Gösta Berling (Lagerlöf, 1905)/Tom III/Wysłannik boży
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gösta Berling Tom III |
Rozdział | Wysłannik boży |
Wydawca | Józef Sikorski |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józefa Klemensiewiczowa |
Tytuł orygin. | Gösta Berlings saga |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III |
Indeks stron |
Wysłannik Boży, kapitan Lennart, przybył pewnego południa sierpniowego do oberży w Broby i prosto skierował się do kuchni. Dążył on do swego domu Helgesäter, leżącego tuż pod lasem, o ćwierć mili na północ od Broby.
Kapitan Lennart wtedy nie wiedział jeszcze nic o tem, że na ziemi stanie się wysłannikiem Bożym. Serce biło mu radością na myśl, że ujrzy swój dom rodzinny. Ciężko dotknął go los, ale teraz wszystko pójdzie w zapomnienie, skoro powrócił do swoich, do domu. Nie wiedział, że jest z tych, którzy nie mogą spocząć pod własnym dachem, nie mogą ogrzać się u własnego ogniska.
Kapitan Lennart był wesołego usposobienia. Nie zastawszy nikogo w kuchni, zaczął w niej gospodarować, jak pustak młody. W mgnieniu oka przestawił kołowrotek, poplątał przędziwo, kota rzucił na głowę psu i śmiał się, aż rozbrzmiewało po całym domu, gdy dwaj towarzysze w przystępie zaciekłości zerwali dawną przyjaźń i rzucili się na siebie z ostremi pazurami, wściekłemi spojrzeniami i najeżoną sierścią.
Zwabiona hałasem, nadbiegła gospodyni. Przystanęła w progu i patrzyła na człowieka śmiejącego się z walczących zwierząt. Znała go dobrze, ale gdy go ostatni raz widziała, miał kajdany na rękach, jako więzień. A mianowicie przed pięciu laty przeszło złodziej jakiś na jarmarku w Karlstadzie skradł klejnoty pani radczyni. Zginęło wtedy dużo pierścieni, bransolet i klamer, które dama ta wysoko ceniła, gdyż były to podarunki lub dziedziczne klejnoty. Nie znaleziono ich, a po całej okolicy rozgłoszono, że kapitan Lennart jest sprawcą kradzieży.
Gospodyni nie mogła zrozumieć, w jaki sposób wieść taka mogła się rozejść. Przecież kapitan Lennart był dobrym, uczciwym człowiekiem. Żył przykładnie z żoną, którą pojął dopiero przed kilku laty, gdyż środki nie pozwalały mu ożenić się wcześniej. Ale teraz miał dostateczne utrzymanie przy pensyi i mieszkaniu. Co mogłoby skłonić takiego człowieka do ukradzenia bransolet i pierścionków? A jeszcze dziwniejsze jej się wydało, że taka pogłoska mogła znaleźć wiarę i zostać dowiedzioną tak, że kapitana spensyonowano, odebrano mu order i zasądzono na pięć lat przymusowych robót.
Sam utrzymywał, że był na jarmarku, ale wrócił, zanim posłyszał cośkolwiek o tej kradzieży. Na gościńcu znalazł brzydką, starą klamrę, którą podniósł i darował dzieciom. A klamra ta była ze złota i należała do skradzionych rzeczy — w tem było całe nieszczęście. Właściwie Sintram tak mu się przysłużył. Niegodziwiec ten oskarżył go i złożył świadectwo, na mocy którego go skazano. Widocznie trzeba mu było usunąć z drogi kapitana, gdyż wkrótce potem wytoczono jemu samemu proces: okazało się bowiem, że w r. 1814 sprzedawał proch Norwegom. Powszechnie mówiono, że bał się kapitana Lennarta, jako świadka. Z braku dowodów został wtedy uwolniony.
Gospodyni nie mogła się na niego napatrzeć. Włosy mu posiwiały, plecy się zgarbiły — ciężkie miał zapewne życie. Ale pogodna twarz i dobry humor go nie opuściły. To był ten sam kapitan Lennart, który ją prowadził do ołtarza i tańczył na jej weselu. Zawsze jeszcze gotów był z każdym spotkanym w drodze człowiekiem przystanąć i rozmawiać, każdemu dziecku centa rzucić, każdej starej, pomarszczonej kobiecie powiedzieć, że z każdym dniem staje się młodszą i piękniejszą, gotów był stanąć na beczce i przygrywać ludziom do tańca.
— No, matko Katarzyno — odezwał się — nie chcecie wcale na mnie patrzeć!
Wstąpił umyślnie, aby się dowiedzieć, co słychać u jego rodziny, czy go oczekują. Muszą przecież wiedzieć, że o tym czasie kończy się jego kara.
Oberżystka miała dla niego same dobre wieści. Żona jego okazała się dzielną kobietą, jak mężczyzna. Wydzierżawiła folwark od nowego właściciela i wszystko się jej wiedzie. Dzieci chowają się ładnie, aż miło spojrzeć. I naturalnie, czekają na niego. Żona kapitana była to małomówna kobieta, nie mówiąca nigdy o tem, co jej myśl zaprzątało — tyle jednak oberżystka wiedziała, że nikomu nie wolno było jeść łyżką kapitana, ani siedzieć w jego krześle w czasie jego nieobecności. Teraz, od wiosny nie było dnia, żeby nie wychodziła na najwyższy pagórek, patrzeć, czy nie idzie. I nowe ubranie mu sprawiła, z własnego przędziwa, które niemal wyłącznie ona wykonała. Z wszystkiego tego wnosić można, że go się spodziewa w każdej chwili, chociaż nic o tem nie mówi.
— Ale chyba nie wierzą tam w to? — zapytał kapitan Lennart.
— Nie, panie kapitanie, nikt nie wierzy! — uspokoiła go kobieta.
Nie mógł dłużej wytrzymać w karczmie, spieszno mu było do domu.
Wyszedłszy, spotkał się przypadkiem z dawnymi, dobrymi znajomymi. Rezydenci z Ekeby właśnie zajechali do oberży, gdzie zaprosił ich Sintram na obchód swoich urodzin. Rezydenci bez chwili namysłu podali rękę skazańcowi, witając go serdecznie. To samo uczynił też Sintram.
— Kochany Lennarcie — odezwał się on — bądź przekonany, że Pan Bóg musiał w tem mieć cel jakiś.
— Ty łotrze! — zawołał Lennart. — Myślisz, że nie wiem, iż mnie tylko dobry Bóg ocali od szubienicy?
Tamci zaczęli się śmiać, a Sintram wcale się nie zgniewał. Nic mu to nie szkodziło, że robiono aluzye do jego konszachtów z dyabłem.
I namówili kapitana, aby wrócił z nimi i wypił kieliszek na przywitanie, a zaraz potem będzie sobie mógł odejść. Ale biedakowi to nie posłużyło. Od pięciu lat nie miał w ustach nic podobnego. Może cały dzień nic nie jadł, zmęczyła go długa wędrówka. To też kilka kieliszków już odebrało mu przytomność. Gdy rezydenci do tego doprowadzili, wmuszali w niego jeden kieliszek po drugim. Nie mieli nic złego na myśli, robili to z dobrego serca, żal im go było, że przez pięć lat nie mógł używać na takich specyałach.
Zwyczajnie był to jeden z najtrzeźwiejszych ludzi. Można sobie wyobrazić, że nie miał zamiaru się uśpić — szedł przecież do żony i dzieci. Zamiast tego jednak, leżał na ławie w karczmie i spał.
Gdy tak leżał bezprzytomny, wziął Gösta kawałek węgla i posmarował mu twarz, nadając jej charakter zbrodniczy: — mówił, że to będzie odpowiednie, skoro wraca z więzienia. Zrobił mu oko „podbite“, przez nos przeprowadził jakimś sokiem czerwonym kreskę, niby bliznę, włosy w zlepionych skrętach zsunął mu na czoło i poczernił go całego.
Śmiali się z tego pomysłu chwilę; później chciał go Gösta obmyć.
— Nie, zostaw! — zawołał Sintram — jak się zbudzi i zobaczy się, będzie go to bawiło.
Tak też zostało i rezydenci zapomnieli o kapitanie. Pijatyka trwała całą noc. O brzasku zabierali się do domu. Wtedy bezwątpienia więcej mieli w głowie wina niż rozumu. Nagle przyszło im na myśl, co zrobić z kapitanem Lennartem.
— Zawieźmy go do domu! — rzekł Sintram. — Pomyślcie, jak się nim ucieszy żona. Rozkosz będzie patrzeć na jej radość. Wzruszy mnie ten widok. Zawieźmy go do domu. Podobała się ta myśl ogólnie. Boże drogi, jakże się ucieszy surowa pani z Helgesäter! — pomyśleli.
Zaczęli szarpać kapitana, aby go otrzeźwić, wsadzili go na jeden z wozów, które zmęczeni woźnice już oddawna przygotowali. I cała drużyna ruszyła w drogę; niektórzy zasypiali i omal z wozów nie pospadali, inni śpiewali, aby nie zasnąć. Ze swojemi obwisłemi, obrzmiałemi twarzami wyglądali nie lepiej od włóczęgów.
Przybywszy na miejsce, kazali koniom z wozami zostać na podwórzu, a sami z uroczystą powagą poszli ku frontowemu wejściu. Beerencreutz i Juliusz prowadzili kapitana.
— Zbudź się, Lennarcie! — wołali — jesteś w domu. Nie poznajesz, żeś już w domu?
Rozwarł oczy i niemal otrzeźwiał. Czuł się wzruszonym, że go odprowadzili.
— Przyjaciele — zaczął, przystając, aby do wszystkich jednocześnie się zwrócić. — Pytałem Pana Boga, dlaczego musiałem doświadczyć tak dużo złego.
— Ach, daj pokój — odezwał się Beerencreutz — kazanie zachowaj dla siebie.
— Pozwól mu mówić — bronił go Sintram — wcale dobrze mówi.
— Pytałem go i nie mogłem zrozumieć, teraz jednak rozumiem doskonale. Chciał mi pokazać, jakich posiadam przyjaciół, którzy odprowadzają mnie do domu, aby byli świadkami radości mojej i żony. Gdyż moja żona oczekuje mnie. Czemże są wobec tego lata minionej niedoli?
Tu zaczęły silne pięści uderzać we drzwi — rezydentom szkoda było czasu na słuchanie jego mowy.
Wewnątrz powstał ruch. Służące zbudziły się i wyjrzały. Szybko zarzuciły na siebie suknie, bały się jednak otwierać takiej gromadzie mężczyzn. Wreszcie odsunięto rygle — wyszła sama pani Lennartowa.
— Czego chcecie? — zapytała.
— Przyprowadzamy męża — odpowiedział Beerencreutz, popychając naprzód kapitana. — Ujrzała go, jak chwiejnym krokiem zbliżał się ku niej, pijany, z twarzą złoczyńcy. A za nim stała cała czereda pijanych, słaniających się mężczyzn.
Cofnęła się — on postępował za nią z otwartemi ramionami.
— Odszedłeś złodziejem, wracasz włóczęgą! — rzekła i chciała wejść do domu.
Nie zrozumiał i szedł wciąż za nią, wtedy uderzyła go w pierś silnie.
— Czy sądzisz, że zamierzam takiego, jak ty, uznać panem domu mojego i dzieci moich? — zapytała i drzwi się za nią zamknęły, zasuwy zatrzasnęły.
Kapitan Lennart rzucił się na drzwi i zaczął je szarpać. Wtedy rezydenci nie mogli się wstrzymać od śmiechu. Taki był pewny swojej żony, a ona nie chce nic o nim słyszeć. To im się wydawało zabawne.
Gdy kapitan posłyszał ich śmiech, rzucił się na nich, chcąc ich bić. Zaczęli uciekać ku swoim wozom. On puścił się za nimi, lecz potknął się na kamieniu i upadł. A gdy się podniósł, nie gonił już rezydentów. W pomieszaniu tem błysnęła mu nagle myśl: Na świecie nie dzieje się bez woli Bożej nic, nawet rzecz najmniejsza.
— Dokądże mnie wiedziesz? — zapytał. — Jestem piórkiem, które lata za Twoim podmuchem. Jestem piłką w Twoich ręku. Dokądże mnie wiedziesz? Dlaczego zamykasz przedemną drzwi mego domu?
I odszedł od swego domu w przekonaniu, że Bóg chce tego.
Gdy słońce weszło, stał na jednem ze wzgórz Broby i spoglądał w dolinę. Mieszkańcy jej nie wiedzieli wtedy, że zbawca ich znajduje się tak blizko. Nie kładziono listków wonnej lawendy i polnych kwiatów na progi, które on miał przekraczać; matki nie brały dzieci na ręce, aby im go pokazać, gdy będzie przechodził; wnętrze chat nie było odświętnie przybrane; czarna czeluść pieca nie była zakryta pachnącym jałowcem. Mężczyźni nie dokładali starań, aby dobrze utrzymane pola i bujne łąki cieszyć mogły oko jego.
Ztąd, gdzie stał, smutny jego wzrok dojrzał, jak susza spustoszyła okolicę, jak zniszczyły się zasiewy, jak ludzie nie mają nawet ochoty przygotować ziemi pod nowy zasiew. Spojrzał w stronę sinych gór, a wschodzące słońce oświetliło czarne, wypalone miejsce, gdzie szalał ogień. Oglądał przydrożne brzozy: susza je niemal skurczyła. Z rozmaitych drobnych szczegółów, po zapachu paszy, gdy przechodził obok zagrody jakiejś, po wywróconych płotach, po małej ilości drzewa opałowego, przywiezionego do domu i zrąbanego — poznał, że ludzie nie dbali o swoją chudobę, że nadeszła nędza, że szukają pociechy w zobojętnieniu i wódce.
Ale może dobrze się stało, że on zobaczył to wszystko. Jemu nie było danem na własnem polu oglądać zasiewów zieleniejących i wypuszczających kiełki, nie było mu danem siedzieć przy własnem ognisku i patrzeć, jak żar gaśnie i czuć, jak miękkie dłonie jego dzieci wsuwają się w jego ręce; nie danem mu było pobożnej małżonki widzieć u boku swego. Może więc dobrze było dla niego, którego ciężka gniotła troska, wiedzieć, że istnieją ludzie, potrzebujący jego pociechy. Może dobrze dla niego było, że czasy były ciężkie, że skąpstwo natury sprowadziło nędzę biedaków, że niejeden, któremu się lepiej powodziło, starał się pognębić swoich braci. Niedarmo przecież proboszcz z Broby, chciwy sknera, był ich wspólnikiem, nie zaś prawdziwym pasterzem; niedarmo rozrzutni, opilce, rezydenci rządzili w Ekeby, niedarmo Sintram wmawiał w nich, że śmierć i zagłada spadnie na nich wszystkich.
Kapitan Lennart stał na wzgórzu i mimowoli przyszło mu na myśl, że Pan Bóg go potrzebuje. A przytem nie wezwała go do siebie żona, przejęta skruchą.
Rezydenci nie mogli w żaden sposób zrozumieć, że to oni byli przyczyną surowego postępowania pani Lennartowej. Sintram nic im nie przypomniał, a oni zgoła zapomnieli o swoim figlu. W okolicy oburzano się na żonę, która była za dumną, aby przyjąć tak dobrego męża. Opowiadano, że natychmiast przerywała każdemu, kto usiłował przemówić u niej za mężem. Nie mogła znieść, aby wspominano jego imię. Kapitan zaś nie uczynił nic, aby wpłynąć na zmianę o nim sądu.
Następnego dnia dogorywał jakiś stary wieśniak w sąsiedniej wsi. Sakrament święty już przyjął, siły żywotne go opuściły, koniec jego był blizki. Niespokojny, jak ktoś, wybierający się w daleką podróż, kazał swoje łóżko z kuchni do izby, a stąd znów do kuchni przenosić. Po tem łatwiej niż po ciężkim oddechu poznać, że nadeszła ostatnia jego chwila.
Otaczają go: żona, dzieci, czeladź. Był szczęśliwy, bogaty, poważany. W godzinie śmierci nie jest osamotniony. Nie obcy, niecierpliwi ludzie otaczają łoże jego. Starzec zaczyna mówić o sobie samym, jak gdyby już stał przed tronem Przedwiecznego, a wśród westchnień przyświadczają mu otaczający, że słowa jego są prawdziwe.
— Byłem pracowitym robotnikiem i dobrym gospodarzem — mówi. — Kochałem żonę swoją, jako mą rękę prawą. Dzieci moje nie wyrosły bez opieki i karności. Nie piłem. Nie przesuwałem kamienia granicznego. Gdy koń mój szedł pod górę, nie spinałem go ostrogą, krów nie głodziłem w zimie, owiec latem nie puszczałem niestrzyżonych.
A naokół czeladź płacząca powtarza, jak echo: Dobry to był gospodarz, ach, Panie Boże! Gdy koń szedł pod górę, nie spinał go ostrogą, krów nie głodził w zimie.
Wtem niepostrzeżenie wszedł jakiś wędrowiec, prosząc, aby mu dano co zjeść i napić się. W milczeniu stojąc u proga, słyszał słowa konającego.
— Lasy wytrzebiłem, łąki wysuszyłem — mówi starzec dalej. — Pług ciągnąłem równemi bruzdami. Stodołę wystawiłem trzy razy tak wielką, na trzy razy tyle zboża, co za moich ojców. Kazałem zrobić trzy srebrne kubki z błyszczących talarów, mój ojciec sporządził zaledwie jeden.
Słowa te docierają do uszu nieznajomego. Słyszy go świadczącego o sobie samym, jak gdyby stał przed tronem Boga. Słyszy dzieci i czeladź przytwierdzającą: — Równemi bruzdami ciągnął pług, tak, święta prawda!
— Bóg wyznaczy mi dobre miejsce w królestwie swojem — ciągnął dalej chory...
— Dobry Bóg przyjmie naszego gospodarza — mówi czeladź.
Człowiek u drzwi stojący słyszy te słowa i przerażenie go ogarnia, jego, który pięć długich lat był piłką w ręku Boga, piórkiem, latającem za Jego podmuchem. Przystępuje do chorego i bierze go za rękę.
— Przyjacielu — rzecze, a głos mu drży wzruszeniem — czy pomyślałeś, kim jest ten, przed którego obliczem staniesz niebawem? Jestto wielki Bóg, potężny Bóg. Światy są Jego rolami, orkany Jego końmi. Wielkie światy drżą pod ciężarem Jego kroków. A ty stajesz naprzeciw Niego i powiadasz: — Równe brózdy ciągnąłem, żyto siałem, drwa rąbałem. Czy chcesz się chełpić wobec Niego i mierzyć się z Nim? Nie wiesz chyba, jak potężny jest Pan, w którego królestwo wstępujesz.
Starzec otwiera szeroko oczy, twarz mu się wykrzywia strachem, charcze głośno.
— Nie stawaj przed Bogiem twoim z wielkiemi słowami na ustach!... — ciągnie dalej wędrowiec. — Potężni świata tego są jako plewy w Jego stodole. On morza wyżłobił i góry spiętrzył. On ziemię okrył roślinnością. On jest robotnikiem niezrównanym, ty nie możesz się z Nim mierzyć. Ukorz się przed Nim, ty odlatująca duszo ludzka. Padnij w proch przed Bogiem twoim i Panem. Boski gniew wisi nad tobą, jak niszcząca burza. Ukorz się! Jak dziecię uchwyć się szaty Jego i proś o opiekę. Tarzaj się w prochu, błagaj łaski. Ukorz się przed twoim Stworzycielem, ty duszo ludzka!
Oczy chorego rozwarły się szeroko, ręce się splotły, lecz twarz pojaśniała i charczący dźwięk ustąpił.
— Ludzka duszo, odlatująca ludzka duszo! — woła wędrowiec. — Jak pewnem jest, żeś w ostatniej swojej godzinie ukorzyła się przed swoim Bogiem, tak pewnem jest, że On jak dziecię weźmie cię na ręce i zaniesie w krainę niebieską.
Starzec raz jeszcze westchnął głęboko i wyzionął ducha. Kapitan Lennart, skłoniwszy głowę, modlił się. Wszyscy w izbie modlą się i głęboko wzdychają.
Gdy oczy podnieśli, ujrzeli starca leżącego spokojnie. Oczy jego zdają się jeszcze promienieć odblaskiem pięknych obrazów, usta uśmiechają się, twarz jest pogodna.
— O, ty wielka, piękna duszo ludzka — myślą wszyscy, którzy patrzą na niego — potargałaś już więzy prochu ziemskiego. W ostatniej godzinie wzniosłaś się do Stwórcy swego. Ukorzyłaś się przed Nim. On cię uniósł jak dziecię w swoich ramionach.
— On widział Boga — powiedział syn i przymknął starcowi powieki.
— Widział otwarte niebo — łkają dzieci i czeladź.
Stara matka kładzie drżącą rękę w prawicę kapitana Lennarta.
— Panie kapitanie, w najgorszej chwili przyszedłeś mu pan z pomocą!
On stoi milczący. Oto spadła na niego łaska silnych słów i wielkich czynów i nie wie jak i zkąd? Drży, jak motyl wykluwający się z poczwarki, gdy skrzydełka jego rozwijają się od promieni słonecznych, a połyskują jak słońce samo.
Ta chwila pchnęła kapitana między ludzi. Inaczej byłby zapewne wrócił do domu i pokazał się żonie we właściwej swojej postaci, ale od tej chwili był przekonany, że Bóg potrzebuje usług jego. Stał się tedy wysłańcem Bożym, który biedakom niesie pomoc i pociechę. A bieda i nędza wonczas były wielkie i mądrość a dobra wola mogły więcej zdziałać, niż złoto i potęga.
Pewnego dnia zaszedł kapitan do biednych chłopów, mieszkających w okolicy Gurlittberga. Nędza wśród nich panowała wielka, nie mieli już kartofli do jedzenia, nie mogli siać żyta na wypalonych polach, gdyż zabrakło im ziarna.
Wtedy kapitan wsiadł w małą łódkę i popłynął na drugą stronę jeziora do Sintrama, prosząc go, aby biedakom dał ziarna i ziemniaków. Sintram przyjął go dobrze, zawiódł do wielkich, pełnych śpichrzów i do piwnic, gdzie złożone były ziemniaki jeszcze z zaprzeszłego zbioru. Kazał mu napełnić wszystkie sakwy i wory, które przywiózł z sobą.
Gdy Sintram zobaczył łódź kapitana, zauważył, iż jest za mała na ten ciężar. Niegodziwy człowiek kazał wory przenieść na jednę ze swoich dużych łodzi i powierzył ją parobkowi swojemu, silnemu chłopu imieniem Mans. Kapitan Lennart miał więc tylko wiosłować swoją małą łódką.
A jednak silny Mans prześcignął go, gdyż był to mistrz w wiosłowaniu i siłacz niezwykły. Kapitan, płynąc po pięknem jeziorze, zadumał się; myślał o cudownych losach małych kiełków na zasiew. Teraz rzuci się je na czarną ziemię, pełną popiołu, między kamienie i kawałki drzewa, a one jednak rosnąć w niej będą i korzonki wypuszczą. Myśli o miękkich, jasnozielonych źdźbłach, które pokryją ziemię i w duchu schyla się i pieszczotliwie przesuwa po nich dłonią. Potem myśli, jak jesień i zima przejdą po tych małych biedactwach, które tak późno z ziemi wyszły, i o tem, jakie one będą dzielne, świeże, kiedy wiosna przyjdzie i naprawdę rosnąć będą mogły. I raduje się jego rycerskie serce na samą myśl o tych sztywnych źdźbłach, które będą stały smukłe, na kilka łokci wysokie, zakończone kłosami.
Kłosy te będą powiewały swojemi małemi pióropuszami tak, że pyłek nasienny ulatywać będzie w górę aż po wierzchołki drzew, a wreszcie wśród widocznej trwogi i walki napełnią się kłosy słodkiem, miękkiem ziarnem. A później, gdy sierp na nie spadnie i kłosy ścinać będzie, jak też cepy stukać w nie będą głośno! Myśli o tem, jak młyn na mąkę zmiele te ziarenka, a z mąki wypiecze się chleb — ileż to ludzi zaspokoi swój głód temi małemi ziarnami, które teraz płyną przed nim łodzią!
Parobek Sintrama przybił pod mostem i mnóstwo głodnych zjawiło się natychmiast. Wtedy odezwał się parobek, nauczony przez pana swego:
— Pan Sintram przysyła wam tu słód i ziarno. Słyszał, że brak wam wódki.
Ludzi ogarnął jakgdyby szał. Rzucili się na łódź, wskakiwali do wody, aby zabierać wory. A nie tego chciał kapitan Lennart.
I on w tej chwili wylądował i zgniewał się, widząc gwałtowność chłopów. Chciał rozdzielić kartofle na pokarm, a żyto pod zasiew, nie miał zgoła zamiaru o słód prosić.
Wołał na nich, aby wory zostawili, ale go nie usłuchali.
— Niechże zatem w gardłach waszych zamieni się żyto w piasek, a ziemniaki w kamienie! — zawołał rozgniewany, że zabrali zboże.
W tej chwili zdało się, jak gdyby kapitan Lennart cud uczynił. Dwie kobiety, które się kłóciły o jakiś wór, zrobiły w nim dziurę i ujrzały sam piasek. Chłopi, niosący worki z kartoflami, spostrzegli, że są tak ciężkie, jak gdyby były wypełnione kamieniami. Był to więc tylko piasek i kamienie, nic, tylko piasek i kamienie. Ludzie przerażeni stali, dziwiąc się mężowi Bożemu, który im się ukazał. Kapitan sam przez chwilę stał osłupiały ze zdumienia. Ale Mans się śmiał.
— Wracaj do domu, człowieku — odezwał się kapitan — zanim się spostrzegą, że w worach nic innego nie było, prócz kamieni i piasku, gdyż lękam się, by cię nie zatopili razem z łodzią.
— Nie boję się — odparł zuchwały parobek.
— A jednak wracaj lepiej do domu — powiedział kapitan tak stanowczym głosem, że tamten usłuchał natychmiast.
Później tłómaczył kapitan chłopom, że Sintram ich oszukał, ale nie chcieli mu wierzyć, przekonani, że stał się cud. Wieść o tem rozeszła się wkrótce, a że prości ludzie mają pewne upodobanie w nadzwyczajnościach, powstało ogólne przekonanie, że kapitan Lennart może działać cuda. Pozyskał przez to wielkie znaczenie u ludu i nazywano go odtąd powszechnie wysłańcem Bożym.