Garbus (Féval)/Część czwarta/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Garbus
Podtytuł Romans historyczny
Data wyd. 1914
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Bossu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
KONIEC BALU.

Była to prawda, szczególniej teraz, gdy aureola szczęścia opromieniła czoło Lagardera. Lagarder był w tej chwili młody jak Aurora i narówni z nią piękny.
A gdybyście ją widzieli, tę zakochaną dziewczynę w uniesieniu miłości, ukrywającą namiętność swego spojrzenia za zasłoną długich rzęs jedwabistych, z falującą piersią, z tkliwym uśmiechem na ustach gdybyśmy ją widzieli! Miłość wielka i czysta, święte uczucie, które wiąże w jedno dwa istnienia, łączy dwie dusze; miłość dodająca piękności niebiańskiego czaru, jaśniała na tej dziewiczej twarzyczce, czyniąc ją poprostu anielską.
Lagarder przyciskał do serca swą drżącą narzeczoną. Przez chwilę milczeli oboje, usta ich nie połączyły się w pocałunku.
— Dziękuję, dziękuję! — szeptał.
Oczy ich rozumiały się wzajemnie.
— Powiedz mi. Auroro — mówił Lagarder. — Czyś zawsze była ze mną szczęśliwa?
— Tak, bardzo szczęśliwa — odparła.
— A jednak dziś płakałaś, Auroro.
— Wiesz o tem, Henryku?
— Wiem wszystko, co ciebie dotyczy, Auroro. Dlaczego płakałaś?
— Dlaczego płaczą młode dziewczęta? odparła, chcąc wyminąć pytanie.
— Ty nie jesteś taką jak inne. Gdy płaczesz... O, proszę, powiedz, dlaczego płakałaś?
— Z powodu twej nieobecności, Henryku. Widuję cię tak rzadko, a także z powodu tej myśli...
Wahała się i odwróciła oczy.
— Jakiej myśli? — zapytał Lagarder.
— Jestem szalona,, Henryku — wyszeptała zakłopotana dziewczyna. — Myślałam, ze w Paryżu jest wiele pięknych kobiet, że każda kobieta pragnęłaby się podobać tobie i że może...
— Może... — powtórzył Lagarder zapamiętale upajając się nektarem szczęścia.
— Że może kochasz inną.
I ukryła zarumienione czoło na piersiach Lagardera.
— Czyżby Bóg dał tyle szczęścia! — wyszeptał Henryk w uniesieniu. — Czyż mogę wierzyć...
— Musisz wierzyć, że cię kocham! — szepnęła Aurora, tłumiąc głos na piersiach ukochanego, bo przeraził ją sam dźwięk wymówionych słów.
— Ty mię kochasz, ty Auroro! Czy czujesz bicie serca mego? Ach, jeśli to prawda!... Ale ty, wiesz to sama, Auroro, najdroższa moja? Czy znasz swoje serce?
— Ono mówi ja słucham.
— Wczoraj byłaś jeszcze dzieckiem.
— Dzisiaj jestem kobietą. Henryku, Henryku., kocham ciebie! Lagarder przycisnął jej obie ręce do piersi.
— A ty? — zapytała Aurora.
Mógł tylko wyszeptać głosem drżącym, z załzawionemi źrenicami:
Och! Jestem szczęśliwy! Jestem szczęśliwy!
Potem znowu chmura smutku przysłoniła mu czoło.
— Co ci się stało? — zapytała z trwogą.
— Gdybyś kiedy żałowała? — rzekł cicho Henryk, całując jej włosy.
— Czego mogłabym żałować, jeżeli ty zostaniesz ze mną?
— Słuchaj dzisiejszej nocy chciałem ci uchylić róg zasłony, ukrywając przepychy świata. Widziałaś dwór, zbytek, śwatła; słyszałaś głosy zabawy. Co myślisz o tem.
— Dwór jest piękny — odparła Aurora. — Ale ja nic wszystko widziałam, prawda?
— Czy czujesz się stworzona do tego życia? Oczy twoje błyszczą: lubiłabyś świat i zabawy?
— Z tobą, tak.
— A bezemnie?
— Nic, bez ciebie.
Lagarder przycisnął do ust jej obie ręce. Czy widziałaś — mówił jednak dalej — te kobiety wesołe i uśmiechnięte?
— Wydają się szczęśliwe i bardzo piękne.
— Tak, one są — szczęśliwe, mają zamki, pałace...
— Gdy ty jesteś w naszem mieszkaniu Henryku, wolę od pałacu.
— Mają przyjaciół.
— Czyż ja nie mam ciebie?
— Mają rodzinę?
— Ty jesteś moją rodziną.
Aurora odpowiadała na te wszystkie pytania bez najmniejszego wahania z uśmiechem na ustach. To jej serce przemawiało. Ale Lagarder chciał ją wypróbować aż do końca. Wezwał całą odwagę i zaczął po chwili.
— One mają matkę.
Auroro zbladła. Już się nie uśmiechała. W pół przymkniętych powiekach zabłysły łzy. Lagarder puścił jej ręce. Skrzyżowała je na piersiach.
— Matkę! — powtórzyła, wznosząc oczy ku niebu. — Jestem często myślami przy matce. Po tobie Henryku, o niej myślę najczęściej.
Jej piękne oczy zdawały się modlić żarliwie.
— Gdybym ją miała matkę, tutaj z tobą Henryku — mówiła dalej — gdybym ją słyszała nazywającą cię synem. Och, czyż mogłabym mieć więcej szczęścia nawet w raju? — Ale dodała po chwili — gdyby mi trzeba było wybierać między matką, a tobą...
Zadrżał, ze wzruszenia, urocza jej twarzyczka wyrażała smutek głęboki. Lagarder czekał z zapartym oddechem, niespokojny.
— To może źle, co teraz powiem, — ale mówię to, co myślę: Gdyby mi trzeba było wybierać między matką, a tobą...
Ne dokończyła lecz padła złamana na pierś Henryka i zawołała głosem przerywanym od łkania:
— Kocham cię! O! Kocham cię, kocham!
Lagarder wyprostował się, jedną ręką przycisnął ukochaną do serca, drugą wzniósł w górę. Zdawał się brać niebo na świadka.
— Boże, który nas widzisz — mówiła z egzaltacyą, — Boże który nas słyszysz sądzisz, Ty mi ją dajesz; biorę ją od ciebie i przysięgam że będzie szczęśliwa!
Aurora otworzyła oczy i rozchyliła usta w bladym uśmiechu.
— Dzięki ci, dzięki! — mówił dalej Lagarder, zbliżając swe usta do czoła panny Nevers. — Patrz jakie mi dajesz szczęście! Śmieję się, płaczę, jestem pijany i szalony! Ach, teraz do mnie należysz, Auroro tylko do mnie!... Nie wiesz temu, co mówiłem przed chwilą. Ja jestem młody. O, tak! Ja kłamałem, czuję przepełniającą mnie młodość i siły życia. Będziemy szczęśliwi, długo szczęśliwi! Bądź pewna ukochana, że inni w moim wieku są starsi odemnie. Czy wiesz dlaczego? Inni robią to, co ja robiłem zanim napotkałem na swej drodze, twoją kołyskę. Inni kochają, inni piją, grają, czy ja wiem! Inni gdy są bogaci w zapał, w zuchwałą odwagę, lekkomyślnie trwonią skarby młodości. Tyś się zjawiła, Auroro i stałem się skąpcem. Opatrznościowy instynkt ostrzegł mnie, abym powstrzymał uniesienie serca. Zamknąłem w duszy zapał mych lat najpiękniejszych. Nie już nie kochałem. Niczego nie pragnąłem. Namiętność mych uczuć, która spała, jak zaklęta królewna, budzi się teraz silna i czysta, moje serce ma zaledwie lat dwadzieścia! Słuchasz mnie i uśmiechasz się, myślisz, że jestem szalony. Tak, ja jestem szalony ze szczęścia, ale mówię przytomnie. Co ja czyniłem przez te wszystkie lata? Spędziłem je wszystkie, wszystkie, patrząc, jak rosłaś i rozwijałaś się, śledząc twą duszę, która budziła się w moich oczach. Szczęścia szukałem w twoim uśmiechu. Na Boga! tyś miała racyę! Jestem dosyć młody aby być szczęśliwym, aby cię kochać! Jesteś moją będziemy dla siebie wszystkiem! I w tem masz racyę; poza nami nic nie istnieje! Odejdziemy gdzieś w jakieś nieznane ustronie daleko stąd, bardzo daleko! Całe nasze życie będzie jedna miłość... Przemów, Auroro, mów błagam!
Ona słuchała go w zachwycie.
— Miłość — powtarzała jakby w cudownem marzeniu — zawsze miłość!




— Nie bój się! — mówił Kokardas, trzymając za nogi pana barona Barbanszoa. — Oto staruszek, który waży porządnie, moja lebiodo!
Paspoal podtrzymywał głowę barona Barbanszoa, tego surowego męża, tak zgorszonego orgiami na dworze regenta, który jednak w tej chwili był na śmierć pijany.
Baron Hunodaj polecił Kokordasowi i Paspoalowi, za małem wynagrodzeniem, odnieść barona Barbanszoa do jego mieszkania. Przechodzili właśnie przez ogród ciemny i opuszczony.
— Słuchaj, zawołał Gaskończyk, gdy oddalili się o sto kroków od pawilonu, gdzie spożywali kolacyę, — gdybyśmy tak odpoczęli, kochanku!
— Przystaję — odparł Paspoal, — ten stary jest ciężki, a zapłata lekka.
Złożyli na miękkim trawniku barona Barbanszoa, który, napół rozbudzony chłodem nocy, począł powtarzać ulubioną zwrotkę:
— Gdzie my idziemy? Gdzie my idziemy?
— Do licha! — zaklął Kokardas. — Czy nie uważasz, kochanku, że ten stary pijak jest bardzo ciekawy?
— Idziemy do grobu — westchnął Paspoal z rezygnacyą.
Usiedli oba na ławce. Paspoal wyciągnął fajkę z kieszenie i począł palić spokojnie.
— Jeżeli to nasza ostatnia kolącya, — rzekł. — to jednak trzeba przyznać, że była dobra.
— Była dobra — potwierdził Kokardas krzesając ognia. — Ręka boska! Ja sam zjadłem półtory kury.
— Ach, — westchnął Paspoal. — A ta mała przedemną! Z blond włosami z upudrowanemi i z nóżką którą możnaby zmieścić w jednej dłoni!
— Cudowna! — zawołał Kokardas. — A karczochy, któremi była obłożona!
— A jej figurka! Objąłbym ją pięcioma palcami! Czyś to zauważył?
— Wolę moją! — odparł poważnie Gaskończyk.
— Naprzykład! — wykrzyknął Paspoal. — Twoja była ruda i zyzowata!
Mówił o sąsiadce Kokardasa. Gaskończyk chwycił go za kark i uniósł w górę.
— Lebiodo — rzekł, — nie cierpię, abyś obrażał moją kolacyę. Przeproś, bo do stu katów przebiję cię bez litości.
Aby się pocieszyć, wypili przy kolacyi dwa razy więcej, niż surowy baron Barbanszoa. Paspoal, zmęczony tyranią swego przyjaciela, nie chciał go przepraszać. Obnażyli szpady i poczęli walić się na oślep, później chwycili się za włosy i w końcu padli obaj na biednego barona, który się zbudził i począł powtarzać:
— Gdzie my idziemy! Boże, gdzie my idziemy!
— O! zawołał Kokardas. — Zupełnie zapomniałem o tym starym.
— Odnieśmy go! — Proponował Paspoal.
Ale zanim wzięli znowu ciało barona, rzucili się sobie w ramiona, wylewając łzy rozczulenia.
— Czyś ty ją potem widział? — zapytał Gaskończyk.
— Kogo? Tę z przeciwka.
— Ech, nie! Tę małą w różowem domino.
— Ani jej cienia! Chociaż zaglądałem do wszystkich namiotów.
— Nie bój się! — odparł Kokardas. — Ja wszedłem nawet do pałacu i żebyś widział jak patrzano na mnie, no! Było tam dosyć różnych domino, ale nie widziałem naszego. Chciałem przemówić do jednej z nich, która dała mi pstryczka w noś, nazywając straszydłem. — “Do licha — odpowiedziałem jej. — Widzę, że regent przyjmuje niebardzo dobrane towarzystwo!”
— A jego — zapytał Paspoal — czy widziałeś?
Kokardas zniżył głos.
— Nie — odrzekł, — ale słyszałem jak o nim mówiono. Regent nie był przy kolacyi. Przeszło godzinę siedział zamknięty z tym Gonzagą. Cała ta banda, którą widzieliśmy dziś rano w pałacu, wrzeszczy i grozi. Do stu katów, jeżeli są chociaż napół tak odważni, jak wrzaskliwi, nasz biedny mały Paryżanin musi się dobrze trzymać!
— Bardzo się boję — westchnął Paspoal — żeby oni nie oswobodzili nas od niego!
— Kokardas, który szedł przodem, zatrzymał się tak raptownie, że biedny baron jęknął żałośnie.
— Kochaneczku — rzekł, — bądź pewny, że on się z tego wydobędzie, widziałem jeszcze lepsze awantury!
— Poóty dzban wodę nosi... — zaczął Paspoal ale nie dokończył przysłowia, bo koło wodotrysku, dały się słyszeć czyjeś kroki.
Przyjaciele rzucili się między drzewa, bo tak jakoś zawsze pierwszym ich odruchem była chęć ucieczki.
Kroki zbliżały się. Był to oddział ludzi uzbrojonych, na których czele szedł znany zawadyjaka, Bonnivet. Gdy patrol ten przeszedł jaką aleję, natychmiast gasło w niej światło. Po chwili Kokardas i Paspoal usłyszeli słowa uzbrojonych ludzi.
— On jest w ogrodzie — zapewniał sierżant — zapytywałem wszystkich strażników i odźwiernych przy bramach ogrodu, kostyum jego łatwy jest do poznania, a nikt go nie widział.
— Do kroćset! — mówił jeden z żołnierzy.
— Ten człowiek nie jest byle kim. Widziałem, gdy trząsł księciem Gonzagą jak jabłonką, aby zrzucić jabłka.
— Uwaga dzieci! — rozkazał Bonnivet. — Wiecie, że to niebezpieczny ptaszek.
Oddalili się.
Inny patrol przechodził koło pałacu, jeszcze inny przez grabową aleję. Wszędzie po ich przejściu gasło światło. Zdawało się, że w tym rozkosznym ogrodzie zabawy przygotowywała się jakaś ponura egzekucya.
— Słuchaj, skorupko — rzekł Kokardas.
— To o nim mowa.
— Domyśliłem się tego — odarł Paspoal.
— Słyszałem już w pałacu, że ten mały gałgus źle potraktował pana Gonzagę. To jego szukają.
— I aby go znaleźć gaszą światła?
— Nie, ale chcą mieć nad nim przewagę.
— Do licha! jest ich czterdziestu, czy pięćdziesięciu przeciwko jednemu — zawołał Paspoal — jeżeli teraz go nie ujmą.
— Gołąbeczku — rzekł Gaskończyk. — Nie ujmą go. Ten mały gałgus to wcielony djabeŁ Jeżeli chcesz mnie posłuchać, to powiem ci tak: chodźmy do niego i ofiarujmy mu nasze osoby.
Ale Paspoal był przezorny i nie mógł powstrzymać skrzywienia.
— To nie jest chwila...
— Nie bój się! Czy chcesz się ze mną sprzeczać? — zawołał zawadyacki Kokardas. Teraz albo nigdy! Gdyby nas nie potrzebował, toby nas przyjął ciosem Neversa. Zawiniliśmy.
— To prawda — odparł Paspoal — zawiniliśmy, co tu gadać. Ale, do djabła! To kiepska sprawa!
Postanowionem widocznie była, że baron Barbanszoa nie będzie spał tej nocy w łóżku. Nasi fechmistrze znowu złożyli go na ziemi, gdzie drzemał w dalszym ciągu.
Noc była ciemna. W całym ogrodzie pogaszone światło, została tylko jedna zapalona lampka nad indyjskim namiotem.
I okno gabinetu regenta było oświetlone. Po chwili otworzyły się drzwi balkonowe i na balkonie stanął sam regent.
— Panowie, bierzcie go żywym! rzucił rozkaz.
Dzięki Bogu! — zawołał Bonnivet, który stał pod balkonem ze swym patrolem. — Gdyby ten hultaj to słyszał dobrzeby nas urządził!
Trzeba wyznać, że żołnierze nie szli z radością na tę wyprawę. Lagarder miał tak straszną reputacyę, że każdy z ochotą napisałby, już własny testament. Bonnivet wolałby się bić naraz z dziesięcioma innymi zabijakami, niż mieszać się w tę awanturę.
Lagarder i Aurora postanowili uciekać.
Henryk nie podejrzywał tego, co się działo w ogrodzie. Miał nadzieję, że wraz z Aurorą przejdzie przez bramę, której pilnował Brean.
Włożył napowrót czarne domino, a młoda dziewczyna ukryła za maską swą śliczną twarzyczkę. Opuścili budkę. Dwaj ludzie klęczeli na progu.
— Robiliśmy, cośmy mogli, panie kawalerze mówili razem Kokardas i Paspoal, którzy napili się jeszcze, aby sobie dodać odwagi, uczyli się na pamięć, co mają powiedzieć Lagarderowi. — Przebacz nam.
— Ale przeklęte domino różowe było nieuchwytne, jak ogień — dorzucił Kokardas.
— Słodki Jezu! — zawołał Paspoal — otóż on!
Kokardas przetarł sobie oczy.
— Wstawajcie! — rozkazał Lagarder.
Potem, spostrzegając na końcu alei muszkiety gwardyi, zapytał:
— Co to znaczy?
— To znaczy, że jesteś otoczony, biedne dziecko! — odrzekł Paspoal.
Paspoal zwykle w głębinach butelki czerpał taką swobodę mowy. Lagarder nie potrzebował już większych objaśnień. Wszystko zrozumiał. Bal się skończył. To go przerażało. Godziny minęły mu jak minuty, nie liczył ich wcale, spóźnił się. Tylko tumult zabawy mógł mu ułatwić ucieczkę.
— Czy jesteście ze mną, szczerze i prawdziwie? — zapytał.
— Na śmierć i życie! — odpowiedzieli równocześnie z ręką na sercu.
Nie kłamali, widok ukochanego małego Paryżanina robił na nich dziwnie silne wrażenie.
Aurora drżała za Lagardera, o sobie nie myślała.
— Czy odwołano straż u bram? — zapytał Henryk.
— Wzmocniono ją — odrzekł Kokardas — trzeba trzymać się mocno, do kroćset!
Lagarder począł rozważać i nagle zapytał:
— Czy znacie odźwiernego, Breana?
— Jak własną kieszeń! — odpowiedzieli razem Kokardas i Paspoal.
— A więc on nie otworzy wam bramy! — zawołał Lagarder z ruchem rozpaczy.
Przystali bez oporu na to bardzo logiczne rozumowanie. Tylko ci, którzy ich nie znali, mogli, mieć do nich zaufanie.
— Słuchajcie — rzekł Lagarder, — trzeba ryzykować wszystko przeciw wszystkiemu. Nie zajmujcie się mną, ja potrafię się z tego wyciągnąć, mam przebranie, które zmyli oczy, mych wrogów. Wyprowadźcie tylko panienkę. Wejdziecie z nią do sieni regenta, skręcie na prawo do bramy Breana, przejdziecie zamaskowani, mówiąc: “Z polecenia tego, który jest w ogrodzie, w twojej budce....” wtedy on otworzy wam drzwi na ulicę i pójdziecie czekać na mnie za Luwrem.
— Rozumiem — rzekł Kokardas.
— Jeszcze słowo! Czy gotowi jesteście umrzeć raczej, niż wydać tę młodą dziewczynę?
— Nie bój się! zmiażdżymy każdego, kto nam przestąpi drogę — przyrzekł Gaskończyk.
— Biada żandarmom! — zawołał Paspoal z dumą nieznaną dotąd u niego.
A potem dodali razem.
— Teraz będzie pan z nas zadowolony!
Lagarder pocałował Aurorę w rękę.
— Odwagi! — rzekł — to nasza ostatnia próba.
Odeszła pod opiekę Paspoala i Kokardasa, Musieli przejść placyk Dyany.
— Och! — zawołał jeden z żołnierzy. — Ta się długo zabałamuciła!
— Moi mili — rzekł Kokardas — to dama z baletu.
Odsunął bez ceremonii żołnierzy, stojących im na drodze, i rzekł zuchwale:
— Jego królewska wysokość na nas czeka.
Żołnierze poczęli się śmiać i przepuścili ich bez przeszkody.
Ale w cieniu indyjskiego namiotu stali dwaj ludzie jakby na czatach: Gonzaga i jego służalec, Pejrol.. Czekał na Lagardera, którego spodziewano się złapać lada chwila.
Gonzaga szepnął coś do Pejrola, który natychmiast połączył się z kilkoma zbirami uzbrojonymi w szpady i na ich czele podążył za Kokardasem i Paspoalem, wchodzącymi właśnie na stopnie tarasu.
Odźwierny Brean otworzył bramę jak się tego spodziewał Lagarder, ale otworzył ją dwa razy, najpierw dla Aurory i jej opiekunów, później dla Pejrola i jego ludzi.
Lagarder tymczasem posunął się aż do końca alei, aby zobaczyć, czy narzeczona jego bez żadnych przeszkód doszła do pałacu, potem chciał wrócić do budki, ale już żandarmi zastąpili mu drogę.
— Hola, panie kawalerze! — zawołał dowódca trochę zmienionym głosem. — Proszę, nie opieraj się nam, jesteś otoczony ze wszystkich stron.
— Czego chcecie odemnie? — zapytał Lagarder, nie obnażając nawet szpady.
Dzielny Bonnivet, który zbliżał się ukradkiem z tyłu, schwycił go nagle za ręce. Henryk nie próbował się uwolnić, tylko zapytał po raz drugi:
— Czego chcecie odemnie?
— Do licha, mój przyjacielu — odparł Bonnivet, — sam to zobaczysz! Naprzód panowie! — dodał. — Do pałacu! Mam nadzieję, że zaświadczycie, iż ja sam dokonałem tego trudnego czynu.
Było ich co najmniej sześćdziesięciu. Otoczyli Henryka i zanieśli go raczej, niż zaprowadzili do apartamentów regenta. Potem zamknięto wszystkie bramy i w ogrodzie pozostał tylko baron Barbanszoa, wciąż śpiący snem sprawiedliwego na mokrym trawniku.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.