<<< Dane tekstu >>>
Autor Wincenty Ogrodziński
Tytuł Góra Chełmskawstęp
Podtytuł Wątki pobieżnie rozwinięte
Wydawca Instytut Śląski
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Dziedzictwa w Cieszynie
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst Wstępu
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WĄTKI POBIEŻNIE ROZWINIĘTE
Zasięg pielgrzymek

Opiewać odpust u franciszkanów bez wysunięcia choćby na drugi plan pątników czyli pobożnego ludu, skazywałoby całe przedsięwzięcie na niepowodzenie. Lud więc pojawić się musiał i to ten lud, który stanowił olbrzymią większość pielgrzymów, a więc lud górnośląski, bo napływ z innych okolic był bez porównania skromniejszy. Pielgrzymowano wprawdzie do św. Anny i z dalsza, ale działo się to w małej skali i na wyjątkowe uroczystości, jak to zresztą widzieliśmy w zacytowanych z o. Reischa opisach odpustów z 1864 i 1874 r. Były to fale, poruszone jeszcze w XVIII w. przez reformatów, które dawały o sobie znać i w XIX w. coraz słabszymi kręgami. Najdalszy ich zasiąg, o ile o. Reisch nie myli się, dochodził 30—40 mil, a więc 225—300 km, co wydaje się pewną przesadą, jeżeli idzie o teren pozaśląski, zwłaszcza że o. Reisch nie wymienia imiennie tych dalszych miejscowości, z których przybywali pątnicy. Poemat Bonczyka daje nam pewne wskazówki co do zasięgu pielgrzymek, z którymi się na Górze Chełmskiej spotykał. Pierwsza z nich:

Boć od stóp Jasnej Góry i od Warty brzegów,
Od Tatru, Gór Karpackich śnieżystych szeregów
Aż do grzebietu Olbrzymów odzianych chmurami
Słowian krew, rzymska wiara stokroć tysiącami
Zadąża ku Twym progom już tak mnogie wieki (I 23-27),

jest węższa, w drugiej (II 427—434) rozszerza się nieco zakres:

Od Odry przybrzegów,
Od wód Wisły, od Tatrów niebotycznych śniegów,
Gdzie smutne Morskie Oko ku niebu wygląda,
…Od grobu Kaźmirza,
Od stolicy Wojciecha aże gdzie się zbliża
Wielkopolska córeczka do matuli łona:
Słowian, pół świata panów, dziatwa zgromadzona.

W tej wzmiance o „stolicy Wojciecha“ mamy owe 30—40 mil o. Reischa, ale „grób Kaźmirza“, jeżeli wyjaśniamy go jako grób św. Kazimierza, a nie Kazimierza W., daleko przekracza tę odległość. W obu wypadkach użycie synekdochicznych wyrażeń: Słowian krew, Słowian dziatwa zamiast: polska krew (jak to było w pierwszej redakcji I 26), dziatwa Polski, które o wiele lepiej odpowiadają geograficznemu określeniu zasięgu, wygląda doprawdy na „wieszczy ulot“, sięgający także w dziedzinę topografii (Kaźmirza grób, stolica Wojciecha, w mniejszym zaś stopniu: Warty brzegi i Wielkopolska córeczka). Konkretniej rysuje się zasiąg pielgrzymek w III 344—374, gdy do o. Atanazego przychodzą przewodnicy kompanij. Są oni wybrani po trosze przypadkowo (III 334—335), ale trudno pomyśleć, żeby o. Dezydery i br. Piotr pominęli właśnie pielgrzymki z najdalszych okolic. Są więc ludzie od Pszczyny, Hulczyna, Opola, z Głogówka, od Olesna, z Bytomia, z Wieszowy (także „większe miasto“!), od Cieszyna i Trenczyna, na którego dźwięk Gwardian dziwi się: „Aże tamstąd?“ Jedyna więc kompania od Trenczyna przyszła spoza Śląska, spoza Górnego Śląska zaś nadto od Cieszyna. Brak kompanij z Kongresówki wyjaśniono już w I 19—81, ale i one zapewne nie były z dalszych niż z nadgranicznych okolic od Zagłębia po Częstochowę.
Olbrzymia więc przewaga pątników pochodzi z Górnego Śląska i nazwanie ich „Słowian krwią“ i „Słowian dziatwą“ ma prócz retorycznego także inne, dwojakie prawdopodobnie znaczenie. Z jednej strony niektóre koła niemieckie, chcąc osłabić siłę polskości w Prusiech, nie uważały Ślązaków i Mazurów za Polaków, lecz za nieokreśloną bliżej ludność słowiańską, z drugiej strony zostało coś jeszcze z posiewu słowianofilskiego Purkyněgo w Towarzystwie Literacko-słowiańskim przy uniwersytecie wrocławskim, do którego należał Bonczyk w r. 1858. Mogło więc nurtować w Bonczyku nieco złośliwe uczucie: Nie chcecie na Śląsku Polaków? Dobrze, macie więc Słowian, panów pół świata! Czy jesteście zadowoleni? Ale i on sam odczuwał z powodu przynależności do „panów pół świata“ coś w rodzaju dumy i wahał się, czy lepiej poprzestać na „plemieniu Piastów i Jagiełłów“, czy przeskakując przez nie, zaliczać się do Słowian i wsłuchiwać się w „głosy jedzine“, płynące z owego „pół świata“, a następnie w rozliczne narzecza jednego znaku, w ową „mnogość w jedności, w języki ziemi, dar boskiej mądrości“. Na ogół jednak wystarczało mu, że „co powiat — to narzecze“ na Górnym Śląsku.

Bytomianie
Lud więc górnośląski maluje w Górze Chełmskiej, a najwyraziściej swoich parafian z Bytomia. Nie obeszło się bez powtarzania rzeczy znanych z napisanego niedawno Starego Kościoła Miechowskiego, choć starał się tego unikać kosztem obfitości szczegółów. Malowidło ludu idzie w kierunku zbiorowości, uogólniania, rzadko zaś indywidualizuje, wyszczególnia. Metodę tę zastosował do malowidła duchowieństwa śląskiego i ojczyzny filarów, ale tam nawyliczał choćby tylko po nazwisku kilkudziesięciu księży; tych wyliczeń brak w obrazie ludu, bo nawet z kapeli bytomskiej prócz Spinczyka tylko 3 muzykantów (Klik, Strzewiczek i Krotofil) dostąpiło zaszczytu imiennego nazwania. Z Bytomia również pochodzą inni po nazwisku zaznaczeni w poemacie przedstawiciele ludu: sławny Pitas i Musialik, uczestnicy astronomiczno-popularnej rozprawy w III 17—80, śmieszka Gębalina (III 28), Ziob doświadczony (III 261) i niedoszły kandydat na tamten świat Błażej Śniadek (IV 255—279). Oni też wprowadzają do poematu żywioł humorystyczny, z lekka rubaszny. „Żartów dosadnych“, których w nim dopatrywał się Piotr Chmielowski (Zarys najnowszej literatury polskiej, IV wyd., Kraków-Petersburg 1898, str. 123), trudno się tu doszukać. Nie uniknęła też zabarwienia żartobliwego postać ulubieńca Bonczykowego z ludu, Franciszka Spinczyka, o którym najwięcej i na ogół serdecznie mówi w poemacie.
Charakterystyka ludu górnośląskiego

Lud górnośląski jako zbiorowość występuje w II 15—46, 340—398, 405—416, IV 9—28, 156—166, V 1—44, 551—568. Z natury przedmiotu wynikało, że górującą cechą tej zbiorowości będzie jej pobożność, naiwna nieco, kochająca się w legendzie i w jaskrawym nawet uzmysłowieniu przedmiotu wiary, w owych krzyżach kompanijnych, ozdobionych gałązkami, wieńcami, wstęgami, szkaplerzami itp., pragnąca znaleźć się jak najbliżej feretronów i chorągwi, na klęczkach i na wyprzódki pchająca rzesze po świętych gradusach. Pobożność ta kondensuje się na pielgrzymkach kalwaryjskich, bo one pozwalają się oderwać od trosk codziennych, zepchnąć je na chwilę w podświadomość i radować się jakby odblaskiem przyszłego nieba. Nazwy nabierają wtedy realnego znaczenia, Rajski Dwór przeobraża się dla pątników w przedsionek przynajmniej do raju, miejsce odpustowe staje się ziemskim niebem i rozpaczą napełnia serca obawa, że „wnet nam zabraknie tego w świecie nieba“. Procesje zaczynają mieć symboliczną wartość jako zapowiedź owej radosnej chwili, gdy „przyłączą się do Niebian bez granic orszaku, by wielbić aż na wieki w cudnej procesyi wielmożne sprawy boskie i dobroć Maryi“. Lud ten na pielgrzymce ujawnia także inną zaletę: karność w sprawach religii, chociażby tak zewnętrznych, jak „sforność“ w ramach kompanii i bezwzględne posłuszeństwo rozkazom swego śpiewaka-przewodnika. Lud ten, przynajmniej w owym jeszcze czasie, jest lojalny wobec władzy, w czym umacnia go religia i dlatego targnięcie się na nią może ową lojalność w niwecz obrócić.

W życiu codziennym lud odznacza się pracowitością (z „niezbyt żyznej gleby“ wydobywa dla siebie dostateczną ilość pożywienia), miłością rodziny, o której nie zapomina na dłuższy czas nawet wśród uniesień kalwaryjskich, przywiązaniem do swej własności, odmalowanym przez Bonczyka realistycznie w dwu obrazkach: Błażej Śniadek żałuje, gdyby mu wypadło umrzeć, tylko „galocisków nowych“ w domu, w których jeszcze nigdy nie był, a wzdłuż dróg kalwaryjskich uzbrojeni w kije właściciele sąsiednich ról odpędzają bezskutecznie tłoczące się w zachwyceniu nabożnym tłumy pątników.
Spinczyk

Jeżeli indywidualizacja ludu w Górze Chełmskiej skupiła się przede wszystkim na postaci Spinczyka, to powodem było niewątpliwie unikanie powtórzenia rzeczy znanych już ze Starego Kościoła Miechowskiego, widoczne także w tym, że Bonczyk objął indywidualizacją teraz nie lud wiejski, lecz miejski z Bytomia. Czym dla Gaszynów jest w poemacie Damian — br. Aleksy, dla zakonników o. Atanazy, tym dla ludu w mniejszych ilościowo, lecz nie jakościowo wymiarach jest Spinczyk tak jak dla duchowieństwa świeckiego poniekąd już tylko ks. Grelich. Gdybyśmy stosunek uczuciowy poety do postaci Spinczyka chcieli określić miarą porównawczą ze Starego Kościoła Miechowskiego, to nie będzie nią pan rektór Bienek, lecz kopidół Draszczyk lub młynarz Paweł. Bonczyk wczuwa się bez żadnej ironii w dusze proste, wierzące bez książkowej mądrości, żyjące życiem ziemskim o tyle, o ile ono jest drogą do przyszłej doskonałości. Jeżeli prawdą jest, że mówienie szczegółowe o cnocie nie daje wiernego i zajmującego jej obrazu, to krótkość i zwięzłość charakterystyki Spinczyka miałaby silną podstawę. Wyczuwa to dobrze Bonczyk, dając pielgrzymce bytomskiej, jednemu z hufców owego „mężnego wiary rycerstwa, w duchu dojrzałego, choć na zewnątrz pośledniego, lecz w sercu wspaniałego“ za „jenerała w komendzie“ Spinczyka, panującego trąbą nad swoim orszakiem.

Świata panowie

Jakkolwiek poemat najchętniej opiewa chwilową przystań ciszy i ostoję „dla dusz zbolałych“, nie mógł przemilczeć odgłosów „wieku tego pełnego zbroi szczęku“, które mąciły błogość pątniczych wspomnień, nie mógł pominąć „świata panów“, pysznie rozpoczynających walkę z wiarą i językiem ludu. Lojalność kazała wyłączyć osobę króla pruskiego, a nawet centralne władze przynajmniej ustami Stabika: „oby nasz Berlin widział zgromadzenie, porzuciłby o polskim ludzie uprzedzenie“ (V 431—432), ale wnet osłabia wrażenie, potępiając zauszników królewskich: „Kto go (lud) czerni przed królem, ten kłamie bezczelny“ (V 438), tak że nieprzekonywająco brzmi zapewnienie, iż „król od Boga, więc jego stać się musi wóla“ (V 436), skoro tą wolą powoduje bezczelne kłamstwo. Nie wypadało księdzu-poecie należącemu do lojalnego centrum zachwiewać przekonaniem, głoszonym przez tylu konfratrów i opartym o św. Pawła (Do Rzym. 13, 1), że „nie masz zwierzchności jedno od Boga“, ale trudno było nie zaznaczyć niższości władzy świeckiej od Boskiej, nie oddać „co jest cesarskiego, cesarzowi, a co jest Bożego, Bogu“ (Mat. 22, 21).
Rzecznikiem tej myśli staje się o. Atanazy, ostrożnie najpierw podkreślając: „jeśli król wynagradza szczodrze, czy Bóg będzie łakomszym, bogacz nad bogacze?“ (V 376—377), a potem już bez ogródek w obronie symbolów religijnych atakując symbolikę świecką:

Cóż kiedy wojska zbrojne szeregami
W ogień na oślep idą, a to za drążkami,
U których wisi płatek? — A w kraju stolicy
Posągi jenerałów na sławnej ulicy —
Co to tam żołnierzowi przed posągiem chodzić,
Dniem i nocą rok rocznie parady wywodzić? (V 477—482).

Takie postawienie sprawy niewątpliwie „ma swe znaczenie“, zwłaszcza że robi to Gwardian, który „polityki w klasztorze nie lubił“, ale poza klasztorem nie zdołał powstrzymać się od oświetlenia uroszczeń świeckich.
Nie oszczędzono więc gorzkich słów Berlinowi, choćbyśmy nawet przypuścili, że „wrogie rozmowy w pierwszej kraju kanclaryi“ (V 40) nie odnoszą się do siedziby żelaznego kanclerza, lecz do wymienionych w następnych wierszach „urzędów wrocławskich, opolskich“, podrażnionych liczebnością kompanij polskich, które gotowe „spolszczyć naród górnośląski“. Pod adresem wyższych władz skierowane są także zarzuty o. Teobalda: „Co to rząd myśli zyskać przez swoje ukazy“ (I 318) i krytyka o. Atanazego, że „ten porządek ubliża powadze zwierzchności“, że „gdy się w rządy boskie człek-lichota wkrada, tu odmienia, tam psuje“ (I 320, 327—328) itd. Również wysunięcie chciwości jako powodu sekularyzacji zwracałoby się przeciw władzom centralnym. Wreszcie wyraźne wymienienie kulturkampfu i jego następstw na Śląsku (IV 201—217) z charakterystycznym zakończeniem: „Znając głos sumienia, wiedzą, co mają czynić!“ — nie przemawia za tym, że wola króla jest moralnie uzasadniona w oczach poddanych, że istnieje zgodność między prawem pisanym świeckiej ustawy, a prawem niepisanym sumienia.

Władze niższe

Otwarcie mówi się natomiast o niższych urzędach i ich roli gnębicielskiej wobec duchowieństwa i zakonów, snać Bonczyk skrupulatnie zapamiętał szereg wydarzeń z r. 1874 i 1875, skupiając je wszakże w terminie od ich zajścia późniejszym, bo we wrześniu 1875 r. Tak więc landrata strzeleckiego obciąża zakaz pochodu kompaniami na Górę Chełmską, wydany o rok wcześniej, z którym łączyło się rozpędzanie pobożnych tłumów przez policję (I 75—79), przydatkiem zaś Bonczyka jest udział strażników rosyjskich w niedopuszczaniu pielgrzymek z Kongresówki, przydatkiem o tyle — zdaje się — celowym, że łączy wspólnością postępowania dwóch zaborców. Taki sam wniosek nasuwałoby użycie określenia: ukazy dla rozporządzeń władz pruskich. Jakież stanowisko zajmują wobec tych zakazów zakonnicy, a zwłaszcza Gwardian w poemacie, a raczej jakie powinni zdaniem poety zająć, bo o rzeczywistości z r. 1875 nie ma przecież mowy? Odpowiedź prosta:

My tu nie rządcami,
Lecz sługami jesteśmy, Panią zaś nad nami
Święta Anna; w Jej sprawie trwajmy, walcząc mężnie (I 85—87).

Oczywiście, walka ma być obronna, a więc nie należy wspominać o pociągnięciu przed kratki, a raczej przed landrata o. Osmunda i o. Wiktora w dniu 26 czerwca 1875 (p. obj. I 235) wobec szerszych mas, aby ich nie podniecać jeszcze więcej. Inna władza podrzędna, odpowiadająca za zarządzenia władz wyższych w poemacie — to inspektoraty szkolne znowu z „ukazami“ w sprawie języka polskiego, którego zabrania się używać nawet w domu (II 272—274). Inne wypadki tego rodzaju z 1875 r., w poemacie uwzględnione, omówiłem w rozdziale pt. Z historii klasztoru.
Podrzędne władze symbolizuje „wąsal krnąbrnej twarzy, chciałby wszystkich zjeść okiem, co się w czole żarzy“ (V 353—354); jest on i obrońcą narzuconego świeckiego porządku rzeczy, w którym „wszystko ma swe znaczenie“, obrońcą książąt, których zwierzyńce wyrządzają szkody po chłopskich polach, obrońcą panków chciwych kamienia, którzy podkopują aż do spustoszenia Górę św. Anny, i przeciwnikiem wszystkiego, co poza ziemię wybiega, jest wyznawcą materializmu, bezwzględnym i złośliwym wykonawcą rozkazów. Jako bojownik kulturkampfu ma „grzeczność na wargach, lecz hardość w duszy“, jednym słowem „jakiś człek złowrogi“, któremu tylko nic do trupów, względem nich nie ma zadania i zdaniem jego wolno je zagrześć (V 317—318). Ten symbol urzędnika pruskiego niższych stopni — wystarczyłby sam dla ujawnienia przekonań poety o władzach pruskich. Czy jest to „polityką“ w rozumieniu Bonczyka? Zdaje się, że nie, gdyż dość wyraźnie zaznaczył, w czym jego zdaniem rzeczywiście występuje „polityka“.

„Polityka“

Klucz do zrozumienia, dlaczego ks. Grelich zastrzega się: „Ja nie dla polityki bronię tu polszczyzny“ (II 323), tkwi nie tylko w poprzedniej diatrybie przeciw redaktorom, nie tylko w wyjaśnieniu, że „kto zagładza (język polski), pracuje w swej ojczyzny zdradzie“ (II 270), lecz także i przede wszystkim tam, gdzie po czyich wynurzeniach pojawia się ostrzeżenie, że to „polityka“. Na farze leśnickiej mieliśmy już poprzednio (Il 140—151) taki znak ostrzegawczy, niby to żartobliwy. Gdy ks. Widera porównywa dawne czasy z obecnymi i przeciwstawia „naszych“ (obecnych panów świata) „owym“ (dawnym jak Gaszynowie), kończąc w ten sposób:

Owi mieli dla świata i nieba zasługi,
Nasi z swym faterlandem brną w bezdenne długi! —

to przerywa mu, „żartując z sąsiada“, milkucki proboszcz Franciszek Cieślik i wzywa go do „hamowania się“:

Jak się w twojej głowie
Zacznie mleć polityka, to słuchaczom biada! (II 147-151).

Przerwał milkucki Franciszek, nim ks. Widera zdołał przeciwstawić zasługom „owych“ dla nieba los „naszych“ pośmiertny tak, jak zasługom dla świata przeciwstawił brnięcie z faterlandem w bezdenne długi.
Ale i wnioskowanie o dalszych następstwach doczesnych postępowania „świata panów“ jest polityką, bo gdy wikary o. Teobald przepowiada, że „na wielkiego, bezbożnością i cudzym dobrem tuczonego powstanie kiedyś mały, obu sąd nie minie“, gdy jako karę za wyparcie się Boga przepowiada „epokę złowrogą“, epokę niszczycielską rewolucji warstw niższych, które za przykładem górnych wyzbyły się religii, to chociaż kończy przepowiednie obietnicą miłosierdzia Bożego i odbudowania zniszczonego świata przez „pogardzonego księżynę“ (I 406—417), — przerywa mu te wywody Gwardian, który „polityki w klasztorze nie lubi“ i wypytuje się o br. Aleksego. A więc polityką jest nazwa faterlandu i poczucie innej ojczyzny poza nim, polityką jest przewidywanie przyszłości i nieuchronnych następstw podeptania praw Bożych przez władzę świecką, ale czy to przekonanie podziela Bonczyk? Powinienby, gdyby w nim nie rebelizowało się sumienie i nie buchnęło protestem przeciw dawaniu posłuchu przez królów i cesarzy służalcom:

Podwiel wasze poddaństwo do Boga się modli
W swym języku, w swej wierze: nigdy się nie spodli,
Iżby rękę zbroiło w grzesznym uniesieniu;
Lecz kto w herostratowskim czynie, w zaślepieniu
Podkopuje, kto targa groble oceanu:
Ginie, dom swój, kraj niszczy, a przyszłemu panu
Pozostawi pustynie. (IV 159—165).

Tu sam poeta podjął przepowiednie o. Teobalda i wszedł w politykę, hamował się przecie na tyle, że bronił tylko języka i wiary. Przynależność do centrum nałożyła mu tłumik na „wieszczy ulot“ polski, który tylko dorywczo uderzał w ton, zapowiedziany przed laty kilkunastu apostrofą do „Góry Chełmskiej, piastowskich ziem stróża wieczystego“, wizją Chrobrego wypatrującego z podstawy tej Góry „drogi na Zachód do sławy“, proroctwem o „plemieniu Piastów, Jagiełłów w niebianów rzędzie z palmą między pierwszymi na wieki“ zasiadającym. Nikłe tego ulotu echa odezwą się w I 59—60:

Do Ciebie i nasz naród otoczon wrogami
Rwie się, łamiąc kajdany, a świecąc cnotami,

odezwą się w II 11 żalem do „wieszcza Wincentego“ Pola, że „Śląska, gniazda Piastowskiego“ nie opiał w pieśni ziem polskich (jakże charakterystyczna zmiana tytułu: Pieśń o ziemi naszej!), zaklęciem w II 27: „Śląsko, zostań, czym byłoś“, aluzją, zresztą nieudolną (świadomie, czy też nieświadomie) do „błogiej halickiej przeszłości,… by jaśniała na powrót” (II 430—431), inną bardziej jeszcze mglistą aluzją do wieka trumny odkrytego na moment (IV 20—21), napomknięciem Gwardiana: „Ludu, jeślić ojczyzna doczesna tak droga, w której wszystko przemija“ (jaka ojczyzna: śląska, czy polska, bo chyba nie pruski faterland) w V 55—56, odezwą się wzmianką o sercach polskich w V 445 i najjaśniej, choć bez nazwania Polski, kazaniem ks. Engla, wieszczącym ludowi, że wytrwa i zwycięży,

póki bój prowadzi
O swe prawo do życia i sam się nie zdradzi,
Póki pomny swej wielkiej i świętej przeszłości,
Słowem, czynem pokaże, iż godzien przyszłości! (V 533-6).

Te i pomniejsze inne wzmianki wskazują, że jednak poczucie polskości Bonczyka nie ogranicza się do obrony wiary i języka, choć ta jest mu najważniejsza, że związek z Polską nie kończy się na wspomnieniu wieszcza Wincentego i muzy Adama, ani nawet na półkach biblioteki pismy polskich geniuszów do spodu zapchanej w proboszczowskiej farze, ani na wpływie polskiej literatury na klasztor niemiecki takim, iż kalwaryjskiemu słudze br. Aleksemu ofiarowuje nie pisma Angelusa Silesiusa, czy inne niemieckie, tylko Kochanowskiego, Skargę, Jaroszewicza i zapewne po polsku Pismo św. i Tomasza à Kempis.

Dodajmy do tego wiadomość o owym poemacie na szerokim tle polskim, który pozostał niewykończonym, a powstawał jeżeli nie współcześnie z Górą Chełmską, to w czasach dalszego, niezmienionego stosunku Bonczyka do centrum, i rzućmy nierozstrzygnięte na razie pytanie, czy ograniczenie rozmiarów polskości w Górze Chełmskiej nie ma jakiegoś związku z tym właśnie poematem, czy dla niego nie zachowywał poeta wszystkich „skarbów polszczyzny“ swego serca i umysłu.
Przyroda w poemacie

Opowieść o Górze Chełmskiej obejmowała szerszy widnokrąg niż o Starym Kościele Miechowskim, odczuwał więc poeta potrzebę umieszczenia w niej krajobrazu całego Śląska, zwłaszcza że nie było go w znanej mu Pieśni o ziemi naszej Wincentego Pola. Ale do tego jakoś nie przyszło, luźne tylko szczegóły pojawiły się tu i ówdzie. Chuda, niezbyt żyzna gleba Śląska dwukrotnie została zaznaczona w poemacie w związku z pracowitym ludem, ale obraz ogólny ograniczył się do nazwania kraju „szczęsną ziemią kościołów, kopalń i kominów“, siół chędogimi, miast zaludnionymi i drogami jakby wstęgą z sobą połączonymi, do wzmianki o plonach skarbów śląskich słanych po rzekach i morzach do chat, miast, na trony. Więcej umie muza ks. Norberta powiedzieć o ludzie śląskim.
Sama Góra Chełmska lepiej się rysuje w ustępach jej poświęconych. Wydaje się poecie jakimś odłamem Gór Olbrzymich, oderwanym od podstawy w czasie potopu, lub dziełem uwięzionego we wnętrzu ziemi ognia przedwiecznego, który jej bazalty wysadził pod obłoki. Dalsze wieki odziały ją płaszczem piaszczystym. Istnienie jej w tym miejscu jest koniecznością i gdyby jej nie stworzyła przyroda, powstałaby usypana „z kurzu rąk pracowitych, sklejona łzą pokuty“ (I 19—22). Te łzy pokuty sklejają też górę świętą, co zewnątrz gliną, a wewnątrz kamieniem (V 523, 529). Szczyt Góry Chełmskiej wieńczy kaplica wśród zielonego sadu, a z tego punktu roztacza się widok na wsi, miasteczka, miasta i „śrebrzystą wstęgę Odry“, nad którą unosi się „druga wstęga mglista“.
Przed wiekami góra była porosła sosnowymi borami, których wyręby zarastały prędko „zrębiną, pysznymi świerkami, rozłożystą sosną, niezgodnymi ostrężynami, szukającymi kolczystą łodygą zdobyczy i siwym mchem brodatym, który jak żyd panował nad bezbronnym światem“. Dziś wszakże zbocza góry pokryły zagrody, zagródki, miedze i grządki, a tylko od strony Leśnicy ku południowi obsiadły gęste laski śliw najlepszych, bo góra barami swymi chroni „te leśnickie knieje“ przed północnymi zawiejami. Gorzej wygląda góra z innych stron, „ręka ludzka wyrąbała lasy, na ich miejscu rozpostarły się mnogie pólka chłopskie, zasiane koniczyną (krasikoniem) i owsem lub obsadzone ziemniakami. Wśród nich wiją się drogi kalwaryjskie, przy których czasem wyrasta lasek brzozowy lub rozpościera się trawniczek zielony, dar „kwiecistej urody“ (przyrody). Nieco spustoszenia narobiły niegdyś potoki „karmione źródłami gór leśnistych“, które z tęsknotą śpiesząc do Odry, pospłukiwały młode zagajniki, zasypały piaskiem ziemię i z czasem wyschły, więcej jeszcze zniszczył przyrodę człowiek, wydobywając bazalt na bruki gościńców, podkopując nawet dzieła rąk ludzkich tak, że przy klasztorze szerzyła się złowroga przepaść grożąca samemu kościołowi. Groza tych kamieniołomów ujawniła się koło r. 1886, Bonczyk przeniósł ją (III 258—287) o 11 lat wcześniej.
Nad tym krajobrazem roztacza poeta obrazy: przedwieczerza (I 267—280), kiedy to „słońce dojeżdżało do swej mety, a mali aniołkowie pozamiatali jak najchędożej niebo, pozdmuchiwali chmurki“ i nadsłuchiwali dzwonów dzwoniących na Anioł Pański, nocy na Rajskim Dworze (II 449—462) z szelestem lip nad tysiącami głów pątników i ciszą o północy, kiedy:

Tylko klasztor i lipy jakby wrosły w mroku,
W nowym się pątnikowi stawiają uroku,

przedświtowych chwil (III 1—89), kiedy niebo wisi szeroko i wyżej niż na równinach nad głową, a na nim lśnią dogasające gwiazdy, budząc ochotę do rozważań astronomiczno-nabożnych, jakby dalszego ciągu astronomii młynarza Pawła i Proboszcza ze Starego Kościoła Miechowskiego.

Dzieła rąk ludzkich

O dziełach ludzkich mniej tu mowy, zaledwie ten lub ów szczegół się nawinie oczom poety; w jakimś najogólniejszym zarysie ukaże się topografia Kalwarii w objaśnieniach bywałych pątników (II 195—201), albo wylicza się kapliczki w miarę posuwania się procesji w IV i V pieśni. W kościele klasztornym uwzględniono tylko chór za wielkim ołtarzem (urządzony za gwardiaństwa o. Ambrożego) i obrazy historyczne, w kościele św. Krzyża groby Gaszynów, dalej Dwór Rajski, schody wiodące do kościoła klasztornego z ciasną bramą, domek pustelnika wśród słoneczników, wewnętrzne urządzenie klasztoru za klauzurą (V 238—249) wraz z takim szczegółem, że każda cela była pod wezwaniem jakiegoś świętego, ale przeważnie jest tylko suche wyliczenie, z którego dowiadujemy się o kaplicy Anioła Stróża, o Bramie Rajskiej, o Domu Pańskiej Wieczerzy, o Golgocie, o Górze Oliwnej, o św. Gradusach obok Domu Piłata, a kaplicy Wzięcia Krzyża na ramiona, o Domu Maryi Panny, o Jej grobie, o kaplicy Rafała, Trzeciego Upadku i o kościele w Porębie.
W porównaniu ze Starym Kościołem Miechowskim uderza szczupłość tego zasobu, dająca się wyjaśnić i mniejszymi rozmiarami poematu i pośpiechem w jego pisaniu, a odnośnie do dzieł rąk ludzkich także ich obfitością, która w razie szczegółowych opisów spowodowałaby monotonność, a nadto przeszkadzałaby głównemu celowi. Nie przewodnik bowiem po Kalwarii, lecz „pątnicze wspomnienia“ miały wypełnić poemat.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wincenty Ogrodziński.