<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Grzechy hetmańskie
Podtytuł Obrazy z końca XVIII wieku
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1879
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Juliusz Kossak
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
∗             ∗

Ktoby nie znał Wojewodzica Jana Gwalberta Augusta, na wielkich i małych Bożyszkach, Wartowie, Sobociszkach i Żerdziach Kieżgajłły, domyślił-by się już nieco człowieka z samego rezydencyi widoku.
Zdala wyglądała ona pańsko i wspaniale; widać było, iż się starano o to, aby ze szlacheckiego dworu wzbiła się do znaczenia siedziby magnata; — lecz zbliżywszy się, domyślił się łatwo każdy, iż w tém było więcéj blichtru i pozoru, niż rzeczywistéj zamożności. —
Dworzec stał na wzgórzu, drewniany, ale otynkowany, obielony, pomalowany niegdyś, rozsiadając się do zbytku szeroko. Dachy jego o dwu kondygnacyach bez potrzeby się pięły do góry; ogromny ganek, sparty na odętych w pośrodku słupach, występował téż na przód niezgrabnie.
Z obu stron przyczepione nizkie galerye, bez żadnego kształtu, łączyły go z olbrzymiemi officynami, równie wielkich rozmiarów, jak sam korpus, zwany przez jednych pałacem, zamkiem przez innych.
Ganek, przymurowany dla okazałości, piętrzył się w górę ogromnie, przerastał dachy i na froncie dźwigał armatury przerosłe, nieproporcyonalne, lecz zdaleka widoczne, otaczające herb, mitrą pokryty, jak one kolorowany i złocony.
Farby i złoto nie dosyć mocno przyległy do murów, bo znaczna ich część już była zmyta i wykruszona. Za bębnem widać było jaskółcze gniazda, które i mitrę przyozdabiały.
Z jednéj strony dworu dobudowana była jakby wieża, któréj rysunek albo domowi musieli dawać artyści, albo sam pan może; raziła ona przesadzistością, oknami niezgrabnemi i gdyby nie dach gruszkowaty, — przypominała-by litewski sernik olbrzymi.
Na wierzchołku jéj, z blachy wycięty rycerz trzymał instrument, w którym należało się domyślać familijnego klejnotu.
Ogromny dziedziniec poprzedzała murowana brama, w kształcie baszty, na przestrzał otwarta, któréj nigdy nie zamykano, dla wrót nazbyt ciężkich i z zawias wyrwanych. I na niéj był herb, ale bez sztukateryi, malowany i wypełzły, przy którym najdobitniéj na wstędze napis czytać się dawał: „Nemini cedo“.
Najśmieszniéj wydawał się sam pałac, długi, mimo podwyższenia go dachem, w ziemię wsiadły, niezgrabny i zaniedbany.
Okien w nim dość widać było pozabijanych, okiennicami zamkniętych, lub do połowy zalepionych. Na tynkach, dawno nie odnawianych, słoty powymywały niepotrzebne ornamentacye, a dach, świeżo restaurowany, pstrzył się łatami jasnemi, najosobliwszych kształtów... Państwo i zaniedbanie szły z sobą o lepszą, bo i brama murowana, na glinę, zdezolowana była i spękana, officyny zaś, w znaczniejszéj części przedłużone dla oka deskami, składały się z dekoracyjnych parawanów, za któremi nędzne chlewki stały.
Z za tych budowli sterczały jeszcze dachy i fronty nieodgadniętych budowli jakichś, może skarbca, kaplicy i innych pałacowych attynencyi.
Teodor, dojeżdżając, zobaczył w dziedzińcu kilku ludzi dosyć oszarpanych, kręcących się około stajen i kuchni. Powóz stary, ogromny, na pasach wiszący, stał przed wozownią, a człowiek z siekierą coś ciupał około niego.
Pustką smutną wiało od dworu i gmachów. — Scisnęło się serce biednemu chłopcu, na widok téj dziadowskiéj siedziby, w któréj smutniéj było, niż w ubogim Borku.
Wolnym stępem zbliżył się Teodor do bramy. Nie znalazł w niéj nikogo, oprócz obdartego stróża, który wytknął głowę z okienka i schował się przestraszony. Wewnątrz: drabiny, sanie, stare beczki, połamane wozy — tuliły się pod ścianami. Bez przeszkody wjechać mógł w piaszczysty dziedziniec, zarosły chwastem, teraz poschłym, i więcéj poryty przez trzodę chlewną, niż koła powozów. Na prawo, pod stajniami, wyschła kałuża jedyną jego była ozdobą.
Na widok obcego, z officyn i pałacu zaczęli się wychylać ludzie i, niepewni co począć mają, co najprędzéj chować za drzwi i okna. W pałacu nawet, dla bezpieczeństwa, wielkie podwoje przymknięto.
Nie wiedząc, czy ma przed ganek zajechać, czy pokorniéj, jako poseł, zatrzymać się gdzie u skrzydła, Teodor się wahał jeszcze, gdy stary człek właśnie, pospiesznie nakładający opończę, z jedną ręką już wsuniętą w rękaw, drugą szukającą go jeszcze, wybiegł naprzeciw niemu z officyny.
W pałacu już nikogo widać nie było, za oknami zakurzonemi migały tylko ludzkie twarze. Psów kilka chudych, leżących przed kuchnią, podniosło się: zaszczekały, ziewnęły i, zobaczywszy starego sługę, pokładły się, burcząc, na dawnych swych miejscach.

Siwy mężczyzna, który był już wdział przyodziewek, zwolna włosy
Hm! hm! oto! — zamruczał stary.
przygładzając i nadając sobie powagę pewną, przystąpił do Teodora. Patrzał nań i czekał, dosyć frasobliwy.

— Przywożę list od księcia Kanclerza litewskiego z Wołczyna, — rzekł poseł, — dla wręczenia go panu Wojewodzicowi.
Hm! hm! oto! — zamruczał, skrobiąc się po głowie, stary, i blademi oczyma mierząc przybyłego.
— Jest pan w domu? — dodał Teodor.
Na to zapytanie, powtórzone po dwakroć, żadnéj nie dał odpowiedzi stary sługa, ciągle się wpatrując w zsiadającego z konia.
Po chwili namysłu, jąkając się i natarczywie ukazując drzwi, począł ochrypłym głosem:
— Niech no pan tu zajdzie! oto tu! niech no bo pan zajdzie!
— Jestże pan w domu? — po raz trzeci zapytał Teodor.
— Ale niech no jegomość zajdzie! — powtórzył uparty stary i wciągnął go za sobą do pustéj sieni. Z tąd drzwi nieszczelne otworzył do wielkiéj izby, w któréj, oprócz stołu dużego i ław zabrukanych a pogiętych, nic nie było. Na obojgu pył leżał grubo narosły, a w izbie chłód i stęchliznę czuć było mocno.
Połą opończy róg stołu i kawałek ławy otarłszy, stary sługa pokręcił głową i, nic nie mówiąc, wybiegł, co tchu pędząc ku pałacowi, czemu się posłaniec przez okno mógł przypatrzyć.
Upłynęła długa chwila oczekiwania, aż w dziedzińcu, officynach, koło dworu, poruszać się zaczęli ludzie różni, wyrostki, chłopcy, parobki, baby. Wszystko to, wyprzedzając się, popychając, kłócąc, łając, to do drzwi pałacu śpieszyło, to z nich wylatywało i powracało. W officynach słychać było stłumione wołania i bicia drzwiami, lamenta i śmiechy. — Niektórzy z idących do pałacu zdawali się nieść z sobą odzieże, inni buty...
W ganku stary sługa, jakby kommenderował, pokazał się kilkakroć, znaki dając rękoma.
O przybyłym Teodorze zdawano się zupełnie zapominać, domyślał się tylko, iż niepotrzebnie gotowano się na jego przyjęcie. Wyszedł nareszcie z ganku pałacowego ten sam stary, niedawno jeszcze nadziewający opończę, teraz przystrojony na nowo, uczesany świeżo i — przy szabelce... miał na sobie granatowy kaftan długi, niegdyś ciemno-czerwono szyty i szamerowany, pasik włóczkowy z siatki, wąziuchny i mocno wytarty tegoż koloru; koszula świeża wyglądała mu około szyi, na guz mosiężny zapięta. Buty, które wdział, musiały być téż dawniéj kolorowe, ale barwy ich rozeznać teraz nie było podobna. Mieszały się na nich pomarańczowe z czerwonawemi smugami. Nowy strój nadał chodowi starego powagę nową; szedł wcale inaczéj, krokiem mierzonym, zamyślony, jak swą rolę marszałkowską odegra.
Bez pośpiechu otworzył drzwi izby i, stanąwszy tak, aby przez okno mógł widziéć ganek pałacu, skłonił się i chrząknął.
— Pan musi być w domu? — odezwał się, wstając Teodor i zabierając się iść.
— A pewno! pewno! pan jest! a jakże! — cedząc słowa i w okno ciągle patrząc, począł stary — ale jaśnie wielmożny bardzo zajęty z księdzem sekretarzem nad odprawianiem kresów, bo to sejmikowe nasze sprawy.
— Mam więc czekać? — spytał Teodor.
— Troszczynę, odrobinkę, — rzekł stary, — choć tu hydko, ale zaraz pójdziemy do pałacu. A to wszystko przez te sejmiki, że się tu nasi bracia szlachta nieustannie cisną dla poradzenia z jaśnie wielmożnym, bo on tu dla nich oraculum. Co powie, to się stanie.
I przez te szelmowskie, uczciwszy uczy, sejmiki, u nas teraz w pałacu wszystko do góry nogami... Służbę musieliśmy porozsyłać na cztery wiatry, dworzanie się het porozjeżdżali, nawet kuchmistrza jaśnie pan pożyczył Kasztelanowi.
Westchnął i pogładził się po głowie.
— Jaśnie pan nazbyt powolny, to go kto chce, obdziera, — dodał — choć pan z panów, i chwalić Boga u nas wszystkiego swego czasu dostatek, chyba ptasiego mleka zabraknie; a jak weźmie szlachta jeść... to tak, jak teraz, ogłodzi nas, jak Bóg miły!
A no nasz pan, to tam o wygody nie dba, choć wszystkiego w bród jest; ale jemu lada co... A żeby skąpy miał być, to się, uchowaj Boże, nie okaże; tylko, że ma swoje fantazye, nie dba o te tam fatałaszki...
W ganku pałacowym pokazał się ktoś i machnął chustką białą, stary się poruszył i rzekł:
— A no, to może pójdziemy do pałacu!
Ruszyli, nie spiesząc; marszałek z powagą, idąc przodem, prowadził. W ganku nie było nikogo; drzwi otwarłszy, weszli do ogromnéj sieni, otoczonéj ławami, zbrukanéj i okopconéj; z jednéj strony jéj czeluście pieca, niezamykanego nigdy, widać było czarne, a przed niemi, jak w paszczy potworu, który miano karmić, leżała wiązka drew świeżo porąbanych, ze szczątkami liści zielonawych.
Po obu stronach sieni ujrzał Teodor stojącą służbę, sześciu czy siedmiu chłopaków różnego wzrostu, na prędce uczesanych, niedokładnie umytych i poubieranych w jakąś liberyą starą, do rozmiarów tych, co ją wdzieli, niedobrze zastosowaną, — niektórym spadała na pięty, innym nie zakrywała zgrzebnych koszul. Obuwie téż było wielkiéj rozmaitości kształtów i wieku a pochodzenia różnego. Chłopcy stali wyprostowani, ale niektórzy musieli gęby sobie zatulać, aby się nie śmiać z siebie. Surowy wzrok marszałka odjął im tę ochotę — i stali, tylko potrącając się łokciami.
Z przedsieni téj marszałek otworzył zwolna drzwi główne i wprowadził Teodora do ogromnéj sali, podwyższonéj drewnianém sklepieniem, które pod dach sięgało.
Okna jéj świeżo musiały być poodsłaniane, bo okiennice, nawykłe do zamknięcia, niektóre już nałogowo same się nazad pozawierały... I tu czuć było chłód przejmujący i grobową stęchliznę. Sala ta niegdyś pańską być miała; okrywały ją teraz mocno poszarpane szpalery, obrazy jakieś ciemne, a po dwu bokach piece monumentalne kaflowe stały jak na straży. Sprzęt stary, starty, zblakły, zniszczony, chował się po kątach... Nie miano pewnie czasu pyłu zetrzéć, gdyż na stołach było go obficie.
W sali nie zastali nikogo; marszałek wskazał drzwi na lewo: na progu ich stał mężczyzna w sukni wyszarzanéj, wązkiéj, czarnéj, z rodzajem dystynktoryum okazałego na szyi, osoba duchowna, oblicza bladego, twarzy żółtéj, kobuziego nosa i ust nieprzyjemnie zapadłych.
Dystynktoryum, zapewne umyślnie przywdziane, wysadzane jakiemiś szkiełkami, grubéj roboty, wisiało na łańcuszku cienkim tombakowym.
Nic nie mówiąc, Ksiądz Kanonik Sekretarz ręką tylko wskazał Teodorowi, aby szedł za nim.
Drugi pokój, długawy, cały był w portretach jednego pęzla, niezbyt dawnego pochodzenia, malowanych tak, iż o przeszłości domu zgrozą przejmujące dawały wyobrażenie. Rycerze, duchowni i damy — mieli na nich tak powykrzywiane twarze, jakby ich na tortury brano... Drzwi od téj salki stały zamknięte; nie zastali i w niéj nikogo; dopiéro za niémi, w gabinecie, znajdował się gospodarz...
Gabinet ten, najozdobniejszy i stosunkowo najświeższy, u okna opatrzony był w stół, papierami zarzucony, przed którym w krześle, niegdyś wyzłacaném, siedziała mała, pękata figurka, z głową podgoloną, włosem krótko ostrzyżonym i jeżącym się do góry, oczyma wypukłemi, wąsem chudym i ustami wydętemi poczwarnie.
Był to Wojewodzic Kieżgajłło, siwy już, stary, ale żywy jeszcze bardzo i z twarzą niesłychany upor i dumę wyrażającą, ciągle jakby do wybuchnięcia gniewem gotową.
Siedział w swoim tronie, zwrócony ku drzwiom, ubrany w rodzaj kontusza, niegdyś granatowego, na którym wyszyte były dwie gwiazdy, zapewne Św. Huberta i Bożogrobska. Poznać ich dobrze haft niezgrabny i wyszarzanie nie dozwalało. W ręku trzymał papier, ale oczy wlepił we wchodzącego i przybrał postawę pańską.
Sekretarz Kanonik, wskazując przybyłego, odezwał się:
— Od Księcia Kanclerza!
Wojewodzic nie odpowiedział nic, głową potrząsł, czekał powitania.
Teodor był tak zmieszany, iż nie rychło, w bardzo krótkich słowach, głosem cichym, odezwał się, że książę pozdrawia pana Wojewodzica, i pismo mu oddać, a odpowiedź przywieźć polecił.
— Kłaniam się! kłaniam się! — rzekł głosem urywanym, ostrym, gospodarz. List oddał Kanonikowi, który go rozpieczętował i w ręce Kieżgajłły złożył, sam za nim stając, tak, aby mógł go przeczytać.
Z brwią namarszczoną i ustami jeszcze bardziéj wydętemi, Wojewodzic począł czytać. W początku nie widać było wrażenia, jakie list czynił na nim; lecz gdy daléj oczyma powiódł, twarz się strasznie mienić zaczęła. Wzrokiem piorunującym rzucił na stojącego Paklewskiego, zbladł, podskoczył na krześle, zerwał się z pięściami zaciśniętemi, list upuściwszy, który Kanonik podniósł, i krzyknął:
— Niech swojego nosa pilnuje! a to mi!!
Gniew ten tak się wydał Księdzu nieprzyzwoitym, iż, dla umitygowania go, za łokieć chwycił pana Wojewodzica, i coś szybko mu szeptać zaczął.
Kieżgajłło siadł, ale jeszcze się cały trząsł. Teodor, domyślając się, iż o nim w liście mogła być wzmianka, a nie chcąc narazić się na nieprzyjemne zajście z dziadem, cofnął się ku progowi i, doszedłszy do drzwi, odezwał:
— Będę na odpowiedź oczekiwał!
To rzekłszy, i prawie się nie oglądając, wyszedł z gabinetu, a zaledwie drzwi zamknął, ogromną usłyszał wrzawę.
Głosem podniesionym, gniewnym, do wściekłości prawie przywiedziony, Kieżgajłło krzyczał tak, iż do uszu Teodora doszło:
— A jemu co do tego!! Co on mi będzie admonicye dawał! Nie wiem, nie znam żadnéj córki — nie chcę znać, wiedziéć. — Jak sobie posłała, niech się wyśpi. — Panowie, co ją tak ślicznie protegowali, niech wyposażą i adoptują; ja złamanego nie dam szeląga! Ja...
Reszty Teodor, uchodząc, nie słyszał już. — Szedł przerażony, zmieszany, myśląc, czy nie możnaby na koń siąść, i nie czekając odpowiedzi, ztąd jechać. — Już był w pierwszéj sali i zabierał się iść bodaj do konia, gdy Kanonik Sekretarz nadbiegł, dosyć żywo za nim goniąc.
Chwycił go za rękę — poruszony był bardzo.
— Wiész asindziéj? to niebezpieczna gra! z naszym Wojewodzicem to nie idzie! Hę! hę?
Teodor się odwrócił.
— Nic nie rozumiem; — rzekł.
— Jakto! waćpan tego nie rozumiesz! — krzyknął Sekretarz — a to mi się podoba! Toż rzecz jest jawna i oczewista, żeś asindziéj Ks. Kanclerza o instancyą prosił, a ten list napisał, jak prefekt do studenta! I myśli, że tém skonwinkuje, czy nastraszy Wojewodzica?
— Mogę waćpanu dobrodziejowi pod przysięgą zeznać — odezwał się Teodor — że o treści listu, który przywiozłem, nie miałem wyobrażenia. Wiem, jaki mnie węzeł łączy z ojcem mojéj matki; ale nigdybym progu tego nie przestąpił, gdyby nie rozkaz Ks. Kanclerza, któremu służę i posłusznym być muszę.
Nie polecono mi więcéj nic, nad to, bym odpowiedź przywiózł; proszę mi ją dać; jadę natychmiast. — Kanonik, słuchając, znacznie ochłonął.
— Możeż to być? — zapytał nieufnie.
— Pod przysięgą to powtarzam — do drzwi idąc, cały w płomieniach, zawołał Teodor. — Na odpowiedź zaczekam w podwórzu; — dodał.
Kanonik go pochwycił za ręce.
— Zatrzymaj się acan! Proszę bardzo! zatrzymaj się.
To mówiąc, wybiegł nazad do Wojewodzica. Teodor począł się przechadzać po pustéj sali.
Ks. Sekretarz tymczasem wrócił do Wojewodzica, który, osłupiałemi oczyma na list patrząc, kułaki ściskał, jakby niémi chciał się mścić na tym, co go pisał. Jednakże pierwsza wściekłość już go ominęła; ochłódł znacznie.
Kanonik, wpadając, zawołał od progu:
— Przysięga się na ewangelią, że o treści listu nie wiedział. Jest to wprost koncept Ks. Kanclerza, który rad każdemu dawać nauki, — głupi koncept...
— Nikczemny! podły! — krzyknął, rzucając się w swém krześle Wojewodzic. — Ale ja mu odpiszę, temu pyszałkowi! ja mu odpiszę!
— No, no! — przerwał kanonik cicho — nim się zadrze z Kanclerzem, trzeba się dobrze namyślić.
— Pójdę z Księciem Wojewodą! — odezwał się Kieżgajłło — niech Familią licho bierze! Pójdę z Hetmanem...
— Gdzie? co? z Hetmanem? — zawołał Kanonik. — Co panu jest! z jakim Hetmanem! Juściż nie z Branickim? Chyba z starym Massalskim?
Zżymnął ramionami Ksiądz, a Wojewodzic gniewny odwrócił się od niego i krzyknął:
— Nauk mi nie dawać!!
Sekretarz, obrażony, poszedł do okna i stał milczący. Kieżgajłło mruczał coś niewyraźnie; list zrzucił na ziemię i nogami go podeptał; podparł się na łokciu i siadł, dysząc gniewem...
Kanonik od okna skierował się ku drzwiom. Usłyszawszy chód jego, odwrócił się impetycznie Wojewodzic.
— Gdzie? dokąd? Po co? Tu zostać! Bardzo proszę; kto wyjdzie w taką chwilę, nie ma po co wracać!
Sekretarz, stojący z tyłu, minę zrobił straszną, zaciął usta, podparł się na łokciu i stał niemy.
Kieżgajłło, wyburzywszy się, począł w głos mówić przerywanemi słowy, jakby sam do siebie:
— Preceptora rolę chce grać! Ze mną! Ja mu dam! ja mu pokażę, co to ze mną igraszki czynić. Ja mu odpiszę, aż mu pójdzie w pięty... Com uczynił, wiem, a co robię, tego nie odrabiam...
Ten mnie katechizmu uczyć będzie! Siadaj waćpan; pisz!
Wolnym krokiem, niechętnie, lecz nie odzywając się słowa, Kanonik poszedł ku stoliczkowi przy oknie, przed którym stało i krzesełeczko małe; rzucił się na nie, aż zatrzeszczało pod nim.
Wojewodzic odwrócił głowę.
— Co? krzesełka mi tu jeszcze łamać?
Sekretarz papier i pióro przysposabiał. Był już w gotowości, i szydersko spoglądał z ukosa na Wojewodzica, który zasępił się i milczał.
Kwadrans tak może upłynął, a Kieżgajłło nie poczynał dyktować.
— Teraz się z nim zadrzéć, to mi wojsko naśle na majątki i zjedzą wszystko — odezwał się, wzdychając. — Co! — Zwrócił się do sekretarza. — Co?
— Nic; co to do mnie należy! — odparł Kanonik.
— Ale na rany Chrystusowe, nie sierdź-że się ty jeszcze na mnie! — wrzasnął okrutnie Kieżgajłło. — Co bo to jest? Asindziéj znasz mnie, że mi się przeciwić nie można!
— Nie przeciwię się téż! — wybąknął, pióro gryząc, Kanonik.
— Irrytujesz mnie do wściekłości! — wybuchnął Wojewodzic. — Ja głowę tracę! między młotem a kowadłem. Tego potentata narażać nie mogę; a zrobić, co on mi tu nakazuje — prędzéj zdechnę! Nigdy! przenigdy!
Zwrócił głowę ku Sekretarzowi.
— Uczyń to dla mnie, sam koncept zrób; postaw się w mém miejscu, co byś odpisał? Ja wiem, żeś człek rozumny i polityk... Pisz sam.
Pochlebiało to Sekretarzowi, który zwolna schylił się nad papier, pióro umoczył i pisać coś począł.
Wojewodzic patrzał z daleka, niecierpliwie oczekując końca, i pytając co chwila. — A co? już? — Kanonik pisał, nie odpowiadając.
Kieżgajlle pot wystąpił na skronie. Gdy Sekretarz dokończył i sam odczytywał, krzyknął nań:
— Nie trzymaj że mnie na torturach!
Musiał jednak czekać jeszcze, nim naostatek Kanonik, wytrzymawszy go dobrze, począł cicho list czytać, który był następującéj treści:
„Zawsze i we wszystkiém humillime się submittując wszelkim rozkazom W. Ks. Mości, fantora mojego osobliwego, miałbym i teraz za szczęście onym satisfacere, gdy i precepta chrześciańskie, i vincula krwi ku temu-by skłaniały; lecz ultra posse nemo obligatur.
„A nie zanadto mówię, gdy ultra potestatem posłuszeństwo to zowię, gdyż córki takowéj, która-by za jakiegoś Paklewskiego wyszła, nie mam, nie znam i o niéj nie wiem nic. Miałem wprawdzie jednę, imieniem Beatę, któréj nie ratione matrimonii, ale z innych przyczyn, jako władzy méj opornéj i zakałę mi czyniącéj, prawnie i jawnie, w aktach czyniąc zrzeczenie się, jako nie mojéj krwi i nie mojego dziecięcia, się zaparłem.
„Ten akt revocare i nullitatem jego ogłaszać nie mogę, a żadna siła w świecie do tego mnie inclinare nie jest zdolną.
„O Paklewskiéj żadnéj nie wiem nic, a że wyżéj wzmiankowana nie przez żadnego Paklewskiego została do zguby przywiedzioną, na to juramentum ofiaruję.
„Serce mi zapływa amaritudine, iż nie mogę zadość uczynić woli W. Ks. Mości, którą o lepsze poinformowanie się w tym przedmiocie i oczyszczenie mnie z zarzutu nieakkomodowania się świętym dla mnie Księcia ordynansom humillime supplikuję, we wszystkich innych dyspozycyach, rozkazach, poleceniach gotowość oświadczając obedyencyi, jako zawsze i wiecznie z najwyższym respektem i konsyderacyą i t. d.“.
W czasie czytania tak dziwnie wystylizowanego listu, którego przesadzone wyrażenia nieraz Wojewodzica do zżymnięcia się podbudziły, okazywał naprzemiany to nieukontentowanie, to wielką radość z obrotu tłómaczenia i zręcznego wywinięcia się. Subtelna argumentacya Ks. Sekretarza zapłaciła za resztę listu, i Wojewodzic, nie opierając się, kazał go sobie odczytać po raz drugi.
Mutatis mutandis przyjął nareszcie redakcyą i, pochwaliwszy Kanonika, przepisywanie polecił.
Sam tymczasem w krześle siadłszy, zamyślił się głęboko.
Myliłby się wielce, ktoby go posądził, że w sercu jego najmniejsze odezwało się uczucie na widok wnuka. Innego nad gniew nie doznał, ciekawości nawet nie okazał zbliżenia się do niego.
Niechęć przeciwko córce była nadto zadawnioną, zakamieniałą, nadto żywioną może przez starszą siostrę i jéj męża, aby człowiek taki, jak Wojewodzic, który nigdy nikogo, oprócz siebie, nie kochał, mógł się jéj pozbyć kiedy.
List na półarkuszku, starannie obciętym, już się kaligrafować poczynał, gdy stary sługa wszedł pospiesznie, i począł głosem jakimś przerywanym raz po razu powtarzać:
— Chorąży! chorąży!
— Otoż masz! — zawołał Kieżgajłło — w samę porę! Niechże go...
Kanonik się odwrócił.
— Powiedziéć, że chory!
Stary sługa, jak wystraszony, rękoma strzepnął.
— Gdzie zaś! Chorąży z czémś okropnie ważném przyjechał. Stęka a ręce łamie; woła: puszczaj, bo gardłowa sprawa!
Sekretarz z Kieżgajłłą spojrzeli po sobie.
— Co to może być?
Sługa szeptał zawsze ze swym pośpiechem, niewyraźnie:
— Jakieś papiery! de publicis! tak mnie Boże skarz!.. Coś się stało!
Zerwał się Wojewodzic z krzesła.
— Prowadź go tu!
Skinął na Kanonika, aby listy pochował. Marszałkujący sługa zaledwie wyszedł, potykając się z pośpiechu, gdy już nazad, wiodąc Chorążego, powracał.
Słychać było chód jego spieszny, niespokojny, i gdy drzwi się otworzyły, ujrzał Kieżgajłło ogromnego mężczyznę w zielonéj z lisami bekieszy, z głową rozczochraną, bladego, z usty otwartemi, twarzą przedłużoną, wyrazem przestrachu napiętnowaną, sapiącego, zdyszanego, rzucającego oczyma wielkiemi dokoła, który wpadłszy na próg, stanął nagle jak wryty i krzyknął:
— Przepadliśmy sieroty! zginęliśmy...
Załamał ręce.
— Co to jest! co waćpanu? — zawołał Kieżgajłło.
— Nic nie wiecie? Skończenie świata! termin ostatni szczęśliwości naszéj nadszedł! — Zgubieni jesteśmy! zgubieni!
Westchnął, jak miech kowalski.
Miseri! sieroty! po nas, panie Wojewodzicu!
— Ale cóż się stało? co? na miłość Bożą!? — pytał Wojewodzic, i Sekretarz przypadł téż do Chorążego, nalegając.
— Mów, na rany Pańskie! cóż się stało?
— Pan nasz najmiłościwszy, August III, za którego panowania zażywaliśmy pokoju, pan nasz umarł! nie żyje!
Kieżgajłło za głowę się pochwycił; Kanonik ręce załamał; zrobiło się cicho w pokoju, tylko Chorąży sapał, popłakując...
— Szczęśliwości naszéj ostatnia wybiła godzina! — powtórzył.
Wszyscy pospuszczali głowy...
— Wojna domowa nieuchronna — wołał Chorąży, — z jednéj strony Hetman Branicki, Radziwiłłowie i mnoga ich klientella, z drugiéj Familia i wojska Imperatorowéj... Konflikt nieunikniony, a my, niewinne baranki, w nim starci na miazgę będziemy!
Kieżgajłło, padłszy na krzesło, oczy sobie zasłonił i stękał...
— Gotuje się jak w kotle w całym kraju, — ciągnął Chorąży, — kurryery latają, szlachta się zbroi! Co tu począć? Kto odgadnie: po czyjéj stronie będzie siła? z kim trzymać? kędy iść? na prawo, czy na lewo...
Trzeba mu było umrzéć w takiéj godzinie.
— Ale to bajka być może, wymyślona umyślnie przez Familią — przerwał Kanonik.
— Jaka bajka? — podchwycił Chorąży, dobywając papier zmięty z zabekieszy. — Oto gazetka z Warszawy... Piątego Octobris, o godzinie piątéj i coś z południa, zmarł najmiłościwszy pan nasz. Z rana jeszcze w kościele całéj mszy, klęcząc, słuchał i nogi zastudził, tak, że mu zaraz do łóżka iść kazano. Do południa żadnego niebezpieczeństwa nie było, dopiéro o dwunastéj osłabł i krew mu z medyanny puszczono. A już doktorowie głowy i nadzieję stracili rozbiegli się, wołając spowiednika.
Ledwie duszę oczyścił, gdy ją Panu Bogu oddał!
Po całym kraju lament żałości nie do opisania, tylko w Wołczynie i u Familii radości wielkie. —
Wojewodzic i Sekretarz spojrzeli po sobie. Chorąży zmęczony przysiadł.
— Cóż mówicie? co? jak poczynać mamy? — odezwał się do milczącego Kieżgajłły.
Wojewodzic twarz odkrył, ramionami zżymnął.
Fulmine tactus, — jęknął, — nie wiem, co się ze mną dzieje! Nie pytaj! Nie radź się mnie! Nie wiem nic! nic...
— Muszę z tą wiadomością daléj — wtrącił szybko Chorąży — abyśmy, zgodnie wszyscy za ręce się wziąwszy, razem, viribus unitis, coś poczynali; pojadę do Kasztelana!
— Jedź do Kasztelana! — stęknął Wojewodzic — co uradzicie, ja z wami...
Chorąży obejrzał się i, widząc, że z nich nic nie dobędzie, — bo i Sekretarz, i pan domu, pogrążeni w głębokiéj zadumie, siedzieli jak zakamieniali, — ruszył się z miejsca.
Widząc to, Wojewodzic niespokojnie się także z krzesła dźwignął:
— A dajcie mi znać! dajcie znać! Ja z wami! Ja z bracią nierozłącznie; dyssydentem nie chcę być! gdzie wy, i ja!! U mnie prawidłem: co uchwalą wszyscy, na to zgoda!!
Chorąży ramię jedno podniósł i skinął na kanonika.
— Na miłość Bożą, zmachany jestem... nie macie tam co zjeść!
Sekretarz spojrzał na gospodarza: ten udawał strapionego i głuchego.
— Jedź-że, jedź, mój Chorąży, radźcie! radźcie! Nie trzeba tracić chwili. Niech Bóg prowadzi... ja głowę tracę.
Siadł, podpierając się, u stolika.
Kanonik wyprowadził tymczasem Chorążego do salki z portretami. Tu stał, jak na czatach, marszałkujący stary...
— Panu Chorążemu dajcie co przekąsić, bo zmarzł i głodny! — rzekł Kanonik.
Można go było posądzić, iż rad się przy téj sposobności i sam pożywić.
Stary sługa spojrzał nań ostro...
— Zaraz, zaraz — począł swym głosem zgasłym, z pośpiechem — ale to u nas temi godzinami nie będzie nic gotowego! Kuchmistrza niéma, a nim się co zwarzy... Pan Chorąży, jakby na złość, w taki dzień zawsze! Jak Boga kocham!
— Daj co chcesz! — przerwał Chorąży.
— Gdyby jak, to zawsze się zabawi, a ja widzę, że jaśnie panu pilno — przerwał stary.
— Kieliszek wódki i kawałek chleba z solą! — zakrzyknął Chorąży — kiedy u was i o jajko twarde trudno.
— Jakto trudno? — podchwycił zdziwiony marszałek u nas nie trudno o nic, wszystkiego w bród; tylko jaśnie pan zawsze w takiéj godzinie, że albo klucznica na drugim folwarku, albo kuchmistrz chory. Przecie, dzięki Najwyższemu, w dostatki opływamy; ale są takie dnie... to każdemu wiadomo.
— Dajże wódki i chleba! — krzyknął niecierpliwie Chorąży — z reszty cię kwituję!
Stary sługa ruszył z kopyta; Chorąży z Sekretarzem zostali. Kanonik, zasępiony, spoglądał to na okna, to na gościa, który zdawał się, żałością niezmiernie przejęty, zapominać, gdzie był i co się z nim działo.
— Zginęliśmy! — zamruczał...
— Panie Chorąży! nie pierwsze to bezkrólewie — odparł Kanonik — dzięki Bogu, Prymasa mamy i innych dostojnych stróżów bezpieczeństwa publicznego...
— A tak! wam o tém dobrze mówić! — zawołał Chorąży — wam się nic nie stanie pewno; sutanny i krzyża z jegomości nie zdejmą; ale nas zjedzą, zduszą, zdezolują, bo wojna domowa nieunikniona... quod Deus avertat! Zgadnij Jezu, kto cię bije!! nie wiedziéć, kędy się obrócić!!
Gdy to mówili, w progu już ukazał się poważnie kroczący stary, na drewnianéj tacce, nakształt deszczułki z poczerniałą obwódką kruszcową, niosący flaszkę kwadratową, prostym korkiem, na sznureczku do szyjki przytwierdzonym, zatkniętą. Na miseczce obok było trochę soli, a na drugiéj kilka kawałków razowego chleba.
Niosąc, uśmiechał się: — Pan Chorąży przebaczy; kredencerz wszystkie srebra pozamykał... z pośpiechu, co było pod ręką, niosę, bo inaczéj godzinę-by czekać potrzeba!
Jakoś szydersko popatrzył gość i do flaszki się wziął, w któréj płyn mętny widać było. Odetknąwszy ją, przyłożył do nosa i głową pokręcił.
— Ależ kotłówka wasza! — mruknął...
— Na podręczu co było; bo gdańskie wódki i rosolisy klucznica pozamykała, a ta jak pójdzie po gospodarstwie...
Sekretarz, ku któremu się zwrócił Chorąży, nie wielką miał do wódki ochotę; jednak przyjął pół kieliszka. Obaj, napiwszy się, splunęli i zakąsili chlebem z solą.
— Jak ono jest, to jest — odezwał się stary, z tacką stojący — chleb z solą po wódce najzdrowsza rzecz, fraszka piernik toruński; Książę Wojewoda nigdy niczém nie zakąsi, tylko chlebem z solą.
Chorąży jeszcze chleb miał w ustach, gdy się pożegnał; Kanonik go aż do ganku odprowadził. Tu, spójrzawszy, przed officyną zobaczył pachołka Paklewskiego, który już do odjazdu konie w gotowości trzymał. Skrzywił się na to.
W téj chwili krytycznéj, po odebraniu wiadomości od Chorążego o śmierci królewskiéj, należało się dobrze rozmyślić: jak odpisać Kanclerzowi, aby go sobie nie zniechęcić. Kanonik pobiegł spiesznie nazad do gabinetu, gdzie Wojewodzica zastał przed krucyfixem, stojącego z rękoma złożonemi, oczyma zamkniętemi, i odmawiającego modlitewkę, po któréj w piersi z całéj siły się bić zaczął. Podniósł potém powieki i źrenice ku niebu, westchnął mocno, krucyfix ucałował i, zwracając się do Kanonika, zawołał żywo:
— Bodaj te warchoły przeklęte karki pokręcili!
Sekretarz musiał być nawykłym do podobnych przejść gwałtownych od pobożności do klątw, gdyż wykrzyknikowi wcale się nie zdziwił.
— Jakie warchoły? — spytał.
— A ta kochana Familia, z którą człek rad nie rad musi iść, aby guza oberwać! — dodał Wojewodzic.
— Właśniem tę uwagę panu mojemu uczynić chciał — odezwał się Sekretarz, — iż teraz z odpowiedzią Kanclerzowi dwakroć i trzykroć się rozmyślić należy; a posłaniec jego już z końmi gotowemi stoi, tak mu jechać pilno, po przyjęciu, jakiego doznał!
— Przyjęciu! przyjęciu!! — odparł Wojewodzic — Jakiém przyjęciu? Jam go ani przyjmował, ani do niego gadał. Nie znam!! Daj mi asindziéj pokój!
— Jużci przecież, nim odjedzie — rzekł Kanonik — choć jego i konie nakarmić-by potrzeba...
— A zaraz karmić? — zawołał Kieżgajłło — albo to on, gdy go Kanclerz wyprawiał, wiatyku nie dostał na konie i na siebie? Zaraz karmić! Asindziéjbyś wszystkich żywił tylko, a ta gościnność na nic się nie zdała, tylko ich psuje.
Cóż? na obiad go prosić?? hm?
To mówiąc, zamyślił się mocno Kieżgajłło...
— Asindziéj wiesz, że my dziś z postem, bo u nas suche dni — dodał.
— To i on z postem być może, a... — szepnął Sekretarz i nie dokończył.
— W istocie racya jest — rzekł zadumany Wojewodzic. — Niech przyjdzie do stołu; owszem, lepiéj tak. Okażę mu, żem obcy jest i obcym dlań chcę pozostać. Każ jegomość w salce nakryć do stołu; butelka zaczęta wina, cośmy ją dla Regenta dobyć musieli, jest. Na trzy kieliszki dla nas starczy. Piwo niech da Oszmianiec. No — i prosić go; co robić?. prosić...
Zapukano do drzwi; znowu, jak przestraszony, wsunął się stary Oszmianiec.
— Ten posłany gwałtu się o list dopomina — począł żywo. — Od ludzi Chorążego dowiedział się o śmierci króla i powiada, że mu do Wołczyna pospieszać trzeba.
Poskrobał się w głowę.
— Obiad z nami zjé — wtrącił Kanonik — tak pan Wojewodzic zadysponował.
Oszmiańcowi się usta wykrzywiły.
— Ale!! obiad! Hm! Jakiż u nas obiad! Jaśnie pan wié — zawołał.
— Jaki on jest, to jest! Dla niego pulpetów smażyć nie myślę. U Księcia Kanclerza do zbytków officyaliści nie nawykli. Cóż na obiad?
Sługa włosy pogładził niecierpliwie.
— Co na obiad? a no — rzekł — nasza zacierka postna, śledź w oleju smażony i kasza z makiem!! Ot i po wszystkiém...
— A czegóż chciéć! — zawołał Wojewodzic. — Nakrywaj do stołu w salce, rozumiesz...
Oszmianiec wyszedł. Przez cały ten czas, niespokojny i poruszony mocno, Teodor, wyszedłszy z pałacu, po pustéj izbie w officynie się przechadzał. Szło mu już tylko o odebranie listu, i co najrychlejsze wyrwanie się z tego domu... Niewyrażony ból uciskał mu serce. Ta straszna pustka była jego rodzinném gniazdem macierzystém! Tu wychowywała się dzieckiem matka, tu może błądziły jéj wspomnienia pierwsze...
Smutek całego życia tłómaczył mu się dobrze widokiem tego strasznego dworu.
Nie wiedział, ile upłynęło czasu, nim nadszedł doń stary Oszmianiec, lecz wydało mu się, że wieki przebył na torturach. Sługa, zwany tu panem Marszałkiem, choć oprócz sześciu odartych chłopaków, zbieranéj drużyny do stajni i psiarni, nie miał innego dworu pod sobą, wszedł z powagą wielką.
— Wkrótce i do stołu dadzą — odezwał się — jaśnie pan kazał mi prosić, abyś pan dobrodziéj z nim przekąsił. U nas to dziś suche dni, a Kanonik extra rigorose pilnuje, aby post się zachowywał. Powiada: ujmij ciału obroku, a dusza będzie syta. To już trudno; musimy w te dnie paska ścisnąć! U nas w ciągu tygodnia, gdy kuchmistrz jest, kuchnia co się zowie, choć palce oblizywać; ale w post, umyślnie dla mortyfikacyi, aby tylko głodu nie cierpiéć.
Pan to rozumie! —
Teodor i mało co rozumiał, i nie wiele mu szło o jedzenie; zmieszał się niezmiernie tém, że go do stołu powołać miano.
Milczał.
Po wykrzykniku Kieżgajłły, nie spodziewał się wcale widziéć z nim. Trudno się było jednak sprzeciwiać temu.
Oszmianiec, widząc, że w rozmowę wdać się trudno, zwolna się wysunął. Teodor chodził wzburzony bardziéj jeszcze, przemyślając, jak ma się u stołu znajdować, gdy marszałek wrócił, oznajmując, iż pan Wojewodzic czekał.
W duchu odmawiając „Pod twoję obronę“, poszedł Todzio, jak na ścięcie. W sieniach nie zastał już ustawionéj służby i w wielkiéj sali dopiéro spotkał Kanonika. Z nim razem wszedł do jadalni z portretami, gdzie stół na trzy osoby przygotowany był i nakryty w ten sposób, że siedzenie dla Teodora w pewném oddaleniu, na szarym końcu się znajdowało.
U góry, na małém podwyższeniu, stało krzesło z poręczami dla Wojewodzica, po prawéj ręce stołek dla Kanonika, w końcu drugi dla gościa. Tu niezatknięta flaszka z piwem, zielona, była dlań przygotowaną. Przy talerzu Kieżgajłły stała butelka wina poczęta i dwa małe kieliszki.
Bielizna i zastawa były tak zaniedbane, iż po folwarkach u ekonomów lepsze i czyściejsze pewnie znaleźć było można.
Stojąc, chwilę czekali, gdy drzwi od gabinetu otwarły się i Wojewodzic, jeszcze mocniéj nadęty niż zrana, wszedł, nie patrząc na nikogo, wprost do swojego krzesła tronowego. Kanonik pospieszył na miejsce wyznaczone i, złożywszy ręce, głośno począł benedykcyą, którą za nim pobożnie, z dłońmi do ust przyłożonemi, powtarzał Wojewodzic.
Siedli tedy, a pod wodzą Marszałka chłopak w liberyi począł zacierkę roznosić. Panowało milczenie przy polewce; Wojewodzic jadł łapczywie, parząc się, ze spuszczoną głową, nie okazując na twarzy poruszenia żadnego.
Na Paklewskiego nie patrzył wcale, unikał niezręcznie wejrzenia nań.
Kanonik, czy z rozkazu, czy proprio motu, zagaił:
— Wcale to dla nas niespodziewana nowina śmierci Najjaśniejszego Pana; sądzę, że i w Wołczynie impressyą uczynić musi.
Zwrócił się ku Teodorowi.
— Nie wątpię — odparł, starając się okazać spokojnym, gość — i dla tego radbym co rychléj pospieszyć, gdzie mogę być potrzebny...
Niesiono opiekane w oleju śledzie, których było dwa na trzy osoby, gdy Kieżgajłło się odezwał:
Książę Kanclerz, spodziewam się, zdrów jest?
— Dzięki Bogu — krótko rzekł Teodor.
— Pewnie z Wołczyna do Warszawy pospieszy? — dodał Wojewodzic.
Przypuszczenie to nie potrzebowało odpowiedzi.
— Acan tu wprost do Bożyszek?? — spytał cicho Kieżgajłło, nie podnosząc oczu.
— Wracam z Wilna, dokąd téż listy miałem — rzekł Teodor.
— Nie wolno wiedziéć do kogo?!
Paklewski musiał się chwilę namyślić; nie był pewien, czy mu się godzi zdradzać stosunki Kanclerza, i, ostrożnym chcąc być, odpowiedział:
— Listów miałem dość, do różnych osób.
Usłyszawszy odpowiedź, Kieżgajłło bystro spojrzał najpiérw na mówiącego, potém na Kanonika, jakby mu oczyma chciał mówić: — Frant jest!
Milczeli znowu, gdy ostatnie danie przyniesiono: kaszę, tak ułożoną na misce, iż kopiec wystawiała, u góry ucięty i wydrążony.
W sadzawce téj, na wierzchołku góry, przyskwarzony z cybulką oléj konopny się znajdował, z którego skromnie wszyscy pożywający zaczerpnąć mieli prawo.
Sam Wojewodzic, przed kaszą, nalał sobie kieliszeczek wina, potém Kanonikowi, na ostatku, kazawszy podać trzeci, i okazując przez to, iż łaskę czynił excepcyonalną, do któréj obowiązanym się nie czuł, nalał resztę mętów dla Teodora i posłał mu je przez Oszmiańca. Wprawdzie, mimo wycedzenia, nie starczyło na pełną; lecz i tak — łaska to była.
Teodor, ani co jadł, ni co pił, dobrze nie wiedział; pilno mu się wyrwać było, i o koniec męczarni Pana Boga prosił.
Kaszą się posiliwszy z równą chciwością, jak poprzedzającemi potrawami, Kieżgajłło otarł usta, ręce założył na piersiach i począł:
— Proszę mnie submittować Księciu Jegomości, i oświadczyć, że my tu generalnie wszyscy gotowiśmy iść za chorągwią jego, w teraźniejszych konjunkturach, przekonani, iż wysoka mądrość Kanclerza, ku powszechnemu dobru, do portu szczęśliwego nawę Reipublicae zadyrygować potrafi.
To powiedziawszy, przeżegnał się Wojewodzic i wstał; Kanonik się podniósł, ręce złożył i modlitwę łacińską odmawiać zaczął.
Kieżgajłło, nie spoglądając już w stronę wnuka, krokiem zamaszystym skierował się do gabinetu, który przed nim Oszmianiec otworzył. Kanonik zbliżył się do Teodora.
— Suplikowałbym o odpowiedź! — odezwał się Paklewski.
— Będziesz ją asindziéj miał zaraz — rzekł ksiądz — mało co braknie, by była gotową.
Skłonili się sobie; Todzio, co rychléj za czapkę porwawszy, wyniósł się z salki. Czatujący na to stary marszałek już rękę podnosił do niewypitego kieliszka mętów winnych, które Teodor nietknięte zostawił, gdy drzwi się otwarły od gabinetu i Wojewodzic zawołał:
— A za się! zlać do butelki! Patrzaj-no go! Wina mu się zachciało!
Oszmianiec coś zamruczał — na tém się skończyło.
W gabinecie sekretarz list co prędzéj dopisywał — Kieżgajłło chodził zamyślony.
— Co asindziéj mówisz na tego b..... (tu wyrażenia użył, które się powtórzyć nie daje) — prezencya rzadka; żeby się zdetonował, żeby pomieszał!! — żeby pokory zażył?!
Nic — siadł, jadł i Bóg zapłać nie powiedział! A wina nie dotknął! Harda dusza! hę? Paklewski!! Nazwisko piękne; niéma co mówić. Ale choćby był i Świntouchem, to mi wszystko jedno!! Nie moja rzecz! nie moja...
Kanonik list dał do podpisu, który Wojewodzic z wielką attencyą, własnoręcznie dodając zakończenie, podsygnował z wykrętasem...
Nastąpiło pieczętowanie olbrzymią pieczęcią, stojącą na stoliku, którego Wojewodzic oczyma pilnował, a gdy dokonane zostało, przypatrzył się, czy herby wszystkie dobrze wyszły na laku.
— A teraz z panem Bogiem! niech rusza pan Paklewski, i niech się więcéj do Bożyszek nie fatyguje, bo nie ma po co!
— Tego ja mu insynuować nie mogę — ozwał się Kanonik.
— Sądzę, że się i sam domyśli — rzekł Wojewodzic — a jeśli Książę Kanclerz popróbuje mi z nowemi wystąpić instancyami, admonicyami, remonstrancyą i naciskiem — będę wiedział, co czynić!!
Szczęściem, teraz gorący czas i na prywatne sprawy nie pora!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.