Gösta Berling (Lagerlöf, 1929)/Wyprzedaż w Björne

<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Gösta Berling
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WYPRZEDAŻ W BJÖRNE.

Nieraz będąc dziećmi dziwowaliśmy się opowiadaniom starszych.
— Czyż każdego dnia bywały bale za waszych lat młodych? — pytaliśmy. — Czy całe życie było jedną jeno bajką? Czy w czasach owych każda dama była piękna i godna miłości? Czy po każdym balu porywał jednę z nich Gösta Berling?
Starcy potrząsali czcigodnemi głowami i zaczynali opowiadać, jak to mruczały kołowrotki, trzaskały warsztaty tkackie, jak się krzątano w kuchni, młócono na klepisku i rąbano drzewo po lasach. Zaraz jednak wpadli z powrotem w dawny ton. Sanki zajeżdżały przed ganek, weseli, młodzi ludzie mknęli przez ciemne bory, wirował taniec i pękały struny skrzypiec. Zdala dolatał huk walących się drzew, od rozpętania żywiołów wybuchały pożary, wzbierały potoki, a wilki ścigały, wyjąc dokoła osiedli. Pęd ośmionogich rumaków rozbijał w puch wszelaką szczęśliwość, kędy przebiegły, dzikość rozjarzała się w sercach mężczyzn, a blade kobiety uciekały z domów i zagród.
Siedzieliśmy, bywało, zdumieni, trwożni, a szczęśliwi zarazem.
— Cóż za ludzie! — myśleliśmy. — Takich dziś się uświadczyć w świecie.
— Czyż nie myśleli nad tem, co czynią, ludzie czasów onych? — pytaliśmy.
— Myśleli... myśleli, czemużby nie? — brzmiała odpowiedź starców.
— Chyba nie tak, jak my? — stwierdzali chórem młodzi, a starzy nie wiedzieli zgoła o co idzie.
Mieliśmy na myśli onego ducha samokrytyki, tę stworę, która w nas obrała siedlisko, lodowatą, o długich piszczelach rąk, co siedząc w najciemniejszym kącie rozskubuje nas, jak stare baby skubią szarpie z wełny, czy jedwabiu.
Rozskubały zaiste te palce kościane całe nasze ja, na kupę strzępów, niwecząc najszczytniejsze uczucia i mysli bezpośrednie. Wszystko co powiedziano czy czyniono, wszystko zbadała ta stwora niesamowita, przenikła lodowatemi oczyma i wykrzywiając usta szyderczo, mawiała raz po raz:
— Patrzcież! Same strzępy... łachmany... nic więcej!
Pośród tamtych ludzi zdarzali się jednak także, chętni otwierać duszę onemu lodookiemu straszydłu. Rozsiadało się w nich, badając źródła czynów i drwiąc z dobra i zła. Wszystko rozumiało, niczego nie potępiało, węsząc jeno wokół i mieląc na otręby każde drgnienie serca, oraz mrożąc siły, tak że paraliż ogarniał do cna.
Piękna Marjanna miała w sobie tego demona samokrytyki i czuła, że gdzie stąpi, czy co powie, śmiechem wybucha. Życie jej zmieniło się w przedstawienie, którego sama była jeno widzem. Przestała być człowiekiem, nie czuła, nie radowała się i nie kochała, jeno grała rolę Marjanny Sinclaire, a samokrytyka, siedząc na widowni śledziła jej grę lodowemi oczyma i skubała ciągle pracowicie palcami.
Rozpadła się na dwie połówki. Jedna część: jej spoglądała, blado, odrażająco i ze wzgardą, na to co druga czyni, nie dając jej nigdy życzliwego słowa.
Gdzież się atoli podział ów strażnik źródeł życia, owej nocy, kiedy poznała jego pełnię? Gdzież był, gdy całowała Göstę, wobec stu świadków, gdzież był, gdy padła z rozpaczą w śnieg, by umrzeć? Lodowe oczy jego mgłą zaszły, a śmiech szyderczy zczezł od żaru namiętności, który zapalił duszę. Tętent czarodziejskiej gonitwy duchów zgłuszył wszystko, a onej strasznej nocy Marjanna była człowiekiem prawdziwym.
Kiedy podnosiła z wysiłkiem ręce, by objąć Göstę za szyję. o ty bóstwo samozaprzeczenia, musiałeś chyba przybrać postać Beerencreutza, który podniósł oczy na gwiazdy, tej nocy sił ci zbrakło. Leżałoś martwe, gdy śpiewała hymmny miłości, gdy biegła do Sjö po majora i gdy ujrzała czerwień łuny nad czubami topol.
Potężne ptaki, orły namiętności, spadły ci na kark, wbiły szpony i cisnęły cię, duchu lodowaty, w nieznaną dal. Legł martwy i rozbity. A dumne ptaki poleciały dalej szlakiem, którego obliczyć i wyśledzić nikt nie zdoła. Ale niebawem dźwignął się duch samokrytyki z odmętu i wrócił na dawne leże w duszy Marjanny.
Przez cały luty leżała w Ekeby chora, zaraziwszy się ospą w Sjö. Wyczerpaną, przeziębłą napadło i zwyciężyło łatwo owo straszne choróbsko, ale pod koniec miesiąca zaczęło jej wracać zdrowie. Słaba była i oszpecona, tak że nikt jej już piękną Marjanną nie mógł nazwać.
Sama jednak tylko Marjanna i pielęgniarka jej wiedziały o tej stracie, która miała okryć żałobą całą Wermlandję, jakby szło o najcenniejszy skarb kraju. Nie wiedzieli o tem kawalerowie, nie dopuszczani, oczywiście do chorej na ospę.
Kiedyż atoli silniejszą jest samokrytyka, jak nie w czasie powolnego wracania do zdrowia? Siedzi wytrwale, wytrzeszcza lodowate ślepia i rusza palcami, skupiąc wszystko, a jeśli się lepiej przypatrzeć, to przeziera przez tę stworę bladą druga, przez drugą trzecia i dużo innych, a wszystkie drwiąco śmieją się ze siebie wzajem i z całego świata.
Marjanna leżała, patrząc na siebie tem mnóstwem lodowatych, tępych oczu, a wszystkie dawne uczucia zamarły w niej.
Leżała, grając rolę chorej, nieszczęśliwej, zakochanej i rolę mścicielki. Była tem wszystkiem, a wszystko to było rolą.
Spojrzenie lodowatych oczu zmieniało wszystko w rolę. Czuwały nad nią, wiedząc że nad niemi czuwają drugie... trzecie i tak dalej, w nieskończoność.
Zapadło w sen czarodziejski, wszystko. Przez jedną jeno noc zdolna była nienawidzieć płomiennie i oddać się miłości — nie dłużej. Teraz nie wiedziała nawet, czy kocha Göstę. Pragnęła go zobaczyć z ciekawości, czy też on sprawi, by zapomniała samej siebie.
Przez ciąg trwania choroby jedną miała jeno myśl jasną, to jest by zataić swą chorobę. Nie chciała widzieć rodziców, nie chciała zgody z ojcem w przypuszczeniu, że pożałuje on swego czynu na wieść o ciężkiej chorobie. Poleciła tedy powiedzieć rodzicom i wszystkim, że cierpi, jak nieraz w Björne, na oczy i dlatego musi siedzieć przy zapuszczonych firankach. Zabroniła pielęgniarce mówić na co chora, a rezydentom nie dozwoliła sprowadzać lekarza z Karlsztadu. Umotywowała to lekkim przebiegiem choroby i tem, że apteczka podręczna w Ekeby posiada wszelkie potrzebne środki.
Nie przyszło jej do głowy, że może umrzeć, leżała tylko, czekając wyzdrowienia, by jechać z Göstą do proboszcza i zamówić zapowiedzi.
Minęła teraz gorączka i choroba, wrócił chłód i równowaga; nabrała przekonania, że w tym świecie głupców, jest jedyną, mądrą osobą. Nie czuła nienawiści, ni miłości. Rozumiała ojca i wszystkich, a rozumienie wyklucza nienawiść.
Doszło ją, że Melchior Sinelaire urządza wyprzedaż w Björne, by zniszczyć całe mienie i nic jej nie zostawić w spadku. Mówiono, że zamierza przeprowadzić to gruntownie, naprzód sprzedać wszystkie meble i sprzęty domowe, potem bydło i narzędzia gospodarcze, a w końcu pozbyć się majątku ziemskiego, pieniądze złożyć w wielki wór i zatopić w Löffenie. W dziedzictwie miała otrzymać ruinę zupełną. Na wieść o tem skinęła głową z uśmiechem i uznała, że stosownie do swego charakteru ojciec nie mógł postąpić inaczej.
Dziwiło ją wielce, iż mogła nucić kiedyś hymn miłości. Marzyła niedawno o chatce wieśniaczej i sercu ukochanego — teraz nie zdołała pojąć nawet.
Wzdychała do szczerości. Dość już tej wiecznej gry. Nie doznawała nigdy ślicznych uczuć. Niemal obojętną była jej utrata piękności, ale drżała przed cudzą litością.
Choć na sekundę zapomnieć o sobie! Jeden jakiś bodaj czyn, jeden gest wolny od wyrachowania!
Pewnego dnia, gdy wywietrzono pokój i oczyszczono z zarazy, legła ubrana na sofie i kazała poprosić do siebie Göstę. Zawiadomiono ją, że pojechał do Björne na wyprzedaż.
Była to, zaprawdę, rzecz niezwykła! Miano wyprzedać stary, zamożny dom, to też z wielkiej odległości zjechali kupcy.
Potężny Melchior Sinelaire zrzucił cały dobytek na kupę w wielkiej sali. Tysiące przeróżnych rzeczy leżały górami, aż pod sufit. On sam, jak anioł zniszczenia krążył po domu i znosił wszystko, co można było sprzedać. Zostawił w spokoju tylko czarne garnki kuchenne, drewniane stołki, cynowe dzbany i miedziane rondle, to bowiem nie przypominało Marjanny. Ale niewiele było takich przedmiotów.
Wtargnąwszy do pokoju córki, przewrócił do góry nogami wszystko. Wyrzucił szafkę z lalkami, pódki z książkami, mały stołeczek, umyślnie dla niej zrobiony, drobiazgi, suknię, sofkę i łóżko.
Potem zaczął chodzić z pokoju do pokoju, porywając i wlokąc do sali aukcyjnej przedmioty, które mu się nie spodobały. Dźwigał je, stękał pod ciężarem kanap, stołów marmurowych, ale nie ustawał. W sali piętrzyło się coraz to bardziej, on zaś rozbijał szafy, wywlekał stare, cenne srebra rodzinne i ciskał na kupę. Marjanna dotykała ich! Precz z tem! Znosił naręcza śnieżnych adamaszków, plon pracy kobiecej w rodzinie. gromadzony latami. Precz z tem! Marjanna nie była godną posiadania tych rzeczy!... Stawiał góry porcelany, tłukąc tuzinami talerze i stare, szerokie filiżanki z wypalanemi herbami. Precz z tem! Rosły pod sufit stosy pierzyn i poduszek puchowych, w których tonęło się, jak we fali. Precz z tem! Marjanna spała na tej pościeli.
Spozierał wściekle po starych meblach. Nie było jednego fotelu, na którymby nie siadywała, obrazu, na któryby nie patrzyła, świecznika, któryby jej nie oświetlał, zwierciadła, w któremby się nie przezierała. Zaciskał pięści, grożąc onym wspomnieniom. Porozbijałby to wszystko chętnie w trzaski, maczugą.
Umyślił jednak dotkliwszą zemstę, mianowicie wyprzedaż zupełną. Niechże biorą to obcy! Niech zostanie uwalane rękami wyrobników, niech padnie ofiarą obojętnych, dalekich ludzi. Widywał nieraz po chłopskich chatach takie kupne graty, zbezczeszczone, zupełnie jak piękna córka jego. Precz z niemi! Niech stoją z podartemi poduszkami, wyłażącą ze środka wyściółką, otartem złoceniem, połamane i spękane, niech tęsknią do domu! Precz! Na wszystkie świata strony chciał je rozprószyć, by tego żadna już ręka zgromadzić napowrót nie mogła.
Zaczęto nakoniec licytację w przepełnionej chaotycznie sali.
Ustawiono w poprzek długi stół, sprzedający zajął miejsce i zaczął wywoływać. U stołu siedzieli pisarze i notowali wszystko, a obok nich rozparł się Melchior Sinclaire, postawiwszy przy sobie baryłkę wódki.
W drugim końcu sali, w sieni i w podwórzu, tłoczyli się kupujący.
Rozgwar panował wesoły, wybuchały śmiechy, padały oferty i licytacja toczyła się żywo. Melchior Sinclaire siedział przy baryłce, jedynej własności swojej, napół pijany, na pół oszalały z włosami zjeżonemi wokół czerwonej twarzy, a zakrwawione oczy biegały groźnie. Wykrzykiwał i śmiał się, jakby w najlepszym humorze, a każdego, kto złożył dobrą ofertę, wołał do siebie i częstował wódką.
Widział go też Gösta wmieszany w ciżbę, ale unikał zbliżenia. Widok to był niesamowity, a serce go ściskało w przeczuciu nieszczęścia.
Dziwiło go, że nigdzie nie dostrzega matki Marjanny i wkońcu ruszył bezwiednie na poszukiwanie, jakby pchnięty nakazem losu.
Minął dużo drzwi zanim ją znalazł. Mocny władca Björne był niecierpliwy, nie znosił żalów ni łez kobiecych. Znudziło go szlochanie żony, opłakującej ruinę domu. Wściekły, że rozpacza nad bielizną, kiedy straciła nierównie więcej, bo samą córkę i ścigał ją, zacisnąwszy pięści, po całym domu, aż do kuchni, aż do śpiżarni.
Nie mogąc dotrzeć dalej, poprzestał na tem, bo widział, że siedzi pod schodami czekając bicia, czy nawet śmierci. Zostawił ją tam zamknął, a klucz schował do kieszeni. Nie mogła zginąć, z głodu, więc postanowił, że tu czekać ma końca licytacji. Miał teraz spokój, nie draźniła mu już uszu skargami.
Zamknięta w śpiżarni, wylazła po czemś, wysoko, do małego okienka pod powałą i zobaczyła twarz Gösty, przechodzącego kuchennym kurytarzem. I on zobaczył panią Gustawę.
— Co tam robi ciocia? — spytał Gösta.
— Zamknął mnie! — odparła.
— Mąż?
— Tak! Myślałam już, że mnie zabije. Idźże Gösto, wyjmij klucz z wielkiej sali. Nadaje się do tego zamku. Wypuść mnie!
Gösta spełnił rozkaz i niebawem znaleźli się oboje w pustej kuchni.
— Czemuż się ciocia nie kazała puścić którejś ze służących? — spytał Gösta.
— Nie myślę zdradzać tajemnicy klucza od drzwi śpiżarni, nie miałabym bowiem chwili spokoju! Zresztą uporządkowałam tymczasem górną półkę, bo straszny był tam nieład. Nie wiem doprawdy, jak mogłam to zaniedbać.
— Ciocia ma tyle zajęcia! — powiedział na jej usprawiedliwienie.
— To prawda! — odparła. — Gdybym sama nie przypilnowała, w całym domu ani jedno wrzeciono, ani jeden kołowrotek nie byłby czynny...
Urwała nagle i otarła łzę.
— Ach, miły Boże! — westchnęła. — Gadam tu na wiatr, a pewnie nie będę miała za chwilę żadnego zajęcia. On sprzedaje wszystko co posiadamy.
— Wielkie to nieszczęście! — odparł z bólem.
— Pamiętasz pewnie Gösto, wielkie zwierciadło w salonie. Rzecz śliczna, z jednej sztuki, na ramie ni plamy w złoceniach. Dostałam je od matki, ale on i to chce sprzedać!
— Oszalał!
— Tak... to prawda! Oszalał i pewnie nie ustanie, aż zostaniemy wyrzuceni na gościniec, zmuszeni żebrać, jak majorowa.
— Nie dojdzie do tego chyba! — powiedział.
— O tak Gösto! Odchodząc z Ekeby wyprorokowała nam to majorowa. Sprawdza się nieszczęście. Nie dopuściłaby za nie do szaleństwa, gdyby tu była... Wyobraź sobie... sprzedaje starą porcelanę, rodzinne filiżanki... Majorowa nie zgodziłaby się na coś takiego.
— Cóż mu się stało? — spytał Gösta.
— Wściekł się, że Marjanna nie wróciła do domu. Czekał i czekał ciągle. Chodził po alei całemi dniami i czekał. Tęsknił tak bardzo, że aż stracił zmysły. Ale nie wolno mi tak mówić.
— Marjanna myśli, że się na nią gniewa.
— Nie myśli tak, zna go, ale duma nie pozwala jej uczynić pierwszego kroku. Oboje są twardzi i butni, a na mnie. odbija się wszystko. Jestem, jakby pomiędzy dwoma młyńskiemi kamieniami.
— Ciocia wie chyba, że Marjanna chce mnie poślubić.
— Ach Gösto! Nie uczyni tego nigdy! Draźni cię tylko. Jest zbyt rozpieszczona, by wychodzić za człowieka biednego i zanadto dmna. Idź i powiedz, by zaraz wracała, gdyż inaczej straci całą ojcowiznę. Sprzedaje wszystko za bezcen i nic nie zostanie.
Te słowa rozgniewały Göstę. Siedząc na kuchennym stole, myślała tylko o porcelanie i zwierciadle.
— Powinnaby się ciocia wstydzić! — zawołał. — Naprzód wypędzacie z domu córkę, potem zaś sądzicie, że nie wraca przez złość! Posądzacie ją też, że porzuci tego, którego kocha dlatego, że jej niszczycie dziedzictwo.
— Drogi Gösto! — odparła. — Nie gniewajże się jeszcze i ty w dodatku! Nie wiem doprawdy już co mówię. Chciałam otworzyć drzwi Marjannie, ale odciągnął mnie przemocą. Wszyscy w domu twierdzą, że nie nie wiem. Chętnie oddałabym ci Marjannę, gdybym wiedziała, że ją uszczęśliwisz. Ale nie łatwa to rzecz uszczęśliwić kobietę, drogi Gösto!
Spojrzał na nią. Jakże mógł przemawiać szorstko do pani Gustawy! Była zastraszona i wyczerpana, ale miała dobre serce.
— Ciocia nie pyta wcale o Marjannę? — powiedział.
Wybuchła łzami.
— A nie pogniewasz się, jeśli spytam? Od pierwszej zaraz chwili chciałem pytać. Wiem tylko, że żyje. Nie dostałem nawet słowa, kiedym jej posłała rzeczy, więc sądziłam, że zabroniliście jej tego.
Gösta nie mógł dłużej wytrzymać. Był człowiekiem szalonym, popędliwym i Bóg musiał czasem wysyłać za nim w pościgu wilki swoje, by go utrzymać w ryzach, ale łzy tej starowiny gorsze były od wilków. Opowiedział tedy wszystko.
— Marjanna przez cały czas chorowała na ospę. Dziś miała po raz pierwszy przejść z łóżka na kanapę. Nie widziałem jej od tej pierwszej nocy.
Pan Gustawa skoczyła na równe nogi. Zostawiła Göstę i pobiegła, nie rzekłszy słowa, do męża.
Zebrani w sali spostrzegli, że mu coś żywo szepce do ucha. Poczerwieniał bardziej jeszcze i odkręcił kurek beczułki, tak że wódka zaczęłą cieknąć na ziemię.
Pani Gustawa przyniosła widać ważne wieści, gdyż licytacja utknęła nagle. Młotek sprzedawcy przestał spadać, ścichło skrobanie piór pisarzy i nie słychać było ofert kupców.
Po chwili ocknął się Melchior Sinelaire z zadumy i zawołał:
— No... prędzej!
I licytacja poszła dalej swoim trybem.
Zapłakana pani Gustawa wróciła do czekającego w kuchni Gösty.
— Nie pomogło nic a nic! — zawołała. — Myślałam, że da pokój, dowiedziawszy się o chorobie Marjanny, ale sprzedaje dalej. Czyni to jednak teraz tylko dlatego, że mu wstyd ustać.
Gösta wzruszył ramionami, pożegnał ją i wyszedł. W sieni napotkał Sintrama.
— Djabelnie zabawna historja! — wykrzyknął Sintram, zacierając ręce. — Mistrz z ciebie prawdziwy, Gösto! Czegożeś to narobił!
— Niedługo będzie tu jeszcze zabawniej! — szepnął mu Gösta. — Proboszcz z Brobów przywiózł pełne sanie pieniędzy. Chce podobno kupić całe Björne za gotówkę. Zobaczymy, jaką minę zrobi potężny Melchior.
Sintram wciągnął głowę w ramiona i śmiał się długo, bez dźwięku, śmiechem we środku, potem zaś poszedł do sali i przystąpił do Melchiora.
— Jeśli chcesz wódki Sintramie, — powiedział doń Melchior — to poprośże, u djaska, naprzód!
— Masz zawsze szczęście braciszku! — rzekł mu Sintram. — Pewien człowiek przywiózł pełne sanie pieniędzy, chce zakupić Björne, wraz z inwentarzem żywym i martwym. Inni zań licytują, on zaś siedzi przyczajony w kątku, bo taki jest układ, że dopiero po licytacji wylezie na światło dzienne, jako pan wszystkiego.
— Dam ci kieliszek za fatygę, ale powiedz, kto to taki!
Sintram ujął kieliszek, ale zanim dał odpowiedź, cofnął się o kilka kroków.
— Podobno proboszcz z Brobów, braciszku!
Melchior Sinclaire miał lepszych od proboszcza przyjaciół. Od całych lat wiedli ze sobą spory. Krążyły wieści, że Melchior czatował nieraz w ciemku, po drogach i wracający proboszcz dostawał niezłe cięgi kijem, z rąk właściciela Björne, który go zwał łupieżcą chłopów i skąpcem.
Sintram odstapił przezornie wstecz, ale nie całkiem uszedł zemście Melchiora, bowiem dostał w czoło kieliszkiem, a beczułka ciśnięta pod nogi omal nie go obaliła na ziemię. Potem jednak nastąpiło coś, co serce jego jeszcze długo radowało.
— Proboszcz z Brobów chce posiąść moje Björne? — zaryczał Sinelaire. — A wy stoicie tu i wyłapujecie dlań jedno po drugiem? Wstydźcie się, psy wściekłe!
Chwycił lichtarz i kałamarz i cisnął w tłum. Cała gorycz serca wyzwoliła się teraz. Wygrażał kupującym pięściami, wył i ciskał w nich wszystkiem, co miał pod ręką. Kieliszki i butelki od wódki zawirowały w powietrzu.
— Licytacja skończona! — ryczał. — Jak długo żyję nie dostanie w pazury proboszcz mego Björne! Precz! Wynoście się wszyscy! Nauczę was, co znaczy kupować dla proboszcza z Brobów!
Przyskoczył do sprzedającego i pisarzy, oni zaś uciekli, obalając w pośpiechu stół, a Melchior zaczął miotać się, jak szalony w ciżbie.
Nastało zamieszanie wielkie. Paręset ludzi cisnęło się w popłochu do drzwi, ze strachu przed jednym, oszalałym Melchiorem. Stał teraz w miejscu powtarzające grzmiąco:
— Precz! Precz!
Miotał obelgi i kręcił nad głową stołkiem, niby maczugą bojową.
Potem ruszył naprzód, wyparł tłum do sieni, gdy zaś ostatni z przybyszów znalazł się na schodach, wrócił do sali, zamknął drzwi, wyciągnął ze sterty rupieci materac, kilka poduszek, legł na nich i zasnął. Zbudził się aż drugiego dnia.
Wróciwszy do domu, dowiedział się Gösta, że Marjanna chce z nim mówić. Było mu to na rękę, gdyż właśnie dumał, jakby się z nią zobaczyć.
Gdy go wprowadzono do ciemnego pokoju stał chwilę przy drzwiach, nie mogąc jej dojrzyć.
Zostań gdzie jesteś, Gösto! — powiedziała. — Zbliżać się do mnie niebezpiecznie.
Ale Gösta, który biegł tu po schodach, drżąc z niecierpliwości i tęsknoty, nie zważał na możliwość zarazy. Pałał ochotą zobaczenia ukochanej.
Była tak piękna. Nikt nie posiadał takich miękkich włosów, jasnego, promiennego czoła i twarzy, mieniącej się falowaniem toczystych linji.
Wspomniał brwi, ostro zarysowane, niby prążki lilji, cudny kształt nosa, łukiem wygięte usta, owal policzków i brody. Uprzytomnił sobie delikatną płeć, matowy blask skóry i błękit źrenic w bieli oczu.
Cudną była umiłowana Gösty! A jakież serce gorące kryła jej pierś. Pod dumą i wykwintem postaci taił się bezmiar oddania i ofiary. Samo patrzenie dawało rozkosz niewysłowioną.
Przybiegł tu co sił, a ona sądziła, że będzie stał u drzwi! Za chwilę znalazł się przy niej i padł na kolana obok kanapy.
Chciał ją zobaczyć, ucałować i pożegnać. Kochał ją, czuł, że nigdy kochać nie przestanie, ale serce jego nawykło już do tego, że po niem deptano.
Gdzież miał szukać tej róży pozbawionej podpory i korzeni, którąby mógł wziąć i nazwać swoją? Zaprawdę, nie danem mu będzie zatrzymać dla siebie nawet tej, którą znalazł porzuconą i napoły martwą pośród drogi. Kiedyż miłość jego zanuci pieśń tak szczytną, że nie zmiesza jej żaden ton fałszu, kiedyż serce jego wrośnie w grunt, przez nikogo innego nie pożądany z niepokojem i tęsknotą?
Dumał, jak ma się z nią pożegnać.
— Wielka troska zapanowała w domu twoim! — chciał powiedzieć. — Serce mi krwawi na tę myśl. Musisz wracać do domu i doprowadzić ojca do rozsądku. Matce zagraża ciągle niebezpieczeństwo! Musisz wracać ukochana!
Miał na ustach takie słowa wyrzeczenia się, ale nie zostały wypowiedziane.
Padł na kolana przy jej łożu, ujął w obie dłonie jej głowę i ucałował. Spojrzał i uczuł, że nie może mówić. Serce biło, jakby chciało rozsadzić pierś.
Ospa zeszpeciła piękne oblicze, skóra zgrubiała i osypana została dziobami i bliznami. Krew nie miała już nigdy przezierać na policzkach, a błękitne żyłki czoła znikły na zawsze. Oczy zagasłe przysłaniały nabrzmiałe powieki. Ni śladu brwi nie zostało, a biała emalja oczu pożółkła.
Wszystko zniszczało. Śmiałe linje zgrubiały i ociężały strasznie.
Wielu opłakiwało potem zniknioną piękność Marjanny Sinclaire, ale pierwszy człowiek, który zobaczył tę ruinę nie poddał się bólowi. Nie wysłowione uczucia przepoiły duszę jego, im dłużej patrzył tem goręcej biło mu serce, a miłość wzbierała, niby rzeka na wiosnę. Płomienne jej fale wystąpiły na oczach jako łzy, jako westchnienia na ustach, oraz drżenie całego ciała.
Zapragnął bronić jej, nagrodzić wszystko, być jej niewolnikiem i obrońcą!
Jakże silną jest miłość po przejściu ogniowego chrztu cierpienia. Nie mógł teraz mówić o rezygnacji i rozstaniu. Chciał jej oddać życie i gotów był dla niej na śmiertelny grzech.
Nie rzekł jednego, rozsądnego słowa, płakał tylko i całował ją długo, aż stara pielęgniarka oświadczyła, że czas mu odejść.
Gdy poszedł, leżała Marjanna bez ruchu i pomyślała, wspomniawszy jak był wzruszony:
— Dobrze jest być aż tak kochaną.
Tak kochaną? Cóż jednak czuła ona sama? Ach... nic! Mniej nawet niż nie!
Czyż zmarła miłość jej, czy uciekła dokądś, czy może ukryła się w sercu? Może siedziała tam, w naciemniejszym kątku i drżała od mrozu lodowatych oczu i śmiechu wzgardy, napoły zadławiona kościanymi palcami potwora.
— Miłości moja! — westchnęła — dziecko serca mego! Żali żyjesz jeszcze, czy zmarłaś, wraz z pięknością?

Następnego ranka powiedział właściciel Björne do żony:
— Zrobić mi zaraz porządek w domu, Gustawo! Jadę po Marjannę!
— Dobrze, drogi Melchiorze! Zrobię porządek! — odrzekła.
W ten sposób wszystko zostało wyjaśnione, a w godzinę potem jechał potężny pan z Björne do Ekeby.
Trudno sobie było wyobrazić wspanialszego i uprzejmiejszego ziemianina nad Melchiora, kiedy tak siedział w saniach karetowych, o spuszczonej budzie, przybrany w najlepsze futro i najpiękniejszy szal. Włosy miał przyczesane gładko i rozdzielone na głowie, ale twarz bladą, a rysy zapadłe.
Niezrównanym blaskiem lśniło wszystko, tego pogodnego dnia lutowego. Śnieg migotał, jak oczy młodych dziewcząt, gdy zagrają do tańca. Brzozy sięgały czerwonawemi gałązkami w niebo, a z niektórych zwisały małe, przyjrzeste sople.
Nastrój panował świętalny, konie tańczyły i wyrzucały przednie nogi, woźnica strzelał z bata.
Niebawem sanie stanęły przed bramą pałacu. Służący wybiegł na podjazd.
— Czy są w domu panowie? — spytał Melchior Sinclaire.
— Pojechali tropić wielkiego niedźwiedzia na Gurlitę.
— Wszyscy razem?
— Wszyscy, jaśnie panie! Jednych zwabił niedźwiedź, a drugich prowiant wzięty na drogę.
Dziedzic Björne zaśmiał się, aż echo poszło po pustym dziedzińcu i dał służącemu talara za sprytną odpowiedź.
— Powiedzże córce mojej, proszę, że przyjechałem po nią! Niech się nie boi mrozu, postawi się budę, mam też wilczurę.
— Może jaśnie pan raczy wstąpić?
— Nie, wolę tu!
Służący poszedł, a Melchior przysposobił się na czekanie. Był dziś tak rozpromieniony, że nic go wytrącić nie mogło z tego nastroju. Zgóry wiedział, że czekać musi, gdyż może Marjanna nie wstała jeszcze. Dla rozrywki jął spoglądać wokoło.
U szczytu dachu wisiał duży sopel, z którym borykało się słońce. Zaczynało od góry, chcąc by kropla zbiegła po soplu i spadła, ale zaledwo odbyła połowę drogi kostniała na nowo. Słońce wysilało się nadaremnie. Nagle, jeden promyk wziął na kieł, ni stąd, ni z owąd zaczął prażyć w sam koniec sopla i udało mu się, za chwilę spadła na ziemie mała kropelka.
Dziedzic zaśmiał się i rzekł do promyka:
— Wcale mądra z ciebie szelma!
Podwórze było ciche i puste, z domu nie dolatał najlżejszy szmer. Ale Melchior czekał cierpliwie, wiedząc ile czasu potrzeba kobiecie na ubranie.
Siedział i spoglądał na gołębnik. Był okratowany na zimę, aby jastrząb nie mógł chwytać gołębi. Od czasu do czasu któryś z ptaków wyścibiał łebek przez oczka kraty.
— Czeka wiosny! — powiedział Melchior. — Ale musi być cierpliwym.
Gołąb przychodził do kraty tak regularnie, że czekający dobył zegarka i zaczął liczyć. Punktualnie co trzy minuty jawił się łeb ptaka.
— O nie, mój drogi! — powiedział mu. — Wiosna nie może nadejść za trzy minuty! Musisz się nauczyć cierpliwości.
I on musiał czekać, ale miał pod dostatkiem czasu.
Konie grzebały zrazu kopytami w śniegu, ale znużone staniem i słońcem, zazierającem im w oczy zetknęły się głowami i zasnęły. Stangret siedział na koźle wyprostowany, sztywny z biczem i lejcami w rękach i spał, głośno chrapiąc.
Ale dziedzic nie spał. Nigdy mu się mniej, niż dziś spać nie chciało i czuł się wyśmienicie, czekając wesoło. Marjanna była chora, przyjść prędzej nie mogła, ale nadejdzie zaraz. Oczywiście przyjdzie i wszystko będzie znowu dobrze.
Przekonała się, że nie czuje gniewu, bo wszakże przybył osobiście i to karetowemi sańmi, parą koni!
U wylotu ula urządził mały ptaszek szatańską wprost zasadzkę. Chcąc dostać coś na śniadanie, usiadł i pukał dziobem po deszczułce. Wewnątrz ula wisiały pszczoły wielkiem, czarnem gronem u stropu, ale panował tu porządek wzorowy. Szafarze wydzielali porcje, a podczaszowie krążyli z nektaremi ambrozją od ust do ust. Pszczoły tkwiące w środku, wyłaziły raz po raz na wierzch, ustępując następnym ciepłego zakątka.
Nagle usłyszały pukanie i ogarnęła je ciekawość. Czy to wróg, czy przyjaciel? A może zagraża państwu jakieś niebezpieczeństwo? Królowa uczuła wyrzuty sumienia i nie chciała czekać. A może to pukają duchy pomordowanych trutni? — Idź i zobacz! — rozkazała odźwiernej. Wydawszy okrzyk: — Niech żyje królowa! — wyleciała i... pac... schwycił ją ptak w dziób. Wyciągnął szyję, smakował, rozkoszował się strawą, a potem jął pukać na nowo. Widząc, że wysłanka nie wraca z wieścią, wysyłała królowa jedną furtjankę po drugiej, ale ginęły wszystkie. Niewiadomo kto puka! Hu! Bardzo nieprzyjemnie zrobiło się w ulu. Pewnie duchy pomsty grasują wokoło. Ach, gdybyż nie słyszeć, móc poskromić ciekawość i czekać cierpliwie!
Potężny dziedzic śmiał się do łez, z głupich pszczół i chytrego ptaszka na desce siedzącego.
Nie sztuka czekać będąc pewny swego i mogąc się rozerwać różnemi rzeczami.
Słońce zaczęło staczać się ku zachodowi. Melchior Sinclaire spojrzał na zegarek. Była trzecia, a matka czekała z obiadem od dwunastej.
W tej właśnie chwili nadszedł służący i powiedział, że panna Marjanna prosi jaśnie pana. Wziął wilczurę na ramię i wszedł rozpromieniony na schody.
Słysząc ciężkie kroki ojca, nie wiedziała jeszcze, czy pojedzie z nim. Chciało jeno położyć kres temu czekaniu.
Sądziła, że kawalerowie wrócą, ale nie wracali, musiała tedy sama rzecz załatwić, gdyż znieść nie mogła dłuższej zwłoki.
Pewną była, że ojciec odjedzie po dziesięciu minutach rozwścieczony, albo wyważy drzwi i podpali dom, On jednak czekał uśmiechnięty. Nie czuła doń nienawiści, ni miłości, tylko głos wnętrzny ostrzegał ją przed popadnięciem w jego moc na nowo. Chciała też dotrzymać słowa Göście.
Gdybyż choć zasnął, zaniepokoił się, zdradził jakąś wątpliwość, czy podjechał w cień! Czekał atoli pełen radości, całkiem pewny wygranej, tak że działało to zaraźliwie. Wiedział, że postawi na swojem.
Marjannę rozbolała głowa i nerwy jej dokuczać zaczęły. Nie mogła zaznać spokoju, jak długo czekał. Wydało jej się, że wolą swoją ściąga ją ze schodów, na dół.
Postanowiła rozmówić się z nim przynajmniej.
Kazała podnieść story i legła tak, by światło padało prosto na twarz. Był to rodzaj próby. Ale dnia tego, Melchior Sinclaire był dziwnym wprost człowiekiem.
Zobaczywszy córkę, nie drgnął, nie wydał okrzyku, jakby nie dostrzegł w niej najmniejszy zmiany. Wiedziała, jak dumny był z jej piękności, a mimoto nie przejawił w niczem rozczarowania. Zapanował nad sobą, by jej nie zasmucić. To ją wzruszyło do głębi i zrozumiała, czemu matka kochała, mimo wszystko, tego człowieka.
Nie zdradził śladu powątpiewania. Nie rzekł słowa wyrzutu, ni usprawiedliwienia.
— Okryję cię wilczurą, Marjanno! — powiedział. — Ciepła jest, bo leżała przez cały czas na mych kolanach.
Mimoto podszedł do kominka i ogrzał futro. Potem pomógł jej wstać, okrył, zarzucił na głowę szal i skrzyżowawszy go na piersiach, związał z tyłu końce.
Poddawała się bez oporu, czując, jak miło dać się pielęgnować i ochraniać. Jakże to wygodnie, nie chcieć czegoś samej. Dogadzało to jej, zwłaszcza jako chorej, nie posiadającej jednego własnego uczucia, ni własnej myśli.
Zamknąwszy oczy, westchnęła, potrosze w poczuciu ulgi, a także smutku. Brała rozbrat z życiem rzeczywistem. Ale mogło jej to być obojętne, bo przecież nie umiała żyć, jeno grać komedję.

W kilka dni później postarała się matka, by Marjanna mogła pomówić z Göstą. Wysłała posłańca do Ekeby pod nieobecność męża i wprowadziła go do pokoju córki.
Gösta wszedł, ale nie powitał Marjanny, ani wyrzekł słowa. Stojąc u drzwi milczał, jak uzuchwalony wyrostek.
— Gösto! — zawołała ze swego fotelu.
— Tak się zowię! — odparł.
— Chodźże do mnie, Gösto, chodź blisko!
Podszedł, nie podnosząc oczu.
— Bliżej... bliżej! Uklęknij tu, przy mnie!
— Cóż to ma wszystko znaczyć, na miły Bóg? — powiedział, ale spełnił polecenie.
— Chcę ci tylko powiedzieć Gösto, że dobrze się stało, iż wróciłam do domu.
— Miejmyż nadzieję, że panna Marjanna nie zostanie ponownie wyrzucona na śnieg!
— Ach Gösto! Czyż mnie już nie kochasz? Wydaję ci się pewnie za brzydką!
Przyciągnął do siebie jej głowę i pocałował, ale chłodnym pozostał dalej.
Bawiło ją to w gruncie rzeczy, że był zazdrosny o rodziców. Ale pomyślała, że to minie. Rada była zdobyć go z powrotem, nie wiedząc poco. Pamiętała, że zdołał uwolnić ją od siebie samej i czuła, że jest to jedyny człowiek, któremuby się to raz jeszcze powieść mogło.
Zaczęła tedy mówić, zdecydowana pozyskać go sobie. Powiedziała, że nie ma zamiaru porzucać go na stałe, ale przez czas pewien muszą, dla zachowania pozorów, nie widywać się. Wskazała na to, że sam uznał ojca za wpółoszalałego, a także wyraził obawę o matkę, i wyraziła przypuszczenie, że aprobuje jej powrót do domu.
Wysłuchawszy, dał Gösta upust złości swojej. Oświadczył wprost, że już może dać pokój komedji, gdyż nie ma zamiaru być dalej jej pajacem. Opuściła go, w tej samej chwili, gdy otwarły jej się bramy domu, tedy kochać jej nie może. Wróciwszy z polowania nie zastał ni jej samej, ni słowa pożegnania, czy bodaj zawiadomienia, tak że zdrętwiał i omal nie padł na miejscu trupem. Osoby zdolnej tak ranić, kochać nie sposób. Nie kochała go też nigdy, ale jest poprostu kokietką i chciała mieć pod ręką kogoś, ktoby ją całował i pieścił,
Spytała, czy naprawdę wierzy, by z nawyku pieściła się i całowała z mężczyznami?
Odparł, że wierzy, bo kobiety nie są tak święte, jak z pozoru sądzić można. Samolubstwo i kokieterja, to cała ich treść! Ponownie przypomniał, czego doznał, wróciwszy z polowania. Wydało mu się, że brodzi po lodowatej wodzie i tego bolu nie zapomni nigdy. Nigdy już nigdy nie spróbuje zostać znowu człowiekiem.
Starała mu się wyjaśnić przebieg wszystkiego i dowieść, że była i jest mu wierną.
Odparł, że to rzecz obojętna, gdyż jej już nie kocha. Jako egoistka nie kochała go nigdy i odeszła bez słowa pożegnania.
Wracał do tego ciągle, a ją to niemal bawiło. Rozumiała gniew jego i nie brała go za złe. Zrazu nie obawiała się też rzeczywistego zerwania, ale potem ogarnął ją niepokój. Czyżby nastąpiła w nim istotnie taka zmiana, że jej już kochać nie mógł?
— Gösto! Czyż byłam egoistką, idąc do Sjć po majora? — spytała. — Wiedziałam przecież, że panuje tam ospa. Zaprawdę, nie jest też wcale miło, brnąć po śniegu w cienkich trzewikach balowych.
— Miłość żyje miłością, nie zaś przysługami i dobrodziejstwami! — odparł Gösta.
— Chcesz przeto, byśmy sobie byli w przyszłości całkiem obcymi?
— Tak! Chcę tego!
— Gösta Berling jest kapryśny.
— Tak powiadają.
Był zimny, jak lód i nie chciał odtajać. Ona była też w gruncie rzeczy równie zimna, a samokrytyka drwiła z usiłowań okazania się zakochaną.
— Gösto! — powiedziała, czyniąc ostatni wysiłek. — Nie skrzywdziłam cię nigdy rozmyślnie, choć ci się tak zdawało. Proszę, przebacz mi!
— Nie mogę przebaczyć.
Wiedziała, że mogłaby go odzyskać, dysponując jednem bodaj wyłącznem uczuciem. Zagrała namiętną. Lodowate oczy samokrytyki drwiły dalej, ale spróbowała na wszelki wypadek, nie chcąc go utracić.
— Gösto! Nie odchodź zagniewany! Zważ, jak jestem oszpecona! Nikt mnie już kochać nie zechce!
— I ja cię już nie kocham! — odpowiedział. — Musisz przystać na deptanie swego serca, skoro deptałaś po sercach innych.
— Gösto! Nie kochałam nikogo, prócz ciebie! Przebacz i nie opuszczaj mnie! Jesteś jedynym człowiekiem, który może ocalić mnie od samej siebie!
Odsunął ją porywczo.
— Mijasz się z prawdą! — rzekł z lodowatym spokojem. — Nie wiem czego odemnie chcesz, ale czuję, że kłamiesz! Czemużto usiłujesz mnie przytrzymać? Jesteś tak bogata, że ci nigdy nie zbraknie konkurentów.
Rzekłszy to, wyszedł.
Ledwie zapadły drzwi, serce Marjanny zapałało tęsknotą oraz bolem wielkim i dostojnym.
Miłość, dziecię jej serca, wypełzła z zakamarków duszy, gdzie tkwiła obezwładniona lodowatemi oczyma. Teraz wyszła na jaw, z tęsknotą oczekiwana, teraz, kiedy było zapóźno. Poważna była, prawdziwa, potężna, a ból i żałość dźwigały jej płaszcz królewski.
Uświadomiwszy sobie, że Gösta opuścił ją naprawdę, uczuła Marjanna ból wprost fizyczny, atak gwałtowny, że ją niemal oszołomił. Przycisnęła rękami serce i siedziała długo bez ruchu, walcząc z bólem i nie płacząc wcale.
Cierpiała teraz nie aktorka, ale ona sama.
Czemuż ojciec ją zabrał, skoro miłość jej nie zmarła, tylko skutkiem choroby utraciła swą moc.
Boże! Boże! czemuż go utraciła! Czemuż ocknęła się po niewczasie!
Był jedynym władcą jej serca i od niego wszystko znieść była gotowa. Okrucieństwo i gniewne słowa czyniły jeno pokorniejszą jej miłość. Gdyby ją bił, całowałaby mu ręce, wijąc się jak pies.
Nie wiedziała co począć, by doznać ulgi w straszliwem cierpieniu.
Chwyciła pióro i zaczęła pisać gorączkowo. Zrazu pisała o miłości i jej utracie, potem błagała, by ją wrócił, lub choćby zlitował się. Stworzyła coś w rodzaju wiersza.
Skończywszy pomyślała, że gdyby to przeczytał, uwierzyłby, że go kocha. Czemużby tedy nie posłać? Postanowiła to uczynić nazajutrz, pewna, że go skłoni do powrotu.
Dnia następnego walczyła i pasowała się ze sobą. To co napisała wydało jej się bardzo liche, a nawet głupie. Gdzież rym i rytm? Zwyczajna proza i nic więcej! Wyśmiałby napewno te wiersze. Zbudziła się też duma. Jeśli jej nie kochał, poniżyłaby się, żebrząc miłości.
Rozsądek podniósł również głowę i oświadczył, że winna się cieszyć z tego zerwania stosunków z Göstą, gdyż smutny był by ich wynik.
Ale serce tak cierpiało, że dała pierwszeństwo uczuciu. Trzeciego dnia po uświadomieniu sobie miłości, włożyła wiersz w kopertę i nakreśliła na niej nazwisko Gösty. Ale nie wysłała listu, gdyż zanim się zdecydowała doszła ją taka wieść o Göście, że powzięła przekonanie, iż już zapóźno na odzyskanie go.
Stało się troską jej życia, że się spóźniła z wysyłką wierszy i zmarnowała czas. Cały ból wyraził się w okrzyku
— Ach czemuż czekałam przez tyle dni?
Te napisane słowa miały jej wrócić szczęście, a przynajmniej prawdę życia. Pewną była, że zdołałaby go przywieść z powrotem.
Ale troska sprawiła ten sam skutek co miłość. Cierpienie uczyniło ją człowiekiem prawdziwym, zdolnym do oddania się rzeczywiście, w pełni w złej, czy dobrej doli. Płomienne uczucia popłynęły swobodnie przez jej duszę, nie tamowane już teraz przez samokrytykę.
I stało się, że mimo oszpecenia, wielu oddało jej miłość swoją.
Podobno nie mogła jednak nigdy zapomnieć całkiem Gösty i nosiła po nim żałobę, jak po roztrwonionem życiu.
Dawno poszły już w niepamięć biedne wiersze, swego czasu czytywane powszechnie. Leżą oto przedemną, spisane na pożółkłym papierze, o pobladłym atramencie i mieszczą w sobie coś wzruszającego. Słowa te wyrażają pustkę życia i odpisuję je z drżeniem, jakby posiadały mistyczną siłę.
Przeczytajcie je proszę i pomyślcie nad nimi. Któż wie jakiby odniosły skutek, gdyby zostały wysłane. Są tak namiętne, że świadczą o prawdziwem uczuciu.
Wzruszają serdecznością, mimo swej niezdarnej nieforemności, ale któżby chciał je widzieć zakute w rymy i rytmy! A jednak, jakże boleśnie pomyśleć, że właśnie ta wada spowodowała, iż nie zostały wysłane.
Przeczytajcież, proszę i pokochajcie je. Pisał to człowiek w chwili wielkiego cierpienia.

Nie kochałaś nigdy... naprawdę!

Czemuż pragniesz rozkoszy miłości?
Wstrząs namiętny przeminął na zawsze.
Będziesz teraz, o duszo spokojna!
Już nie wzlecisz do nieba, wysoko!
Ciesz się duszo, bo spokój mieć będziesz,
Nie zapadniesz w otchłanie cierpienia
Nigdy, przenigdy już!

Kochałaś może, kochałaś, ale nie spłonęło
Serce twe nigdy wielką pożogą:
Namiętność spaliła twe trawy,
Przeleciał parny wicher chwili,
Zawisły dymu opony, błysnęły płomienie;
Przelękłe pisnęły niebiańskie ptaszęta,
Ale wróciły do domu. Nie płoniesz już,
Płonąc niezdolnaś, na zawsze!

Kochałaś, kochałaś przez chwilę,
Lecz głosu nie pojmiesz miłości...
Już moce twej duszy w niewoli,
Jak dzieci do miejsca przykute,
Ze szkolnej się ławy nie wyrwą
Na wolność, na świat, zabawę.
Nikt ich nie woła!
Jak zapomniane placówki,
Czekają, a nikt ich nie woła!

Odszedł, przepadł
Ten, który dać ci miał rozkosz,
Któregoś kochała, jak uczył,
Wysoko latając, pod niebo!
Już niema tego człowieka,
Który jedyną dał ci ochronę w powodzi.
Odszedł, on, władający

Kluczami serca twego!

O jedno cię tylko, o jedno proszę kochanku:

Oto nie rzucaj mi nienawiści brzemienia.
Z wszystkiego co słabe, najsłabsze jest serce człowieka!
Jakżeby żyć mogło, trawione
Tą myślą, że rany zadaje drugiemu?

Chceszli mnie zabić, kochanku,
Nie trzeba sztyletu, trucizny, postronka,
Wystarczy mi wiedzieć jedynie,
Że chcesz, bym znikła z tej ziemi,
A legnę w mogile.

Dałeś mi życia treść całą... miłość mi dałeś.
Teraz dar wielki zabierasz, wiem o tem,
Lecz go nie zmieniaj w nienawiść!
Tak kocham to życie. Pamiętaj!

Tak kocham!... Nienawiść zabija!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Franciszek Mirandola.