Han z Islandyi/Tom II/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Han z Islandyi
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Synów St. Niemiry
Miejsce wyd. Warszawa
Tytuł orygin. Han d’Islande
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII

Oto godzina, w której lew ryczy,
Wilk księżycowi swem wyciem bluźni,
A robotnik w chacie szczęśliwy drzemie,
Złamany trudem nużącej pracy.
Spalone głownie ledwie już tleje w ognisku,
Puszczyk wydaje krzyk swój złowieszczy
I głosi nieszczęśliwym, co leżą w boleściach,
Smutne wspomnienie całuna śmierci.
To owa chwila ponurej nocy,
Kiedy mogiła nawpół otwarta
Z swojego łona uwalnia widma,
By się błąkały w murach cmentarza.

Shakspeare „Sen nocy letniej “.

Cofnijmy się nieco. Pozostawiliśmy Ordenera i Spiagudrego wdrapujących się z trudnością, o wschodzie księżyca, na garbaty wierzchołek skały Oelmoe. Skałę tę, zupełnie nagą, blizko jej wierzchołka wieśniacy norwescy nazywali wówczas Szyją Sępa, a nazwa ta dość dobrze określa kształt, jaki przedstawia zdaleka ta olbrzymia masa granitu.
W miarę, jak nasi podróżni zbliżali się do nagiej części skały, las zastępowały krzaki. Po bujnych trawach widziałeś już tylko mchy, po dębach i brzozach dzikie róże, jałowce i ostrokrzewy. Jawny dowód stopniowego ubożenia roślinności, co na wysokich górach, wskazuje zawsze blizkość wierzchołka, świadcząc zarazem o zmniejszaniu się warstwy ziemi na tem, coby skieletem góry nazwać można.
— Panie Ordener — mówił Spiagudry, którego spostrzegawczy umysł tysiączne zajmowały myśli — spadzistość ta bardzo jest przykra i aby iść za panem, potrzeba całego poświęcenia. Ale zdaje mi się, że widzę tam, po prawej stronie, przepyszny convovulvus; chciałbym mu się przypatrzeć. Szkoda tylko, że to nie dzień! Ale wiesz pan, że ocenienie takiego uczonego, jak ja, na cztery nędzne talary, bardzo jest obrażające. Prawda jednak, że sławny Fedr był niewolnikiem i że Ezopa, jeśli mamy wierzyć uczonemu Plamodiuszowi, sprzedano na targu jak bydlę, albo rzecz jakąś. A któżby nie był dumny z podobieństwu do wielkiego Ezopa?
— A do sławnego Hana? — spytał Ordener z uśmiechem.
— Na miłość Boską — odpowiedział dozorca — nie wymawiaj pan tego imienia; przysięgam panu, że chętniebym się obył bez tego ostatniego podobieństwa. Ale jakieby to było szczególne, gdyby nagroda za jego głowę dostała się Benignusowi Spiagudry, towarzyszowi jego nieszczęścia. Pan jednak, panie Ordenerze, jesteś szlachetniejszy niż Jazon, bo on nie dał złotego runa sternikowi z Argo; przedsięwzięcie zaś pańskie, którego celu nie pojmuję, niemniej jest niebezpieczne, jak Jazona.
— Ale ponieważ znasz Hana z Islandyi — rzekł Ordener — to powiedzże mi o nim jakie szczegóły. Dotychczas objaśniłeś mnie tylko, że nie jest olbrzymem, jak to ogólnie utrzymują.
Spiagudry przerwał mu:
— Wstrzymaj się pan! Czyż pan nie słyszysz stąpania za nami?
— Słyszę — odpowiedział z zimną krwią młody człowiek. — Bądź jednak spokojny; to pewnie jakie dzikie zwierzę, które wskutek naszego zbliżania, ucieka przestraszone, uderzając o krzaki.
— Masz pan słuszność, mój młody cezarze; już tak dawno w tych lasach nie stąpała noga ludzka! Sądząc z ciężkości kroków, zwierzę to musi być wielkie. To zapewne łoś albo renifer; w tej części Norwegii bardzo ich się wiele znajduje. Są tutaj także i dziki. Widziałem jednego przywiezionego do Kopenhagi; był on potwornej wielkości. Muszę panu opisać to straszliwe zwierzę...
— Wołałbym, kochany przewodniku — rzekł Ordener — abyś mi opisał innego potwora, niemniej okrutnego, to jest straszliwego Hana...
— O panie, mów ciszej! — Jakże można tak spokojnie wymawiać to imię. Pan nie wiesz... O Boże, słuchaj pan!
Mówiąc te słowa, Spiagudry zbliżył się do Ordenera, który słyszał bardzo wyraźnie krzyk, podobny do ryku, jaki, jeśli czytelnik sobie przypomina, przestraszył tak silnie trwożliwego dozorcę umarłych, podczas burzliwego wieczoru, kiedy opuszczali Drontheim.
— Czy pan słyszałeś? — zawołał tenże ledwie oddychając z bojaźni.
— Tak jest — odparł Ordener — i nie rozumiem przyczyny, dlaczego drżysz? Jest to ryk dzikich zwierząt, a może nawet głos dzika, o którym dopiero co mówiłeś. Czy sądziłeś, że będziemy przechodzili te miejsca o podobnej godzinie, nie będąc niepokojeni przez ich mieszkańców? Ręczę ci starcze, że oni są jeszcze więcej od ciebie przestraszeni.
Spiagudry, widząc zimną krew swego młodego towarzysza, uspokoił się nieco.
— Bardzo być może — rzekł — że pan znowu masz słuszność. Ale ten ryk tak jest podobny do głosu... Nieszczególna panu myśl przyszła, pozwól to sobie powiedzieć, żeby iść do zamku Vermunda. Lękam się, aby nam się co złego nie zdarzyło na Szyi Sępa.
— Nie obawiaj się niczego, dopóki jesteś ze mną — odpowiedział Ordener.
— Nic pana nie przestrasza, ale przecież tylko Święty Paweł mógł brać do ręki żmije, nie lękając się ich ukąszenia. Chybaś pan nie zauważył, kiedyśmy wchodzili na tę przeklętą ścieżkę, że na niej zdają się być świeże ślady kroków i że zdeptana trawa nie miała jeszcze czasu podnieść się zupełnie?
— Przyznam się, że mnie to wcale nie uderzyło i że spokój mego umysłu zupełnie nie zależy od większego lub mniejszego stratowania trawy. Wkrótce zresztą wyjdziemy z krzaków i nie będziemy już słyszeli ani chodu, ani ryku zwierząt; wtenczas nie powiem ci już, żebyś zebrał odwagę, ale żebyś skupił siły swoje, droga bowiem po ścieżce, w skale wykutej, przykrzejszą będzie bez wątpienia, niż ta, po której idziemy.
— Nie jest ona, panie, więcej stromą, ale jak mówi uczony podróżnik Suckson, zawalają ją często odłamy skał i ciężkie kamienie, których podnieść nie można, a przejść przez nie trudno. Pomiędzy innemi, niedaleko groty Malaer, do której się zbliżamy, leży ogromna trójkątna bryła granitu, którą bardzo pragnąłem widzieć. Schoening twierdzi, że znalazł na niej trzy rodzaje runicznego pisma pierwotnego...
Idąc już przez pewien czas po nagiej skale, podróżni nasi doszli do rozwalonej wieżyczki, przez którą trzeba było przechodzić. Spiagudry wtedy rzekł do Ordenera:
— Oto właśnie podziemie Malaer. Prowadzący stąd podziemny korytarz, wykuty w żywej skale, bardzo jest ciekawy w wielu szczegółach, dokładnie wykazujących, jak były urządzone starożytne fortyfikacye naszych zamków norweskich. Co zaś do bramy czyli wrót, to mnich Urensius szczególną w tym przedmiocie robi uwagę, a mianowicie: czy słowo janua, pochodzące od Janusa, którego świątynia miała tak sławne wrota, nie wyrodziło nazwy janczara, stróża wrót sułtana? Byłoby to bardzo ciekawe, gdyby imię monarchy najłagodniejszego w historyi, przeszło do żołdaków najokrutniejszych na całej ziemi.
W czasie uczonej gadaniny dozorcy umarłych, postępowali z trudnością po ruchomych głazach i ostrych krzemieniach, porosłych krótką i ślizgą trawką, jaka niekiedy krzewi się na skałach. Ordener zapomniał o znużeniu na myśl, że zobaczy jeszcze odległy Munkholm, kiedy nagle Spiagudry zawołał:
— Ach! ujrzałem ją! Ten widok wynagradza mi wszystkie moje trudy. Widzę ją, panie, ja ją widzę!
— Kogo? — zapytał Ordener, który myślał właśnie o swojej Etheli.
— Ach! panie, widzę trójkątną piramidę, o której mówi Schoening! Będę, licząc profesora Schoeninga i biskupa Isleifa, trzecim uczonym, który był tyle szczęśliwym, że ją mógł obejrzeć. To jednak szkoda, że tylko przy świetle księżyca.
Zbliżając się do słynnej skały, Spiagudry wydał okrzyk żalu i strachu zarazem. Ordener, zdziwiony, zapytał go z ciekawością, jaki był powód jego nowego wzruszenia, ale dozorca-archeolog przez pewien czas nie mógł przemówić.
— Myślałeś przecie — mówił Ordener — że kamień ten tamuje drogę; powinieneś się więc cieszyć, że teraz jest wolną.
— A to właśnie do rozpaczy mnie przyprowadza! — rzekł Benignus żałośnym głosem.
— Jak to?
— Czy pan nie widzisz — odrzekł dozorca — że piramida ta poruszoną została; że podstawa, wznosząca się dotychczas na ścieżce, teraz jest na wierzchu, a skała leży na ziemi właśnie tą stroną, na której Schoening odkrył ślady pierwotnego pisma runicznego?... Jakżem nieszczęśliwy!
— Zapewne, to wielkie nieszczęście — rzekł młody człowiek.
— Lecz dodaj pan do tego — podchwycił żywo Spiagudry — że przewrócenie tej skały świadczy o obecności jakiejś ludzkiej istoty. Jeśli więc tego nie uczynił dyabeł, to w całej Norwegii jeden jest tylko człowiek, którego ramię mogłoby...
— Widzę, kochany przewodniku, że cię znowu przyjmuję twój strach paniczy. Któż wie jednak, czy ten kamień nie leży tak od wieków?
— Jest temu, w samej rzeczy, sto pięćdziesiąt lat, jak go opisał ostatni jego badacz. Zdaje mi się jednak, że został świeżo przewrócony: miejsce, które zajmował, jest jeszcze wilgotne. Patrz pan...
Ordener, któremu pilno było dojść do zwalisk, odciągnął swego przewodnika od osobliwej piramidy i zdołał rozsądnemi słowy rozproszyć nową bojażń, jaką przejęło uczonego starca zagadkowe przewrócenie skały.
— Słuchaj, starcze — rzekł — będziesz mógł zamieszkać nad brzegiem tego jeziora i oddać się swym naukowym badaniom, jak tylko otrzymasz tysiąc talarów królewskich, które ci przyniesie głowa Hana.
— Macie słuszność, szlachetny panie: ale nie mów pan z takiem lekceważeniem o zwycięztwie nader jeszcze wątpliwem. Muszę panu dać pewną radę, żebyś łatwiej pokonał tego potwora...
Ordener zbliżył się do Spiagudrego.
— Radę? Jaką?
— Rozbójnik ten — mówił dozorca umarłych z cicha i rzucając dokoła siebie niespokojne spojrzenia — nosi u swego pasa czaszkę, z której pije zazwyczaj. Jest to czaszka jego syna, za sprofanowanie zwłok którego jestem niesłusznie ścigany...
— Mów głośniej i nie lękaj się niczego, bo cię zaledwie słyszę. Ta więc czaszka?
— Otóż — rzekł Spiagudry, nachylając się do ucha młodego człowieka — staraj się pan porwać mu tę czaszkę. Przywiązuje on do niej jakieś znaczenie zabobonne. Jak tylko czaszka jego syna dostanie się w pańskie ręce, wtedy będziesz mógł z nim zrobić, co ci się podoba.
— To bardzo dobrze mój zuchu; ale jakże dostać tę czaszkę?
— Przed podstęp, panie, podczas snu tego potwora, może...
Ordener przerwał mu.
— Dosyć — rzekł. — Twoja dobra rada nie może mi być użyteczną, nie powinienem wiedzieć, kiedy śpi mój nieprzyjaciel. Do walki znam tylko mój miecz.
— Panie, panie, nie jest przecie dowiedzione, że archanioł Michał nie użył podstępu, aby pokonać szatana...
Tutaj Spiagudry zatrzymał się nagle i wyciągnąwszy przed siebie obie ręce — zawołał głosem prawie zagasłym:
— O nieba! cóż ja to widzę? Patrz pan, mały człowiek idzie po tej samej ścieżce przed nami...
— Na honor — rzekł Ordener podnosząc oczy — nic nie widzę.
— Jak to, nic, panie? Zresztą być może, ścieżka bowiem skręca, a on znikł po za tą skałą. Nie chodźmy dalej, panie, zaklinam cię.
— Ależ, mój kochany, jeśli ten urojony człowiek znikł tak prędko, to widać, że niema zamiaru na nas czekać; jeśli więc ucieka, to po cóż my uciekać mamy?
— Niechaj Opatrzność czuwa nad nami! — rzekł Spiagudry, który we wszystkich niebezpieczeństwach nie zapominał używać tego ulubionego dlań wykrzyknika.
— Przeloty cień przestraszonego puszczyka musiałeś wziąć za człowieka — dodał Ordener.
— Zdaje mi się jednak, żem widział małego człowieka; chociaż, co prawda, światło księżyca jest niekiedy powodem dziwacznych złudzeń. Właśnie wskutek tego światła, Baldan, pan na Merneugh, wziął białą firankę łóżka za cień swej matki, co było przyczyną, że nazajutrz wyjawił swoje matkobójstwo przed sędziami w Chrystyanii, którzy skazali już niewinnego pazia nieboszczki. Możnaby więc powiedzieć, że światło księżyca ocaliło życie temu paziowi.
Nikt nie umiał łatwiej od Spiagudrego zapominać o teraźniejszości dla przeszłości. Wszelkie wspomnienie, nasunięte mu przez jego niezwykłą pamięć, zagłuszało wszelkie wrażenia obecnej chwili. W ten też sposób historya Baldana uspokoiła jego bojaźń. Mówił przeto dalej pewnym głosem:
— Być może, że światło księżyca mnie również omyliło.
Tymczasem dochodzili do Szyi Sępa i ujrzeli nareszcie szczyty ruin, które skały zakrywały przed nimi dopóki wstępowali na górę.
Niechaj to czytelnika wcale nie zadziwia, że tak często napotykamy zwaliska na szczytach gór Norwegii. Kto tylko zwiedzał góry w Europie, ten zauważył niewątpliwie resztki fortec i zamków, zawieszonych na wierzchołkach najwyższych szczytów, jakby starożytne gniazda sępów albo orłów. W Norwegii nadewszystko, w wieku, do któregośmy się cofnęli, tego rodzaju napowietrzne budowle zadziwiały tak swoją różnorodnością, jak i licznością. Były to albo zburzone mury fortec, opasujące skałę; albo wysmukłe i spiczaste wieżyce» wznoszące się na szczycie góry, jak korona; albo nareszcie na wierzchołku góry olbrzymie wieże, otaczające zamek i wyglądające z daleka, jak starożytna tyara. Obok lekkich arkad gotyckich katolickiego klasztoru, można było widzieć ciężkie egipskie filary druickiej świątyni; obok cytadeli, z kwadratowemi wieżycami, jakiego pogańskiego wodza, fortecę z blankami chrześcijańskiego magnata; obok warownego zamku, przez czas zamienionego w gruzy, klasztor zniszczony przez wojnę. Ze wszystkich tych gmachów, będących mieszaniną dziwacznej i nieznanej teraz architektury, wznoszących się śmiało w miejscach napozór niedostępnych, pozostawały tylko szczątki, aby świadczyć niejako o potędze człowieka i jego nicości zarazem. Być może, że w murach tych działy się kiedyś rzeczy godniejsze opowiadania, niż wszystko, co opowiadają na ziemi; ale wypadki przemijają, oczy, co na nie patrzały, zamykają się, podania zacierają się z latami i gasną nareszcie, jak rozrzucone ognisko, — a wobec tego, któż zdoła zbadać tajemnicę wieków?
Zamek Vermunda-Banity, dokąd przybyli nasi podróżni, był jednem z miejsc, do których przesądy przywiązywały mnóstwo zadziwiających historyj i cudownych wydarzeń. Z jego murów z krzemieni i wapna, które stały się twardsze od granitu, można było poznać z łatwością, że zbudowany był w piątym albo szóstym wieku. Z pięciu wież, jedna tylko stała w całej swej wysokości; cztery inne, mniej więcej rozwalone, gruzami swemi pokrywając wierzchołek skały, łączyły się ze sobą szeregiem zwalisk, wskazującym dawne granice dziedziców w murach zamku. Przystęp do tego opasania utrudniały gruzy, odłamy skał i krzewy rozliczne, które wspinając się z jednej na drugą ruinę» gałęziami swemi wznosiły się po nad mury, skąd znowu zwieszały aż do przepaści swe giętkie i długie ramiona. Na tych właśnie gałęziach siadały często, jak mówiono, przy świetle księżyca nieszczęsne dusze ludzi, którzy własnowolnie utopili się w Sparbo; albo też do nich dyabeł jeziora przyczepiał chmurę, na której miał odjechać o wschodzie słońca. Strasznych tajemnic tych bywali nieraz świadkami odważni rybacy, kiedy korzystając ze snu psów morskich[1], ośmielali się w nocy dopływać aż do skały Oelmoe, która wśród ciemności wznosiła się łukiem po nad ich głowami, jak oderwana arkada olbrzymiego mostu.
Podróżni nasi przeszli nie bez trudności mur zamkowy przez wyłom, ponieważ dawna brama zawalona była gruzami. Jedyna wieża, która, jak powiedzieliśmy, stała jeszcze, znajdowała się na samym krańcu skały. Z jej to wierzchołka — mówił Spiagudry do Ordenera — można było widzieć latarnię munckholmskiego zamku. Skierowali się więc w tę stronę, aczkolwiek zupełnie się ściemniło. Księżyc skrył się za wielką czarną chmurę. Mieli przejść przez nowy wyłom w murze, aby się dostać na drugi dziedziniec zamku, gdy Spiagudry zatrzymał się nagle i chwycił za ramię Ordenera ręką, która drżała tak silnie, że młody człowiek aż się zachwiał.
— Cóż to? — zapytał.
Benignus, nie odpowiadając, silniej jeszcze ścisnął jego ramię, jakby nakazując milczenie.
— Ależ... — odezwał się Ordener.
Nowe ściśnięcie, któremu towarzyszyło nawpół stłumione syknięcie, znagliło go do wyczekania, aż przejdzie ten nowy przystęp bojaźni. Nakoniec Spiagudry odezwał się z cicha.
— No i cóż pan mówisz na to?
— Na co? — zapytał Ordener.
— Tak, panie — mówił dozorca umarłych tym samym tonem — zapewne pan teraz żałujesz, żeśmy tutaj przyszli.
— Wcale nie, mój dzielny przewodniku, spodziewam się nawet, że jeszcze wyżej pójdziemy. Dlaczego miałbym żałować?
— Jakto! Więc pan nie widziałeś?
— Nie rozumiem cię...
— Pan nie widziałeś? — powtórzył zacny uczony z oznakami wzrastającej obawy.
— Doprawdy, że nie! — odparł Ordener zniecierpliwiony — nic nie widziałem i nie słyszałem oprócz twoich zębów, które ze strachu tak gwałtownie o siebie uderzają.
— Po za tym murem, w cieniu... nie widziałeś pan tych dwojga oczu, błyszczących jak komety i na nas skierowanych?
— Na honor, nie.
— Nie widziałeś pan, jak się błąkały, zjawiały wyżej, niżej i nareszcie znikły w zwaliskach?
— Zupełnie nie wiem, o czem chcesz mówić; zresztą mniejsza o to.
— Panie Ordener, czy nie wiesz, że w całej Norwegii jeden tylko jest człowiek, którego oczy tak błyszczą w ciemnościach?
— A cóż mnie to obchodzić może? Lecz któż jest ten człowiek z kociemi oczami? Czy to Han, twój straszliwy Han? Tem lepiej, jeśli jest tutaj, oszczędzi nam bowiem drogi do Walderhoga.
To „tem lepiej“ zupełnie nie przypadło do gustu Spiagudremu, który swoją myśl tajemną wyjawił mimowolnym wykrzykiem.
— Ach! panie, obiecałeś przecie zostawić mnie we wsi Surb, o milę od miejsca walki.
Dobry i szlachetny Ordener zrozumiał to i uśmiechnął się.
— Masz słuszność, starcze; byłoby niesprawiedliwością z mej strony, gdybym narażał cię na niebezpieczeństwo. Zdaje ci się, że wszędzie widzisz tego Hana z Islandyi. A czy w tych zwaliskach snie może się ukrywać jaki kot dziki, którego oczy błyszczą tak, jak i Hana?
Piąty już raz Spiagudry zdołał się uspokoić, czy to wskutek tego, że wyjaśnienie Ordenera zdawało mu się naturalnem, czy też, że spokój młodego towarzysza i jemu się udzielał.
— Bez pana jużbym dziesięć razy był umarł, wdrapując się na te skały. Chociaż znowu, gdyby nie pan, nawetbym o nich nie pomyślał.
Księżyc wypłynął z po za chmury, mogli więc widzieć wejście do najwyższej wieży, u stóp której właśnie się znajdowali. Weszli przeto do niej, usuwając gęste sploty bluszczu, z którego, jak deszcz, posypały się jaszczurki i opuszczone gniazda nocnych ptaków. Dozorca umarłych, wziąwszy dwa krzemienie i uderzając jeden o drugi, rzucił kilka iskier na gromadkę suchych liści i gałęzi, zebranych przez Ordenera. Wkrótce rozniecili ogień, który rozpraszając ciemności, pozwolił im rozpatrzeć wnętrze wieżycy.
Pozostały z niej tylko grube mury, pokryte bluszczem i mchami. Sufity jej czterech piątr zapadały się stopniowo na dół, tworząc stos gruzów. Schody wązkie i bez poręczy, bez stopni w wielu miejscach, szły wężem, przyczepione do zewnętrznej strony muru i kończyły się u szczytu. Na pierwsze błyski ognia, chmary puszczyków i orłów zerwały się ciężko z żałośnym krzykiem, a wielkie nietoperze przelatywały, co chwila dotykając płomieni swemi popielatemi skrzyłam!.
— Gospodarze tych ruin niezbyt nas wesoło przyjmują — zauważył Ordener — nie przestrasza cię to znowu?
— Ja, panie — odparł Spiagudry, siadajac przy ognisku — ja miałbym się obawiać sów, albo nietoperzy? Żyłem z trupami, a nie bałem się wampirów. Lękam się tylko żyjących. Nie mam odwagi, przyznaję, ale za to wcale nie jestem zabobonnym. Wiesz pan co: śmiejmy się z tych pań czarnoskrzydłych i dzikich ich wrzasków, a pomyślmy lepiej o wieczerzy.
Ordener marzył tylko o Munckholmie.
— Mam trochę zapasów — mówił Spiagudry, wydobywając z pod płaszczu zawiniątko — jeśli jednak masz pan taki, jak ja, apetyt, to ten chleb i ser znikną niezadługo. Widzę, że musimy zostać daleko od prawa króla francuskiego Filipa Pięknego: Nemo audeat comedere praeter duo fercula cum patagio. Na szczycie tej wieży muszą być gniazda mew albo bażantów; ale jakże tam dojść po chwiejących się schodach, po którychby tylko Sylfy chodzić mogły?
— Zdołają jednak i mnie utrzymać — rzekł Ordener — chcę bowiem dostać się na szczyt tej wieży.
— Jakto! panie, dla gniazda mew?... O! nie bądźże pan tak nieroztropnym! Nie wypada narażać życia, aby mieć lepszą wieczerzę. Zastanów się pan przytem, że możesz się pomylić i wziąć gniazda orłów za gniazda mew...
— Wcale mi o twoje gniazda nie chodzi. Czy nie mówiłeś mi, że z wierzchołka tej wieży widać zamek munckholmski?
— To prawda, panie, na południe. Widzę teraz, że pragnienie oznaczenia tego ważnego punktu dla nauki geografii było powodem naszej nużącej podróży do zamku Vermunda. Chciej się jednak zastanowić, szlachetny panie Ordenerze, że może być niekiedy obowiązkiem gorliwego uczonego narażać się na trudy, ale nigdy na niebezpieczeństwo. Błagam więc, nie chodź po tych rozwalonych schodach, na których kruk bałby się zawiesić.
Benignus wcale nie miał ochoty pozostać na dole wieży. W chwili, kiedy powstawał, aby ująć za rękę Ordenera. zawiniątko, leżące na jego kolanach, upadło na kamienie, wydając głośny dźwięk.
— Cóż to tak dzwoni w tem zawiniątku? — zapytał Ordener.
Tak drażliwe zapytanie odebrało Spiagudremu chęć dalszego zatrzymywania młodego towarzysza.
— Ha! — rzekł, nie odpowiadając na to pytanie — skoro pomimo moich próśb, upierasz się pan koniecznie, aby wejść na tę wieżę, to strzeż się przynajmniej mnóstwa dziur na schodach.
— Ale co masz takiego w twojem zawiniątku — nie ustępował Ordener — co wydaje dźwięk metaliczny?
Niedyskretne to natręctwo wielce nie podobało się staremu dozorcy umarłych, który pytającego przeklinał w duszy.
— Szlachetny panie — odrzekł — jak pan możesz zajmować się nędznym półmiskiem z metalowemi brzegami, który zadźwięczał, uderzając o kamienie? Ponieważ zaś nie mogę pana zmiękczyć — pospieszył zaraz dodać — to przynajmniej powracaj pan spiesznie, a idąc, trzymaj się bluszczów, pokrywających ściany. Latarnię Munckholmu zobaczysz pan między dwoma Stołkami Friggi, na południe.
Spiagudry nie mógłby był nic zręczniejszego wynaleźć, aby wszelką inną myśl wyrugować z głowy młodego człowieka.
Ordener, zrzuciwszy płaszcz, poskoczył na schody, a dozorca umarłych prowadził za nim oczami, dopóki nie ujrzał go przesuwającego się, jak cień, u szczytu muru, słabo oświeconego przez niepewne błyski gniska i blade promienie księżyca. Wówczas siadając i podnosząc swoje zawinięcie, mruknął do siebie:
— Kochany Benignusie Spiagudry, kiedy oczy tego młodego ostrowidza nie patrzą na ciebie i dopóki sam jesteś, rozbij spiesznie fatalną szkatułkę, która nie pozwala ci wejść w posiadanie, oculi et manu, skarbu, jaki bez wątpienia w sobie zawiera. Po wydobyciu z tego więzienia, będzie i lżejszy, i łatwiejszy do ukrycia.
Uzbroiwszy się w wielki kamień, brał się już do rozbicia wierzchu szkatułki, kiedy promień światła, padając na żelazną pieczęć, która ją zamykała, wstrzymał nagle jego zamiar.
— Na Świętego Willebroda Numizmatyka! nie mylę się — zawołał obcierając żywo wierzch szkatułki — to herb Griffenfeldów. Byłbym popełnił ogromne głupstwo, rozbijając tę pieczęć. To może jedyny model tego sławnego herbu, zgruchotanego w r. 1676 ręką kata. Do dyabła! nie dotykajmy się tego wierzchu. Jakąkolwiek miałyby wartość przedmioty, mieszczące się w tej szkatułce, chyba, że to są monety z Palmiry, albo medale kartagińskie, o czem wątpię, to zawsze będą mniej od niej warte. Jestem więc jedynym posiadaczem zniesionego obecnie herbu Griffenfeldów. Ukryjmy starannie ten skarb. Znajdę zapewne sposób, aby otworzyć tę szkatułkę, nie dopuszczając się wandalizmu. Herb Griffenfeldów! O tak! oto dłoń sprawiedliwości na czerwonem polu... Co za szczęście!
Po kaźdem nowem heraldycznem odkryciu, jakie czynił wycierając rdzę ze starej pieczęci, wydawał okrzyk radości lub ździwienia.
— Zdołam przecie otworzyć zamek, nie nadwyrężając pieczęci. Muszą to być skarby byłego kanclerza. Gdyby ktoś, ułakomiszy się na cztery talary syndyka, poznał mnie i zatrzymał, wtedy nietrudno mi będzie wykupić się. Tak zaiste, ta błogosławiona szkatułka musi mnie ocalić...
Mówiąc to, mimowoli zwrócił oczy przed siebie i nagle na jego pociesznej twarzy wyraz radości zamienił się w mgnieniu oka w trwożliwe osłupienie. Wszystkie jego członki zadrżały, czoło okryło się zmarszczkami, usta rozwarły się szeroko, a głos zagasł w gardle, jak zdmuchnięte światło.
Naprzeciw niego, z drugiej strony ogniska, stał człowiek nizkiego wzrostu, z założonemi na piersiach rękoma. Z okrywających go skór skrwawionych, z kamiennej siekiery, rudej brody i z dzikiego spojrzenia, nieszczęśliwy dozorca umarłych poznał odrazu swego straszliwego gościa w drontheimskim Spladgeście.
— To ja! — rzekł ów mały człowiek z okropnem spojrzeniem ironicznie. — Ta szkatułka ocali cię? Spiagudry! czy to tędy droga do Thoctree?
Nieszczęśliwy uczony zdołał zaledwie wyjąkać słów kilka:
— Thoctree!... panie... panie mój... szedłem tam...
— Szedłeś do Walderhoga — przerwał nieznajomy głosem do grzmotu podobnym.
Przestraszony Benignus zebrał wszystkie siły, ażeby głową dać znak przeczący.
— Sprowadziłeś na mnie nieprzyjaciela, — dziękuję ci! Będzie jednym mniej żyjącym. Nie lękaj się, wierny przewodniku, pójdzie on za tobą.
Zgnębiony Spiagudry chciał krzyknąć, ale zdołał zaledwie wydać jęk słaby i niepewny.
— Dlaczego się mnie boisz? Szukałeś mnie przecie. Nie krzycz, albo zginiesz natychmiast.
Mały człowiek wstrząsnął swą kamienną siekierą po nad głową dozorcy umarłych, poczem mówił dalej głosem, który wychodził z jego piersi, jak łoskot potoku wychodzi z jaskini:
— Zdradziłeś mnie? No, przyznaj — zdradziłeś mnie?
— O nie! wasza łasko, nie ekscelencyo... — rzekł wreszcie Benignus, wymawiając z trudnością te błagalne słowa.
Nieznajomy wydał głuchy ryk.
— Chciałbyś mnie znowu oszukać? Już ci się to nie uda. Słuchaj, byłem na dachu Spladgestu, kiedyś zawierał umowę z tym szaleńcem; mój to głos słyszałeś dwukrotnie. Mnie również słyszałeś na drodze w czasie burzy, ja to byłem w wieży Vygla i ja powiedziałem ci: do widzenia!...
Przejęty strachem, Spiagudry rzucał dookoła błędne spojrzenia, jakby chciał wołać pomocy. Mały zaś człowiek mówił dalej:
— Nie chciałem, żeby mi się wymknęli ścigający cię żołnierze. Byli oni z munckholmskiego pułku. O ciebie byłem spokojny. Spiagudry, mnie to widziałeś we wsi Oelmoe w kapeluszu górniczym; idąc do tych zwalisk, moje słyszałeś kroki i głos, i moje ujrzałeś oczy... Spiagudry — to ja!
Spiagudry aż nadto był tego pewny; rzucił się przeto do nóg straszliwego sędziego, wołając głosem rozdzierającym i stłumionym:
— Łaski!...
Mały człowiek patrzał nań wzrokiem krwawym i bardziej palącym, niż płomień ogniska.
— Proś tej szkatuły o ocalenie, którego się od niej spodziewasz — rzekł szyderczo.
— Łaski, panie!... Łaski! — powtórzył Spiagudry tracąc niemal przytomność.
— Kazałem ci być wiernym i milczeć — nie umiałeś być wiernym; na przyszłość ręczę, że milczeć będziesz.
Dozorca umarłych, odgadując myśl, zawartą w tych strasznych słowach, jęknął boleśnie.
— Nie obawiaj się — dodał mały człowiek — nie rozłączę cię z twoim skarbem.
Po tych słowach, odwinąwszy swój pas skórzany, przeciągnął go przez ucho szkatułki i zawiesił ją na szyi Spiagudrego, który ugiął się pod jej ciężarem:
— No dalej — mówił — któremu z szatanów chcesz powierzyć duszę swoją? Wzywaj go spiesznie, ażeby go inny szatan nie uprzedził.
Nieszczęśliwy starzec, nie będąc w stanie wymówić słowa, padł na kolana, z oznakami błagania i przestrachu.
— Nie, nie — rzekł mały człowiek — niema dla ciebie przebaczenia. Ale posłuchaj mnie, wierny Spiagudry, nie martw się tem, że swego młodego towarzysza zostawisz bez przewodnika. Przyrzekam ci, że i on pójdzie tam, gdzie ty teraz idziesz. Chodź za mną: ty mu tylko drogę wskażesz. No, dalej!
I porwawszy nieszczęśliwego w swe żelazne ramiona, wyniósł go z wieży podobny do tygrysa, unoszącego długiego węża, a w chwilę potem, rozległ się w zwaliskach przerażający krzyk, z którym złączył się odgłos straszliwego śmiechu.





  1. Rybacy obawiają się psów morskich dlatego, że one płoszą im ryby.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.