc jaśniał, nie znać było lampy.
Porcya.  Tak większa chwała mniejszą chwałę gasi.
Namiestnik króla, króla blaskiem świeci,
Nim król przybędzie; wtedy jego światłość
Znika jak strugi wędrujące fale
Wśród oceanu. Lecz słuchaj, muzyka!
Neryssa.  To zwykła domu twojego kapela.
Porcya.  Wszystko, jak widzę, względnie tylko dobre.
Muzyka w nocy słodszą mi się zdaje.
Neryssa.  Bo głucha cichość wdzięku jej przyczynia.
Porcya.  Dla obojętnych, roztargnionych uszu,

Wrona tak słodko, jak skowronek śpiewa,
I słowik nawet, gdyby we dnie nucił,
Wśród gęsi gęgu, może od królika
Lepszym nie wydałby się muzykantem.
Rzecz każda, tylko gdy w porę się jawi,
Doskonałości otrzymuje palmę.
Cichość! Jak księżyc śpi z Endymionem,
I nie chce, żeby zbudziła go wrzawa. (Ustaje muzyka).
Lorenco.  Głos to jest Porcyi, albo słuch mnie zwodzi.
Porcya.  Poznał mnie, widzę, jak ślepy kukułkę —
Po szpetnym głosie.
Lorenco.  O, witaj nam, pani!
Porcya.  Za mężów zdrowie błagałyśmy Boga,
Może te modły powrót ich przyspieszą.
Czy już wrócili?
Lorenco.  Nie wrócili jeszcze,
Lecz ich posłaniec przed chwilą oznajmił,
Że są już blizko.
Porcya.  Spiesz się więc, Nerysso,
Nakaż służącym, niech nie robią wzmianki,
Żeśmy na chwilę dom ten opuściły;
A i wam także milczenie zalecam. (Słychać odgłos trąbki).
Lorenco.  To mąż twój, pani. Słyszę jego trąbkę,
O nas się nie bój, nie mrukniemy słowa.
Porcya.  Noc ta się zdaje tylko dniem w chorobie,
Bledszym z cierpienia; dzień tak się wydaje,
Kiedy się słońce utuli za chmury.

(Wchodzą Antonio, Hassanio, Gracy ano i ich Służba).

Bassanio.  Z antypodami dzieńbyśmy nasz mieli,
Gdybyś za słońce wschodzić tylko cheiała.
Porcya.  Niech będę słońcem, lecz tylko dla ciebie:
Żona, co wszystkim zarówno chce świecić,
Nad mężem tylko noc zawiesi czarną.
Lecz niech się wszystko z bożą dzieje wolą!
Witaj, o mężu, witaj w twoim domu!
Bassanio.  Dzięki ci. Witaj mego przyjaciela;
To jest Antonio, drogi mój Antonio,
Któremu tyłem jest obowiązany.

Porcya.  O, bardzo wiele! bo on, jak słyszałam,
Ciężkie za ciebie wziął zobowiązanie.
Antonio.  Już mi za wszystko sowicie zapłacił.
Porcya.  Jak są nam miłe twoje odwiedziny,
Nie czczym wyrazem dowiodę ci, panie,
Dlatego grzecznych oświadczeń ci skąpię.

(Gracyano i Neryssa rozmawiają na stronie).

Gracyano.  Krzywdzisz mnie, świadkiem ten księżyc na niebie,
Sekretarzowi sędzi go oddałem.
Chciałbym w rzezańca zmienić pisarczyka,
Gdy cię ta sprawa tak mocno dotyka.
Porcya.  Jakto? już wojna? co ją zapaliło?
Gracyano.  Złota obrączka, ubogi pierścionek,
Który mi dała, którego dewiza
Niewiększą miała poetyczną wartość
Od nożownika dewizy na trzonku:
„Kochaj mnie szczerze, a nie zgub mnie, proszę.“
Neryssa.  Co o poezyi pleciesz, o wartości?
Czy nie przysiągłeś, kiedy ci go dałam,
Że go nie zdejmiesz z palca aż do śmierci,
Że go po śmierci do grobu zabierzesz?
Jeśli nie dla mnie, to dla przysiąg własnych
Trzeba ci było wiernie go zachować.
Sekretarzowi dał go! ten sekretarz
Nie będzie nigdy włosa miał na brodzie.
Gracyano.  Będzie, byleby wyrósł na mężczyznę.
Neryssa.  To jest, dziewczyna wyrosła na męża.
Gracyano.  Klnę się na duszę, pierścień ten oddałem
Biednemu dziecku, małemu chłopięciu,
Twojego wzrostu, sędzi wyrostkowi;
Nie chciał innego poczestnego przyjąć.
Powiedz, sumiennie mogłżem mu odmówić?
Porcya.  Otwarcie powiem, nie dobrze zrobiłeś,
Żeś dał tak łatwo pierwszy prezent żony,
Rzecz, którąś włożył na palec śród przysiąg,
Wiernością przybił do twojego ciała.
Ja także dałam pierścień kochankowi,
On także przysiągł zachować go wiernie,

I jestem przysiądz gotowa za niego,
Żeby go z palca nie zdjął, nie odstąpił
Za świata skarby. Wierzaj mi, Gracyano,
Dałeś twej żonie słuszny powód żalu.
Ja, na jej miejscu, straciłabym rozum.
Bassanio  (na stronie). Ach, czemuż sobie nie uciąłem ręki,
Abym mógł przysiądz, że ją utraciłem,
Pierścienia broniąc!
Gracyano.  Bassanio dał także
Pierścień sędziemu, który nań zasłużył,
O który prosił; a jego sekretarz,
Co się umęczył, akta redagując,
O mój się uparł; ni jeden ni drugi
Nie chciał innego przyjąć honoraryum.
Porcya.  Jakiż to pierścień dałeś mu, Bassanio?
Nie ten przynajmniej, który ja ci dałam?
Bassanio.  Gdybym chciał kłamstwo do błędu przyrzucić,
Przeczyłbym temu. Lecz widzisz mój palec,
Palec jest nagi, zniknął z niego pierścień.
Porcya.  Jak z twego serca i prawda i wiara.
Niebo mi świadkiem, że do twego łoża
Nie wstąpię, póki nie ujrzę pierścionka.
Bassanio.  Gdybyś wiedziała, komu dałem pierścień,
Gdydyś wiedziała, za kogom dał pierścień,
Gdybyś wiedziała, za co dałem pierścień,
Z jaką niechęcią odstąpiłem pierścień,
Gdy nie chciał przyjąć nic, jak tylko pierścień,
Wiem, żeby zaraz gniewy twe ostygły.
Porcya.  Gdybyś znał cnoty, które miał ten pierścień,
Gdybyś znał wartość tej, co dała pierścień,
Honor co wzywał, byś zachował pierścień,
Nie takbyś łatwo z palca zsunął pierścień;
Bo gdzie jest człowiek tyle bezrozumny,
Aby upornie stał przy swem żądaniu,
Gdybyś był bronił szczerze i gorliwie,
Jak świętej rzeczy, mego podarunku?
Tak jak Neryssa i ja też przysięgam,
Że mój dziś pierścień jakaś ma kobieta.

Bassanio.  Nie, na mój honor, nie, na moją duszę,
Nie, nie kobieta, ale doktor prawa,
Który z pogardą złoto me odrzucił,
O pierścień prosił; odmówiłem naprzód;
Widziałem, z jaką urazą odchodził
Ten, który drogie mego przyjaciela
Ocalił życie. I cóż miałem robić?
Kochana, pierścień musiałem mu posłać,
Zmuszony wstydem i sumienia głosem.
Miałżem oszpecić niewdzięczności plamą
Czysty mój honor? Przebacz mi, o droga!
Ale przysięgam na te jasne gwiazdy,
Że gdybyś była przytomną, ty sama
Zdjęłabyś pierścień i dała go sędzi.
Porcya.  Niechże ten doktor w strony te nie zjeżdża.
Gdy dostał klejnot, którym tak kochała,
Któryś miał chować dla mojej miłości,
I ja też będę równie szczodrobliwą,
Dla niego będzie wszystko co jest moje,
Nawet me ciało i mężowskie łoże.
Poznać go, wierzaj, nie trudno mi będzie.
Strzeż mnie jak Argus, nie opuszczaj domu,
Bo ile razy zostawisz mnie samą,
Przysięgam na mój honor dotąd czysty,
Że bez doktora spać się nie położę.
Neryssa.  I ja nie myślę spać bez sekretarza.
Wiesz co cię czeka, jeśli się oddalisz.
Gracyano.  Niechże sekretarz nie wpadnie mi w ręce:
Jeśli go złapię, pióro mu ukręcę.
Antonio.  Ja nieszczęśliwą sporów tych przyczyną.
Porcya.  Pomimo tego, witam cię z radością.
Bassanio.  Daruj mi, Porcyo, błąd ten przymuszony,
A w przytomności tych wszystkich przyjaciół
Przysięgam, droga, na jasne twe oczy,
W których się widzę —
Porcya.  Słyszycie, co mówi?
We dwu mych oczach podwójnie się widzi,
Raz w każdem oku; mam wierzyć przysiędze,

Którą wykonał na swe dwie postacie!
Bassanio.  Błąd mi ten przebacz! Przysięgam na duszę,
Że ci raz drugi nie złamię przysięgi.
Antonio.  Dla jego szczęścia życie naraziłem,
A od mąk strasznych ten mnie uratował,
Który dziś pierścień Bassania posiada.
Teraz powtórnie głową moją ręczę,
Że mąż twój więcej nie złamie ci wiary.
Porcya.  Bądź mu rękojmią; daj mu ten pierścionek,
I zaleć, żeby lepiej go pilnował.
Antonio.  Weź i przysięgnij zachować go wiernie.
Bassanio.  Ach! to pierścionek, który sędzi dałem!
Porcya.  Mnie go dał sędzia. Daruj mi, Bassanio,
Lecz doktor ze mną spał za ten pierścionek.
Neryssa.  Przebacz mi także, dobry mój Gracyano,
Lecz ów wyrostek, sekretarz doktora,
Za ten pierścionek noc przepędził ze mną.
Gracyano.  To coś wygląda, jakby szarwark w lecie,
Gdy dobrą drogę lud naprawiać spieszy.
Mamyż mieć rogi, nim na nie zasłużym?
Porcya.  Mów trochę skromniej. Sprawa ta was dziwi;
Oto list, który rzecz wyjaśni całą;
Jest to list z Padwy, pisze go Bellaryo.
Tam wyczytacie, że Porcya doktorem,
Neryssa była jego sekretarzem.
Że wkrótce po was dom ten opuściłam,
Wróciłam tylko na chwilę przed wami,
To wam potwierdzi Lorenca zeznanie.
Raz jeszcze witaj, Antonio! Dla ciebie
Mam stokroć lepsze nowiny w zapasie,
Niż się spodziewasz; list ten otwórz tylko,
A w nim wyczytasz, że trzy twe okręty
Wbiegły do portu z bogatym ładunkiem.
Jakim przypadkiem list ten wpadł mi w ręce,
Nie pytaj teraz.
Antonio.  Z dziwu oniemiałem.
Bassanio.  Byłaś doktorem, a jam cię nie poznał!
Gracyano.  Tenli sekretarz rogi mi przyprawi?

Neryssa.  On sam, a wtedy dotrzyma ci słowa,
Kiedy na męża wyrośnie.
Bassanio.  Doktorze,
Będziesz mi słodkim nocy towarzyszem,
A gdy odjadę, spijże z moją żoną.
Antonio.  Dałaś mi życie, i z czego żyć dajesz,
Bo tu niemylne wyczytuję wieści,
Że me okręty wróciły szczęśliwie.
Porcya.  Słuchaj, Lorenco, młody mój sekretarz
Ma i dla ciebie dobre wiadomości.
Neryssa.  Za które żadnych kosztów nie wymaga.
Masz akt zapisu, którym żyd bogaty
Wszystkie wam skarby leguje po śmierci.
Lorenco.  O piękne panie, wy spuszczacie mannę
Na pustą drogę zgłodniałego ludu.
Porcya.  Już świta prawie; widać z waszych oczu,
Że wszystko jeszcze nie dosyć wam jasne;
Idźmy do domu; tam z nas wywód słowny
Możecie ciągnąć i wszystko wyświecić.
Gracyano.  Niech i tak będzie. Pierwszy wywód słowny,
Który z mej pięknej wyciągam Neryssy
Jest, czy chce czekać przyszłego wieczora,
Czy też spać woli, choć już świtu pora;
A gdy dzień przyjdzie, nocy będę wzywać,
Bym z sekretarzem akta mógł spisywać;
Odtąd zaś, póki stanie mi istnienia,
Jak własnych źrenic będę strzegł pierścienia.





UGŁASKANIE SEKUTNICY.



Ugłaskanie Sekutnicy.

K

Komedya ta należy do najpierwszych dzieł Szekspira; jest to utwór młodości; w całem znaczeniu tego wyrazu, dobroduszna i naiwna, pełna życia, ale w poezyę nie obfita, ma na sobie jakąś barwę średniowieczną; dowcip w niej trochę rubaszny i gminny, lecz ostry i zabawny; filozofii owej późniejszej, którą Szekspir czerpał z życia, z doświadczenia, z Montaigne’a, z własnych przygód i smutnego widoku świata, nie czuć tu jeszcze wcale. Płynie to bardzo żwawo, raźno, hałaśliwie, ciągłą akcyą, nie wdając się w żadne marzenia i poglądy, prosto do celu. Dla młodego poety teatr był jeszcze cały ruchem; dramat przedewszystkiem musiał być wyrazistym, dobitnym, niemal jaskrawym, bo takim wziął go z rąk z swoich poprzedników.

Za życia Szekspira komedya ta nie była wcale drukowaną, wyszła dopiero w zbiorowem wydaniu 1623 roku. To najmocniej dowodzi, że jest niewątpliwie dziełem jego. Chciano temu zaprzeczać, opierając się na tem, iż zupełnie podobna, ale bez imienia autora, ukazała się w roku 1594, pod tytułem: Pleasaunt Conceited Historie, called the Taming of a Shrew. As it hath beene sundry Times acted by the right Honourable the Earle of Pembrooke his Servants. Drugie jej wydanie z roku 1596, trzecie z 1607, nie mają także imienia autora.
Tekst pomieszczony w wydaniu 1623, rożni się znacznie od 1594, ale nie więcej, niż dwie redakcye Romea i Julii i dwóch Hamletów. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że komedya z 1594 jest tak dobrze Szekspira, jak późniejsza poprawiona. Inaczej byłby to plagiat dziwny, gdyż osnowa, sceny, rozmowy są te same, ale w ostatecznej redakcyi nieskończenie umiejętniej i staranniej wykończone.
Spór o tę komedyę był gorący; Farmer zaprzeczał autorstwa Szekspira, Pope mu ją przyznawał. Oskarżano poetę o przerobienie tylko Green’a, Marlowe’a lub Peel’a.
Malone i Steevens opierali się na błahym tym fakcie, że trupa lorda Pembroke’a była współzawodniczką tej, do której Szekspir należał — chociaż wiadomo, że w pierwszych trzech latach pobytu w stolicy prawdopodobnie pracował razem z Marlowe’em i Green’em.
W Meres’a Palladis Tamia, sztuka nie jest wspomnianą, Delius twierdzi, iż dlatego, że ją miano za przerobienie; W czwartym akcie jest alluzya do dramatu Heywood’a „Kobieta, którą czułością gubią,“ Henslowe zaś w dzienniku pisze, że dramat ten przedstawiany był w latach 1602 — 1603. Zdaje się też, że Flechter’a „Women pleased“ była znaną Szekspirowi, a ta jest z r. 1604.
Wedle wszelkiego podobieństwa Ugłaskanie Sekutnicy, musi być mniej więcej współczesnem z Komedyą Omyłek, Dwoma Panami z Werony, Straconymi zachodami miłości. Daje się to czuć szczególniej w oryginale, językiem, stylem i formą wiersza.
Prolog, w którym pijanica przebrany jest za pana, zupełnie podobny do naszej starej komedyi „Z chłopa król“ Baryki (o czem niżej) wzięty jest z Tysiąca Nocy, to jest z odwiecznych podań Wschodu (Abu Hassan i Kalif Arun). Użył go Calderon w dramacie, „Snem życie,“ Holberg w „Jeppe paa Bierge.“ Podobną przygodę pijanicy, jako fakt historyczny opisuje Heutterus i Goulard w swym Skarbcu. Z Goulard’a Richard Edwards ogłosił ją po angielsku w r. 1571. Z tej książeczki, którą Szekspir mógł czytać, będąc jeszcze w szkółce, kładziemy całe to opowiadanie naiwne.
„Sen człowieka na jawie“ — Za czasów, gdy Filip, książę Burgundyi, (który uprzejmością swą i łagodnością nabył nazwiska Dobrego), trzymał wodze rządu w Flamskim kraju, książę ten, który był humoru wesołego i pełen dobroci rozważnej, częstokroć się zabawiał w sposób wielce osobliwy, a co się zowie pański; w czem okazywał niemniej dowcipu niż roztropności.“
„Będąc on raz w Brukselli, z całym dworem swym, gdy u stołu dużo rozprawiano o marności rzeczy ludzkich i wielkościach światowych, dał wszystkim mówić, jako się komu żywnie zdało. Potem zaś, nad wieczór, przechadzając się po mieście, a głowę mając różnego myślenia pełną, ujrzał wyrobnika śpiącego w kącie bardzo głęboko, bo mu wyziewy Bachusowe mózg przyćmiły. Na rozkazanie księcia, ludzie jego śpiącego chwycili, który jako drewno nieczułym będąc, nie ocknął się, i zanieśli go do najwspanialszej części pałacu, do komnaty po książęcemu przybranej. Tu złożywszy go na łożu bogatem, zdjęto zeń suknie jego odrapane, a nadziano mu koszulę bardzo cienką i czystą, w miejsce grubej i brudnej. Dano mu tedy spać tak do syta. A gdy trunek ów wysypiał, książę przygotował najzabawniejszą krotochwilę, jaką sobie wystawić można.
„Rankiem ocknął się pijanica ów, rozsunął zasłony wspaniałego i bogatego łoża, a ujrzawszy się w izbie strojnej jako jeden Raj, poglądał na sprzęt bogaty ze zdumieniem, które sobie wystawić łatwo. Nie wierząc oczom swym, palcami w nich dłubał, choć czuł, że otwarte były, sądząc, że jeszcze je sen zamykał, i że to wszystko czczą było marą.
„Jak tylko postrzeżono, że się przebudził, zbliżyli się dworzanie domu książęcego, już nauczeni, jak sobie postępować mieli, paziowie wspaniale przyodziani, urzędnicy i komornicy pańscy, dwór i wielki podkomorzy. Wszyscy w porządku wielkim, nie śmiejąc się, nieśli ubranie dla tego nowego gościa. Poczęli go czcić i honorować jakby książęcia panującego, służąc mu z odkrytemi głowami, a dopytując, jakiby strój wdziać chciał dnia tego.
„Ów tedy parobek, zrazu przestraszony myślą, iż to czarami i marzeniem być mogło, wreszcie pokorą tych osób ubezpieczony, nabrał serca, ośmielił się, pogodną twarzą jął przyjmować wszystko, wybrał sobie z ubrania jedno, które mu przypadło do smaku, a miało mu najlepiej przystawać. Zaczem odziany po królewsku, usłużony z obrzędami cale dlań nowymi, poglądał na wszystko, nie mówiąc nic i wielce bezpiecznie.
„Że się późno ocknął, a pora obiadowa już się zbliżała, pytano go, czyliby do stołu nie chciał iść. Zgodził się na to... Jadł tedy ze wszelkim obyczajem książęcym, smaczno pożywając i zębów nie żałując, ale pił umiarkowanie, ażeby powagi swej nie tracić. Gdy potem ze stołu zebrano, zabawiano go coraz innymi sposoby, po obiedzie czas różnemi zajmując igrzyskami, muzyką, tańcem, teatrem... Godzina wieczerzy się zbliżała, więc go wiedziono przy odgłosie trąb i obojów do wielkiej sali, w której długie stoły zastawne były potrawami najdelikatniejszemi. Pochodnie płonęły po rogach, dzień z nocy czyniąc. Nigdy ów zmyślony książę uczty takiej nie kosztował. Poczęto zapijać krajowym obyczajem. Dano mu wina bardzo mocnego, hypokrasu dobrego, które łykał całą gębą, często doń powracając, a to tak skutecznie, że opiwszy się nad miarę, wreszcie uległ bratu śmierci i usnął.
„Naówczas prawdziwy książę, który między dworem stał, aby się tą igraszką nacieszyć, rozkazał go z pięknych sukni zwlec, odziać w dawne łachmany, i odnieść na to miejsce, kędy go wprzód znaleziono. Co też natychmiast się spełniło. Spał tedy noc całą, nie czując wcale ani twardych kamieni, ani chłodu, tak miał dobrze opatrzony żołądek. Obudzony rano przez przechodnia, czyli też przez człowieka nasadzonego przez księcia — A, mój przyjacielu, — rzekł — cóżeś to uczynił! Ukradłeś mi królestwo. „Wyrwałeś mnie z najsłodszego, najszczęśliwszego snu, jaki miałem w życiu.“
Za prolog sztuki służy Szekspirowi ten pijanica, przed którym później aktorowie dworscy grają komedyę o Sekutnicy. W pierwszem wydaniu prologowi odpowiada w końcu epilog który w edycyi 1623 r. jest opuszczony.
Do Ugłaskanej Sekutnicy, jako źródło, niedawno wskazane, służyła komedya z Ariosta wzięta, pod tytułem: Suppositi. W r. 1566 tłómaczył ją na język angielski Gascoigne. Szekspir albo angielski przekład ten, albo oryginał włoski musiał mieć pod ręką, a użyć go mógł, bo język włoski dobrze rozumiał. Znać to z mnogich cytat w dramatach, poprawniejszych niż francuskie. Wszystkie postacie z „Suppositi“ z wyjątkiem pasożyta, znajdują się w Sekutnicy.
W miejsce Bianki występuje Polinesta, której ojciec Damonio (Baptysta) chce ją wydać za starego doktora Cleandra (Gremio). Polinesta kocha Erostrata (Lucencyo), a ten, nie jako nauczyciel wkrada się do domu, ale jako służący (Dulippo) Tranio itp.
Historia Petruchia i Kasi, stanowi osobny dramat. Garrick w r. 1756 przerobił go oddzielnie na rodzaj farsy. Podanie, jak widać z całego charakteru jego, wzięte z ust ludu. Gervinus przywodzi powieści i farsy o takiem ujarzmieniu złośnicy; mybyśmy przypomnieli jedną z noweli Boccacia, o radzie Salomona i Gęsim Moście, gdzie też jest coś podobnego. W Chettle’a Gryzeldzie kontrast z łagodną bohaterką stanowi taka złośnica. We wszystkich literaturach, zbiorach gadek i powieści starych, podobne powieści, mutatis mutandis się odzywają. Niemcy mieli już w r. 1672 komedyę tę przerobioną we dwóch częściach, którą o tym czasie grywano w Dreznie. W naszych jowialites, facecyach i fraszkach, powtarza się często ta zła opinia o niewiastach i przekonanie o potrzebie gwałtownych środków, o władzy i prawach mężczyzny. Stosunkowo jednak, w Polsce, choć na ucinkach nie brakło, niewiasta była w większem niż gdzieindziej poszanowaniu.
Co do komedyi samej — jako dzieło młodzieńcze, ma ona cechy właściwe wiekowi. Ostro i jaskrawo choć nader dramatycznie występuje główny bohater; w innych postaciach znać przeważnie wpływ teatru włoskiego i jego typy niezmienne, powtarzające się, uświęcone: sług, ojców rozpustnych synów i t. p.
Polska komedya Baryki, o której wyżej wspomnieliśmy, jest dziś wielką rzadkością bibliograficzną, dlatego dołączymy kilka o niej szczegółów. Tytuł brzmi:
Z chłopa Król, Komedya Dworska, którey argument podobny masz w Facecyi pierwszey Facecyj Polskich o Pijanicy, co Cesarzem był. Od Piotra Bryki napisana y na dworze J. M. Pana A. Ł, wyprawiona, w Krakowie. Z drukarni Macieja Andrzejowczyka, roku Pańskiego 1637.
Z dedykacyi okazuje się, że sztuka napisana czasu koronacyi Władysława IV, grana przez sługi p. A. Ł. na dworze jego „słuchana była z sąsiady i gośćmi chętliwemi.“
Podobieństwo z prologiem Szekspira nie ciągnie za sobą, aby angielska sztuka za wzór służyć mogła. Raczejbyśmy przypuścili przerobienie jakieś niemieckie lub holenderskie.
Osoby w naszej komedyi są następujące: Dworacy: Myśliwiec i Piwowski; Ciurowie, Żołnierze, Ospalski, Przecherski, Rotmistrz, dalej żołnierze także: Pijanowski, Kwasipiwski, Kuflowski, Dzbanowski, Czopowski, Zyburowski. W intermedyach wychodzą: Moczygębski, Brzuchowski, Hryczko, Służalec, Skoczylas, Żyd. Komedya dla języka i niektórych szczegółów obyczajowych bardzo ciekawa, jako próba dramatyczna, nader słaba.




OSOBY:
Pan.  w Prologu.
Krzysztof Slaj (Sly), pijany kotlarz
Karczmarka, Paź, Aktorowie, Strzelcy i Służba.


Baptysta, bogaty szlachcic z Padwy.
Wincencyo, stary szlachcic z Pizy.
Lucencyo, syn Wincencya, zakochany w Biance.
Petruchio, szlachcic z Werony, kochanek Katarzyny.

Gremio,  kochankowie Bianki.
Hortensyo,
Tranio,  słudzy Lucencya.
Biondello,
Grumio  słudzy Petruchia.
Kurtys,

Pedant.

Katarzyna, sekutnica,  córkl Baptysty.
Bianka, jej siostra,

Wdowa.
Krawiec, Kramarz, Słudzy Baptysty i Petruchia.


Scena częścią w Padwie, częścią w wiejskiem mieszkaniu Petruchia.


Ugłaskanie Sekutnicy.

PROLOG.
SCENA I.
Przed karczmą na polu.
(Karczmarka i Slaj).

Slaj.  Wygrzmocę cię, na uczciwość!
Karczm.  Dyby dla ciebie, włóczykiju!
Slaj.  A ty przekupko! Nie było włóczykija w rodzinie Slajów. Czytaj kroniki; przybyliśmy do Anglii z Ryszardem Zdobywcą. A więc: paucas palabris; niech świat idzie swoją drogą: Sessa!
Karczm.  Co? nie zapłacisz potłuczonych szklanek?
Slaj.  Nie, ani szeląga, na św. Hieronima! Ruszaj mi zaraz do twojego zimnego łóżka i rozgrzej się.
Karczm.  Mam ja na ciebie lekarstwo; idę zawołać dziesiętnika (wychodzi).
Slaj.  Zawołaj sobie dwudziestnika i trzydziestnika; odpowiem mu artykułem prawa. Nie ustąpię jednej piędzi; niech tylko przyjdzie, zobaczymy.

(Kładzie się na ziemi i zasypia. — Przy odgłosie rogów wraca Pan z polowania i Służba).

Pan.  Strzelcze, miej dobre o psach mych staranie;
Biedny Wesoły na grudzie ochromiał;
Zesforuj zaraz Dudę z Zapaśnikiem.
A czy widziałeś, jak się Białek sprawił

Na skręcie płotu, gdy wszystkie ucięły?
Za sto talarów nie chciałbym go stracić!
1 strzelec.  Płaczek, mój panie, jest dobry jak Białek,
On jeden trzymał i po zwierzu gonił,
Gdy wszystkie inne dwa razy zatarły;
Wierzaj mi, panie, to pierwszy pies w łai.
Pan.  Ba! gdyby Echo tak jak on był rączy,
Jabym go nie dał i za tuzin Płaczków.
Lecz teraz wszystkim dobrą daj nawarę,
Bo jutro także zamierzam polować.
1 Strzelec.  Idę i dojrzę wszystkiego, jak trzeba.
Pan  (postrzegając Slaja). Cóż to? umarły człowiek, czy pijany?
2 Strzelec.  Oddycha: gdyby nie grzała go wódka,
Zimne byłoby łoże na sen taki!
Pan.  O, brudne bydlę! jak wieprz w błocie leży.
O, śmierci, jakże obraz twój jest szpetny!
Pijak ten dobrą stręczy mi zabawę.
Kiedy w wygodne poniesiem go łóżko,
Gdy go owiniem w wonne prześcieradła,
Włożym na palce kosztowne pierścienie,
Przy łóżku ucztę wykwintną zastawim,
Gdy zbudzonego sług przyjmie czereda,
Czy swej przeszłości żebrak nie zapomni?
1 Strzelec.  Nie wątpię, że się za magnata weźmie.
2 Strzelec.  Dziwne dla niego będzie przebudzenie.
Pan.  Tak snów rozkosznych przelotna ułuda.
Weźcie go, wszystko przyrządźcie, jak trzeba;
Do najpiękniejszej komnaty go wnieście,
W koło najmilsze rozwieście obrazy,
Omyjcie kudły jego wonnościami,
Pachnącem drzewem dom okadźcie cały,
Słodką muzykę miejcie w pogotowiu,
Aby zbudzenie jego powitała,
A pamiętajcie, gdy otworzy usta,
Wszyscy z pokornym powtarzać ukłonem:
Co nam dostojność wasza rozkazuje?
Jeden ze srebrną niech stoi miednicą,
Pełną różanej wody, pełną kwiatów;

Z adamaszkowym inny znów ręcznikiem,
Inny ze dzbankiem niech pokornie mówi:
Czy wielkość wasza ręce pragnie umyć?
A inny znowu niechaj go zapyta,
Jakie dziś szaty z garderoby dobyć.
Niech inny prawi o jego psach, koniach.
O smutku pani z tej jego słabości;
I wmówcie w niego, że był lunatykiem.
Jeśli przypadkiem powie, że jest kotlarz,
Wołajcie wszyscy, że marzy na jawie,
Bo on jest panem wielkim i potężnym.
Wszystko to niech się dzieje naturalnie,
A będziem mieli wyborną zabawę,
Jeśli swe role dobrze odegracie.
1 Strzelec.  Wszelkiego, panie, dołożym starania,
Aby nakoniec głęboko uwierzył,
Ze jest w istocie, za co go bierzemy.
Pan.  A więc co prędzej nieście go do łóżka,
Bądźcie gotowi, jak tylko się zbudzi.

(Wynoszą Slaja; słychać za sceną trąbkę).

Idź i zapytaj, co trąbka ta znaczy? (Wychodzi jeden).
To może jaki pan podróżujący
Na wypoczynek chce się tu zatrzymać! (Wchodzi Sługa).
Cóż to?
Sługa.  Aktorów wędrujących trupa,
Służby ci swoje ofiaruje, panie.
Pan.  Niech się tu stawią. (Wchodzą Aktorowie).
Przybywacie w porę.
Aktor.  Za dobre słowo dziękujem pokornie.
Pan.  Czy chcecie noc tę w domu mym przepędzić?
2 Aktor.  Jeśli pan raczy służby nasze przyjąć.
Pan.  Z całego serca. Przypominam sobie,
Ze kiedyś tego widziałem aktora,
W roli dzierżawcy najstarszego syna,
Jak do szlachcianki stroił koperczaki;
Z pamięci imię twoje mi wybiegło,
Ale pamiętam dobrze, że swą rolę
Z naturalnością rzadką odegrałeś.

Aktor.  Jak sądzę, panie, to mówisz o Soto.
Pan.  Zgadłeś. W twej roli byłeś niezrównany.
W szczęśliwą dla mnie przybywacie porę,
Bo mam na myśli wyborną zabawę,
W której mi wielką będziecie pomocą.
Jest tu pan, który dziś chciałby was widzieć;
Na wstrzemięźliwość mogęż liczyć waszą?
Lękam się, żeby dziwactw jego widok
(Bo ten pan nigdy komedyi nie widział)
Waszych niewczesnych śmiechów nie wywołał,
I dostojnego nie obraził widza,
Bo was ostrzegam, że uśmiech wasz jeden
Może rozbudzić jego niecierpliwość.
1 Aktor.  Nie bój się, panie, zdołamy się wstrzymać,
Choćby to pierwszy na świecie był cudak.
Pan.  Prowadź mi zaraz gości do kredensu,
Niech każdy dobre znajdzie tam przyjęcie,
Niechaj żadnemu na niczem nie zbywa.

(Wychodzi Sługa z Aktorami).

A ty dopilnuj, by paź mój, Bartłomiej,
Natychmiast damskie wdział na siebie szaty,
Wprowadź go potem do izby pijaka,
Z wielką pokorą panią go nazywaj;
Z mojej zaś strony dobrze mu wytłómacz,
Że gdy na łaski me zasłużyć pragnie,
W postępowaniu swem niech naśladuje,
Jak widział wielkie damy przy swych mężach;
Niech siądzie skromnie przy pijaka łożu,
Niech mu powtarza słodkim, cichym głosem:
Racz mi powiedzieć, mężu mój i panie,
Czem ci potrafi twa pokorna żona
I posłuszeństwa i miłości dowieść?
Niech potem głowę na piersiach mu oprze,
Niech go słodkimi kusi całunkami,
I łzy wylewa jakgdyby z radości,
Że pan szlachetny powrócił do zdrowia.
Gdy przez lat siedem upornie powtarzał,
Że był obrzydłym, ubogim żebrakiem.

Jeśli paź sztuki kobiecej nie umie
Łez gorzkich strugi na rozkaz wylewać,
Na to cebula wybornie się przyda;
Niechaj ją dobrze w swą zawinie chustkę,
A będzie płakał jakby Magdalena.
Bez straty czasu zrób co rozkazałem,
A później dalsze odbierzesz instrukcye.

(Wychodzi Sługa).

Mój paź potrafi dobrze naśladować
Głos, wdzięk i ruchy wykwintnej szlachcianki.
Chciałbym już słyszeć jak mężem go nazwie,
Chciałbym już widzieć, jak moi dworzanie
Śmiech będą tłumić, gdy pokorne służby
Będą składali temu prostakowi.
Teraz pośpieszę, aby moją radą
I obecnością miarkować rozpustę
I w należytych zamknąć ją granicach. (Wychodzą).


SCENA II.
Sypialny pokój w domu Pana.
(Slaj w bogatym szlafroku, otoczony Dworzanami; jedni trzymają różnego rodzaju suknie, inni miednicę i inne potrzeby toalety. Wchodzi Pan w ubiorze służącego).

Slaj.  Na miłość Boga, dajcie mi kwartę podpiwku.
1 Sługa.  Czy wielkość wasza chce szklankę węgrzyna?
2 Sługa.  Czy godność wasza nie pragnie konfitur?
3 Sługa.  Jakie dziś szaty wdzieje pan dostojny?

Slaj.  Nazywam się Krzysztof Slaj — dajcie mi pokój z waszą wielkością i godnością i dostojnością. Jak żyję, nie piłem węgrzyna, a jeśli chcecie dać mi konfitur, dajcie mi konfitur wołowych. Nie pytajcie, jakie chcę wdziać szaty, bo nie mam więcej sukni jak grzbietów, więcej skarpetek jak goleni, więcej trzewików jak nóg, a zdarza mi się nawet czasem, że mam więcej nóg jak trzewików, albo takie trzewiki, że wyglądają z nich pięty.

Pan.  Niech Bóg odwróci pańskie przywidzenia!
Ach, czemuż magnat wielki i potężny,
Słynny majątkiem, rodem i powagą,
Tak nizkie myśli w swojej duszy chowa!

Slaj.  Co? Czy wy chcecie do szaleństwa mnie doprowadzić? Czy to nie ja nazywam się Krzysztof Slaj, syn starego Slaja z Burtonheath; z urodzenia kramarz, z wychowania kartownik, dla odmiany niedźwiednik, a na teraz z profesyi kotlarz? Zapytajcie się Marysi Hacket, tłustej szynkarki z Wincot, czy mnie nie zna; a jeśli wam nie powie, że stoję u niej zapisany na czternaście groszy za szumówkę, ogłoście mnie za największego łgarza w całem chrześcijaństwie. Dzięki Bogu, jeszczem nie owaryował; to jest —

Sługa.  To właśnie budzi naszej pani boleść.
2 Sługa.  Przepełnia smutkiem dworzan twoich serca.
Te przywidzenia dziwne, z twego domu
Wygnały, panie, wszystkich twoich krewnych.
Stare twe myśli przywołaj z wygnania,
A wygnaj podłe i nizkie marzenia.
Patrz, jak cię koło wiernych sług otacza,
Każdy gotowy na twoje skinienia.
Czy pragniesz pieśni? Gra ci sam Apollo,

(Muzyka).

W klatkach dwadzieścia śpiewa ci słowików, —
Czy usnąć żądasz? Pościelem ci łoże
Miększe, wonniejsze od miękiej pościeli
Usłanej niegdyś dla Semiramidy.
Pragniesz przechadzki? Rozbijem kobierce.
Chcesz się przejechać? Koni twoich szory
Będą kapały złotem i perłami.
Chcesz wyjść z sokołem? Twój Ćwik, wielki panie,
Wyżej skowronka uleci ku niebu.
Wolisz polować? Gończych twoich granie
Rozbudzi echo po lasach i skałach,
Nawet mu same chmury odpowiedzą.
Sługa.  Chceszli z chartami polować? Smycz twoja
Wyprzedzi łatwo jelenia i sarny.

2 Sługa.  Lubisz obrazy? Zaraz ci przyniesieni
Nad przezroczystą strugą Adonisa,
Albo Wenerę ukrytą śród trzciny,
Która w oddechu jej zda się kołysać,
Jak gdy po trzcinie lekki wieje zefir.
Pan.  Pokażem Jo, gdy jeszcze dziewicą
Była Jowisza wybraną kochanką;
Wszystko tak żywe, jakby rzeczywistość.
3 Sługa.  Lub Dafne, kiedy przez ciernie ucieka,
Z nóg podrapanych, zda się, że krew płynie;
Łzy i krew sztukmistrz tak wiernie przedstawił
Żeby na widok płakał sam Apollo:
Pan.  Ty jesteś panem i niczem jak panem,
A twoja pani pięknością prześciga
Wszystkie kobiety w tym wyrodnym wieku.
1 Sługa.  A nim łzy, które dla ciebie wylała,
Twarz jej uroczą bladością powlekły,
Była najpierwszym świata tego cudem,
Choć i dziś jeszcze żadnej nie ustąpi.
Slaj.  Więc jestem panem? i taką mam panią?
Lub czyli marzę, czy dotąd marzyłem?
Ale nie, nie śpię, widzę, słyszę, mówię,
Wącham zapachy, czuję rzeczy miękkość;
Trudno już wątpić, tak jest, jestem panem,
A nie Krzysztofem Slajem, nie kotlarzem.
Więc mi co żywo przyprowadźcie panią,
A jak mówiłem i kwartę podpiwku.
2 Sługa.  Czy wielkość wasza pragnie umyć ręce?

(Sługi przynoszą mu dzbanek, miednicę i ręcznik).

O co za radość, że rozum ci wrócił!
Że wiesz nakoniec, czem byłeś i jesteś!
Igraszką marzeń byłeś lat piętnaście,
Lub rozbudzony byłeś jak w marzeniu.
Slaj.  Przez lat piętnaście! a tom uciął szpaka!
I przez piętnaście lat nic nie mówiłem?
1 Sługa.  Mówiłeś, panie, lecz zawsze bez ładu.
Bo gdy w tej pięknej leżałeś komnacie,
Wołałeś, że cię wyrzucono za drzwi,

I nieuczciwą łajałeś szynkarkę,
Chciałeś do wójta prowadzić, że piwo
W niestęplowanej podała ci kwarcie.
O Magdzie Hacket marmotałeś czasem.
Slaj.  Ach, ach, to była służąca w szynkowni!
3 Sługa.  Panie, szynkowni tej nie znasz ni dziewki,
Ani tych ludzi, o których prawiłeś,
Stefan Slaj, albo Jan Trębacz z Podgórza,
Lub Piotr Murawa, lub Henryk Biedrzeniec,
Albo dwadzieścia nazwisk tym podobnych,
Których nie było, których też nikt nie zna.
Slaj.  Dziękuję Bogu, żem przecie wyzdrowiał.
Wszyscy.  Amen.
Slaj.  Dziękuję, — nie stracicie na tem.

(Wchodzi Paź w ubiorze damy, Służba).

Paź.  Jak stoi teraz z mego pana zdrowiem?
Slaj.  Stoi niezgorzej, bo na jadle nie brak.
Gdzie żona moja?
Paź.  Tu, szlachetny panie.
Co żądasz od niej?
Slaj.  Jesteś moją żoną?
Czemuż mnie, proszę, mężem nie nazywasz?
Ja pan dla moich ludzi, lecz dla ciebie,
Dla ciebie jestem mężulkiem, czy słyszysz?
Paź.  Mężem i panem, panem mym i mężem,
A ja we wszystkiem posłuszną ci żoną.
Slaj.  Wiem o tem dobrze. Jak mam ją nazywać?
Pan.  Pani.
Slaj.  Pani Elżbietka, czy pani Joasia?
Pan.  Pani, nic więcej; taki panów zwyczaj.
Slaj.  Pani i żono! słyszałem przed chwilą,
Żem spał piętnaście lat a może więcej.
Paź.  Które od łoża twego oddalonej
Zdały się długie jakby lat trzydzieści.
Slaj.  Niema co mówić, czas trochę za długi.
Wynoś się służbo, zostawcie nas samych.
Rozbierz się, pani, i idźmy do łóżka.
Paź.  Szlachetny panie, błagam cię pokornie,

Racz mi przebaczyć jedną, lub dwie noce,
A jeśli nie chcesz, to choć do zachodu,
Bo mi twój doktor wyraźnie powiedział,
Że dawna słabość wróci niezawodnie,
Jeśli od twego nie wstrzymam się łoża.
Słowa te, sądzę, wymówką mi będą.

Slaj.  Jak stoją rzeczy, trudno mi będzie czekać tak długo; nie chciałbym przecie do starych marzeń powrócić. Co robić, trzeba czekać na przekór krwi i ciału.

(Wchodzi Sługa).

Sługa.  Nadworna trupa waszej wysokości,
Gdy o szczęśliwej usłyszała zmianie,
Pragnie wesołą przedstawić komedyę,
Do czego doktor chętnie się przychyla;
Bo skoro smutek pańską krew oziębił,
A melancholia mamką jest szaleństwa,
Uznał za dobre, by wesoła sztuka
Do śmiechu pańskie myśli nastroiła;
Śmiech jest lekarstwem i życie przedłuża.

Slaj.  I owszem, niech grają. Komedya to coś niby jasełka, albo kuglarskie sztuki?
Paź.  Nie, dobry panie, to rzecz zabawniejsza.
Slaj.  Cóż to być może?
Paź.  Jest to rodzaj historyi.
Slaj.  Dobrze, zobaczymy. Pani żono, siadaj tu przy mnie; niech świat po staremu się toczy; nie będziemy nigdy młodsi. (Siadają).


AKT PIERWSZY.
SCENA I.
Publiczny plac w Padwie.
(Lucencyo i Tranio).

Lucencyo.  Nakoniec, Tranio, ja co tak pragnąłem
Zobaczyć Padwę, tę piękną sztuk mamkę,

Przybywam dzisiaj do żyznej Lombardyi,
Tego Włoch wielkich rozkosznego sadu.
Z dobrego ojca chętnem przyzwoleniem,
Przybywam w twojem miłem towarzystwie,
Ty sługo wierny, w złej i dobrej doli.
Spocznijmy tutaj, aby się poświęcić
Literaturze i umiejętnościom.
Piza, powagą dzieci swych sławiona,
Jest mą kolebką, ojciec mój Wincencyo,
Kupiec po całej ziemi giełdach znany,
Swój ród prowadzi z domu Bentivolio.
Ja syn Wincencya, chowany w Florencyi,
Nie chciałbym zawieść ojcowskich nadziei,
Lecz wielkim skarbom wielkich czynów dodać;
Dlatego, Tranio, przez ciąg moich nauk
Chcę naprzód zgłębić tę część filozofii,
Która traktuje o prawdziwem szczęściu,
Jak na opoce opartem na cnocie.
Powiedz, co myślisz, bom opuścił Pizę,
I tu przybyłem, jak człowiek co nagle
Z płytkiej kałuży w głębokie wpadł morze,
I chce ugasić palące pragnienie.
Tranio.  Mi perdonate, kochany mój panie,
Ja zdanie twoje podzielam we wszystkiem,
Z radością widzę, że trwasz w przedsięwzięciu
Ssać soki słodkie słodkiej filozofii;
Lecz, dobry panie, mimo uwielbienia
Dla pięknej cnoty i moralnych nauk,
Niech nas stoicyzm w drewno nie przemienia,
A dla miłości Arystotelesa
Nie wyklinajmy się Owidyusza:
Zgłębiaj loikę w twych przyjaciół kole,
W zwykłych rozmowach ucz się retoryki,
Szukaj natchnienia w muzyce, poezyi,
Matematyki i metafizyki
Bierz, ile zdoła strawić twój żołądek:
Niema korzyści, gdzie niema rozkoszy;
Ucz się więc tego, do czego masz pociąg.

Lucencyo.  Dzięki ci, Tranio, za twe dobre rady.
Gdyby Biondello był już wylądował,
Dziśbym rozpoczął me przygotowania,
Wziąłbym mieszkanie przyjaciół tych godne,
Na których pewno w Padwie nam nie braknie.
Lecz cicho! ktoż to w te strony się zbliża?
Tranio.  Może procesya na nasze przybycie.

(Wchodzi Baptysta, Katarzyna, Bianka, Gremio i Hortensyo. Lucencyo i Tranio odchodzą na stronę).

Baptysta.  Proszę, panowie, nie nudźcie mnie dłużej,
Wiecie niezmienne me postanowienie:
Póty nie wydam za mąż córki młodszej,
Póki dla starszej męża nie wynajdę.
Jeśli z was który kocha Katarzynę,
Gdy znam was obu i obu was kocham,
Pozwalam, niech się o rękę jej stara.
Gremio.  A raczej, niech się od ręki jej strzeże;
Trochę to dla mnie za twardy jest kąsek.
A ty, Hortensyo, czy chcesz pojąć żonę?
Katarz.  (do Baptysty). Mój panie ojcze, czy jest twoją myślą
Pójść o mnie w targi z tymi ichmosciami?
Hortens.  W targi o ciebie, moja piękna panno?
Za nim cię kupię, musisz wprzód osłodnąc.
Katarz.  Nie troszcz się o to, boś jeszcze nie przebył
Połowy drogi do mojego serca;
Gdybyś tam zaszedł, mem pierwszem staraniem
Byłoby główkę sczesać ci trójnogiem,
I tak cię ubrać, żebyś był rarogiem.
Hortens.  Od takich dyabłów zachowaj mnie, panie!
Gremio.  I ja powtarzam tę samą modlitwę.
Tranio.  O, cicho, panie, komedya to rzadka:
To sekutnica jest, albo waryatka.
Lucencyo.  Drugiej milczenie i pogodne czoło,
Dziewiczy urok rozlewają w koło.
Cicho, mój Tranio!
Tranio.  Dobrze mówisz, panie,
Cicho! a oczy pięknym paś widokiem.
Baptysta.  Żeby uczynkiem moje stwierdzić słowa,

Bianko, natychmiast wracaj mi do domu;
A, dobra Bianko, niech cię to nie martwi,
Bo ja cię zawsze z całej kocham duszy.
Katarz.  Wsadź palec w oczy biednemu kurczątku,
Żeby przynajmniej miała czego płakać.
Bianka.  Z mojego smutku raduj się więc, siostro.
Z pokorą twoje wypełnię rozkazy:
A w moich książkach, moich instrumentach
Znajdę osłodę mojej samotności.
Lucencyo  (na str.). O, słuchaj, Tranio, jak mówi Minerwa!
Hortens.  Panie Baptysto, dziwny z ciebie ojciec.
Żal mi, że nasze dobre dla niej chęci
Tylko jej smutek przyniosły.
Gremio.  Więc pragniesz
Dla tego dyabła do klatki ją zamknąć?
Ciężko ją karać za zły język siostry?
Baptysta.  Skończmy rzecz, proszę; taka moja wola.
Idź, Bianko. (Bianka wychodzi).
A że wiem dobrze, jak sobie podoba
W poezyi, śpiewie, różnych instrumentach,
Na mistrzach w moim nie braknie jej domu,
Aby jej młodą kierowali zdolność.
Jeśli, panowie, znacie zdolnych ludzi,
Będę wam wdzięczny, gdy mi ich przyślecie,
A ja z należną nagrodzę szczodrotą
Ludzi z talentem, co mi w pomoc przyjdą,
By dzieci moje uczciwie wychować.
Na teraz, żegnam. — Zostań, Katarzyno,
Bo mam co z Bianką sam na sam pogadać (wychodzi).
Katarz.  I ja też myślę, że pójść także mogę;
Moje godziny mająż mi wyznaczać,
Jakgdybym sama nie mogła osądzić,
Co mi wziąć, a co opuścić należy?
Ha! (Wychodzi).

Gremio.  Możesz iść sobie do dyablej maci. Posiadasz tak dobre przymioty, że wszyscy od ciebie uciekają. Miłość ich nie jest tak wielka, Hortensyo, abyśmy nie mogli dmuchać sobie w palce i pościć cierpliwie: nasze ciasteczka z dwóch stron jeszcze niedopieczone. Bądź zdrów! przez miłość dla mojej słodkiej Bianki, jeśli mi się zdarzy spotkać człowieka, zdolnego kształcić ją w przedmiotach, w których ma upodobanie, poślę go do jej ojca.
Hortens.  I ja zrobię to samo. Lecz nim się rozstaniemy, jeszcze jedno słowo. Choć natura naszego spółubiegania nie dozwoliła nam dotąd żadnej eksplikacyi, dzisiejsze wypadki uczą nas, że jeśli chcemy znaleźć jeszcze przystęp do naszej pięknej kochanki, jeśli pragniemy być szczęśliwymi rywalami w miłości Bianki, musimy przedewszystkiem dołożyć starania, aby jedną sprawę załatwić.
Gremio.  Jaką, proszę?
Hortens.  Czy nie domyślasz się jeszcze? Znaleźć męża dla jej siostry.
Gremio.  Znaleźć męża? Znaleźć dyabła!
Hortens.  Powtarzam, znaleźć męża.
Gremio.  Powtarzam, znaleźć dyabła. Czy przypuszczasz, Hortensyo, że mimo bogactw jej ojca, znajdzie się człowiek tak szalony, żeby chciał piekło do swego domu wprowadzić?
Hortens.  Choć to przechodzi naszą cierpliwość znosić jej głośne klekotania, wierzaj mi, są na świecie zuchy, a szukając wpaść na nich można, którzy wziąć ją gotowi z wszystkiemi jej wadami i dobrze wypchanym workiem.
Gremio.  Co do mnie, tyle mam chęci dostać jej posag pod tym warunkiem, co każdego rana odebrać chłostę na rynku.
Hortens.  Wyznaję, jak mówisz, że mały wybór w zgniłych jabłkach. Ale skoro ta prawna przeszkoda robi nas przyjaciółmi, zachowajmy przyjaźń, dopóki nie znajdziemy męża dla starszej córki Baptysty; później, gdy młodsza siostra będzie miała wolność pójść za mąż, odnowimy starą walkę. Słodka Bianko! Szczęśliwy, kto cię dostanie! Kto najdzielniej goni do pierścienia, wygrywa pierścień. Co mówisz na to, signor Gremio?
Gremio.  Zgoda. Dałbym najpiękniejszego konia z całej Padwy temu, coby chciał rozpocząć z nią umizgi, dobić targu, pojąć ją za żonę, do ślubnej poprowadzić komnaty i dom od niej uwolnić. Idźmy!

(Wychodzą. — Tranio i Lucencyo wracają na przód sceny).

Tranio.  Powiedz mi, panie, czy miłość tak nagle
Człowieka serce może opanować?
Lucencyo.  Pókim tej prawdy nie stwierdził na sobie,
Nie chciałem nigdy wierzyć drugich słowu;
Lecz gdym tu stojąc patrzył w nią bezczynnie,
W mej bezczynności miłość mnie podbiła.
A teraz z całą wyznam ci szczerotą,
Tobie, co jesteś wierny mi i drogi,
Jak niegdyś Anna kartagińskiej pani,
Tranio, goreję, o Tranio mój! zginę,
Jeśli tej skromnej nie zyskam piękności.
Radź mi, o, Tranio, bo wiem, że to możesz,
Bądź mi pomocą, wiem, że nie odmówisz.
Tranio.  Nie pora teraz łajać cię, mój panie,
Wyrzuty z serca uczuć nie wygonią:
Jeśli gorąca drasnęła cię miłość,
Jedyną teraz dać ci mogę radę:
Redime te captum, quam, queas minimo.
Lucencyo.  Dzięki! mów dalej, bo każde twe słowo
Leje pociechę do zbolałej duszy.
Tranio.  Tak długo oczy w dziewkę tę wlepiałeś,
Żeś może sprawy tej nie dojrzał rdzenia.
Lucencyo.  W słodkiej jej twarzy tyłem wdzięków widział,
Ile ich miała córka Agenora,
Przed którą Jowisz, choć świata był panem,
Kretyjskie brzegi całował kolanem.
Tranio.  Jakto? niczego więcej nie widziałeś?
Czy nie słyszałeś starszej siostry fuków,
Zaledwo znośnych dla śmiertelnych uszu?
Lucencyo.  Widziałem ruchy ust jej koralowych,
Czułem w powietrzu oddechu jej wonie.
Słodkie i święte, wszystko, com w niej widział.
Tranio.  Czas go, jak widzę, z zachwytu rozbudzić. —

Ocknij się, panie, gdy dziewkę tę kochasz,
Szukaj sposobów, jakimi ją dostać.
Rzeczy tak stoją: starsza jej siostrzyczka
Tak jest swarliwa, tak nieznośnie zrzędna,
Że póki się jej ojciec nie pozbędzie,
Musisz twą miłość zamknąć jak w klasztorze.
Dlatego ojciec w klatce trzyma młodszą,
By ją uchronić od natręctwa gachów.
Lucencyo.  O, Tranio, Tranio, okrutny to ojciec!
Lecz czy zważałeś, że jego jest myślą
Wyszukać dla niej mistrzów doskonałych?
Tranio.  Ja na tem wszystkie plany me gruntuję.
Lucencyo.  Ja także moje.
Tranio.  O zakład, mój panie,
W jedno ognisko myśli nasze biegną.
Lucencyo.  Powiedz mi twoje.
Tranio.  Będziesz bakałarzem,
Młody jej umysł kształcić się podejmiesz,
To jest twój zamiar.
Lucencyo.  Prawda. Co ty na to?
Tranio.  To być nie może. Kto na twoje miejsce
Syna Wincencya weźmie w Padwie rolę,
Będzie za ciebie nad księgami ślęczał,
Przyjmował gości, rodaków traktował?
Lucencyo.  Nie troszcz się wcale; mam na to sposoby.
Wszak nas w tem mieście nikt jeszcze nie widział,
I z twarzy nikt nas rozpoznać nie zdoła;
Ty więc na mojem miejscu będziesz panem,
Będziesz sług trzymał, będziesz dom prowadził,
Ja będę jakim biedakiem z Florencyi,
Albo też z Pizy, albo z Neapolu.
Myśl się wylęgła, trzeba ją wychować.
Natychmiast, Tranio, zamieńmy ubiory,
Weź mój kapelusz i płaszcz mój barwisty;
Biondello twoim sługą jest, gdy przyjdzie;
Ja mu zalecę, by język miarkował.
Tranio.  To zalecenie bardzo jest potrzebne. (Zmieniają ubiór).
Skoro więc, panie, taka twoja wola,

Jestem ci moje winny posłuszeństwo,
Bo przy odjeździe mówił mi twój ojciec:
„Dla mego syna bądź zawsze usłużny“,
Chociaż to w innem mówił rozumieniu;
Więc dla miłości mojego Lucencya
Chętnie Lucencya podejmę się roli.
Lucencyo.  Zrób tak, Lucencyo bowiem zakochany
Jest niewolnikiem na wszystko gotowym,
Aby dziewicę posiąść, której widok
Zabrał w niewolę ranne jego serce.

(Wchodzi Biondello).

Otóż Biondello. — Gdzieś ty był, hultaju?
Biondello.  Gdzie byłem, mniejsza; gdzieś ty jest, mój panie?
Czy płaszcz twój ukradł kolega mój, Tranio,
Albo, czy jego ty ukradłeś, panie,
Lub czyście razem okradli się oba?
Co się to znaczy? co to za nowości?
Lucencyo.  Słuchaj, hultaju, nie na żart to czasy,
Postępowanie stosuj więc do czasu.
Żeby me życie uratować, Tranio
Wziął moją odzież i mnie zastępuje,
A ja, z potrzeby jego wziąłem miejsce,
Bo w nagłej kłótni, na brzeg wysiadając,
Zabiłem męża, lękam się odkrycia.
Służ mu więc wiernie, ja bowiem, bez zwłoki
Muszę ucieczką życie me ratować.
Czy mnie rozumiesz?
Biondello.  Ja? nie, ani słowa.
Lucencyo.  A przedewszystkiem wygnaj z twych ust: Tranio;
Bo Tranio dziś się na Lucencya zmienił.
Biondello.  Więc szczęść mu Boże! tem lepiej dla niego,
I ja też chciałbym na jego być miejscu.
Tranio.  Przystałbym na to, gdyby tym sposobem
Lucencyo córkę Baptysty otrzymał.
Teraz, nie dla mnie, lecz przez wzgląd na pana
Pomiędzy ludźmi prowadź się uczciwie:
Sam na sam, chętnie jestem z tobą Tranio,
Ale śród ludzi ja twój pan, Lucencyo.

Lucencyo.  Idźmy! Rzecz jedna jeszcze pozostaje,
Której się, Tranio, ty sam podjąć musisz:
Ty będziesz jednym z liczby zalotników.
Nie pytaj, proszę, jakie mam powody,
Dość, że ci powiem, iż wielkiej są wagi. (Wychodzą).
1 Sługa  (do Slaja). Drzymiesz, mój panie, komedyi nie słuchasz.
Slaj.  Na świętą Annę, najuważniej słucham.
Piękna to sprawa. Czy jeszcze nie koniec?
1 Sługa.  Ledwo początek.
Slaj.  Moja pani żono,
Wyznaję, jest to nie lada robota;
Pragnąłbym jednak, żeby się skończyła.


SCENA II.
Padwa. — Przed domem Hortensya.
(Petruchio i Grumio).

Petruchio.  Moja Werono, żegnam cię na chwilę,
Dziś w Padwie moich odwiedzam przyjaciół,
A przed wszystkimi dobrego Hortensya,
Co mi dał tyle dowodów miłości.
To jest dom jego, jeśli się nie mylę.
No, dalej, Grumio, grzmoć mi z całej siły!

Grumio.  Grzmocić, panie? kogo mam grzmocić? czy kto uchybił wielmożnemu panu?
Petruchio.  Hultaju, dobre daj mi tu grzmocenie!
Grumio.  Dać tu panu dobre grzmocenie? Jakto, panie? Cóż ja jestem, panie, abym śmiał panu dobre dać grzmocenie.

Petruchio.  Mówię, hultaju, grzmoć dobrze w tę bramę,
Albo inaczej ja ci grzbiet wygrzmocę.
Grumio.  Pan mój kłótliwy; gdybym go wygrzmocił,
Wiem dobrze, coby spotkało mnie potem,
Petruchio.  Co, nie chcesz? dobrze, to ja zacznę grzmocić,
Zobaczę, w jakim tonie sol, fa śpiewasz.

(Ciągnie go za uszy).

Grumio.  Rety, o, rety! toć pan mój szaleje.
Petruchio.  Co, czy rozkazów będziesz teraz słuchał?

(Wchodzi Hortensyo).

Hortens.  Co to? co się tu dzieje? Stary mój przyjaciel Grumio i dobry mój przyjaciel Petruchio! Co tam słychać u was nowego w Weronie?

Petruchio.  Przybywasz w porę, by wojnę zakończyć.
Con tutto il cuore ben trovato, wołam.
Hortens.  Alla nostra casa ben cenuto,
Molto honorato, signor Petruchio.
No, wstawaj, Grumio, spór nasz zakończymy.

Grumio.  Mniejsza o to, co on tam szwargocze po łacinie. Jeśli to nie jest prawny dla mnie powód do opuszczenia jego służby! Słuchaj tylko, panie, chciał gwałtem, żebym dobre dał mu grzmocenie; no, i proszę, czy to przystoi słudze swojego pana tak traktować, człowieka, który, o ile wiem, może trzydzieści i dwa lata rachować.

Gdybym posłuszny zaraz go wychłostał,
Możeby Grumio grzmocenia nie dostał.
Petruchio.  Bez mózgu hultaj; dobry mój Hortensyo,
Gdy mu kazałem w bramę twoją grzmocić,
Nie chciał, pomimo wszystkich mych nalegań.
Grumio.  Co? w bramę grzmocić? panie, czyś nie mówił:
Hultaju, dobre daj mi tu grzmocenie?
A teraz prawisz o grzmoceniu bramy.
Petruchio.  Zmykaj, lub trzymaj język za zębami!
Hortens.  Cierpliwość, bracie, ja ręczę za Grumia,
Bo mi jest smutno, gdy cię widzę w gniewie
Przeciw staremu i wiernemu słudze.
Powiedz mi teraz, drogi przyjacielu,
Co za szczęśliwy wiatr z starej Werony
Dzisiaj do naszej przywiewa cię Padwy?
Petruchio.  Wiatr, który młodzież rozgania po świecie,
Aby szukała szczęścia poza domem,
Gdzie mało tylko doświadczenia rośnie.
Słuchaj w skróceniu, jak me stoją sprawy:
Zamknął już oczy ojciec mój Antonio,
Ja w zamęt świata rzucić się zamierzam,

Żony i szczęścia, wedle sił tam szukać;
W worku grosiwo, zasoby mam w domu;
Tak więc przybywam, by się przyjrzeć światu.
Hortens.  Mówmy otwarcie: co mówisz Petruchio,
Gdybym cię swatał z straszną sekutnicą?
Może za projekt nie będziesz mi wdzięczny,
Ręczę ci jednak, że będzie bogata,
Bardzo bogata; lecz przyjacielowi
Nie chciałbym żony podobnej nastręczać.
Petruchio  Gdzie szczera przyjaźń, krótkie eksplikacye:
Słuchaj, Hortensyo, jeśli znasz kobietę
Dosyć bogatą na żonę Petruchia,
(A. pieniądz treścią jest moich umizgów)
Niech będzie szpetna, jak Florenta[7] miłość,
Niech będzie stara, jak stara Sybilla,
A sekutnicą, jak druga Xantyppa,
Ba! choćby nawet gorszego co trochę,
Na to nie zważam, bo to w mojem sercu
Bynajmniej moich nie przytępi uczuć,
Choćby tak była burzliwa i groźna,
Adryatyckie jak groźne są fale.
Skoro bogatej szukam w Padwie żony,
Byle bogata, na ślepo ją biorę.

Grumio.  Słuchaj mojego pana; mówi otwarcie, co myśli. Daj mu dość złota, a żeń go z lalką, lub iglicą, lub starą czarownicą, która jednego nie ma zęba, a tyle chorób, co pięćdziesiąt dwa konie: to wcale nie przeszkodzi, wszystko dobre, byle były pieniądze.

Hortens.  Petruchio, gdyśmy daleko tak zaszli,
Com żartem zaczął, na seryo ci skończę.
Wierzaj mi, mogę wynaleźć ci żonę
Z wielkim posagiem, młodą i urodną,
W szlacheckim domu uczciwie chowaną;
Jedyna tylko, lecz wielka jej wada
Jest — że okrutna jest z niej sekutnica,

Zła i swarliwa, do tyle uparta,
Że gdybym w gorszym stanie był, jak jestem,
Za górę złota pojąćbym jej nie chciał.
Petruchio.  Nie znasz potęgi złota, przyjacielu.
Powiedz mi tylko ojca jej nazwisko;
Pójdę w zaloty, chociażby fukała
Głośniej od grzmotów w łonie chmur jesiennych.
Hortens.  Ojciec jej zwie się Baptysta Minola,
Szlachcic uprzejmy i pełny grzeczności,
A imię córki jego Katarzyna;
Padwa zna cała język jej swarliwy.
Petruchio.  Znam dobrze ojca, chociaż nie znam córki;
Znał on mojego ojca nieboszczyka.
Nie usnę, póki przód jej nie zobaczę;
Daruj więc, jeśli opuszczam cię zaraz,
Chyba, że sam chcesz do niej mnie prowadzić.

Grumio.  Proszę cię, panie, nie zatrzymuj go, niech idzie, póki trwa w swojem widzimisię. Daję słowo, gdyby go ona tak dobrze, jak ja, znała, wiedziałaby, że fukać na niego, to jak groch na ścianę rzucać. Może mu ona przypiąć jakie pół tuzina hajdamaków, lub coś podobnego, ale to fraszka, bo jak on raz zacznie, pokaże jej dopiero, jak się swarzą przekupki. Czy wiesz, panie, co? Jeśli się ona odważy czoło mu postawić, to on takie jej na twarzy wymaluje figury, że ją zdefigurują, a z tem, co jej zostanie oczu, nie będzie widziała lepiej od kota. Nie znasz go, panie!

Hortens.  Czekaj Petruchio, pójdę razem z tobą,
Bo mój skarb także w Baptysta jest straży;
W jego jest ręku klejnot mego życia,
Najmłodsza córka jego piękna Bianka.
On ją zazdrośnie przede mną zamyka
I przed rywali moich licznym kołem.
Pewny, że nigdy starsza Katarzyna,
(Dla wad, o których poprzednio mówiłem),
Nie znajdzie, ktoby chciał wziąć ją za żonę,
Nie chce do Bianki nikogo przypuścić,
Póki swarliwej córki nie wyswata.

Grumio.  Swarliwej córki! najgorsze przezwisko
Ze wszystkich przezwisk dla młodej dziewczyny.
Hortens.  Teraz, Petruchio, wyświadcz mi przysługę:
W skromną, poważną przybranego odzież,
Przedstaw Baptyście, jak biegłego mistrza,
Zdolnego Biankę w muzyce ukształcić;
Tym bowiem tylko potrafię sposobem
Moją głęboką oświadczyć jej miłość,
Bez podejrzenia serce jej pozyskać.

(Wchodzą; Gremio i Lucencyo przebrany, z książkami pod pachą).

Grumio.  Nie, żadnego niema w tem szalbierstwa! Patrzcie tylko, jak się spikają młodziki, żeby starowinę oszukać! Panie, panie! spójrz tylko za siebie, kto idzie?

Hortens.  Milcz, Grumio! jest to jeden z mych rywali.
Na krótką chwilę odejdźmy na stronę.
Grumio.  Niema co mówić, ładna gachów para.

(Odchodzą na stronę).

Gremio.  O, bardzo dobrze; odczytałem pismo.
Słuchaj mnie; każ je prześlicznie oprawić;
Książki miłosne; nie zważaj na koszta,
Daj baczność, żeby nie czytała innych;
Czy mnie rozumiesz? A bądź przekonany,
Że oprócz płacy signora Baptysty
I ja się także skąpym nie pokażę.
Papiery także twoje wyperfumuj,
Bo ta, do której domu je poniesiesz,
Od wszystkich perfum stokroć jest wonniejsza.
Powiedz, co najprzód czytać jej zamierzasz?
Lucencyo.  Cokolwiek będziem czytać, wierzaj, panie,
Że twojej sprawy nie zaśpię na chwilę,
Jak sprawy mego dobrego patrona;
Myślę, że choćbyś sam był na mem miejscu,
Słów wymowniejszych nie zdołałbyś znaleźć,
Jeśli nie jesteś biegłym literatem.
Gremio.  O, ta nauka! Co to za skarb wielki!
Grumio.  O, dudku, dudku, co za osieł z ciebie!
Petruchio.  Cicho!

Hortens.  Milcz, Grumio! (Zbliżają się).
Witam, signor Gremio!
Gremio.  Rad jestem, że cię spotkałem, Hortensyo.
Czy wiesz, gdzie idę? do domu Minoli.
Dałem mu słowo, że mu przyprowadzę
Dla pięknej Bianki uczonego mistrza,
I jakimś trafem szczęśliwym spotkałem
Tego młodzieńca, który mu się przyda
Przez swą naukę i swe ułożenie;
Biegły w poezyi, oczytany w książkach,
Wybornych książkach, wierzaj mi na słowo.
Hortens.  To bardzo dobrze; ja też z mojej strony
Mam przyjaciela, który mi obiecał
Doskonałego znaleźć muzykanta;
I w tej więc sprawie nie gorszy od ciebie,
Dowiodę Biance, jak kocham ją szczerze.
Gremio.  Jak ja ją kocham, uczynkiem dowiodę.
Grumio  (na str.). Tego dowiodą worki twoje raczej.
Hortens.  Nie pora mówić o naszej miłości.
Słuchaj mnie raczej, bo jak mi się zdaje,
Mam doskonałe dla obu nowiny.
Oto jest szlachcic, którego spotkałem,
Który za wspólną przyrzeka ugodą
Do sekutnicy w zaloty się udać,
Pojąć ją nawet przy dobrym posagu.
Gremio.  Targ wyśmienity, byleby go dobił.
Czy mu o wszystkich wadach jej mówiłeś?
Petruchio.  Wiem, że swarliwa jest z niej sekutnica;
Jeśli to wszystko, nic w tem niema złego.
Gremio.  Tak myślisz? brawo! Z których stron przybywasz?
Petruchio.  Jestem z Werony; ojciec mój, Antonio,
Umarł niedawno, dziś, pan mej fortuny,
Liczę na długie i szczęśliwe lata.
Gremio.  Przy takiej żonie? Dziwne to nadzieje.
Lecz, gdy masz serce, szczęść ci Panie Boże!
Proszę, na moją szczerą rachuj pomoc.
Czy chcesz naprawdę udać się w zaloty
Do tego żbika?

Petruchio.  Czy chcę żyć, zapytaj.
Grumio  (na str.). Czy chce, nie wątpię, albo ją powieszę.
Petruchio.  Czy nie w tej myśli jedynie przybyłem?
Sądzisz, że wrzawy trochę mnie ogłuszy?
W swoim ja czasie lwów słyszałem ryki,
Widziałem morze wiatrami chłostane,
Jak dzik spocony pieniące się całe,
Na placu bitwy słyszałem dział grzmoty,
I w chmurach straszną niebios artyleryę,
Słyszałem krzyki walczących rycerzy,
Rżenie rumaków i trąb głos chrapliwy,
I przed niewieścim ja drżałbym językiem,
Który nie głośniej w uchu się rozlega,
Jak pękający kasztan wśród ogniska?
Schowaj dla dzieci upiory i duchy.
Grumio  (na str.). Bo on samego dyabła się nie zlęknie.
Gremio.  Słuchaj, Hortensyo, wszystko mi się zdaje,
Że pan ten w dobrą przyjechał tu porę,
Tak dla swojego, jak naszego szczęścia.
Hortens.  Ja mu przyrzekłem, że przez czas zalotów
Bierzem na siebie koszta jego wszystkie.
Gremio.  Chętnie, jeżeli do celu dobieży.
Grumio  (na str.). Chciałbym tak pewnym dobrej być wieczerzy.

(Wchodzą: Tranio, bogato ubrany i Biondello).

Tranio.  Dzień dobry! Raczcie przebaczyć, panowie,
Jeśli zapytam o najbliższą drogę
Do domu pana Baptysty Minoli.
Biontlello.  Minoli, ojca dwóch nadobnych córek?
Tranio.  On sam, Biondello.
Gremio.  Nie przypuszczam, panie,
Byś o niej myślał —
Tranio.  I o niej i o nim,
Wszystko być może. Co panu do tego?
Petruchio.  Byle nie o tej, co lubi się swarzyć.
Tranio.  Nie lubię swarów. (Do Biondella) Idźmy, bo czas drogi
Lucencyo  (na str. do Trania). Dobry początek.
Hortens.  Jedno przódy słowo
Czy chcesz się starać o rękę tej panny,

O której mówisz? Tak lub nie, odpowiedz.
Tranio.  A gdyby? Proszę, jaka w tem obraza?
Gremio.  Niema obrazy, jeśli bez słów więcej
Co rychlej z tego wyniesiesz się miasta.
Tranio.  Alboż ulice nie są równie wolne
Dla mnie jak dla was?
Gremio.  Ale nie dziewczyna.
Tranio.  Czy wolno będzie o powody spytać?
Gremio.  Dla tych powodów, skoro chcesz je wiedzieć,
Że to signora Gremio jest kochanka.
Hortens.  Że to kochanka signora Hortensyo.
Tranio.  Powoli! Jeśli dobrzy z was szlachcice,
Raczcie mnie, proszę, wysłuchać cierpliwie:
Baptysta jest to szlachcic urodzony,
I stary ojca mojego przyjaciel,
A choćby córkę miał, jak jest, piękniejszą,
Niema powodów, aby konkurentów
Nie miała więcej, a i mnie w ich liczbie.
Do córki Ledy wzdychało tysiące,
Do Bianki jeden więcej może wzdychać:
Lucencyo będzie konkurentem nowym,
Choćby z Parysem mierzyć się gotowym.
Gremio.  Jakto? ten panicz wszystkich nas przegada?
Lucencyo.  Pozwól mu pędzić, okuleje w drodze.
Petruchio.  Hortensyo, jaki cel tej gadaniny?
Hortens.  Daruj mi, panie, jeśli cię zapytam,
Czy kiedy córkę Baptysty widziałeś?
Tranio.  Nie, lecz wiem dobrze, że on dwie ma córki,
Jedną tak sławną z ostrego języka,
Jak druga sławna ze skromnej piękności.
Petruchio.  Pierwsza jest dla mnie, zostaw ją w spokoju.
Gremio.  Pracę wielkiemu zostaw Alcydowi,
Większą od wszystkich prac jego dwunastu.
Petruchio.  A teraz, proszę, słuchaj, co ci powiem:
Najmłodszą córkę, do której chcesz wzdychać,
Ojciec dla wszystkich zamknął konkurentów,
Żadnemu nie chce ręki jej obiecać,
Póki nie wyda za mąż starszej córki;

Potem, nie wprzódy młodsza będzie wolna,
Tranio.  Gdy tak jest, panie, gdy się podejmujesz
Mnie i rywalom mym otworzyć drogę,
Połamać lody, co nas dziś krępują,
Idź, pojmij starszą, a młodszą oswobódź!
Kto z nas, szczęśliwy, za żonę ją weźmie,
Pewno ci dowód szczodrej da wdzięczności.
Hortens.  Jak twoje myśli, piękne są twe słowa.
Skoro więc w liczbę konkurentów wchodzisz,
Tak jak my, panu temu będziesz wdzięczny
Za wielką wszystkim oddaną usługę.
Tranio.  Nie sądzę, panie, abym był ostatni.
Na dowód, robię przyjacielski wniosek,
Byśmy spędzili razem popołudnie,
Za Bianki zdrowie spełniając kielichy.
Jak adwokaci, kłóćmy się przed sądem,
Lecz jedzmy, pijmy, jak dobrzy koledzy.
Grumio i  Biondello. O, szczytny projekt! idźmy, przyjaciele!
Hortens.  Projekt wyborny! Traktujmy się suto.
Petruchio, jestem twoim benvenuto. (Wychodzą).


AKT DRUGI.
SCENA I.
Padwa. — Pokój w domu Baptysty.
(Katarzyna i Bianka).

Bianka.  Nie krzywdź mnie siostro, nie krzywdź samej siebie,
Chcąc mnie na biedną zmienić niewolnicę.
To mnie oburza. Co do tych świecideł,
Rozwiąż mnie tylko, sama zrzucę wszystkie,
Odrzucę piękne szaty do spódnicy,
I wszystkie twoje wykonam rozkazy;
Takie dla starszych mam poszanowanie.
Katarz.  Powiedz mi zaraz, z wszystkich twoich gachów

Który najlepiej do myśli ci przypadł?
Mów tylko szczerze.
Bianka.  O, wierzaj mi, siostro,
Jeszczem na ziemi nie spotkała męża,
Coby mi droższy od innych się zdawał.
Katarz.  Kłamiesz, pieszczotko. Czy to nie Hortensyo?
Bianka.  Przysięgam, siostro, że jeśli go kochasz,
Ja sama pójdę, aby cię z nim swatać.
Katarz.  To pewno pieniądz w większej cenie trzymasz,
Przenosisz Gremia, ażeby cię stroił.
Bianka.  I on zazdrości twojej jest powodem?
O, więc to żarty, dobrze teraz widzę,
Że były żartem wszystkie twoje gniewy.
Więc proszę, Kasiu, o, rozwiąż mi ręce!
Katarz.  Jeśli to żart jest i tamto są żarty (uderza ją).

(Wchodzi Baptysta).

Baptysta.  A to co znowu? Skąd tyle zuchwalstwa?
Oddal się, Bianko. Biedne dziecko! płacze.
Weź się do igły, nie mieszaj się do niej.
Fe, wstydź się, wstydź się, swarliwa dyablico!
Dlaczego krzywdzisz tę, która cię nigdy
Nie pokrzywdziła? Powiedz, czy cię kiedy
Trochę za żywem obraziła słowem?
Katarz.  Krzywdzi mnie milcząc i muszę się pomścić.

(Goni za Bianką).

Baptysta.  Jakto? w mych oczach? Bianko, odejdź, proszę!

(Wychodzi Bianka).

Katarz.  O, dobrze widzę, ścierpieć mnie nie możesz.
To twój gagatek, dla niej szukasz męża,
Ja na jej ślubie muszę boso tańczyć,
Przez miłość dla niej siać mi każesz rutę.
Więc nie mów do mnie; siądę, płakać będę,
Aż mi się zemsty sposobność nadarzy (wychodzi).
Baptysta.  Czy nieszczęśliwszy był ode mnie ojciec?
Lecz ktoś się zbliża.

(Wchodzą: Gremio z Lucencyuszem w skromnym ubiorze; Petruchio z Hortensyem w ubiorze muzykanta; Tranio z Biondellem, który niesie lutnię i pakę książek).

Gremio.  Dzień dobry, miły sąsiedzie Baptysto!
Baptysta.  Dzień dobry, Gremio; Bóg z wami, panowie
Petruchio.  I z tobą panie; proszę, racz powiedzieć,
Czy nie masz córki cnotliwej, urodnej,
A której chrzestne imię Katarzyna?
Baptysta.  Mam córkę, której imię Katarzyna.
Gremio.  Miarkuj się trochę; za ostro się bierzesz.
Petruchio.  Nie troszcz się, Gremio, zostaw mi tę sprawę.
Widzisz przed sobą szlachcica z Werony,
Co na wieść o jej wdziękach i dowcipie,
O jej skromności, uprzejmej dobroci,
Dziwnych przymiotach, łagodnem obejściu,
W twój dom gościną przybyć się ośmiela,
Aby własnemi zobaczył oczyma,
O czem z powieści tak często już słyszał.
Ażeby znaleźć chętniejsze przyjęcie,
Śmiem ci przedstawić mojego człowieka

(przedstawia mu Hortensya)

W matematyce, muzyce biegłego,
By ją w naukach tych wydoskonalił,
Które, wiem dobrze, już nie są jej obce.
Przyjm go, jeżeli nie chcesz mnie obrazić:
Zowie się Licyo, rodem Mantuańczyk.
Baptysta.  Dla twej miłości chętnie go przyjmuję;
Lecz co do córki mojej, Katarzyny,
Żal mi, lecz nie jest dla ciebie to żona.
Petruchio.  Pojmuję, że się nie chcesz z nią rozłączyć,
Lub raczej, że ci nie jestem po myśli.
Baptysta.  Mylisz się, panie, mówię to co myślę.
Powiedz, skąd jesteś, jakie twe nazwisko?
Petruchio.  Zwę się Petruchio, ojciec mój Antonio
Dobrze jest znany, jak Włochy szerokie.
Baptysta.  Znam go, i syna przyjmuję z radością.
Gremio.  Mości Petruchio, pozwól też nakoniec
Powiedzieć słówko innym suplikantom.
Na honor, widzę, że strasznie ci pilno.
Petruchio.  Przepraszam, ale chciałbym targu dobić.
Gremio.  Źle ten rzecz robi, kto chce prędko zrobić.

Sąsiedzie, podarunek tego pana jest miiy, nie wątpię. Aby równej uprzejmości złożyć dowody, ja co byłem od ciebie traktowany uprzejmiej, jak ktokolwiek inny, ofiaruję ci całem sercem tego młodego literata, (prezentuje Lucencya) który długo w Reims studyował, ćwiczony w greczyźnie i łacinie i innych językach, jak tamten w muzyce i matematyce. Nazywa się Kambio, proszę cię, racz przyjąć jego usługi.

Baptysta.  Tysiączne dzięki, signor Gremio. Witam cię dobry Kambio. (Do Trania) Ale ty, łaskawy panie, o ile mi się zdaje, nie jesteś tutejszy. Czy mogę zapytać, jakiej okoliczności winienem twoje odwiedziny?

Tranio.  Racz panie mojej śmiałości przebaczyć,
Ze chociaż obcy Padwie, twemu miastu,
Śmiem się ubiegać o rękę twej córki,
O rękę pięknej i cnotliwej Bianki.
Nie jest mi obce twe postanowienie,
Że pragniesz przódy starszą wydać za mąż;
O nic też więcej nie proszę cię teraz,
Jak, żebyś względny na me pochodzenie,
Raczył tę samą dobroć mi okazać,
Jaką okażesz mym wszystkim rywalom.
Co się twych córek wychowania tyczy,
Przynoszę tylko mały ten podarek,
Te kilka greckich i łacińskich książek,
Które wysoką będą miały cenę,
Jeżeli raczysz przyjąć je ode mnie.
Baptysta.  Zwiesz się Lucencyo? a z których stron jesteś?
Tranio.  Jestem Wincencya synem, rodem z Pizy.
Baptysta.  Mąż znakomity, jeśli wieść nie kłamie.
Signor Lucencyo, witam się w mym domu.
(Do Hort.) Weź twoją lutnię, (do L.) ty zabierz te książki,
Zaraz do waszych pójdziecie uczenic.
Hola! (Wchodzi Sługa).
Tych panów do córek mych prowadź,
Powiedz, że ja im mistrzów tych posyłam,
I liczę, że ich przyjmą jak należy.

(Wychodzą za Sługą: Hortensyo, Lucencyo i Biondello).

Teraz, nim obiad będzie zastawiony,
W ogrodzie małą zrobimy przechadzkę.
Raz jeszcze witam was z całego serca,
I proszę, bądźcie przyjaźni mej pewni.
Petruchio.  Signor Baptysta, czas mój obliczony,
Nie mogę co dzień przychodzić w konkury.
Znałeś mojego ojca i wiesz dobrze,
Żem jest jedynym dóbr jego dziedzicem,
Że w mojem ręku urosły dochody;
Jeśli więc zyskam córki twojej miłość,
Powiedz mi, proszę, jaki dasz mi posag?
Baptysta.  Po mojej śmierci połowę majątku,
Zaraz, dwadzieścia tysięcy talarów.
Petruchio.  Za to z mej strony, jeśli mnie przeżyje,
Robię jej zapis mych nieruchomości;
Spiszemy kontrakt, aby obie strony
Danych obietnic wiernie dotrzymały.
Baptysta.  Dopełnij przody pierwszego warunku —
Miłość jej zyskaj, bo to grunt wszystkiego.
Petruchio.  Nie troszcz się o to, bo wierzaj, mój ojcze,
Dumie twej córki równy jest mój upór,
A gdzie dwa wściekłe spotkają się ognie,
Wszystko przetrawią, co im żywioł daje.
Jeśli wiatr mały mały wzmaga ogień,
To wicher gasi największe pożary.
Jam jest tym wichrem, ona uledz musi,
Bo konkurować nie myślę jak dziecko.
Baptysta.  Niech twym zamysłom pan Bóg dopomoże!
Na ostre słowa przygotuj się tylko.
Petruchio.  Jestem jak skała, niechaj wiatry wieją,
Nigdy jej posad wstrząsnąć nie zdołają.

(Wchodzi Hortensyo z zakrwawioną głową).

Baptysta.  He, przyjacielu, czemu tak pobladłeś?
Hortens.  Przysięgam, jeślim blady, to ze strachu.
Baptysta.  Co myślisz? zrobisz z córki muzykantkę?
Hortens.  Myślę, że prędzej zrobię z niej żołnierza;
Być może, że z nią wytrzyma żelazo,
Lecz nigdy lutnia.

Baptysta.  Tak więc, przyjacielu,
Rąk jej do lutni włożyć nie potrafisz?
Hortens.  Nie, bo mi lutnię włożyła na głowę;
Kiedym zobaczył, że źle stawia palce,
I chciałem uczyć ją aplikatury,
Ona z dyabelską krzyknęła mi złością:
„Ha, ha! nazywasz to aplikaturą?
Zobacz więc, jak ja aplikować będę!“
To mówiąc, z taką trzasnęła mnie siłą,
Ze głowa lutnię przebiła jak papier;
Stałem tak chwilę, cały odurzony,
Jak pod pręgierzem z lutnią, zamiast kuny,
A ona wrzeszczy: „Precz mi stąd, rzępoło!
Jarmarczny grajku!“ I Bóg wie co więcej,
Jakby czytała w obelg dykcyonarzu.
Petruchio.  Na honor, to mi rozkoszna dziewczyna;
Kocham ją za to dziesięć razy więcej.
Do pogadanki z nią jak mi się tęskni!
Baptysta.  Chodź tylko ze mną; nie martw się tak bardzo;
Rozpocznij lekcye z młodszą moją córką;
Znajdziesz w niej zdolną, wdzięczną uczenicę.
Signor Petruchio, czyli chcesz pójść ze mną,
Czy wolisz, żebym Kasię ci tu przysłał?
Petruchio.  Przyślij ją raczej; wolę tutaj czekać.

(Wychodzą: Baptysta, Gremio, Tranio i Hortensyo).

Gdy przyjdzie, żwawo rozpocznę zaloty.
Gdy się ofuknie, rzeknę bez ogródki,
Że głos jej słodki jak pieśni słowika;
Jeśli się zmarszczy, powiem, że jej czoło
Jasne jak róża ranną myta rosą;
Jeśli milcząca, nie odpowie słowa,
Zacznę wychwalać łatwość wysłowienia,
Nieporównaną siłę jej wymowy;
Gdy każe zmykać, będę jej dziękował,
Jakby prosiła, bym z nią tydzień został;
Gdy da odkosza, poproszę, niech raczy
Dzień zapowiedzi, dzień ślubu oznaczyć.
Lecz już nadchodzi. Śmiało więc Petruchio!

(Wchodzi Katarzyna).

Dzień dobry, Kasiu, jak bowiem słyszałem,
To twoje imię.
Katarz.  Widzę, słuch masz twardy:
Kto do mnie mówi, zwie mnie Katarzyną.
Petruchio.  Na honor, kłamiesz, bo cię zowią Kasią,
Czasem milutką, a czasem złą Kasią,
I najpiękniejszą Kasią w chrześcijaństwie,
Kasią z Kasina, Kasią Katarzynką,[8]
Bo Katarzynki wszystkie, to pierniczki.
Więc słuchaj, Kasiu, moja ty pocieszko,
Gdym wszędzie słyszał cnót twoich pochwały,
Twej łagodności i twojej urody,
(Choć wszystkie stoją przymiotów twych niżej),
Tem poruszony wyruszyłem w drogę,
O twoją rękę przybywam się starać.
Katarz.  Jak wyruszyłeś tak się i odruszysz,
Bo wiem, że jesteś tylko ruchomością,
Petruchio.  Co jest ruchomość?
Katarz.  Składane krzesełko.
Petruchio.  Mówisz jak z książki; a więc siadaj na mnie.
Katarz.  Bóg stworzył osły, żeby nas nosiły,
Petruchio.  Bóg stworzył dziewki, żeby nas nosiły,
Katarz.  Nie ja tą szkapą, co ciebie poniesie.
Petruchio.  Nie będę, Kasiu, zbytecznym ciężarem,
Bo wiedząc, żeś jest i młodą i lekką —
Katarz.  Dość, by mnie taki jak ty gach nie dognał,
Chociaż mam wagę, jaka mi należy.
Petruchio.  Jaka należy? Bzz, bzz! piękna Kasiu.
Katarz.  Wybornie bzykasz, jak natrętna mucha.
Petruchio.  Jakto? i mucha ta złapie turkawkę?
Katarz.  Tylko, że przody turkawka ją połknie.
Petruchio.  Gniewasz się widzę, proszę, nie bądź osą.
Katarz.  Jeślim jest osą, strzeż się mego żądła.
Petruchio.  To przez ostrożność żądło ci to wyrwę.
Katarz.  Nie każdy błazen wie, gdzie żądła szukać.

Petruchio.  Któż nie wie, gdzie swe żądło osa chowa?
W ogonie.
Katarz.  Pleciesz, w języku.
Petruchio.  A czyim?
Katarz.  Twoim, jeżeli mówisz o ogonie.
A teraz żegnam.
Petruchio  (zatrzymując ją). Nie, nie, moja Kasiu,
Wierzaj mi, jestem szlachcic.
Katarz.  Zobaczymy (uderza go).
Petruchio.  Raz jeszcze spróbuj, a oddam ci z lichwą.
Katarz.  Gdybyś to zrobił, twójbyś herb utracił.
Gdy mnie uderzysz, nie jesteś szlachcicem,
A kto nie szlachcic, ten i herbu nie ma.
Petruchio.  Kasia heraldyk? o, wpisz mnie w twój herbarz!
Katarz.  A jaki herb twój? grzebieniasty kogut?
Petruchio.  I bez grzebienia, bądź tylko mą kurą.
Katarz.  Nie, nie, nie będę, bo piejesz jak kapłon.
Petruchio.  Dość tego, Kasiu, przestań być już kwaśną.
Katarz.  To w mej naturze, gdy widzę kwasówkę.
Petruchio.  Nie bądź więc kwaśną, niema tu kwasówki.
Katarz.  Jest na nieszczęście.
Petruchio.  A więc mi ją pokaż!
Katarz.  Nie mam zwierciadła.
Petruchio.  Myślisz o mej twarzy?
Katarz.  Jak na młodego, dobra to odpowiedź.
Petruchio.  Widzę, że jestem za młody dla ciebie.
Katarz.  A przecie zwiędły.
Petruchio.  Przez zbytnie kłopoty.
Katarz.  To z wszystkich moich kłopotów najmniejszy.

(Chce odchodzić).

Petruchio.  Tak mi się, Kasiu, nie potrafisz wymknąć.
Katarz.  Puść mnie, lub wkrótce tego pożałujesz.
Petruchio.  Nigdy! Kobiety słodszej nie widziałem;
Mówiono, żeś jest zła, dzika, ponura,
Dziś widzę, że to czarna była potwarz,
Boś jest wesoła, zabawna, uprzejma,
Powolna w mowie, wonna jak kwiat w maju,
Niezdolna zmarszczyć czoła, krzywo patrzyć,

Jak rozdąsane panny ust przygryzać.
Nie ma dla ciebie wdzięku sprzeciwianie;
Chętnie przyjmujesz wszystkich zalotników
I wszystkich bawisz uprzejmą rozmową.
Skąd wieść ta poszła, że Kasia kuleje?
Potwarczy świecie! Kasia tak wysmukła
I tak jest gibka, jak leszczyny gałąź,
Jak jej orzecha łupina tak smagła,
A stokroć słodsza od jądra orzecha.
Pozwól zobaczyć chód twój: nie kulejesz,
Katarz.  Rozkazuj, błaźnie, twoim jurgieltnikom!
Petruchio.  Czy Febe lasów piękniejszą ozdobą,
Jak tej komnaty Kasia z swym urokiem?
O, bądź Dyaną, a Kasią Dyana,
Ty czystą Kasią, a Dyana czułą!
Katarz.  Gdzie się tych pięknych nauczyłeś rzeczy?
Petruchio.  Mówiłem, co mi dowcip mój dyktował.
Katarz.  Jakże twój dowcip mało ma dowcipu!
Petruchio.  Co, czyli nie mam dowcipu i sensu?
Katarz.  Masz, tylko radzę, byś ciepło się trzymał,
Petruchio.  Myślę to zrobić w twojem łóżku, Kasiu.
Lecz dajmy pokój próżnej gadaninie;
Rzecz ci wyłożę krótko, węzłowato:
Ojciec twój dał już swoje przyzwolenie,
I na twój posag zgoda między nami,
Będziesz mą żoną czy chcesz, czyli nie chcesz.
Mąż ze mnie, Kasiu, jakiego ci trzeba,
Bo na to światło, w którem jasno widzę
Całą twą piękność, dla której cię kocham,
Mnie, nie innego pojąć musisz męża.
Jam się urodził, aby cię ugłaskać,
Dzikiego kota w słodką zmienić Kasię,
Jak wszystkie Kasie domowe łagodną.
Otóż twój ojciec; nie rób ceregielów,
Bo chcę i będę mieć Kasię za żonę.

(Wchodzą: Baptysta, Gremio i Tramo).

Baptysta.  Signor Petruchio, jakże stoi sprawa?
Petruchio.  Alboż inaczej może stać jak dobrze?

Moje zaloty nie mogły być marne.
Baptysta.  No, jak tam, córko? czy zawsze uparta?
Katarz.  Zowiesz mnie córką? Nie można zaprzeczyć,
Żeś mi dał dowód ojcowskiej czułości,
Pragnąc mnie wydać za pół-wartogłowa,
Waryata, gbura, któremu się zdaje,
Że klęciem wszystko można uskutecznić!
Petruchio.  Słuchaj mnie, ojcze: i ty i świat cały
Fałszywe o niej wydaliście zdanie;
Jeśli się sierdzi, to przez politykę,
W duszy jest bowiem skromna jak gołąbek,
I nie gorętsza od wiosny poranka;
Swą cierpliwością wyrówna Gryzeldzie,
Rzymskiej Lukrecyi duszy swej czystością.
Słowem po krótkiej zapadło rozmowie,
Że ślub nasz w przyszłą bierzemy niedzielę.
Katarz.  W przyszłą niedzielę przody będziesz dyndał.
Gremio.  Czy słyszysz? mówi, że przód będziesz dyndał.
Tranio.  I na tem koniec? a więc nic z układów.
Petruchio.  Cierpliwość! wszak ją dla siebie wybrałem;
Jeśli my w zgodzie, w co się chcecie mieszać?
W porozumieniu spólnem tak zapadło,
Że między ludźmi będzie jeszcze swarną.
Daję wam słowo, że trudno uwierzyć,
Jak ta Kasieńka serdecznie mnie kocha.
Drogie kurczątko! zwisła mi na szyi
I przysięgami i całusów krocią
Zyskała moją miłość w mgnieniu oka.
Fryce z was, widzę, wy jeszcze nie wiecie,
Jak to sam na sam gach choć najtchórzliwszy
Może ugłaskać straszną sekutnicę.
Daj rękę, Kasiu; jadę do Wenecyi,
Aby co prędzej wyprawę zakupić.
Tymczasem, ojcze, ślubne urządź święto,
Na którem Kasię w całym ujrzysz blasku.
Baptysta.  Nie wiem co mówić; lecz dajcie mi ręce:
Petruchio, niechaj Bóg ci błogosławi!
To zrękowiny.

Gremio i  Tranio.Amen, my świadkami,
Petruchio.  Żegnam was, ojcze, żono, przyjaciele,
Muszę się spieszyć, sobota za pasem.
Będziesz mieć suknie, pierścienie, klejnoty.
Kasiu, daj buzi! — A więc do soboty.

(Wychodzą Petruchio i Katarzyna w przeciwne strony).

Gremio.  Kto widział stadło prędzej skojarzone?
Baptysta.  Dziś spekulacyę zrobiłem szaloną,
Dobiłem targu, chociaż stracę pono.
Tranio.  Chowany towar w twoim psuł się domu,
Na morzu korzyść przyniesie, lub zginie.
Baptysta.  Szukam jedynej korzyści — pokoju.
Gremio.  Ktoby chciał przeczyć, że on pokój kupił?
Teraz, Baptysto, do twej młodszej córki.
Przyszedł nakoniec dzień długo czekany,
Jam twój jest sąsiad i pierwszy w zalotach.
Tranio.  Ja kocham Biankę nad wszelkie wyrazy,
Nawet nad myśli twoich przypuszczenia.
Gremio.  Młodziku, kochać jej, jak ja, nie możesz.
Tranio.  Siwa twa broda wszelką mrozi miłość.
Gremio.  Miłość twa, trzpiocie, pusta tylko piosnka;
Wiek jeden daje statek i dostatek.
Tranio.  Lecz w oczach kobiet młodość jedna kwiatek.
Baptysta.  Pozwólcie, proszę, ja spór wasz zakończę:
Czyny nie słowa rzecz rozstrzygną całą.
Kto większe wiano mej zapewni córce,
Temu zaręczam Bianki mojej miłość.
Mów signor Gremio, jaki robisz zapis?
Gremio.  Naprzód, wiesz dobrze, iż dom mój, tu w mieście,
W złote i srebrne opływa naczynia,
W drogie miednice dla pięknych jej rączek;
W kufrach z słoniowej kości jest gotówka,
W szafach z cyprysu obicia, dywany,
Rzadkie materye, z makatu firanki,
Mnoga bielizna, tureckie poduszki,
Wszystkie perłami suto haftowane,
W złotych obłogach, weneckie koronki,
Z miedzi i cyny kuchenne naczynia,

Jak uczciwemu przystało domowi;
W moim folwarku sto krów dojnych stoi,
W moich oborach wołów sto dwadzieścia,
A w miarę tego całe gospodarstwo.
Prawda, że w lata zaszedłem już trochę,
Lecz niechaj moją będzie, póki żyję,
Wszystko to dla niej, choćbym jutro umarł.
Tranio.  Z całej perory koniec tylko dobry.
Mnie teraz słuchaj; bogatego ojca
Jestem jedynym synem i dziedzicem;
Jeśli dostanę córkę twą za żonę,
W murach bogatej Pizy jej zostawię
Trzy albo cztery tak pięknych kamienic,
Jak piękny w Padwie dom starego Gremia;
A dwa tysiące dukatów intraty,
Z mych żyznych łanów na wiano jej piszę.
Co, panie Gremio? trochem cię uszczypnął.
Gremio.  W ziemi intraty rocznej dwa tysiące!
Dóbr moich wartość tyle nie wynosi;
Wszystko jej daję, a w dodatku okręt,
Co dziś w Marsylii stoi na kotwicy.
Co, czy cię jeszcze okręt mój nie zdławił?
Tranio.  Rzecz to wiadoma, Gremio, że mój ojciec
Ma trzy okręty podobne twojemu,
Dwa galiony i galer dwanaście:
Wszystkie są dla niej, i jestem gotowy
Każdy twój prezent natychmiast zdublować.
Gremio.  Nic więcej nie mam, com miał, wszystko dałem,
Dać jej nie mogę więcej, jak posiadam,
Lecz dam jej siebie i wszystkie, co moje.
Tranio.  Wedle podanych przez ciebie warunków,
Pobiłem Gremia, dziewczyna jest moją.
Baptysta.  Prawda, że lepsze twoje są ofiary;
Niech teraz ojciec twój donacyę stwierdzi,
Daję ci córkę, inaczej przepraszam;
Co będzie z wiana, gdy umrzesz przed ojcem?
Tranio.  To są wybiegi; on stary, ja młody.
Gremio.  Nie umierająż młodzi tak jak starzy?

Baptysta.  Słuchajcie teraz, jaka moja wola:
W przyszłą niedzielę jest ślub Katarzyny,
W tydzień powiedziesz Biankę do ołtarza,
Jeśli przyniesiesz ojca potwierdzenie,
inaczej, signor Gremio ma pierwszeństwo.
A teraz żegnam, i obu dziękuję (wychodzi).
Gremio.  Bądź zdrów sąsiedzie! Nie trwożę się wcale;
Stary twój ojciec byłby postrzelonym,
Gdyby dał wszystko i na stare lata
W twoim żył domu na łaskawym chlebie.
Próbuj, zobaczysz, że nie tak jest łatwo
Starego lisa włoskiego wykurzyć (wychodzi).
Tranio.  Idź na złamanie karku, stary bzdyku!
Gram w grę wysoką i na swem postawię.
Skorom się uparł memu panu służyć,
Nie wiem, dlaczego mniemany Lucencyo
Na mniemanego nie zmieni się ojca:
Gdy się to uda, cud to będzie wielki,
Bo zwykłym trybem ojciec syna płodzi,
A tutaj z syna ojciec się urodzi (wychodzi).


AKT TRZECI.
SCENA I.
Pokój w domu Baptysty.
(Lucencyo, Hortensyo i Bianka).

Lucencyo.  Skrzypaku, wara! zbyt się zapominasz,
Czyś poczęstunku tak prędko zapomniał,
Który dostałeś z ręki Katarzyny?
Hortens.  Zrzędny pedancie, pomnij, że stoimy
Przed opiekunką niebieskiej harmonii,
Że więc przed tobą służy mi pierwszeństwo;
Z końcem godziny cwiczeń muzykalnych
Przyjdzie godzina twej literatury.

Lucencyo.  Dardański osieł! Tego nawet nie wie,
Co dało życie pieśniom i muzyce!
Celem muzyki myśl ludzką odświeżyć
Znużoną pracą lub długiem ślęczeniem;
Więc po prelekcyi mej filozoficznej
Będziesz miał porę dla twojej harmonii.
Hortens.  Nie ścierpię dłużej twego grubiaństwa.
Bianka.  Panowie, proszę! oba mnie krzywdzicie,
Wiodąc spór o to, co do mnie należy;
Nie jestem dzieckiem, które w szkole chłoszczą,
I nie chcę godzin zostać niewolnicą;
Me lekcye od mej zależą fantazyi.
Żeby spór skończyć, usiądźmy we troje,
Ty weź instrument, graj jaki kawałek,
On skończy lekcyę, nim lutnię nastroisz.
Hortens.  Więc rzucisz książki, gdy nastroję lutnię? (wychodzi).
Lucencyo.  Więc nigdy! Zacznij stroić twój instrument.
Bianka.  Gdzieśmy stanęli?
Lucencyo.  Tu, pani.
Hac ibat Simois; hic est Sigeia tellus;
Hic steterat Priami regia celsa senis.
Bianka.  Tłómacz.

Lucencyo.  Hac ibat, jak ci już powiedziałem, — Simois, nazywam się Lucencyo, — hic est, jestem synem Wincencya z Pizy, — Sigeia tellus. tak przebrany, aby zyskać twoją miłość, — Hic steterat, a ów Lucencyo, który w konkury przyjechał, — Priami, jest sługa mój Tranio, — regia, który zajął moje miejsce, — celsa senis, abyśmy mogli oszukać starego Pantalona. (Wchodzi Hortensyo).
Hortens.  Pani, instrument mój już nastrojony.
Bianka.  Słuchamy. (Hortensyo gra).
Wyższa struna brzmi fałszywie.
Lucencyo.  Pluń w dziurkę, człeku, strój lutnię na nowo.

Bianka.  Zobaczmy teraz, czy będę w stanie tłómaczenie powtórzyć. Hac ibat Simois, nie znam cię; — hic est Sigeia tellus, nie ufam ci; — Hic steterat Priami, daj baczność, żeby nas nie podsłuchano; — regia zbyt sobie nie dufaj; — celsa senis, nie rozpaczaj.

Hortens.  Lutnia już strojna.
Lucencyo.  Oprócz nizkich tonów.
Hortens.  Strojne są tony wysokie i nizkie,
Gbur tylko nizki rozdźwiękiem jest tutaj.
Patrzcie, jak pedant ognisty i śmiały!
Gbur się umizga do mojej kochanki;
Mam ja na ciebie oko, bakałarzu.
Bianka.  Może uwierzę z czasem, dziś nie ufam.
Lucencyo.  O, ufaj, pani! (postrzegają zbliżającego się Hortensya).
Wierzaj! Aeacides
Jest Ajax, imię to po dziadku dostał.
Bianka.  Trudno nie uwierzyć profesora słowu,
Chociaż mam jeszcze pewne wątpliwości.
Skończmy na teraz. Licyo, twoja kolej.
Niech mi przebaczą kochani mistrzowie,
Żem sobie z nimi żartów pozwoliła.
Hortens.  (do Lucencya). Zostaw nas samych, bo w mojej muzyce
Nie mam pisanych pieśni na trzy głosy.
Lucencyo.  Mopanku, wiele robisz ceregielów.
(Na str.). Muszę tu zostać; jeśli się nie mylę,
Piękny muzykant kochać się zaczyna.
Hortens.  Pani, nim weźmiesz instrument do ręki,
Nim zaczniesz palce do strun lutni wkładać,
Od pierwszych zasad sztuki muszę zacząć.
Mam ja skrócone prawidła gamuta,
Dla mych uczennic milsze, skuteczniejsze
Od innych mistrzów zwyczajnej metody;
Wszystko spisałem w skróceniu; racz czytać.
Bianka.  Lecz ja nad gamut dawno postąpiłam,
Hortens.  Lecz nie znasz jeszcze gamuta Hortensya.
Bianka  (czyta). Gamut, ja wszelkiej harmonii podstawa,
A. re, Hortensya miłość ci przynoszę;
B. mi, O, Bianko! przyjmij go za męża!
C. fa, ut, Z serca całego cię kocha;
D. sol-re, Dwie mam nuty na klucz jeden;
E. la-mi, Umrę, gdy się nie zlitujesz.
Zowiesz to gamut? nie jest po mej myśli,
Przenoszę starą metodę, nie jestem

Dosyć wykwintną, abym chciała zmienić
Stare prawidła na wymysły nowe.

(Wchodzi Sługa).

Sługa.  Na prośbę ojca porzuć pani księgi,
Pomóż mu siostry komnatę meblować;
Wiesz, że na jutro ślub zapowiedziany.
Bianka.  Żegnam was obu; muszę się oddalić.

(Wychodzą: Bianka i Sługa).

Lucencyo.  I ja więc, pani, nie mam co tu robić! (wychodzi).
Hortens.  Lecz ja mam powód szpiegować pedanta,
Bo mi wygląda na zakochanego.
Lecz jeśli myśli twe, Bianko, tak nizkie,
Że lada pedant twój wzrok błędny ściąga,
Bierz, kogo zechcesz, nie mam chęci fukać;
Kwita z Hortensyem: pójdę innej szukać (wychodzi).


SCENA II.
Przed domem Baptysty.
(Baptysta, Gremio, Tranio, Katarzyna, Bianka, Lucencyo i Służba).

Baptysta  (do Trania). Signor Lucencyo, dziś, wedle umowy,
Miał ślub się odbyć mojej Katarzyny,
Lecz ani słychu o mym przyszłym zięciu.
Jak nam urągać świat się będzie cały,
Gdy nadaremnie kapłan będzie czekał
Z błogosławieństwem na młodego pana!
Na hańbę naszą co mówi Lucencyo?
Katarz.  Ta hańba na mnie jedną tylko spada.
Ty mnie zmusiłeś, mimo mego serca,
Rękę pustemu oddać wietrznikowi,
Który się spieszył, gdy szło o konkury,
Ale do ślubu używać chce wczasu.
Czy nie mówiłam, że to postrzeleniec,
Szczeroty płaszczem słoniący szyderstwo?
By sobie zjednać żartownisia sławę,
Tysiącom panien dzień ślubu oznaczy,
Sprosi przyjaciół, da na zapowiedzi,
Choć o małżeństwie ani mu się nie śni.

Ludzie palcami będą mnie wytykać,
Wołać: „patrz! żona waryata Petruchia,
Gdyby przyjść tylko i pojąć ją raczył“.
Tranio.  Cierpliwość, signor Baptysto i pani!
Uczciwe były Petruchia zamiary,
Choć nie znam przeszkód, które go wstrzymały.
Trochę jest szorstki, lecz pełny rozumu,
I choć wesoły, uczciwy jest razem.
Katarz.  Bogdaj go oczy moje nie widziały!

(Wychodzi, płacząc, za nią Bianka i Słudzy).

Baptysta.  Idź, biedna córko! Łez twoich nie ganię:
Czyn taki nawet świętąby oburzył,
A cóż podobną do ciebie złośnicę!

(Wchodzi Biondello).

Biondello.  Panie, panie! nowiny, stare nowiny, takie nowiny, jakich jeszcze nie słyszałeś!
Baptysta.  Nowiny, a przecie stare nowiny? jak to być może?
Biondello.  Jakto? alboż to nie nowina słyszeć o powrocie Petruchia?
Baptysta.  Czy wrócił?
Biondello.  Nie, panie.
Baptysta.  Cóż więc?
Biondello.  Wraca.
Baptysta.  Kiedy tu będzie?
Biondello.  Gdy stanie, gdzie ja stoję i zobaczy was, jak ja widzę.
Tranio.  Ale wróćmy do twoich starych nowin; co widziałeś?
Biondello.  Słuchaj tylko, panie; Petruchio przybywa w nowym kapeluszu, a starej sukmanie; w starych spodniach, trzy razy nicowanych; w parze butów, które kiedyś na skład świec służyły, jeden zapięty sprzączką, drugi sznurowany; ze starą, zardzewiałą karabelą, dobytą z miejskiego arsenału, ze złamaną rękojeścią bez skówki, o dwóch złamanych ostrzach. Koń jego osiodłany starą, robaczliwą kulbaką, której strzemiona nie z jednej familii; do tego nosaty, z grzbietem jak kolano, gruzłowaty, parchowaty, sednisty, guzowaty, poznaczony żółtaczką, zołzowaty nie do wyleczenia, napół zdechły od zawrotu, rupiami toczony, łękowaty, z wybitą łopatką, kulawy na przednie nogi; munsztuk z jednym cugiem, z baraniej skóry nagłówek, który przez nieustanne ciągnienie, aby nie utknął, sto razy się zerwał i tylko węzłami się trzyma; z popręgiem sześć razy łatanym; z aksamitnem podogoniem od jakiejś pani siodła, na którem jeszcze widać dwie litery jej nazwiska, pięknie gwoździami wybite, a tu i owdzie cerowane szpagatem.
Baptysta.  Kto z nim przybywa?
Biondello.  O, panie, jego lokaj, jak koń jego cudacznie ubrany: z nicianą pończochą na jednej nodze, z wełnianą na drugiej; jedna podwiązka czerwona a druga niebieska; stary kapelusz, a na nim „Wybór czterdziestu fantazyi“[9] zamiast piórka; potwór, prawdziwy potwór z ubioru, a nie chrześcijański pachołek albo lokaj szlachecki.

Tranio.  Tak się ustroił przez fantazyi wybryk,
Choć nieraz w lichych widziałem go szatach.

Baptysta.  Rad jestem, że przybywa, jakkolwiek przybywa.
Biondello  Lecz, panie, on nie przybywa.
Baptysta.  Czy nie powiedziałeś, że przybywa?
Biondello.  Kto? że Petruchio przybywa?
Baptysta.  Tak jest, że Petruchio przybywa.
Biondello.  Nigdy, panie; powiedziałem tylko, że koń jego przybywa, niosąc go na grzbiecie.
Baptysta.  To na jedno wychodzi.
Biondelło.  Nie, panie, na świętego Kubę; o grosz się zakładam, że koń i człowiek to więcej jak jeden, a przecie nie kilku. (Wchodzą: Petruchio i Grumio).

Petruchio.  Gdzie są panowie? kogom zastał w domu?
Baptysta.  Dobrze, żeś przybył.
Petruchio.  Jednak źle przybywam.
Baptysta.  Wszak nie kulejesz.
Tranio.  Nie tak wystrojony,
Jakbym chciał widzieć —
Petruchio.  Szło mi o to głównie,
Ażebym przybył na dzień oznaczony.

Lecz gdzie jest Kasia? droga narzeczona?
Cóż to, panowie? zda się brwi marszczycie?
Czemuż tak na mnie wytrzeszczacie oczy,
Jakgdyby nagle kościół z ziemi wyrósł,
Lub cud się jaki zjawił lub kometa?
Baptysta.  Wszak wiesz, że dzisiaj jest twoje wesele;
Twa nieobecność smuciła nas wprzódy,
Twój ubiór teraz zasmuca nas więcej.
Fe! zrzuć tę odzież, przez wzgląd na twą godność,
Nie chciej zatruwać naszego wesela.
Tranio.  Powiedz nam, jakie sprawy wielkiej wagi
Tak długo zdala żony cię trzymały,
I sprowadziły taką w tobie zmianę?
Petruchio.  Nudna to powieść, słuchaczom niemiła;
Dość, że przybywam, wierny memu. słowu,
Pomimo kilku dziwactw przymuszonych,
Które w sposobnej porze wytłomaczę,
Pewny, że wszystkich zyskam aprobacyę.
Lecz gdzie jest Kasia? Tęskno mi jest do niej.
Ranek ubiega, czas iść do kościoła.
Tranio.  Strzeż się, by w takim ujrzała cię stroju.
Idź do mej izby; przywdziej moją odzież.
Petruchio.  Uchowaj, Boże! ujrzy mnie jak jestem.
Baptysta.  Czy i do ślubu chcesz iść tak jak jesteś?
Petruchio.  Bądź tego pewny; lecz dość gadaniny.
Bierze za męża mnie nie moją odzież.
Gdybym tak łatwo mógł siebie naprawić,
Jak łatwo zmienię te biedne łachmany,
Byłoby dobrze dla niej, dla mnie lepiej.
Lecz jaki pustak ze mnie! Tu gawędzę,
Zamiast dzień dobry nieść mej narzeczonej,
Przypieczętować tytuł pocałunkiem.

(Wychodzą: Petruchio, Grumio i Biondello).

Tranio.  Musi być sekret jakiś w tem przebraniu.
Nim do kościoła pójdziem, spróbujemy,
Czy się nie zechce lepiej trochę ubrać.
Baptysta.  Idę zobaczyć, jak tam stoją rzeczy.

(Wychodzi, za nim Gremio).

Tranio.  Prócz jej miłości, ojca przyzwolenie
Równie potrzebne; aby je otrzymać,
Jak ci poprzednio wyłożyłem, panie,
Znajdę człowieka, (kto on, mniejsza o to,
Byle potrzebną oddał nam usługę)
Który Wincencya z Pizy przyjmie rolę,
I będzie w Padwie naszym ręczycielem
Na sumy większe, niż ta, którąm przyrzekł;
Tak więc twe piękne spełnią się nadzieje,
I pojmiesz Biankę za zgodą jej ojca.
Lucencyo.  Gdyby mej Bianki kroków nie szpiegował
Tak bystrem okiem kolega profesor,
Byłoby dobrze ślub zawrzeć tajemny;
Raz ożeniony — niech świat co chce gada —
Na przekór światu zatrzymam co moje.
Tranio.  We wszystkiem, panie, dobrze się rozpatrzym,
I nie zaśpimy żadnej sposobności,
Starego Gremia w pole wyprowadzim,
Poślemy za nim i ojca Minolę,
I muzykanta wykwintnego Licya,
Na korzyść pana mojego Lucencya. (Wchodzi Gremio).
Ha, signor Gremio! czy wracasz z kościoła?
Gremio.  A kontent, jakbym ze szkoły uciekał.
Tranio.  Czy z panią młodą powraca pan młody?
Gremio.  Pan lecz nie młody, to pan nie na żarty,
Ostry i szorstki, aż mi żal dziewczyny.
Tranio.  Od niej zrzędniejszy? nie, to być nie może.
Gremio.  Tak jest; to dyabeł, dyabeł, żywy dyabeł!
Tranio.  Jeśli on dyabeł, to ona dyablica.
Gremio.  Ba! ona przy nim gołąbek lub jagnię.
Słuchaj, Lucencyo; gdy ksiądz go zapytał,
Czyli za żonę bierze Katarzynę,
„Biorę, do kroćset stu tysięcy beczek“,
Głośno zawołał; kapłan zadziwiony
Upuścił brewiarz z swojej drżącej ręki,
A gdy się schylił, żeby książkę podnieść,
Takiego kuksa dał mu waryat młody,
Ze z brewiarzem i ksiądz się powalił:

„Niechże ich teraz zbiera kto chce,“ krzyknął,
Tranio.  Co dziewka, kiedy ksiądz na nogi powstał?
Gremio.  Drżała jak listek; on klął, nogą tupał,
Jak gdyby proboszcz chciał go brać na fundusz.
Po rozmaitych w końcu ceremoniach,
„Wina“, zawołał, „wiwat, wiwat!“ krzyczał,
Jak na pokładzie sternik do swych ludzi
Po strasznej burzy; gdy kielich wychylił,
Plusnął mętami na twarz zakrystyana,
Dając za powód, że biedaka broda
Zbyt rzadko rosła, chudą miała minę,
Jakby prosiła o napitku męty;
Potem swą żonę uchwycił za szyję,
Z tak głośnym cmokiem usta jej całował,
Że się po całym rozległo kościele.
Świadek wszystkiego, ze wstydu uciekłem,
A wiem, że za mną wszystko się ruszyło.
Nikt szaleńszego nie widział małżeństwa.
Lecz cicho! odgłos muzyki już słychać.

(Wchodzą: Petruchio, Katarzyna, Bianka, Baptysta, Hortensyo, Grumio i Służba).

Petruchio.  Dzięki, panowie! dzięki, przyjaciele!
Wiem, że zamiarem waszym dać mi ucztę,
Że ślubny bankiet suto zastawiony;
Lecz interesa me nie cierpią zwłoki,
Natychmiast przeto pożegnać was muszę.
Baptysta.  Jakto? chcesz jeszcze tej nocy wyjechać?
Petruchio.  Muszę wyjechać jeszcze przed wieczorem.
Nie dziw się, gdybyś znał me interesa,
Sambyś mnie naglił, bym co prędzej ruszał.
Zacni panowie, z serca wam dziękuję,
Żeście świadkami byli mego ślubu
Z słodką, cierpliwą i cnotliwą żoną.
Z mym teściem jedzcie, pijcie za me zdrowie,
Ja, muszę jechać; żegnam was raz jeszcze.
Tranio.  Odłóż twój odjazd choć do poobiedzia.
Petruchio.  Nie mogę.
Gremio.  Zrób to na moje błaganie.

Petruchio.  Nie mogę.
Katarz.  Zrób to na moje błaganie.
Petruchio.  Rad jestem bardzo —
Katarz.  Że odjazd odkładasz?
Petruchio.  Rad jestem bardzo, że prosisz, bym został;
Lecz jak chcesz błagaj, chwili nie zostanę.
Katarz.  Jeśli mnie kochasz, zostań.
Petruchio.  Grumio, konie
Grumio.  Stoją gotowe; owies zjadł już konie.
Katarz.  Gdy tak, to dobrze, rób po twojej woli,
Co do mnie, dzisiaj odjeżdżać nie myślę,
Ni dziś, ni jutro, ale kiedy zechcę.
Drzwi są otworem, tędy pańska droga;
Możesz bruk zbijać, póki służą buty,
Ja zaś pojadę, gdy mi przyjdzie chętka.
Pięknego widzę dostałam mężulka,
Gdy już w dzień ślubu taką śpiewa piosnkę.
Petruchio.  Kasiuniu droga, nie gniewaj się, proszę.
Katarz.  Będę się gniewać. Uspokój się, ojcze,
Mąż mój zostanie, dopóki ja zechcę.
Grumio.  Ha, ha! coś mięknąć jegomość zaczyna.
Katarz.  Panowie, proszę, czas do uczty zasiąść.
Łatwo na dudka wystrychnąć się żonie,
Jeśli jej braknie serca do oporu.
Petruchio.  Goście posłuszni będą twym rozkazom.
Raczcie wykonać panny młodej wolę;
Pijcie, hulajcie, popuszczajcie pasów,
Za jej panieństwo spełniajcie kielichy,
Bądźcie weseli — lub idźcie do dyabła!
Lecz moja Kasia musi ze mną jechać.
Nie tup tak nóżką, ocząt nie wytrzeszczaj:
Umiem być panem tego co jest moje,
A żona moja, to własność jest moja,
Mój dom, me meble, spichlerz mój, me pole,
Koń mój i wół mój, mój osieł, me wszystko.
Tu, przy mnie stoi; kto śmie, niech jej dotknie,
A największego padewskiego zucha,
Co chce mnie wstrzymać, rozumu nauczę.

Grumio, do szabli! śród bandy złodziei
Ratuj twą panią, jeśli masz odwagę.
Nie bój się, Kasiu, włosek ci nie spadnie,
Będę ci tarczą przeciwko milionom.

(Wychodzą: Petruchio, Katarzyna i Grumio).

Baptysta.  Niech z Bogiem jedzie ta gołębi para!
Gremio.  Pękłbym od śmiechu, gdyby dłużej został.
Tranio.  Z szalonych małżeństw to jest najszaleńsze.
Lucencyo.  A ty co myślisz, pani, o twej siostrze?
Bianka.  Szalona sama, wzięła szalonego.
Gremio.  Okatarzony widzę nasz Petruchio.
Baptysta.  Drodzy sąsiedzi, choć brak państwa młodych,
Aby na miejscu honorowem zasiąść,
Na smacznym kąsku wiecie, że nie zbywa.
Na miejscu męża niech siądzie Lucencyo,
A miejsce żony niech Bianka zastąpi,
Tranio.  Żeby się uczyć swojej przyszłej roli?
Baptysta.  Zgadłeś, Lucencyo. Panowie, prosimy. (Wychodzą).


AKT CZWARTY.
SCENA I.
Sala w wiejskim domu Petruchia.
(Wchodzi Grumio).

Grumio.  A niech piorun trzaśnie wszystkie zmordowane szkapy, wszystkich postrzelonych panów i wszystkie złe drogi! Czy był kiedy człowiek więcej niż ja zaszargany, więcej niż ja strudzony? Ślą mnie naprzód, abym zapalał ogień, a oni później grzać się przyjeżdżają. Gdybym nie był małym garnuszkiem, co się łatwo rozgrzewa, przódby mi wargi do zębów przymarzły, język do podniebienia, a serce do brzucha, nimbym znalazł ogień do odtajania. Ale się rozgrzeję dmuchając na ogień, bo biorąc na uwagę tę niepogodę, zakatarzyłby się większy ode mnie dryblas. Hej tam! Kurtys! (Wchodzi Kurtys).
Kurtys.  Kto mnie tam tak zmarzłym woła głosem?
Grumio.  Kra lodu. Jeśli mi nie wierzysz, możesz się ślizgać po mnie od ramienia do pięty. Ognia, dobry Kurtys!
Kurtys.  Czy przyjeżdża pan z swoją żoną, Grumio?
Grumio.  Przyjeżdża, Kurtys, przyjeżdża. Więc ognia! ognia! a nie lej wody na ognisko.
Kurtys.  Czy naprawdę taka z niej sekutnica, jak powiadają!
Grumio.  Była nią, Kurtys, przed tymi mrozami; ale jak wiesz, zima łagodzi człowieka, kobietę i zwierzę, bo złagodziła mojego starego pana i moją młodą panią i mnie samego, kolego Kurtys.
Kurtys.  Idź do dyabła, trzycalowy błaźnie! nie jestem zwierzem.
Grumio.  Mam tylko trzy cale? Toć przecie twoje rogi mają przynajmniej stopę, a przynajmniej tyle co one jestem długi. Ale czy chcesz rozpalić ogień? Inaczej zaniosę na ciebie skargę do naszej pani, a wnet uczujesz zimną jej rękę za niedbalstwo w gorącej służbie.
Kurtys.  Powiedz mi, proszę, dobry Grumio, jak tam idą rzeczy na świecie?
Grumio.  Zimny to świat, mój Kurtys, we wszystkich obowiązkach prócz twojego; a więc pal ogień! Zrób twoją należność, abyś dostał co ci się należy; bo pan mój i pani napół skostniali od zimna.
Kurtys.  Ogień już gotowy; teraz więc dobry Grumio, rozpowiadaj mi nowiny.
Grumio.  „Hej tam, Janku! słuchaj, Janku!“[10] masz nowin ile zechcesz.
Kurtys.  Zawsze widzę jesteś pełny krotofili.
Grumio.  Pal ogień! bo teraz jestem tylko pełny kataru. Gdzie kucharz? Czy wieczerza gotowa? czy dom uprzątnięty, czy tatarak rozsypany, omieciona pajęczyna? czy służba w nowej liberyi, białych pończochach? czy wszystkie kuchciki w niedzielnych szatach? czy szklanki wymyte wewnątrz, a kociołki wyszurowane zewnątrz? czy obrus na stole? czy wszystko w porządku?
Kurtys.  Wszystko gotowe. Więc proszę cię, co za nowiny?
Grumio.  Naprzód więc trzeba ci wiedzieć, że koń mój zmordowany, że pan mój i moja pani spadli.
Kurtys.  Jak?
Grumio.  Z siodeł w błoto. Długa o tem powieść.
Kurtys.  Opowiedz wszystko, dobry Grumio.
Grumio.  Nadstaw ucha.
Kurtys.  Słucham.
Grumio.  Trzymaj (uderza go).
Kurtys.  To się nazywa czuć powieść, a nie słuchać powieści.
Grumio.  Dlatego też nazywa się czułą powieścią. Kułak ten był tylko ostrzeżeniem, żebyś słuchał uważnie. Więc zaczynam: imprimis, zjechaliśmy ze strasznej góry, mój pan jechał za moją panią —
Kurtys.  Na jednym koniu?
Grumio.  Co przez to rozumiesz?
Kurtys.  No, konia.
Grumio.  Więc sam opowiadaj historyę. Gdybyś mi nie był przerwał, usłyszałbyś, jak się jej koń powalił, jak ona powaliła się pod konia; usłyszałbyś, w jakiej kałuży, jak się zabłociła; jak ją pod koniem zostawił, a mnie zaczął kijami okładać za to, że się koń jej potknął; jak ona brodziła po błocku, żeby go ode mnie odciągnąć; jak on klął; jak ona prosiła, ona, co nie prosiła nigdy przody; jak ja wrzeszczałem; jak uciekły konie; jak się zerwały jej cugle; jak straciłem moje podogonie, i wiele innych rzeczy godnych pamięci, które teraz umrą w zapomnieniu, a ty wrócisz bez znajomości świata do grobu.
Kurtys.  Wedle takiego rachunku, większy z niego sekut jak z niej sekutnica.
Grumio.  Bądź tego pewny; jak zresztą sam się przekonasz, gdy przybędzie do domu, i ty i najdumniejszy z was wszystkich. Ale co o tem gadać? Zawołaj Nataniela, Józefa, Mikołaja, Filipa, Waltera, Cukrołyka i resztę. Niech włosy gładko uczeszą, swoje niebieskie kurtki wyczyszczą, jednofarbne dobiorą podwiązki; niech się kłaniają lewą nogą, a niech się strzegą dotknąć włosienia pańskiej szkapy ogona, nie pocałowawszy przód własnej ręki. Czy wszyscy gotowi?
Kurtys.  Wszyscy.
Grumio.  Przywołaj ich.
Kurtys.  Hej! czy słyszycie? Macie wyjść na spotkanie pana, aby pani przystojność okazać.
Grumio.  Co mówisz o przystojności? ma ona dosyć swojej własnej.
Kurtys.  Kto tego nie wie?
Grumio.  Ty zdajesz się nie wiedzieć, skoro wołasz na kolegów, żeby jej przystojność okazać.
Kurtys.  Wołam ich, aby jej kredyt pomnożyć.
Grumio.  Nie myśli nic od nich pożyczać! (Wchodzą Słudzy).
Nataniel.  Witamy z powrotem, Grumio.
Filip.  Jakże zdrowie Grumio?
Józef.  Co tam, Grumio?
Mikołaj.  Kolego Grumio!
Nataniel.  Jakże zdrowie, staruszku?
Grumio.  Witam cię; — a u ciebie jakie zdrowie? a u ciebie, co tam kolego? i na tem kończę pozdrowienia. Teraz moje zuchy, czy wszystko gotowe? czy wszystko wyczyszczone?
Nataniel.  Wszystko gotowe. A pan, jak daleko?
Grumio.  Tylko co go nie widać; w tej chwili może zsiada z konia. Nie bądźcie więc — do sto katów! cicho! słyszę głos mojego pana.

(Wchodzą: Petruchio i Katarzyna).

Petruchio.  Gdzie te hultaje? nikogo przed drzwiami
Trzymać strzemiono i odebrać konie!
Gdzie jest Nataniel, Grzegorz, gdzie jest Filip?
Wszyscy.  Tu panie! tu panie, tu, tu, panie!
Petruchio.  Tu, tu, tu, panie, tu panie, tu panie!
Zakute pałki, gbury, masztalerze!
Żadnej pilności, względów, ni usługi!
Gdzie łotr, którego naprzód tu wysłałem?
Grumio.  Tu jestem, panie, tak głupi jak przódy.

Petruchio.  Przeklęty chamie, pociągowy szkapo,
Czy nie kazałem, byś mnie w parku czekał,
I przyprowadził tych wszystkich hultajow?
Grumio.  Krawiec nie skończył kurtki Nataniela,
Trzewikom Ralfa brak było obcasów,
Piotr nie miał sadzy uczernić kapelusz,
A pochwy nie miał Waltera kordelas;
Grzegórz był tylko i Adam w liberyi,
Resztę znalazłem jak dziadów w łachmanach,
Lecz jak są, wyszli powitać cię, panie.
Petruchio.  Ruszajcie łotry, zastawcie wieczerzę!

(Kilku Służących wychodzi).

(Śpiewa) „Ach, gdzie dawne moje życie!“
Gdzie są — siądź Kasiu; nie bądź takim mrukiem.
Uf! jakże jestem zmęczony podróżą!

(Wchodzą Słudzy z wieczerzą).

Kasiu, powtarzam, nie bądź takim mrukiem.
Ściągnij mi buty, urwiszu, a śpiesz się!
(Śpiewa) „Ksiądz Bernardyn w pewnem mieście
Od klasztoru szedł po kweście“ —
Łotrze przeklęty, chcesz mi nogę skręcić? (uderza go).
Masz coś zarobił; ściągnij drugi lepiej!
Rozjaśnij czoło, Kasiu. — Hej tam, wody!
Gdzie mój bonończyk, Troił? Ruszaj zaraz,
Zaproś kuzyna mego, Ferdynanda.

(Wychodzi Służący).

Musisz go Kasiu poznać, pocałować.
Gdzie me pantofle? doczekam się wody?

(Przynoszą mu miednicę).

Umyj się Kasiu, i witaj w mym domu!

(Służący upuszcza dzbanek).

A ty nicponiu! to tak znasz ty służbę? (uderza go).
Katarz.  O, bądź cierpliwy! zrobił to niechcący.
Petruchio.  Przeklęty bękart i łotr długouchy!
No siadaj, Kasiu! wiem, że masz apetyt. (Siadają).
Chcesz ty, czy ja mam odmówić modlitwę?
Co na półmisku?
1 Służący.  Baranina, panie.

Petruchio.  Kto ją tu przyniósł?
1 Służący.  Ja, panie.
Petruchio.  Spalona,
Jak wszystkie wasze potrawy spalone.
A psy przeklęte! gdzie ten nicpoń kucharz?
Jak śmiecie, łotry, służyć baraniną,
Wiedząc oddawna, że jej znieść nie mogę?
Zbierzcie półmiski i szklanki i wszystko!

(Zrzuca całe nakrycie ze stołu).

Nieokrzesane i głupie gawrony!
Co, wy mruczycie? ja was tu nauczę!
Katarz.  Proszę cię, mężu, nie bądź tak gwałtowny!
Pieczeń jest dobra, byłeś chciał skosztować.
Petruchio.  Nie, Kasiu, pieczeń sucha jak podeszwa,
A suchych mięsiw doktor mi zabronił,
Bo rodzą gniewy i budzą zły humor;
Już popędliwi jesteśmy z natury,
Lepiej więc będzie dla obojga pościć,
Niźli się żywić mięsem przepieczonem.
Cierpliwość! jutro lepszy będzie obiad.
Na dzisiaj, Kasiu, pośćmy dla kompanii.
Teraz twój ślubny pokażę ci pokój.

(Wychodzą: Petruchio, Katarzyna i Kurtys).

Nataniel.  Czy podobnego widziałeś co, Piotrze?
Piotr.  On ją zabija własnym jej humorem.

(Wchodzi Kurtys).

Grumio.  Gdzie pan?
Kurtys.  W pokoju pani, gdzie jej teraz
Prawiąc kazanie o wstrzemięźliwości,
Klnie, wszeszczy, tupa, tak, że biedna dusza
Nie wie co mówić, na której stać nodze;
Siedzi jak człowiek ze snu rozbudzony.
Ale zmykajmy, bo widzę, pan wraca. (Wychodzą).

(Wchodzi Petruchio).

Petruchio.  Zacząłem moje rządy politycznie,
I myślę, że je szczęśliwie zakończę.
Sokół mój teraz pusty ma żołądek,
Głodzić go będę, póki nie unoszę,

Inaczej, nigdy nie zwiąże wabika.
Mam drugi sposób ułożyć małża,
By słuchał głosu swego sokolnika:
Jak dzikie konie, morzyć bezsennością,
Kiedy uparte srożą się i dziobią;
Nic dziś nie jadła i nic jeść nie będzie,
I spać nie będzie tej jak przeszłej nocy,
Bo jak w potrawach znalazłem przywary,
Tak je wynajdę i w posłaniu łóżka:
Tu więc materac, tam rzucę poduszkę,
W jeden kąt kołdrę, w drugi prześcieradło;
A naturalnie, harmider ten cały
Jest tylko skutkiem troskliwości o nią:
I koniec końców, nie przymruży oka.
Jeśli przypadkiem znużona zadrzymie,
Musi na moje obudzić się wrzaski.
Tak się miłością zabijają żony,
Tak ja szalony upór jej zwyciężę:
Na sekutnice lepszy sekret wiecie?
Raczcie w gazetach rozgłosić po świecie (wychodzi).


SCENA II.
Padwa. — Przed domem Baptysty.
(Tranio i Hortensyo).

Tranio.  Powiedz mi szczerze, Licyo, czyli Bianka
Może przenosić kogo nad Lucencya?
Wyznaję, tkliwem strzela na mnie okiem.
Hortens.  Abyś uwierzył lepiej memu słowu,
Jego prelekcyom z boku się przysłuchaj.

(Odchodzą na stronę. — Wchodzą: Bianka i Lucencyo).

Lucencyo.  Czyli korzystasz, pani, z twoich czytań?
Bianka.  Ty przódy powiedz, mistrzu, co sam czytasz?
Lucencyo.  Czytam kochania sztukę, której uczę.
Bianka.  Bogdajeś mistrzem w sztuce twojej został!
Lucencyo.  Póki ty jesteś duszy mej mistrzynią. (Wychodzą).
Hortens.  Podwójnym widzę maszerują krokiem.

Czy jeszcze teraz gotowyś jest przysiądz,
Że twoja Bianka nikogo na świecie
Nie kocha czulej jak swego Lucencya?
Tranio.  O przeniewierczy ty rodzie niewieści!
Wyznam ci, Licyo, bardzo mnie to dziwi.
Hortens.  Czas wyznać prawdę; ja nie jestem Licyo,
Nie jestem skrzypkiem, którego mam minę;
Gardziłbym sobą, gdybym chwilę dłużej
Wzdychał przebrany do takiej kobiety,
Co się nie waha porzucić szlachcica,
By wziąć za bożka takiego wałkonia.
Wiedz, panie, że się nazywam Hortensyo.
Tranio.  Signor Hortensyo, słyszałem ja nieraz
O twych dla Bianki czułych sentymentach;
Gdym jej na własne oczy widział lekkość,
Za twym przykładem, jeśli mi pozwolisz,
Miłości Bianki zrzekam się na zawsze.
Hortens.  Signor Lucencyo, patrz, jak się całują!
Ściśnij tę rękę! przed niebem przysięgam,
Że więcej słowa miłości nie powiem
Do tej istoty miłości niegodnej,
Którą tak długo w sercu mem chowałem.
Tranio.  I ja przysięgam, że choćby błagała,
Nigdy za moją nie wezmę jej żonę.
Patrz! patrz! bezwstydna, patrz, jak się z nią pieści!
Hortens.  Z wszystkich kochanków bogdaj on jej został!
Co do mnie, aby przysięgi nie złamać,
Przed trzema dniami do ołtarza wiodę
Bogatą wdowę, która mnie kochała
Tak długo, jak ja kochałem, szalony,
Tę zalotnicę. Bądź mi zdrów, Lucencyo.
Nie piękna buzia, ale czułe serce
Miłość mą zyska. Idę, a bądź pewny,
Że mej przysiędze wierny pozostanę.

(Wychodzi Hortensyo. — Zbliżają się Lucencyo i Bianka).

Tranio.  Piękna panienko, niech ci niebo ześle
Błogosławieństwo szczęśliwych kochanków!
Aniołku, gdym cię na uczynku złapał

Razem z Hortensyem wyrzekam się ciebie.
Bianka.  Czy to są żarty, Tranio, czy to prawda?
Tranio.  Prawda.
Lucencyo.  Więc Licya pozbyłem się przecie.
Tranio.  Na zemstę, ciepłą śpieszy pojąć wdówkę;
Dzień mu wystarczy na ślub i zaloty,
Bianka.  Więc szczęść mu Boże!
Tranio.  Wnet on ją ugłaska.
Bianka.  Jak sam powiada.
Tranio.  O wierzaj mi, pani,
Kształcił się w dobrej szkole ugłaskania,
Bianka.  Gdzież to podobna znajduje się szkoła?
Tranio.  W szkole tej, pani, mistrzem jest Petruchio;
Wykłada uczniom sposobów trzydzieści,
Jak kiełzać humor i język niewieści.

(Wbiega Biondello).

Biondello.  O, panie, panie! tak długom czatował,
Żem jak pies zbity; lecz ujrzałem w końcu,
Jak schodził z góry uczciwiec staruszek,
Jakbym na urząd sam go obstalował.
Tranio.  Co to za człowiek?
Biondello.  Kupiec albo pedant,
Jedno lub drugie; w poważnej sukmanie,
A w każdym ruchu ojciec żywiuteńki.
Lucencyo.  Co chcesz z nim zrobić?
Tranio.  Jeśli łatwowierny,
Za czystą prawdę powieść moją weźmie,
Chętnie Wincencya podejmie się roli,
I jak prawdziwy Wincencyo potwierdzi
Wszystkie zapisy Baptyście Minola.
Ty idź z kochanką, a nas zostaw samych.

(Wychodzą: Lucencyo i Bianka. — Wchodzi Pedant).

Pedant.  Bóg z tobą, panie!
Tranio.  I z tobą! witamy!
Czy idziesz dalej, czyś stanął u kresu?
Pedant.  Jestem u kresu na jakie dni dziesięć,
A potem dalej, do Rzymu, a potem,
Przy bożej łasce, idę do Trypoli.

Tranio.  A skądże rodem?
Pedant.  Jestem Mantuańczyk.
Tranio.  Co? Mantuańczyk? uchowaj cię, panie!
Czy życiem gardzisz, żeś do Padwy przyszedł?
Pedant.  Życiem? co mówisz? to nie są przelewki.
Tranio.  Gardłem ma płacić każdy Mantuańczyk,
Który się waży w Padwie stanąć nogą.
Nie wiesz powodu? Na wasze okręty
W Wenecyi książę położył ambargo,
A przez nienawiść do waszego księcia
Krwawy ten wyrok publicznie ogłosił.
Gdybyś godzinę prędzej był tu przyszedł,
Byłbyś to słyszał sam na własne uszy.
Pedant.  Tem gorsze, panie, moje położenie,
Że mam z Florencyi ważne z sobą weksle,
Które koniecznie tu mam prezentować.
Tranio.  Ja ci przez grzeczność oddam tę usługę,
W dodatku dobrą pomogę ci radą.
Powiedz mi, proszę, czyś był kiedy w Pizie?
Pedant.  Jakie sto razy zwiedzałem to miasto
Obywateli swych słynne powagą.
Tranio.  Czyli nie znałeś tam czasem Wincencya?
Pedant.  Nie, sam go nie znam, lecz znam jego imię,
Jak największego w mieście tem bogacza.
Tranio.  Jest to mój ojciec, żeby wyznać prawdę,
Jest między wami pewne podobieństwo.
Biondello  (na stronie). Jak między jabłkiem a między ostrygą.
Tranio.  Żeby kosztowne twe ratować życie,
Chcę ci dopomódz, dla jego miłości;
Uważaj tylko, co za traf szczęśliwy,
Że masz podobne rysy do Wincencya!
Przybierz więc jego imię i powagę,
A w moim domu chętną przyjm gościnność;
Pamiętaj tylko dobrze grać twą rolę.
Wszak mnie rozumiesz? Będziesz u mnie mieszkał,
Póki spraw twoich w Padwie nie załatwisz.
Przyjmij ofiarę, jeśli ci po myśli.
Pedant.  Przyjmuję z serca; odtąd dla mnie będziesz

Zbawcą wolności mojej, mego życia.
Tranio.  Nie traćmy czasu. Powiem ci nawiasem,
Ze mego ojca czekamy co chwila,
Ażeby ślubny mój podpisał kontrakt
Z córką pewnego Baptysty Minola.
Później obszerniej o tem pogadamy,
Tymczasem idźmy, żebyś ubiór zmienił. (Wychodzą).


SCENA III.
Pokój w domu Petruchia.
(Katarzyna i Grumio).

Grumio.  Nie, pani, nie śmiem; on mnie zabić gotów.
Katarz.  Co raz jawniejsza złość jego, ma krzywda.
Na toż mnie pojął, aby mnie zagłodzić?
U drzwi mojego ojca każdy żebrak
Na pierwsze słowo dostaje jałmużnę,
Odepchniętego każdy sąsiad przyjmie;
A ja, com nigdy nie umiała prosić,
Com nigdy prosić nie potrzebowała,
Z głodu umieram, a od bezsenności
Kołowacieję; klęciami mnie budzi,
Karmi krzykami, a co mnie oburza,
Wszystko pod czułej miłości pozorem,
Jakby snu chwila, chleba okruszyna
Zaraz mnie miały razić apopleksyą.
Idź, proszę, przynieś mi trochę pokarmu,
Przynieś, co znajdziesz, wszystko będzie dobre,
Grumio.  Co mówisz, pani o wołowych nogach?
Katarz.  Wielki rarytas! przynieś je co prędzej.
Grumio.  To choleryczna zda mi się potrawa.
Ale naprzykład flaki przysmażane?
Katarz.  Wielki przysmaczek! przynieś mi je, proszę.
Grumio.  Ale i flaki mogą żółć poburzyć.
A gdyby pieczeń wołowa z musztardą?
Katarz.  To ulubiona moja jest potrawa.
Grumio.   Tylko musztarda, rzecz rozpalająca.

Katarz.  To bez musztardy przynieś wołowinę.
Grumio.  Ni myśleć o tem; przyniosę musztardę,
Lub bez musztardy niema wołowiny.
Katarz.  To przynieś jedno lub drugie, cokolwiek.
Grumio.  A więc musztardę, lecz bez wołowiny.
Katarz.  Idźże do dyabla, zwodny kusicielu! (bije go).
Co chcesz mnie karmić potraw nazwiskami.
Przepadnij, zdrajco, i wszyscy, co z tobą
Śmiecie się moim cierpieniom urągać!
Precz z moich oczu! precz stąd, niewolniku!

(Wchodzą: Petruchio z mięsem na talerzu, i Hortensyo).

Petruchio.  No, co tam, Kasiu, czemu tak posępna?
Hortens.  Jak się masz pani?
Katarz.  Niepodobna gorzej.
Petruchio.  Nabierz więc ducha, spójrz na mnie wesoło!
Patrz tylko, duszko, jak jestem troskliwy,
Patrz, własną ręką przysmak ten warzyłem.

(Stawia półmisek na stole).

Na wdzięczność, Kasiu, sądzę, żem zarobił.
Co? ani słowa? Rzecz ci nie do smaku,
I praca moja na nic się nie zdała.
(Do sługi). Zabierz półmisek.
Katarz.  Nie, zostaw go, proszę.
Petruchio.  Lada usługa dziękami się płaci:
Nim mięsa dotkniesz, podziękuj mi przody.
Katarz.  Dziękuję, panie.
Hortens.  Fe, wstydź się, Petruchio!
Siadajmy, pani, ucztę twą podzielę.
Petruchio  (na str.). Jeśli mnie kochasz, Hortensyo, zjedz wszystko.
(Głośno). Bogdaj ten obiad na dobre ci wyszedł!
Zajadaj smaczno, a potem, serduszko,
Pojedziem huczno do twojego ojca,
I będziem hulać jak za dobrych czasów,
W jedwabnych sukniach i złotych pierścionkach,
Kryzach, falbanach, rękawkach, koronkach;
Wspaniały wachlarz i szarfy jak tęcze,
I bursztynowe na rękach obręcze,
Naszyjnik z pereł, szale i manele,

I Bóg wie jeszcze jakie ceregiele.
Skończyłaś? Krawiec czeka już gotowy
W jedwab’ cię owić od stopy do głowy.

(Wchodzi Krawiec).

No, krawcze, pokaż twoje kosztowności.

(Wchodzi Kramarz).

Pokaż nam suknie. — Co nam waść przynosisz?
Kramarz.  Obstalowany przez pana kapelusz.
Petruchio.  To widzę, formę brałeś na miseczce;
Na honor, czysty talerz z aksamitu.
Fe! to rzecz brudna, szpetna, nieprzystojna,
Coś nakształt muszli, łupiny orzecha;
Dla dziecka cacko, albo kapelusik.
Precz z czupiradłem! przynieś co większego.
Katarz.  Nie chcę większego; taka teraz moda,
Taki kapelusz wszystkie noszą panie.
Petruchio.  Żebyś go wdziała, musisz przody zostać
Łagodną, słodką, jak przystało pani.
Hortens.  (na str.). To na kapelusz długo będzie czekać.
Katarz.  Sądzę, że wolno mi jest jeszcze mówić;
Słuchaj, co mówię; nie jestem już dzieckiem;
Lepszym od ciebie powiedziałam prawdę,
Gdy jej nie możesz słuchać — zatkaj uszy.
Język wypowie gniew mojego serca,
Albo mi serce od gniewu przepęknie,
Wolę więc przody w słowach bez ogródki
Ostatnich granic wolności dobieżeć.
Petruchio.  Masz racyę, Kasiu, to nie jest kapelusz,
To pasztetowa nakrywka z jedwabiu.
Lubię cię za to, że go ty nie lubisz.
Katarz.  Lub mnie, lub nie lub, ja lubię kapelusz,
I mieć go będę, łub nie chcę żadnego. (Kramarz wychodzi).
Petruchio.  Mówisz o sukni? Krawcze, pokaż suknię.
Wszechmocny Boże! cóż to za straszydło?
Cóż to jest? rękaw? to raczej armata.
Z góry i z dołu w pasztet wykrojony,
A dziurek, kółek, rozporków w nim więcej,
Jak na fajerce w sklepie golibrody.

Do kroć tysięcy! krawcze, jak to zowiesz?
Hortens.  (na str.). Widzę, że suknia pójdzie z kapeluszem.
Krawiec.  Kazałeś, panie, piękną uszyć suknię,
Wedle najlepszej i najnowszej mody.
Petruchio.  Prawda, kazałem; lecz czy zapomniałeś,
Że nie kazałem sukni modnie popsuć?
Zmykaj do domu, skakaj przez rynsztoki,
Bo będziesz skakał bez mej klienteli;
Nie chcę twej sukni, rób z nią co sam zechcesz.
Katarz.  Modniejszej sukni nie widziałam jeszcze,
Lepszego tonu, albo z lepszym gustem.
Chciałbyś, jak widzę, lalkę ze mnie zrobić.
Petruchio.  To prawda, chciałby zrobić lalkę.

Krawiec.  Jejmość powiada, że to ty, panie, chciałbyś zrobić z niej lalkę.

Petruchio.  Łżesz, mości nitko, łżesz mości naparstku,
Łokciu, półłokciu, ćwierćłokciu i calu,
Ty pchło, ty gnido, ty zimowy świerszczu!
W mym domu motek nici mi junaczy!
Precz stąd, łachmanie, dokładku, okrawku,
Lub cię tak własnym twoim zmierzę łokciem,
Że póki życia będziesz mnie pamiętał!
Ja ci powiadam, żeś jej suknię popsuł.
Krawiec.  Mylisz się, panie, suknia jest uszyta
Wedle rozkazów wydanych majstrowi,
Które mu Grumio w twem przyniósł imieniu.
Grumio.  Jam mu materyę poniósł nie rozkazy.
Krawiec.  Ale jak chciałeś, by suknię uszyto?
Grumio.  Rrzecz naturalna, igłą i niciami.
Krawiec.  A czy nie w takim pragnąłeś ją kroju?

Grumio.  Słuchaj, wszak już niejedną sztukę materyi przemierzyłeś?
Krawiec.  Prawda.
Grumio.  Mnie tylko nie mierz oczyma; niejednemu junaczyłeś, mnie tylko nie junacz! Powtarzam ci, że twojemu majstrowi nakazałem, żeby suknię skroił, nie żeby ją krajał na kawałki; czego kłamiesz?
Krawiec.  Patrz tylko, przynoszę na świadectwo notę nakazanego kroju.
Petruchio.  Czytaj!
Grumio.  Nota bezczelnie kłamie, jeśli powiada, że ja to powiedziałem.
Krawiec  (czyta). „Imprimis, suknia z przestronnym stanikiem“ —
Grumio.  Panie, jeśli powiedziałem z przestronnym stanikiem, zaszyj mnie w jej spódnicę i bij mnie na śmierć kłębkiem szarych nici. Powiedziałem suknię.
Petruchio.  Czytaj dalej!
Krawiec  (czyta). „Z wązkim, okrągłym kołnierzykiem“ —
Grumio.  Przyznaję się do kołnierzyka.
Krawiec  (czyta). „Z buchastym rękawem“ —
Grumio.  Przyznaję się do dwóch rękawów.
Krawiec  (czyta). „Rękawy ciekawie skrojone“ —
Petruchio.  A tu właśnie jest łotrostwo.
Grumio.  Omyłka druku, panie, panie, omyłka druku. Nakazałem, żeby rękawy były naprzód skrojone, a zaraz potem zszyte; a tego ci dowiodę, nie zważając na to, że mały twój palec zbrojny jest w naparstek.
Krawiec.  Co mówię, szczera jest prawda, a gdybym cię miał tam, gdzie wiem, musiałbyś się przyznać do wszystkiego.
Grumio.  Jestem na twoje rozkazy; weź twój rachunek, daj mi twój łokieć, a nie oszczędzaj mnie wcale.
Hortens.  Przez Boga żywego, Grumio, to trochę za nierówne warunki!
Petruchio.  Krótko mówiąc, ta suknia nie dla mnie.
Grumio.  Masz pan racyę, to suknia dla pani.
Petruchio.  Weź ją, niech twój majster robi z nią, co mu się podoba.
Grumio.  Nie rób tego, hultaju, jeśli dbasz o życie; niech twój majster robi z suknią pani, co mu się podoba.

Petruchio.  Cóż to, mopanku, co ci się roi po głowie?
Grumio.  O, panie! głębsza, niż sądzisz, mysi moja;
Niech majster z suknią pani co chce robi!
Uchowaj, Boże!
Petruchio  (na str.).Dopilnuj, Hortensyo,

By krawiec dostał za suknię należność!
(Głośno). Weź ją i zmykaj; ani słowa więcej.
Hortens.  Krawcze, za suknię jutro ci zapłacę.
Niech cię gorącość jego nie obraża;
Wracaj, a twemu poleć mnie majstrowi.

(Wychodzi Krawiec).

Petruchio.  Kasiu, jedziemy do twojego ojca,
Tak jak jesteśmy w sukniach niepozornych;
W skromnem odzieniu kieszeń będzie dumna,
Bo myśl bogata bogactwem jest ciała.
Jak słońce chmury najgęstsze przenika,
Tak honor świeci i pod łachmanami;
Kto nad skowronka chciałby przenieść kraskę,
Że nosi pióra piękniej malowane?
Ktoby węgorza oddać chciał za węża,
Bo oko bawi skóry swej cętkami?
Nie, dobra Kasiu, i tyś nie jest gorsza,
Choć falbanami suknia ci nie furka.
Jeśli to hańbą w twych się wyda oczach,
Zwal wszystko na mnie. Dalej więc! wesoło
Do domu ojca twego jedźmy hulać.
Gdzie moi ludzie? każ im poprowadzić
Na koniec długiej alei rumaki,
Bo tam dopiero siodeł dosiądziemy.
Która godzina? Jeszcze siódmej niema —
Przyjedziem właśnie w godzinę obiadu.
Katarz.  Mylisz się, panie, już wybiła druga:
Może nie zdążym nawet na wieczerzę.
Petruchio.  Musi być siódma, nim konia dosiądę.
Niech co chcę mówię, robię, albo myślę.
Musisz się zawsze sprzeciwiać. — Odejdźcie;
Nie jadę dzisiaj, lub, jeśli pojadę,
To być godzina musi, którą mówię.
Hortens.  Ten zuch chce nawet słońcu rozkazywać!

(Wychodzą).

SCENA IV.
Padwa. — Przed domem Baptysty.
(Tranio i Pedant przebrany za Wincencya).

Tranio.  To jest dom, panie; chcesz, żebym zawołał?
Pedant.  Rzecz naturalna; Jeśli się nie mylę,
Baptysta może przypomina sobie,
Jak przed dwudziestu laty pod Pegazem
W pięknej Genui mieszkaliśmy razem.
Tranio.  Właśnie. Bądź baczny, abyś w każdym kroku
Dawał świadectwo ojcowskiej powadze.

(Wchodzi Biondello).

Pedant.  Nie troszcz się o to. Sługa twój nadchodzi;
Byłoby dobrze i jemu dać lekcyę.
Tranio.  O, bądź spokojny. Mopanku Biondello,
Radzę ci pilnie twej doglądać służby,
Jakby prawdziwy stał tutaj Wincencyo.
Biondello.  To moja sprawa.
Tranio.  Czy już dopełniłeś
Danej komisyi do signor Baptysty?
Biondello.  Wie, że twój ojciec był wczora w Wenecyi;
Dziś czekasz w Padwie na jego przybycie.
Tranio.  Zuch z ciebie chłopak; weź to na poczestne.
Widzę Baptystę; przybierz minę ojca.

(Wchodzą: Baptysta i Lucencyo).

Signor Baptysta, szczęśliwe spotkanie!
(Do Pedanta). To właśnie szlachcic, o którym mówiłem.
Pokaż się teraz moim dobrym ojcem,
I daj mi Biankę za moją spuściznę.
Pedant.  Powoli, synku! Mości dobrodzieju,
Interesami do Padwy przygnany,
Aby zaległe długi tu pościągać,
Z ust mego syna Lucencya słyszałem
O sprawie wielkiej dla obu nas wagi,
O sentymentach jego dla twej córki.
Zważając, panie, dobre twoje imię,
I miłość jego dla twej córki Bianki,

I jej wzajemność, aby krótko skończyć,
Jak dobry ojciec nie robię trudności,
I na małżeństwo daję przyzwolenie.
Jeśli z twej strony nie będzie oporu,
Myślę, że kontrakt trudności nie dozna,
Bo bez wahania przyjmuję warunki,
Które ten związek szczęśliwy skojarzą.
Z takimi ludźmi, jak ty, mości panie,
Drobne skrupuły nie byłyby w porę:
Signor Baptysta zbyt dobrze jest znany.
Baptysta.  Dozwól mi, panie, kilka słów powiedzieć:
Lubię otwartość twoją i twą krótkość.
Wielka w tem prawda, że twój syn Lucencyo
Córkę mą kocha, a jego ma córka,
Albo wybornie kryją swe uczucia.
Jeśli więc, panie, publicznie oświadczasz,
Ze po ojcowsku z twym postąpisz synem,
Wiano uczciwe córce mej zapiszesz,
Rzecz jest skończona, małżeństwo zawarte;
Twemu synowi chętnie daję córkę.
Tranio.  Dzięki ci panie! Gdzie teraz najlepiej
Przywieść do skutku nasze zrękowiny,
I formalności kontraktu dopełnić?
Baptysta.  Byle nie w moim domu; wiesz, Lucencyo,
Ze ściany mają uszy, a w mym domu
Sług jest czereda; przy tem stary Gremio
Wciąż na podsłuchach; mógłby nam przeszkodzić.
Tranio.  Więc, jeśli łaska, to w mojem mieszkaniu.
U mnie też ojciec mój gościną stanął;
Wszystko tej nocy zrobimy cichaczem.
Ty, panie, poślij sługę po twą córkę,
Ja zaś mojego ślę po notaryusza.
Martwi mnie tylko, że przez zbytni pośpiech
Lichą wam dzisiaj wieczerzę zastawię.
Baptysta.  Przyjmuję projekt. Kambio, śpiesz do domu,
I powiedz Biance, niech się przygotuje.
Jeśli chcesz, możesz wszystko jej wyjawić,
Że dziś Lucencya ojciec w Padwie stanął,

Że pewno będzie małżonką Lucencya.
Lucencyo.  Ja bogów proszę, ażeby nią była!
Tranio.  Daj pokój bogom; idź, a nie trwoń czasu.
Signor Baptysta, pokażę wam drogę.
Na jednej musisz przestać dziś potrawie,
Lecz naprawimy wszystko w Pizie.
Baptysta.  Idźmy!

(Wychodzą — Tranio, Pedant i Baptysta).

Biondello.  Kambio!
Lucencyo.  Co chcesz powiedzieć, Biondello?
Biondello.  Czy widziałeś, jak pan mój mrugał na ciebie i uśmiechał się?
Lucencyo.  Cóż stąd, Biondello?
Biondello.  Nic wcale. Lecz zostawił mnie za sobą, aby wytłómaczyć znaczenie i morał jego mrugań i znaków.
Lucencyo.  Słucham, moralizuj.
Biondello.  Tak więc stoją rzeczy: Baptysty jesteśmy pewni, póki rozmawia z fałszywym ojcem o fałszywym synie.
Lucencyo.  A potem?
Biondello.  Masz przyprowadzić jego córkę na wieczerzę.
Lucencyo.  A co dalej?
Biondello.  Stary proboszcz od świętego Łukasza czeka na ciebie w kościele gotowy o każdej godzinie.
Lucencyo.  Jaki wyciągasz z tego sens moralny?
Biondello.  Nie mogę powiedzieć. Zważaj, że gdy oni zajęci układem fałszywego kontraktu, ty możesz zapewnić się córki cum privilegio ad imprimendum solum. Więc do kościoła; weź księdza, zakrystyana i potrzebnych uczciwych świadków:

Jeśli nie czekasz na to, zrób inaczej:
Lecz wiem, kto Bianki nigdy nie zobaczy.

(Chce wychodzić).

Lucencyo.  Biondello, słuchaj!
Biondello.  Nie mogę zostać dłużej. Znałem dziewczynę zaślubioną jednego popołudnia, gdy poszła do ogrodu szukać pietruszki na faszerowanie królika; możesz to samo zrobić i ty, panie; więc żegnam! Mój pan kazał mi śpieszyć do świętego Łukasza i uprzedzić proboszcza, aby był gotowy na twoje przyjęcie, gdy przyjdziesz tam z twoim dodatkiem (wychodzi).

Lucencyo.  Zrobię tak, jeśli zgodne to z jej wolą.
Gdy ona chętna, jak mogę się wahać?
Co bądź wypadnie, śpieszę — a źle będzie,
Jeżeli Kambio bez niej tu powróci (wychodzi).


SCENA V.
Publiczna droga.
(Petruchio, Katarzyna i Hortensyo).

Petruchio.  Przez Boga, śpieszmy ku domowi ojca.
Jak miłem światłem księżyc wszystko oblał!
Katarz.  Księżyc? to słońce nie księżyc nam świeci.
Petruchio.  Ja utrzymuję, że to blask księżyca.
Katarz.  A ja wiem dobrze, że to jest blask słońca.
Petruchio.  Na syna matki mojej, mnie samego,
To będzie księżyc, gwiazda, lub co zechcę,
Nim ruszę krokiem do twojego ojca.
Wciąż sprzeciwianie! nic jak sprzeciwianie!
Hortens.  Przystań na wszystko lub się stąd nie ruszym.
Katarz.  Proszę cię, jedźmy, gdy już tu jesteśmy,
A niech to będzie co chcesz: księżyc, słońce,
Nawet łojowa świeczka jeśli żądasz.
Odtąd, przysięgam, zgodzę się na wszystko.
Petruchio.  To księżyc, mówię.
Katarz.  Wiem, że to jest księżyc.
Petruchio.  Kłamiesz, to słońce jest błogosławione.
Katarz.  A więc niech będzie Bóg błogosławiony,
Błogosławione że świeci nam słońce.
Lecz to nie słońce, gdy powiesz, że nie jest;
Księżyc się zmienia tak jak twoje myśli,
Tak zwać się będzie, jakie dasz mu imię,
Dla Katarzyny będzie tem, czem zechcesz.
Hortens.  Petruchio! naprzód! bo wygrana bitwa.
Petruchio.  Naprzód! tak kula toczyć się powinna,
Lada zawadzie nie dając się skręcić.

Lecz cicho! kogoż to widzę przed sobą.

(Wchodzi Wincencyo w podróżnym ubiorze).

(Do Winc.) Dzień dobry, piękna pani! dokąd droga?
Kasiu, cukierku, powiedz, czyliś kiedy
Równie urodną widziała szlachciankę?
Mleko z różami na licach jej walczy,
A gwiazd jaśniejszych nie znajdziesz na niebie
Jak te źrenice dwie na boskiej twarzy.
O piękna dziewko, raz jeszcze cię witam!
Dla jej urody pocałuj ją Kasiu.

Hortens.  Gotów do szaleństwa przyprowadzić tego człowieka chcąc zrobić z niego kobietę.

Katarz.  Ty pączku młody, piękny, świeży, wonny,
Dokąd tak śpieszysz? gdzie twoje mieszkanie?
Szczęśni rodzice tak pięknego dziecka!
A mąż szczęśliwszy, któremu cię niebo
Za towarzyszkę słodką przeznaczyło!
Petruchio.  Kasiu, czy ci się w głowie przewróciło?
To starzec zwiędły, wyschły, pomarszczony,
A nie dziewczyna, za którą go bierzesz.
Katarz.  Przebacz, staruszku, ócz moich pomyłce.
Olśnionej zbytnim blaskiem tego słońca,
Wszystko co widzę, zielone się zdaje.
O, teraz widzę postać twą poważną;
Przebacz mi, proszę, błąd mój mimowolny.
Petruchio.  Przebacz, dziaduniu, a racz nam powiedzieć,
Dokąd tak śpieszysz; jeśli w jedną stronę,
Chętnie przyjmiemy twoje towarzystwo.
Wincenc.  Panie mój, i ty, krotofilna pani,
Zdziwiony waszem pierwszem powitaniem,
Powiem wam, że się nazywam Wincencyo,
Że mieszkam w Pizie, a do Padwy jadę,
Aby tam syna mojego odwiedzić,
Którego długie nie widziałem czasy.
Petruchio.  Jego nazwisko?
Wincenc.  Zowie się Lucencyo.
Petruchio.  Dla twego syna szczęśliwe spotkanie.
Przez wzgląd na wiek twój i na mocy prawa

Mogę cię teraz ojcem moim nazwać,
Bo siostra damy tej, a mojej żony,
W tej chwili żoną jest twojego syna.
Niech cię to ojcze, ni smuci, ni dziwi,
Bo masz synowę piękną i cnotliwą,
Z zacnego rodu i z dobrym posagiem,
A wychowanie zrobiło ją godną
Małżeństwa choćby pierwszego magnata.
Więc pozwól, niech cię uściskam, Wincencyo!
Śpieszmy się! twoje do Padwy przybycie
Niemałą będzie dla syna uciechą.
Wincenc.  Czy prawdę mówisz? czy też dla zabawy,
Zwyczajem wielu wesołych podróżnych,
Stroisz żarciki z ludzi, których spotkasz?
Hortens.  Wierzaj mi ojcze, wszystko to jest prawda.
Petruchio.  Niedługo sam się o prawdzie przekonasz,
Bo widzę, że cię pierwsze powitanie
Trochę nieufnym względem nas zrobiło.

(Wychodzą: Petruchio, Katarzyna i Wincencyo).

Hortens.  Dzięki, Petruchio! dodałeś mi serca.
A więc do wdówki! gdy się zechce srożyć,
Tyś mnie nauczył, jak jarzmo jej włożyć (wychodzi).


AKT PIĄTY.
SCENA I.
Padwa. — Przed domem Lucencya.
(Z jednej strony wchodzą: Biondello, Lucencyo i Bianka, z drugiej przechodzi się Gremio).

Biondello.  Cicho a prędko, panie, bo ksiądz już gotowy.
Lucencyo.  Lecę, Biondello; lecz możesz być w domu potrzebny, idź zatem.

Biondello.  Nie, na uczciwość, dopóki was nie zobaczę w kościele; wrócę potem do pana, jak będę mógł najśpieszniej.
(Wychodzą: Lucencyo, Bianka i Biondello).

Gremio.  Dziwna, że Kambio jeszcze nie przychodzi.

(Wchodzą: retruchio, Katarzyna, Wincencyo i Służba).

Petruchio.  Oto drzwi, panie, to jest dom Lucencya; Dom mego ojca leży trochę dalej, Śpieszno mi przybyć, więc cię tu zostawiam.
Wincenc.  Przód musisz ze mną spełnić puhar wina; Z góry ci dobre zapewniam przyjęcie, Nie braknie pewno i na dobrym kąsku (stuka).
Gremio.  Zbyt są w tym domu zatrudnieni; radzę ci stukać głośniej. (Pokazuje się Pedant w oknie).
Pedant.  Kto stuka, jakby wysadzić chciał wrota?
Wincenc.  Czy signor Lucencyo jest w domu?
Pedant.  Jest w domu, ale mówić z nim teraz nie można.
Wincenc.  A gdyby mu kto przyniósł jakie sto lub dwieście funtów na hulankę?
Pedant.  Zatrzymaj twoje sto funtów w kieszeni; nie potrzebuje on ich wcale, dopóki ja żyję.
Petruchio.  Czy ci nie mówiłem, że syn twój podbił wszystkie serca w Padwie? Słuchaj mnie, panie; aby niepotrzebnie czasu nie trwonić, powiedz, proszę, signorowi Lucencyo, że ojciec jego przybywa z Pizy, i czeka przed drzwiami, chcąc się z nim rozmówić.
Pedant.  Kłamiesz; ojciec jego już przybył do Padwy i z tego okna na was patrzy.
Wincenc.  To ty jesteś jego ojcem?
Pedant.  Ja, panie; tak przynajmniej matka jego utrzymuje, jeśli mogę jej wierzyć.
Petruchio  (do Winc.). Jakto, mości panie? to wyraźne hultajstwo brać drugiego imię.
Pedant.  Aresztuję tego hajdamaka; chce widocznie kogoś w tem mieście otumanić pod mojem nazwiskiem.

(Wchodzi Biondello).

Biondello.  Widziałem ich razem w kościele. Szczęść im Boże w żegludze! — Ale kogoż to widzę? Stary pan mój Wincencyo. Zginęliśmy! przepadliśmy!
Wincenc.  (spostrzegając Biondella). Pójdź tu sam, wisielcze!
Biondello.  Spodziewam się, panie, że wolny jest wybór.
Wincenc.  Pójdź tu sam, hultaju! czy mnie zapomniałeś?
Biondello.  Czy cię zapomniałem, panie? Uchowaj Boże! nie mogłem cię zapomnieć, bo cię, jak żyję, nie widziałem.
Wincenc.  Jakto, wierutny łotrze? nigdy nie widziałeś Wincencya, ojca twojego pana?
Biondello.  Mojego starego, uczciwego starego pana? widziałem, panie; patrz, jak się nam z okna przygląda.
Wincenc.  Czy tak? mopanku (bije Biondella).
Biondello.  Rety! rety! rety! jakiś waryat chce mnie zamęczyć.

(Wybiega).

Pedant.  Na pomoc, synu! na pomoc, signor Baptysta!

(Znika z okna).

Petruchio.  Proszę cię, Kasiu, odejdźmy na stronę; czekajmy końca tego sporu. (Odchodzą na stronę).

(Wychodzą na ulicę Pedant, Baptysta, Tranio i słudzy).

Tranio.  Kto jesteś, panie, że śmiesz bić mojego sługę?
Wincenc.  Kto jestem, panie? powiedz mi raczej, kto ty jesteś, panie? O nieśmiertelne bogi! Co za łotr wymuskany! jedwabny spencer! aksamitne spodnie! płaszcz szkarłatowy! spiczasty kapelusz! O, jestem zrujnowany, jestem zrujnowany! Kiedy ja w domu, jak dobry gospodarz oszczędzam, syn mój i mój sługa trwonią całą moją fortunę na uniwersytecie.
Tranio.  Co chcesz powiedzieć? co się to znaczy?
Baptysta.  Czy to czasem nie jaki lunatyk?
Tranio.  Wyglądasz z miny i ubioru na uczciwego starego szlachcica, a słowa twoje dowodzą, że jesteś waryatem. Co ci do tego, że się ubieram w perły i złoto? Dzięki mojemu dobremu ojcu, mam na to fundusze.
Wincenc.  Twojemu ojcu, hultaju? Ojciec twój robi żagle w Bergamo.
Baptysta.  Mylisz się, panie, mylisz się, panie. Powiedz mi, proszę, jak sądzisz, że się nazywa?
Wincenc.  Jak się nazywa? Jakbym nie wiedział jego nazwiska; wychowałem go od trzechletniego dziecka; nazywa się Tranio.
Pedant.  Precz stąd, precz stąd, szalony ośle! on nazywa się Lucencyo, to syn mój jedynak, dziedzic włości należących do mnie, signora Wincencyo.
Winsenc.  Lucencyo! toć on zamordował swojego pana! aresztujcie go! rozkazuję wam w imieniu księcia. — O mój synu, mój synu! Powiedz mi, łotrze, gdzie syn mój Lucencyo?
Tranio.  Zawołajcie komisarza! (Wchodzi Sługa z Komisarzem). Poprowadź tego szalonego łotra do turmy. Ojcze Baptysto, dopilnuj, żeby się nam nie wymknął.
Wincenc.  Mnie poprowadzić do turmy?
Gremio.  Zatrzymaj się, komisarzu, człowiek ten nie pójdzie do turmy.
Baptysta.  Próżna gadanina, signor Gremio; powtarzam: prowadź go do turmy!
Gremio.  Daj baczność, signor Baptysta, żebyś się w tej sprawie na dudka nie wystrychnął. Ja przysiądz gotów, że to jest prawdziwy Wincencyo.
Pedant.  Przysiąż, jeśli śmiesz.
Gremio.  Nie, nie śmiem przysiądz.
Tranio.  Więc powiedz także, że ja nie jestem Lucencyo.
Gremio.  Co do ciebie, wiem z pewnością, że jesteś signor Lucencyo.
Baptysta.  Precz z tym gadułą! do turmy!
Wincenc.  I tu cudzoziemców turbować tak można! O łotrze potworny! (Wchodzą: Biondello, Lucencyo i Bianka).
Biondello.  Zginęliśmy! patrz, czy go tam widzisz? Wyprzej się go, wyprzysiąż się go! albośmy wszyscy przepadli!

Lucencyo  (klęka). Przebacz mi, ojcze!
Wincenc.  Słodki syn mój żyje!

(Biondello, Tranio i Pedant uciekają).

Bianka  (klęka). Przebacz mi, ojcze!
Baptysta.  W czemżeś przewiniła?
Gdzie jest Lucencyo?
Lucencyo.  Lucencyo tu stoi,
Syn prawdziwego Wincencya prawdziwy,
Który w kościele córkę twą poślubił,
Gdy tu fałszywy łudził cię Lucencyo.

Gremio.  Toć jest świadkami stwierdzony spisek, aby wszystkich nas oszukać.

Wincenc.  A gdzie się podział łotr przeklęty, Tranio,
Który mi stawić tak krnąbrnie się ważył?
Baptysta.  Jakto? mów jasno, czy to nie mój Kambio?
Bianka.  Kambio się teraz na Lucencya zmienił.
Lucencyo.  Wszystkie te cuda dziełem są miłości.
Miłość dla Bianki w Trania mnie zmieniła,
A Tranio w mieście rolę mą odgrywał,
Aż mi nakoniec udało się przybić
Do lubej szczęścia mojego przystani.
Co Tranio robił, robił na mój rozkaz,
I przez wzgląd na mnie, ojcze, wszystko przebacz.

Wincenc.  Rozetnę nos temu łotrowi, który do turmy chciał mnie posłać.
Baptysta  (do Lucencya). Ale jakto, panie, zaślubiłeś moją córkę, nie pytając o moje pozwolenie?

Wincenc.  Nie trwóż się panie, rzecz całą załatwię,
Niech się przód tylko na łotrze tym pomszczę.

(Wychodzi).

Baptysta.  A ja przód zgłębię hultajstw tych tajniki (wychodzi).
Lucencyo.  Nie blednij, droga, ojciec twój przebaczy.

(Wychodzą: Lucencyo i Bianka).

Gremio.  Wyszedłem z kwitkiem; za drugimi śpieszę —
Straciłem wszystko — ucztą się pocieszę (wychodzi).

(Petruchio i Katarzyna występują na przód sceny).

Katarz.  Idźmy zobaczyć, jak się wszystko skończy.
Petruchio.  Chętnie, lecz przody pocałuj mnie Kasiu.
Katarz.  Co? na ulicy?
Petruchio.  Alboż się mnie wstydzisz?
Katarz.  Nie ciebie, ale całować się wstydzę.
Petruchio.  Chcesz więc do domu, jak z wszystkiego wnoszę.
Katarz.  Już dam ci całus, tylko zostań, proszę.
Petruchio.  Słodka Kasiuniu, lubię cię i chwalę;
Boć lepiej późno, aniżeli wcale. (Wychodzą).


SCENA II.
Pokój w domu Lucencya.
(Zastawiona uczta. — Wchodzą: Baptysta, Wincencyo, Gremio, Pedant, Lucencyo, Bianka, Petruchio, Katarzyna, Hortensyo i Wdowa. Tranio, Biondello, Grumio i inni służą).

Lucencyo.  Choć nie bez trudów, przyszło do harmonii;
Więc czas, gdy krwawa skończyła się wojna,
Śmiać się z minionych trosk i niebezpieczeństw.
Kochana Bianko, pozdrów mego ojca,
Ja równie chętnie twojego powitam.
Bracie Petruchio, siostro Katarzyno,
I ty Hortensyo z kochaną twą wdową,
Spłaćcie me dobre chęci apetytem.
Deser dopełni, co uczcie mej brakło.
Siadajcie, proszę, przy dobrem jedzeniu
Nie zapomnijmy też o pogadance. (Siadają do stołu).
Petruchio.  A więc siadajmy i jedzmy a jedzmy.
Baptysta.  Synu Petruchio, tak w Padwie traktują.
Petruchio.  Wszystko jest dobre co wychodzi z Padwy.
Hortens.  Niech się to sprawdzi dla obu nas dobra!
Petruchio.  Hortensyo, widzę, swej boi się wdowy.
Wdowa.  Jakto, czy takie ze mnie jest straszydło?
Petruchio.  Mimo dowcipu złe mnie zrozumiałaś,
Chciałem powiedzieć, że on drży przed tobą.
Wdowa.  Kto zawrót czuje, mówi; świat się kręci.
Petruchio.  Niezgorszy wykręt.
Katarz.  Jaka myśl twa, pani?
Wdowa.  Gdy z nim poczęłam —
Petruchio.  Co? poczęłaś ze mną?
Słyszysz, Hortensyo?
Hortens.  Moja wdowa mówi,
Że z ciebie wnosząc, myśleć tak poczęła.
Petruchio.  Wyznaję, pięknie błąd jej naprawiłeś:
O dobra wdówko, pocałuj go za to.
Katarz.  Kto zawrót czuje, mówi: świat się kręci;
Czy mogę prosić o wytłómaczenie?

Wdowa.  Mąż twój dostawszy za żonę dragona,
Myśli, że taką i Hortensya żona.
Wiesz teraz, pani, jakie miałam myśli.
Katarz.  Chude i płaskie —
Wdowa.  Bo były o tobie.
Katarz.  To się od ciebie, widzę, zaraziłam.
Petruchio.  Nuż na nią, Kasiu!
Hortens.  Nuże na nią, wdówko!
Petruchio.  Sto grzywien, że ją ma Kasia powali.
Hortens.  To rzecz jest moja.
Petruchio.  Mówisz, jakby sędzia.
A więc, kolego, piję w twoje zdrowie (pije).
Baptysta.  Co mówi Gremio na tę bystrą młodzież?
Gremio.  Mówi, że wcale nie źle się trykają.
Bianka.  Żartowniś lepszy mógłby odpowiedzieć,
Że twą na wszystkich barkach widzisz głowę,
Głowę z rogami.
Wincenc.  Ha, ha! pani młoda,
Jak widzę, te cię słowa rozbudziły.
Bianka.  Lecz nie strwożyły; usnę też na nowo.
Petruchio.  Nie dam ci usnąć; gdy zaczęłaś sama,
Strzelę do ciebie kilku konceptami.
Bianka.  Ptakiem mnie robisz? w inny krzak polecę,
A jeśli zechcesz, goń za mną z twym łukiem.
Żegnam, panowie!

(Wychodzą: Bianka, Katarzyna, Wdowa).

Petruchio.  Ubiegła mnie, widzę.
Do tego ptaka celowałeś Tranio,
Ale chybiłeś; ja więc piję zdrowie
Strzelca, co trafił i Strzelca, co chybił.
Tranio.  Signor Lucencyo puścił mnie jak charta,
Co dobrze goni, lecz chwyta dla pana.
Petruchio,  Lotna odpowiedź, tylko psiarnią pachnie.
Tranio.  Prawda, tyś panie dla siebie polował,
Tylko, jak mówią, jeleń ci roguje.
Baptysta.  Ha, ha, Petruchio! dobrze Tranio strzelił.
Lucencyo.  Dzięki ci, Tranio, za dobry przygryzek.
Hortens.  No, wyznaj prawdę, że ci dobrze dopiekł.

Petruchio.  Trochę zadrasnął; nie mogę zaprzeczyć;
Ale że ostry ześliznął się pocisk,
O zakład, że was obu okoślawił.
Baptysta.  Teraz bez żartu, synu mój, Petruchio,
Żona jest twoja pierwszą sekutnicą.
Petruchio.  Wręcz temu przeczę, a na dowód, wnoszę,
Aby z nas każdy posłał po swą żonę;
A kto z nas pierwszy znajdzie posłuszeństwo,
Wygra przez wszystkich położoną stawkę.
Hortens.  Zgoda! o ile?
Lucencyo.  Dwadzieścia talarów.
Petruchio.  Dwadzieścia tylko? Drobnostkę tę stawiam
Na psa mojego lub mego sokoła;
Dwadzieścia razy tyle na mą żonę.
Lucencyo.  Więc sto talarów —
Hortens.  Zgoda!
Petruchio.  Targ doblty.
Hortens.  Który z nas zacznie?
Lucencyo.  Ja. Sluchaj, Biondello,
Idź, powiedz pani, żeby do mnie przyszła.
Biondello.  Śpieszę (wychodzi).
Baptysta.  Gdy zechcesz, idę do połowy,
Że twoja Bianka na rozkaz się stawi.
Lucencyo.  Nie, w mym zakładzie żadnej nie chcę spółki.

(Wraca Biondello).

Co mi przynosisz?
Biondello.  Pani jest zajęta
I przyjść nie może.
Petruchio.  Co? Pani zajęta,
I przyjść nie może? i to jej odpowiedź?
Gremio.  Odpowiedź grzeczna; radzę ci, proś Boga,
Ażeby twoja gorszej ci nie dała.
Petruchio.  Nie, ja po mojej lepiej się spodziewam.
Hortens.  Teraz, Biondello, idź do mojej żony
I proś, ażeby natychmiast tu przyszła.

(Wychodzi Biondello).

Petruchio.  Proś! naturalnie, że przyjdzie na prośbę.
Hortens.  Boję się bardzo, że choć co chcesz zrobisz,

Prośby ni groźby twojej nie sprowadzą.

(Wraca biondello).

Gdzie moja żona?
Biondello.  Pani odpowiada,
Że się tu pewno jakie stroją żarty,
Że przyjść nie myśli, a czeka na pana.
Petruchio.  Że przyjść nie myśli! gorzej, coraz gorzej!
To zgroza, to rzecz nie do wytrzymania!
Grumio, czy słyszysz? idź do twojej pani
I powiedz, że jej przyjść tu rozkazuję.

(Wychodzi Grumio).

Hortens.  Wiem jej odpowiedź.
Petruchio.  Jaka?
Hortens.  Że przyjść nie chce.
Petruchio.  Tem gorzej dla mnie, i na tem się skończy.

(Wchodzi Katarzyna).

Baptysta.  Na wszystkich świętych! wchodzi Katarzyna!
Katarz.  Po co mnie wołasz? jaka twoja wola?
Petruchio.  Gdzie twoja siostra i Hortensya żona?
Katarz.  Siedzą przy ogniu, prowadząc rozmowy.
Petruchio.  Tu je przyprowadź, a jeśli się uprą,
To je korbaczem do mężów tu przygoń.
Słyszysz? natychmiast przyprowadź tu obie.

(Wychodzi Katarzyna).

Lucencyo.  Kto cudów żąda, niech przyjdzie; to cuda.
Hortens.  To cud; ciekawym, co on zapowiada.
Petruchio.  Co zapowiada? miłość, pokój w domu,
Powagę męża, żony posłuszeństwo,
A słowem wszystko, co błogie i słodkie.
Baptysta.  Niech ci, Petruchio, pan Bóg błogosławi!
Wygrałeś zakład, a ja do ich straty
Dodam dwadzieścia tysięcy talarów,
Jak drugi posag innej dany córce,
Bo to nie córka, którą dotąd znałem.
Petruchio.  Nie na tem koniec; lepiej wygram zakład,
Ona wam złoży dowód dobitniejszy
Nowo nabytej cnoty posłuszeństwa.

(Wraca Katarzyna z Bianką i Wdową).

Widzicie? wraca, a z nią buntownice
Idą, niewieściej wymowy jej więźnie.
Kasiu, kapelusz ten ci nie do twarzy,
Zrzuć to straszydło i zdepcz je nogami.

(Katarzyna rzuca kapelusz na ziemię).

Wdowa.  Nie daj mi, Panie, żadnych smutku przyczyn,
Póki nie zacznę szaleństw takich słuchać!
Bianka.  Jak nazwać takie głupie posłuszeństwo?
Lucencyo.  Chciałbym, by twoje równie było głupie,
Bo, Bianko, mądrość twego posłuszeństwa
Już mnie talarów sto dziś kosztowała.
Bianka.  Czemuż się o nie głupio zakładałeś?
Petruchio.  Kasiu, upartym tym żonom wytłómacz,
Co się należy mężom swym i panom.
Wdowa.  Skończ, skończ te żarty, lekcyi nam nie trzeba.
Petruchio.  Dalej, powtarzam, a zacznij od wdowy.
Wdowa.  Ust nie otworzy.
Petruchio.  Da się to zobaczyć.
Mów, Katarzyno, a zacznij od wdowy.
Katarz.  Rozjaśń swe czoło groźne, zachmurzone,
Nie ciskaj spojrzeń, które mogą ranić
Twojego męża, twego króla, pana;
To piękność twoją, jak mróz warzy łąki,
Jak burza pączkom, sławie twojej szkodzi,
Nigdy kobiecej nie przystoi twarzy.
Kobieta w gniewie, jak zmącona woda,
Jest błotna, gęsta, szpetna i niesmaczna,
Póki do dawnej czystości nie wróci,
Nawet spragniony zaczerpnąć jej nie chce.
Mąż twój, jest pan twój, opiekun, twe życie,
Głowa i zwierzchnik; troszczy się o ciebie,
Pracuje ciężko na lądzie i morzu,
By ci uczciwe znaleźć opatrzenie,
Dzień spędza w zimnie, noc bezsenną w burzach,
Gdy ty, bezpiecznie, w ciepłym drzymiesz domu,
A za to wszystko domaga się tylko
Miłości, spojrzeń słodkich, posłuszeństwa,
Za usług tyle uboga zapłata.

Monarsze swemu, co winien poddany,
To winna żona swojemu mężowi,
A gdy jest swarną, kwaśną, opryskliwą,
I nieposłuszną uczciwym rozkazom,
Czyliż występnym nie jest buntownikiem,
Niewdzięcznym zdrajcą dobrego monarchy?
Wstyd mi, gdy widzę szalone kobiety,
Toczące wojnę tam, gdzie na kolanach
Tylko o pokój błagaćby powinny,
Gdy chcą panować i słów groźnych użyć,
Tam, gdzie powinny kochać, słuchać, służyć.
Ciała są nasze i miękkie i słabe,
I burzy świata niezdolne wytrzymać,
By czucia nasze, z ciałem naszem zgodne,
Były uprzejme, miękkie i łagodne.
Biedne robaczki, słabe a uparte!
Myśli me były tak śmiałe jak wasze,
Serce tak dumne, rozum może lepszy,
Słowem odeprzeć słowo, groźbą groźbę,
Dziś, widzę, lance nasze są ze słomy,
Siła tem mniejsza, im większe pozory:
Niech was mój przykład nauczy pokory,
Ugnijcie czoła, bezsilne niebogi,
Podłóżcie ręce pod mężowskie nogi.
Aby uczynkiem stwierdzić moje słowa,
Jeśli chcesz, mężu, dłoń moja gotowa.
Petruchio.  A to mi żona! niech cię pocałuję.
Lucencyo.  Przegrałem, płacę, i z serca winszuję.
Wincenc.  Posłuszne dziecko pociechą rodzica.
Lucencyo.  Jak smutkiem męża kobieta złośnica.
Petruchio.  Trzech nas trzy żony w jednej wzięło chwili,
Lecz dwóch, już widzę, grzbiet pod jarzmo chyli.
(Do Luc.) Choć tyś w cel trafił, moja jest wygrana.
Ale dobra noc! czas nam iść, kochana.

(Wychodzi Petruchio z Katarzyną).

Hortens.  Idź, boś ugłaskał sławną sekutnicę.
Lucencyo.  I przeszedł prawie mej wiary granice. (Wychodzą).





Tu kończy się komedya Szekspira. W pierwotnej sztuce, którą on obrobił, następujący znajduje się

EPILOG:
(Słudzy Pana wnoszą Slaja w dawnym jego ubiorze i zostawiają go, gdzie go znaleźli. Po ich odejściu wbiega Karczmarczyk).

Karczm.  Teraz, gdy cienie nocy uleciały,
Gdy brzask już srebrzy kryształowe niebo,
Czas iść do pracy. — Ale cóż to widzę?
To Slaj! O dziwy! czy tu noc przepędził?
Zbudzę go; byłby biedak umarł z głodu,
Gdyby żołądka nie był dobrze nalał.
Fe, wstydź się Slaju! wstawaj, bo już świta.

Slaj.  Szymku, daj mi jeszcze szklankę wina. Jakto, czy już aktorowie odeszli? Alboż nie jestem magnatem?
Karczm.  Fałszywy magnat; jeszcześ nie wytrzeźwiał?
Slaj.  Kto to? Karczmarczyk! o Panie, co za rozkoszny sen miałem; jak żyjesz, nic podobnego nie słyszałeś.

Karczm.  Jabym ci radził powracać do domu,
Żona ci natrze uszu za marzenia.
Slaj.  Myślisz? Lekarstwo mam na sekutnice:
Właśnie ja o tem całą noc marzyłem;
Tyś mnie rozbudził ze snu najmilszego.
Wracam do domu, a ugłaskam żonę,
Jeśli grać ze mną sekutnicę zechce.
Karczm.  Poczekaj, Slaju, pójdę z tobą razem,
A w drodze sen mi opowiesz twój cały. (Wychodzą).








  1. And there in the afternoone his Plaiers acted before Vereiken sir John Oldcastel, to his great contentement. „Sydney papers“. 1746. 11. 75.
  2. Stadło w języku teologicznym znaczy część, dział.
  3. Fordan, cło na rzece.
  4. Ballada o Gernutusie, drukowana w Percy’ego »Reliquies of Ancient English Poetry«.
  5. Czwartego kwietnia 1360 r., drugiego dnia Wielkanocy, gdy wojsko Edwarda III obozowało pod Paryżem, mróz przypadł tak ciężki, że jazda na koniach umierała od zimna. Odtąd Anglicy poniedziałek wielkanocny nazywali czarnym poniedziałkiem.
  6. Ben Jonson w jednej ze swoich komedyi nazywa dwunastu przysięgłych w sprawach kryminalnych chrzestnymi ojcami wedle prawa.
  7. Gower w poemacie De confessione amanlis opisuje szpetną czarownicę, którą przyrzeka wziąć za żonę młody rycerz Florent, byle go nauczyła rozwiązać zagadkę, od której rozwiązania życie jego zależało.
  8. Pewien gatunek pierników toruńskich nazywa się »Katarzynka«.
  9. Tytuł wyboru ballad i piosneczek.
  10. Początek jakiejś starej piosneczki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Leon Ulrich.