Garbus (Féval)/Część trzecia/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Garbus
Podtytuł Romans historyczny
Data wyd. 1914
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Bossu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
TRZY ŻYCZENIA.

Dona Kruz miała wilgotne źrenice, Aurora drżała gwałtownie. W tej chwili role ich zmieniły się; Flora zwykle tak wesoła i zuchwała poddała się teraz łagodnej melancholii, w oczach Aurory błyszczała namiętna zazdrość.
— Tyś moją rywalką! — wyszeptała.
Dona Kruz przyciągnęła przyjaciółkę do siebie i serdecznie uścisnęła.
— On ciebie kocha! — rzekła — kocha ciebie i tylko ciebie!
— A ty?
— Ja jestem wyleczona. Mogę patrzyć z uśmiechem, z radością bez urazy na waszą wzajemną miłość. Widzisz wiec, że Lagarder jest czarodziejem.
— Nie zwodzisz mnie?
Dona Kruz położyła rękę na sercu.
— Gdyby potrzeba było tylko wszystkiej krwi mojej — rzekła dobitnie z podniesionem czołem, — bylibyście szczęśliwi!
Aurora zarzuciła jej ręce na szyję.
— Ale ja chcę mieć dowód! — zawołała Flora. — Nie odmawiaj mi tego, najdroższa. Wyraź jakie pragnienie, proszę cię!
— Ja niczego nie pragnę!
— Jakto! Nie masz ani jednego życzenia?
— Ani jednego!
Dona Kruz objęła ją ramieniem i siłą pociągnęła do okna. Palais-Royal stał wspaniały i okazały. Pod arkadami płynął potok kobiet wystrojonych i pięknych.
— Czy nie masz ochoty iść na bal regenta? — zapytała nagle dona Kruz.
— Ja! — zawołała Aurora z piersią szybko falującą pod sukienką.
— Nie kłam!
— Dlaczegobym kłamała?
— Dobrze! Kto milczy, przystaje. Ty chcesz iść na bal regenta.
I Flora klaszcząc w ręce zawołała:
— Jedno!
— Ale — odparła Aurora, ulegając ze śmiechem fantazyi swej przyjaciółki, — ja nie mam ani klejnotów, ani stroju, nic!
— Drugie! — zawołała dona Kruz, powtórnie klaszcząc w dłonie. — Chcesz klejnotów, stroju, karety? Ale uważaj żeby wciąż tylko myśleć o nim, inaczej wszystko na nic!
W miarę, gdy to mówiła, młoda Cyganka stawała się coraz poważniejszą. Jej piękne, czarne oczy straciły zwykły hardy wyraz. Wierzyła w czary, bała się ich i pragnęła; ciekawość jednak silniejszą w niej była od strachu.
— Powiedz trzecie życzenie! — rzekła, mimo woli zniżając głos.
— Ale ja wcale nie chcę iść na bal! — zawołała Aurora. — Przestańmy tej zabawy!
— Jakto! — nalegała dona Kruz. — Gdybyś byłą pewna, że go tam spotkasz?
— Henryka?
— Tak Henryka, twego najdroższego, pięknego Henryka, który zachwyci się tobą jeszcze więcej, ujrzawszy cię w tym wspaniałym stroju.
— W takim razie — szepnęła Aurora spuszczając głowę — poszłabym z chęcią.
— Trzecie! — zawołała Flora, uderzając hałaśliwie w dłonie.
W tej chwili do pokoju wpadł Janek i wołał zadyszany:
— Oto rozmaite gałganki i faramuszki dla naszej panienki. Jest chyba ze dwadzieścia pudełek: suknie, koronki, kwiaty. Chodźcie, panowie, chodźcie. To tu mieszka kawaler Lagarder.
— Nieszczęsny! — zawołała przerażona Aurora.
— Niech się panienka nie boi, ja wiem, co robię — odparł Janek — nie trzeba już się ukrywać! Precz z tajemnicami! Odrzucamy maskę do kąta!
Ale jakże opisać zdumienie dony Kruz. Wywoływała dyabła, a dyabeł posłuszny odpowiedział na jej wezwanie i nie kazał na siebie czekać. Młoda Cyganka była przesądną.
Do dużej sali weszło kilka dziewcząt, paru ludzi niosło za niemi pudełka i paczki. Flora bała się niemal, że w tych pudełkach zamiast strojów i klejnotów znajdzie tylko zeschłe liście. Aurora nie mogła powstrzymać uśmiechu na widok zmieszanej twarzy swej towarzyszki.
— A więc? — zapytała.
— On jest czarodziejem — wyszeptała Flora — domyślałam się tego!
— Wejdźcie, panowie, wejdźcie panienki powtarzał tymczasem Janek. — Tu można teraz wchodzić. Wejdźcie wszyscy. Pójdę zawołać pani Balat, która tak pragnęła zobaczyć, jak to u nas wygląda. Proszę! Proszę!
Kwiaciarki, hafciarki, szwaczki natychmiast złożyły pudełka na wielkim stole w jadalni.
Poza niemi zjawił się paź bez żadnej liberi i podszedł prosto do Aurory, której skłonił się głęboko i oddał bilecik elegancjo zawiązany jedwabiem. Skłonił się ponownie i wyszedł.
— Poczekaj przynajmniej na odpowiedź! — zawołał Janek, wybiegając za nim.
Ale paź znikł już na zakręcie ulicy, gdzie spotkał się z jakiemś mężczyzną, otulonym w czarny płaszcz.
Człowiek ten zapytał pazia;
— Już?
A odebrawszy twierdzącą odpowiedź, dodał:
— Gdzie zostawiłeś naszych ludzi?
— Tuż, koło ulicy Pierre-Lescot.
— Kareta jest także?
— Są dwie karety.
— Dlaczego dwie? — zapytał zdziwiony nieznajomy.
Kaptur płaszcza zasłaniający jego twarz odsunął się trochę, ukazując siną twarz p. Pejrola.
Paź tymczasem odpowiedzią:
— Nie wiem, ale są dwie.
— Jakieś nieporozumienie zapewne — pomyślał Pejrol.
Miał ochotę rzucić jeszcze wzrokiem na, drzwi domu Lagardera, ale po namyśle zaniechał tego.
— Gdyby mnie tylko zobaczył! — wyszeptał, — wszystkoby przepadło. Powrócisz do pałacu, — rzekł głośno do pazia — biegnij prędko, rozumiesz?
— Rozumiem.
— W pałacu zobaczysz tych dwóch żołnierzy, którzy cały dzień siedzieli w kuchni.
— Kokardas i Paspoal.

’— Tak, właśnie. Powiesz im: “Robota wasza gotowa, macie się już tam udać!” czy wymówiono przy tobie nazwisko właściciela tego domu?
— Tak, pan Lagarder.
— Strzeż się wspomnieć o tem nazwisku. Jeżeli cię zapytają, to powiedz, że mieszkają tam same kobiety.
— I przyprowadzę ich?
— Tylko do rogu, skąd wskażesz im dom.
Paź odbiegł galopem. P. Pejrol, zasuwając kaptur na twarz, zginął w tłumie ludzi i powozów.
Tymczasem Aurora rozerwała kopertę listu, przyniesionego przez pazia.
— To jego pismo! — zawołała.
— I bilet na bal podobny do mojego — dodała dona Kruz, coraz więcej zdumiona. — nasz duch tajemniczy niczego nie zapomniał!
Kręciła bilet w palcach. Piękny bilet ozdobiony winietkami, przestawiającymi amorki, girlandy z kwiatów i owoców.
Zdumiona Aurora czytała list:
“Drogie dziecko, strój ten ja ci posyłam; chciałem ci zrobić niespodziankę. Ubierz się pięknie; z mego polecenia przyjedzie po ciebie kareta i dwóch lokajów, i zawiozą cię na bal regenta, gdzie będę na ciebie czekał.

Henryk Lagarder.”

Aurora, podała list donie Kruz, która przecierała sobie oczy, bojąc się czy nie ulega halucynacyi?
— I wierzysz w to? — zapytała, kończąc czytanie.
— Wierze! — odparła Aurora. — Mam własne powody, aby wierzyć.
I uśmiechnęła się do siebie. Czyż Henryk nic mówił, żeby się niczem nie dziwiła? Ale dona Kruz poczęła uważać pewność swej przyjaciółki za nowy figiel tajemniczego ducha.
Tymczasem poroztwierano pudełka, pakiety i szkatułki. Flora mogła się przekonać, że nie było tam suchych liści. Na dnie pudełek leżał kompletny strój balowy i różowe domino zupełnie podobne do tego, które miała na sobie dona Kruz. Suknia była z białego jedwabiu srebrem haftowana w porozrzucane róże, z piękną perłą pośrodku każdej z nich. Przepyszne koronki i hafty przykuwały do siebie oczy. W jubilerskich pudełeczkach błyszczał brylantowy naszyjnik, bransoleta i inne klejnoty.
— On jest czarodziej — powtarzała dona Kruz, — najwidoczniej czarodziej! Najsławniejszy Cincelador, najlepszy rzeźbiarz rękojeści szpad nie zarabia tyle, aby mógł sprawiać takie podarunki.
Nie opuszczała jej myśl że wszystkie te piękne rzeczy w pewnej chwili zamienią się na wióry lub stare gałgany.
Janek zachwycał się wszystkiem i głośno swój zachwyt wyjawiał. Stara Franciszka trzęsła starą głową z miną, która znaczyła wiele rzeczy.
Ale był jeszcze jeden widz tej sceny, którego obecność nikt nie podejrzywał. Stał ukryty za uchylonemi drzwiami pokoju na górze. Z tego wzniesionego miejsca patrzył na rozłożone na stole stroje po przez głowy obecnych w sali osób.
Nie był to jednak piękny Lagarder ze szlachetnem i melancholijnem obliczem, ale ułomny człowiek, ubrany cały czarno, ten sam, który przyprowadził donę Kruz, który sfałszował pismo Lagardera, wynajął budę Medora: był to garbus Ezop II, Jonas, zwycięzca Wieloryba.
Uśmiechał się pod wąsem i zacierał ręce.
— Do licha! — mówił do siebie. — Książę Gonzaga dobrze załatawia takie sprawy i ten gałgan Perjol ma jednak dobry gust.
Aurora stała olśniona. Na widok tych przepysznych strojów, serce zabiło jej żywiej. Był to dar Henryka, więc w jej oczach podwójnie cenny. Nie nasunęła się jej nawet pytanie, które zaraz zadała sobie Flora, ile musiał kosztować ten królewski podarunek? Oddała się cała radości. Była szczęśliwą i to wzruszenie, którego doznają zawsze młode dziewczęta, występujące w świąt po raz pierwszy w życiu, napełniało ją słodyczą. Wszakże tam na balu będzie miała za opiekuna swego najlepszego przyjaciela! Jedna rzecz tylko ją kłopotała; oto nie miała żadnej pokojówki, a poczciwa Franciszka nie podołałaby trudnemu zadaniu ubierania młodej panny na bal.
Wtem dwie młode dziewczyny zbliżyły się do niej, jak gdyby odgadując jej ambaras.
— Jesteśmy na pani usługi — rzekła jedna z nich.
Druga uczyniła znak ręką i natychmiast inne dziewczęta i posłańce opuścili salę. Dona Kruz dotknęła się ramienia Aurory.
— Czy oddasz się w ręce tych dziewczyn? — zapytała.
— Dlaczegożby nie?
— I włożysz ten strój?
— Naturalnie.
— Jesteś odważna, bardzo odważna! — szeptała Flora. — Ale naprawdę ten dyabeł jest rzeczywiście elegancki. Masz racyę, staraj się być najpiękniejszą, to nigdy nie szkodzi.
Aurora, dona Kruz i dwie pokojówki weszły do sypialnego pokoju. Franciszka z Jankiem pozostali sami w jadalni.
— Co to za jedna ta dziewczyna? — zapytała poczciwa kobieta.
— Jaka dziewczyna, babciu?
— Ta w różowem domino.
— Czarnuszka? Ona ma prześliczne błyszczące oczy, babciu.
— Widziałaś jak wchodziła?
— Nie, była tu przedemną.
Franciszka Berichon zamyśliła się na chwilę.
— Powiem ci prawdę — rzekła głosem niezwykle poważnym i uroczystym. — Ja nie rozumiem z tego nic a nic.
— Chcesz, babciu, żebym ci to wytłumaczył?
— Słuchaj, Janku, jeżeli chcesz mi zrobić przyjemność....
— Ach, babciu, ty chyba żartujesz! Czy ja chcę ci zrobić przyjemność...
— To nie wtrącaj się, gdy ja co mówię, — przerwała staruszka. — Nikt mnie nie przekona, że niema w tem czegoś złego.
— Ależ nic a nic, babciu!
— Nie powinniśmy byli wychodzić. Ludzie są źli. Kto wie, czy to nie pani Balat nas wywiodła.
— Ach, babciu, taka dobra kobieta, takie ma smaczne ciasteczka!
— W każdym razie lubię wszystko widzieć jasno, a cała ta historya wcale mi się nie podoba.
— A jednak to jasne jak słońce. Nasza panienka przez cały dzień patrzyła na wozy kwiatów i zieleni, zjeżdżające do Palais. I, Boże drogi, wydychała serdecznie widząc to, wszystko, biedna panienka. A więc nakręcała mistrza Ludwika na wszystkie strony, żeby jej kupił zaproszenie. Te zaproszenia sprzedają się, babciu. Pani Balat dostała jeden bilet przez lokaja jednego wielkiego pana, którego służącej (tego lokaja) jest kuzynką. A więc mistrz Ludwik, namówiony przez panienkę, wyszedł po bilet, a po drodze kupił wszystkie te gałganki i zaraz nam je przysłał.
— Ale to musi strasznie dużo kosztować! — zawołała staruszka.
Berichon wzruszył ramionami.
— Ach, jakaś ty naiwna, babciu, — mówił. — Stary jedwab, trochę haftowany, i małe kawałki szkła.
W tej chwili lekko zastukano do drzwi.
— Kto tam jeszcze przychodzi! — mruknęła z niezadowoleniem Franciszka. — Załóż sztabę.
— Poco zakładać sztabę? Nie bawimy się już przecież w chowanego.
Zastukano trochę głośniej.
— A jeżeli to złodzieje? — myślał na głos Janek, który nic był odważny.
— Złodzieje! — zawołała babka. — Kiedy I ulica jest oświetlona, jak w południe i pełna ludzi! Idź otworzyć!
— Ostatecznie, babciu, to wolę założyć sztabę.
Ale było już zapóźno, uchylono drzwi i ukazała się w nich męska twarz z ogromnemi wąsiskami. Właściciel wąsów rzucił szybkie spojrzenie na cały pokój.
— Nie bój się! — rzekł. — To tu musi być gniazdeczko tej gołąbki, siarczyste!
Potem, odwracając się, dodał:
— Bądź łaskaw wejść tu, kochaneczku, jest tu tylko szanowna dama i jej dzieciak. Zasięgniemy języka.
Mówiąc to, wszedł do pokoju z podniesioną głową, z ręką wspartą na rękojeści szpady, unoszącej majestatycznie róg jego płaszcza. Pod pachą miał jakiś pakiet.
Towarzysz jego nazwany “kochaneczkiem” był także żołnierzem, ale o nie tak strasznym wyglądzie. Rzucił też okiem po pokoju, ale dłużej i uważniej.
Jakże gorzko wyrzucał sobie Janek, że nie zasunął dosyć wcześnie sztaby! Przysiągł się w duszy, że nigdy nie widział tak strasznych postaci. To dowodzi, że Janek nie bywał nigdy w wielkim świecie, bo Kakardas i Paspoal byli wspaniałymi okazami hultajów.
Chłopiec usunął się przezornie za babkę, która, odważniejsza, zapytała grubym głosem.
— Czego tu chcecie? Kokardas dotknął kapelusza ze szlachetną galanteryą ludzi, którzy znają świat i jego obyczaje. Potem mrugnął okiem do Paspoala. Braciszek Paspoal odpowiedział mu podobnem mrugnięciem. Musiało to mieć wielkie znaczenie. Tak przypuszczał Janek i drżał na całem ciele.
— O, szanowna pani — rzekł w końcu Kokardas — głos twój idzie mi prosto do serca. A tobie Paspoalu?
Paspoal jak wiadomo miał tkliwą duszę, na którą zawsze silnie działał widok kobiety, Wiek nic tu nie znaczył. Ale nawet uczucie nie mogło uśpić jego czujności. W głowie ułożył już sobie plan działania.
Gołąbka, jak ją nazwał Kokardas, musiała być w tym zamkniętym pokoju, z którego przez szparę u drzwi wdzierał się jasny światła. Z drugiej strony sali były jeszcze inne drzwi otwarte Paspoal dotknął ramienia Kokardasa i rzekł półgłosem;
— Klucz jest nazewnątrz!
Kokardas skinął głową.
— Szanowna pani — rzekł, — przychodzimy tu w ważnej sprawie. Czy to nie tutaj mieszka?...
— Nie — przerwał Janek za plecami babki, — to nie tutaj.
Paspoal uśmiechnął się, a Kakardas nastroszył wąsy.
— Do stu katów! — zawołał. — Oto młodzieniec o pięknej przyszłości!
— Niewinna minka — dorzucił Paspoal.
— I spryt za czterech, do licha? Ale jakim sposobem może wiedzieć, że niema tu osoby, której szukamy, kiedy nie wymówiliśmy zupełnie jej nazwiska?
— Mieszkamy zupełnie sami — odparła sucho Franciszka.
— Paspoal? — rzekł Gaskończyk.
— Kokardas? — odpowiedział Normandczyk.
— Czyś ty przypuszczał, że ta czcigodna dama może kłamać, jak jaka przekupka z ulicy?
— Uczciwe słowo — odrzekł Paspoal uroczystym tonem — nie przypuszczałbym tego nigdy.
— No, no! — zawołała Franciszka naprawdę rozgniewana. — Dosyć tego gadania! To nie pora odwiedzania porządnych ludzi. Precz stąd!
— Wiesz co, kochaneczku — wtrącił Kokardas, zwracając się do Paspoala. — Jest w tem trochę racyi. Godzina spóźniona.
— Rzeczywiście — odparł Paspoal.
— Ale nie możemy stąd odejść zanim nie otrzymamy odpowiedzi, co? — mówił dalej Gaskończyk.
— To jasne.
— A więc proponuję, lebiodo, przejrzye dom uczciwie i bez hałasu.
— Zgadzam się — zawołał braciszek Paspoal.
I zbliżając się do towarzysza, rzekł cicho: — Przygotuj chustkę, ja mam swoją. Ty zajmij się małym, ja biorę na siebie tę starą.
W ważnych chwilach Paspoal w odwadze i sprycie przechodził nawet Kokardasa.
Normandczyk postąpił ku drzwiom kuchni. Nieustraszona Franciszka zastąpiła mu drogę, podczas gdy Janek starał się wymknąć na ulicę, aby wezwać pomocy. Kokardas schwycił go za ucho i powiedział groźnie:
— Jeżeli będziesz krzyczał, zaduszę cię kurczaku!
Przestraszony chłopak nie pisnął nawet. Kokardas zawiązał mu chustką usta.
Tymczasem Paspoal po krótkiej walce, z której wyszedł podrapany i z siniakami, mocno związał starą Franciszkę. Wziął ją na ręce i zaniósł do kuchni, gdzie Kokardas umieścił też Janka. Związali ich razem i, przywiązawszy jeszcze do szafy, zamknęli drzwi na klucz.
Teraz mistrz Kokardas i braciszek Paspoal tyli absolutnymi panami sytuacyi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.