Historya o Janaszu Korczaku i o pięknej miecznikównie/XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Historya o Janaszu Korczaku i o pięknej miecznikównie
Podtytuł powieść z czasów Jana Sobieskiego
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Po zapustach i wyjeździe Kasztelanica, w Mierzejewicach znowu pusto było, cicho i smutno. Jadzia chodziła jak dawniej z żałobną swą twarzą, którą tylko promyk czasem jaki rozjaśnił, gdy na równie smutne oblicza rodziców spojrzała. Dla nich przymuszała się do uśmiechu i wesołości, ale nie było to już dawne dziewczęcia wesele, ani dawna Jadzia, której śmiech i śpiew cały dom napełniał życiem.
Od tego wieczora, gdy Miecznikowa nakłoniła męża, aby o Janaszu zamilczano i odprawiono go w świat tak bez litości — jakby sobie słowo dali oboje, nie wspomnieli o nim więcej. Gdy Nikita chmurny powrócił i odwiózł Miecznikowi pieniądze nietknięte, wcale tem nie zdziwiony stary, schował je napowrót pod klucz, słowa nie rzekł, ale chodził jak struty. Żonie raz tylko szepnął:
— A co, nie mówiłem? pieniądze powróciły.
Zbladła jejmość, zmięszała się i potem nie mówili już więcej. Zdawało się jej i jemu, że spełnili obowiązek święty; tłumaczyli to sobie na różne sposoby dla uspokojenia sumienia, a oboje cierpieli. Jejmość udawała wesołą dla córki i dla męża, siliła się na to, a gdy została samą, wzdychała i popłakiwała.
Miecznika trudno było poznać. Z natury swej wesół, rubaszny, nawykły sobie wszystko na dobre tłumaczyć, śmiać się nawet z rzeczy, które drugich gryzły i niecierpliwiły — zrobił się teraz nadzwyczaj popędliwym i gniewnym. U tego rodzaju ludzi, żywego temperamentu, wesołość się zwykle w niecierpliwość i wybuchy żółciowe obraca. Widziała to jejmość, doznali ludzie i cicho szeptali, że Miecznikowi niewola bisurmańska zmieniła charakter.
Na Jadzię nawet, owo dziecię jedyne, pieszczone i ukochane, gniewał się czasami i gderał.
— Ale czegóż-bo waćpanna chodzisz jak ze środy na piątek i wzdychasz a zamyślasz się, mówił do niej. Na to młodość jest, żeby z sobą niosła wesele? Chcesz czego? powiedz.
— Niczego w świecie nie żądam! dobrze mi, tatku — mówiła Jadzia, ale trudno się do wesołości zmusić, taka natura moja.
— A dawniej nigdy taką nie była? zagadywał ojciec.
— Ja nie wiem.
— A ja wiem, trzeba się z tego otrząsnąć.
Dobierał zabaw i rozrywek napróżno. On i żona chodzili niepokojeni w sumieniu, patrzeli na siebie i gryźli się sobą i córką. Jednakże żadne z nich nigdy o tem rozmowy nie wszczęło; o Janaszu, jakby go na świecie nie było, milczano w domu. Zdawało się, że wszyscy sobie słowo dali, aby go nigdy nie wspominać. Raz tylko Jadwisia z przypadku przypomniała ojcu, że obiecał był na pamiątkę wychowańcowi krzyż na cmentarzu postawić, choć ciało jego tam nie spoczywało, ażeby się ktoś czasem za jego duszę pomodlił.
Miecznik strasznie się zmięszał.
— Kochany tatku — rzekła Jadzia — przecież on sobie na to zasłużył. Uratował mnie i matkę w Gródku — ratował ciebie, sam zginął.... to mu się należy.
Miała łzy w oczach i głos drżący — ojciec popatrzał zdziwiony:
— Jak tylko się słowo rzekło — to, to się zrobi, — to się zrobi....
— Krzyż nie będzie dużo kosztował, dodała Jadzia — jabym nawet.... ja mam trochę oszczędzonych pieniędzy, od moich krówek; mnie to niepotrzebne, jabym to dała na krzyż dla niego.
Dokończyła bardzo cicho, spuściwszy oczy. Miecznik stał i palcami kręcił nie wiedząc co odpowiedzieć.
— Ale to się i bez tego zrobi. Kiedy ci mówię....
Zląkł się w rzeczy, aby córka bez wiedzy jego żywemu nie postawiła krzyża, co uważał za uczynek grzeszny, a grzech ciężyłby mu na sumieniu.
— Proszę cię — zostaw to mnie — dodał — ja to sam, w swoim czasie, każę zrobić.
— Ale, tatku, pacierze przepadają, któreby mu krzyż przyciągnął. Jakaż dusza ich nie potrzebuje?
Zboiński oczy spuścił. — Cały dzień potem chodził znowu gniewny, a nazajutrz na trzy dni w sąsiedztwo wyjechał.
Nie mógł sobie darować, że poszedł za radą żony. Miecznikowa też czuła, że postąpiła bez namysłu, z wielkiej troski o los dziecka. Gryźli się oboje.
Przeszedł wielki post, nadeszła Wielkanoc i wiosna. W tym roku spóźniona ona była, ale jak zwykle tem szybsza. W oczach, z dnia na dzień zazieleniał świat, popękały drzewa i powietrze nagle ocieplało. Jadzi przypomniała ona dawne lata, wznowiła żal i tęsknotę za przeszłością. Chodziła do ogrodu płakać. Krzyż, którego wystawienia tak mocno żądała, niepokoił ją. Obliczyła się ze swemi pieniędzmi, a miała więcej niż trzydzieści bitych talarów, to jest dwa razy tyle ile na najpiękniejszy krzyż naówczas było potrzeba. Chciała je powierzyć podstarościemu, ale ten zajęty był niezmiernie i nigdy się z nim spotkać nie mogła. Postanowiła więc użyć Nikity, który tak kochał Janasza — i wyszpiegowała go po obiedzie gdy stał w ganku, aby z tem wybiedz do niego.
— Mój Nikito — zawołała żywo — mam prośbę do ciebie — wielką prośbę, ale ty o tem nikomu nie mów.
Zbliżyła się oglądając.
— Prawda — kochałeś Janasza....
— O! panienko! jak ja jego kocham — odezwał się Nikita.
— Ja dawno ojca prosiłam i proszę: obiecał mi że dla jego pamięci, żeby się ktoś choć za duszę jego pomodlił, każe na cmentarzu krzyż postawić; ale ojciec zajęty, tyle ma rzeczy na głowie — ja pieniądze dam, ty mi to zrób....
Słuchając Nikita zbladł, zmięszał się nadzwyczajnie, zadumał, nie wiedział co mówić.
Wreszcie po długim namyśle, odezwał się:
— Proszę panienki, to w żaden sposób nie może być.
— Dlaczego?
— Bo Turcy to naród bez czci i wiary. Oni powiedzieli, że umarł, a kto to wie?
— Jakto? — zawołała chwytając go za ręce — ty sądzisz, że on żyje? ty myślisz, że on żyć może?
Zarumieniła się, oczy zaiskrzyły, — Nikicie zrobiło się dziwnie w sercu, żałował jej, ale ust otworzyć nie mógł.
— Co ja wiem, proszę panienki? — rzekł powoli — co ja głupi, prosty człek mogę wiedzieć? Ja sobie tylko tak myślę: albo to jeden raz tak bywało, że kogo za umarłego w jasyrze ogłosili, a potem i w dziesięć lat powrócił. Któż, proszę panienki, nie słyszał o pani starościnie Strojnowskiej, której męża Turcy zabrali, no, i ks. Trynitarze nawet, co jeździli z okupem, świadczyli, że umarł, aż on się zjawił, gdy starościna już z drugim żyła mężem?
Gorąco to jakoś prawił Nikita, ale się wnet zmiarkował, widząc jakie wrażenie czyni na Jadzi, że z tego może być bieda — i zafrasował się.
— Ale niech panienka dobrodziejka zlituje się: nie mówi, że takie rzeczy odemnie słyszała — podchwycił prędko — tu we dworze u nas o tem mówić nie wolno. Panby mnie kazał obić, gdyby się dowiedział.
— A! nie lękaj się — poczęła Jadzia, której twarz się zarumieniła i rozpromieniła — ja ci serdecznie jestem wdzięczna! Turcy kłamią! tak! On żyje, on wróci — ja to czuję, tyś dobry, dobry, poczciwy człowiek, tyś mi życie wrócił. I wsypała mu talary w rękę.
— Weź to dla siebie, na wesele. Masz słuszność! nie godzi się stawiać krzyża, a nuż on żyje? O! mój Boże, toby śmierć wywołało! Jaka ja byłam nieopatrzna, a ojciec! ojciec pewnie myślał tak samo; tylko mi nie chciał powiedzieć!
Mógł sobie powinszować dobrego uczynku Nikita, gdyż od tego dnia, od tej chwili, Jadzia z tą myślą że on żyje, przestała modlić się za duszę — zaczęła modlitwy na intencyę powrotu, nie możemy zaręczyć czy nie rozpoczęła nowenny do św. Antoniego, patrona rzeczy zgubionych i ludzi zatraconych.
Nikt w domu nagłej tej zmiany wytłumaczyć sobie nie umiał. — Matka się dopytywała bacznie Jadwisi, lecz nic wydobyć z niej nie mogła, oprócz tego, że w jej duszy świecił promyk jakiejś nadziei.
Zlękła się czy nie dowiedziała się Jadzia o Janaszu, lecz to było niepodobieństwem. Miecznik skorzystał ze zmiany wprost i otwarcie rając córce młodzież, której cały spis miał w pamięci; lecz, jak tylko rozmowę tę począł, Jadzia się nachmurzyła:
— Nienaturalna rzecz! — mruczał — żeby panna w jej wieku za mąż iść nie chciała.
Potajemnie więc przez przyjaciół zachęcał młodzież do konkurów. Zjeżdżali się synowie okolicznych obywateli — lecz Jadzia nielitościwie obchodziła się z nimi.
Jeden śmielszy gdy słówkiem strzelił, odpowiedziała mu stanowczo — iż za mąż iść nie myśli i gdyby nawet rodzice sobie tego życzyli — będzie ich prosić, ażeby jej wolę własną zostawili. — Drugi prosił o pozwolenie starania się, — Jadzia mu rzekła — możesz się pan starać, ale na wszystko najświętsze zaręczam mu, że czas stracisz — ja za mąż nie pójdę.
Poszło to po sąsiedztwie, a krążąc dojechało do Miecznikowej, którą ta śmiałość Jadzi zdziwiła i zniecierpliwiła. Zaczęła jej to wymawiać.
— Moja matuniu — zawołała Jadzia, niechcecie mnie czynić nieszczęśliwą? — prawda? — pozwólcież mi zostać przy was, jak jestem. Nie chcę i nie pójdę za mąż.
— Ale to być nie może.
— Jeśli mnie kto zmuszać będzie, do klasztoru gotowam....
Matka już nie odzywała się więcej. Ojciec coraz chodził chmurniejszy. — Z sobą o tem mówić unikali. W domu nigdy tak im obojgu obco, dziwnie, przykro nie było. Miecznik uciekał z niego pod różnemi pozorami, matka płakała. Rady nie mogli znaleść oboje.
Sam przed sobą Zboiński mawiał:
— Otóż to tak Pan Bóg za kłamstwo i niewdzięczność karze! Otwarcie postępując, mógłbym był dziewczynie powiedzieć, aby to sobie z głowy wybiła, z żywym borykać się — to jeszcze — a z umarłym....
Mówiliśmy, że Jadzia część swojego wychowania odbyła w klasztorze Brygidek w Lublinie. Przełożona jego, krewna Zboińskich, kochała Jadzię, miała na nią wpływ wielki. Przyszło więc na myśl Miecznikowej u niej szukać rady i ratunku. Chciała, by ona Jadzi wmówiła posłuszeństwo dla rodziców, którzy jej tylko szczęścia pragnęli.
Pod pozorem więc potrzebnych do domu zakupów różnych, szepnąwszy o tem mężowi, który się zgodził chętnie, około Zielonych Świątek, zaczęła się wybierać do Lublina. Jadzia, która jechała także, cieszyła się niewymownie, że zobaczy matkę Anielę. Pan Zboiński — jak zawsze — sam wybrał konie, dopilnował zaprzęgu, przejechać je kazał przy sobie. Nikitę dodał dla straży i w ganku stojąc pożegnał odjeżdżające.
— Ażeby mi Jadzia rozumniejszą wróciła — zawołał śmiejąc się.
W Lublinie także mieli państwo Miecznikowstwo zwykłą swoją gospodę u Izraelity, który się zwał Łosicki, bo niegdy z miasta Łosic pochodził. Był to razem kupiec i właściciel zajazdu, czasu trybunału robiący wielkie interesa, gdyż miał stosunki z deputatami i pośredniczył między prawującymi się i nimi. Łosicki chlubił się, że on więcej spraw wygrywał niż mecenasi najwziętsi.
Gdy powóz pani Miecznikowej poprzedzony przez Nikitę, wjeżdżał do domu, Łosicki z rożkiem w ręku, którym wykadził izby, wyszedł na spotkanie ubrany w szabasowy żupan. Rękę miał jedną za pasem, drugą przy jarmułce. Z wielkiem zajęciem popatrzał na pannę Jadwigę, znajdując że jaśnie panna urosła i złożył powinszowania z powodu wszystkich szczęśliwie przebytych wypadków.
Dnia tego nie było mowy o udaniu się do klasztoru, gdyż furta wcześnie bywała zamykaną. Nazajutrz rano Miecznikowa, która miała szczególne nabożeństwo do Drzewa Krzyża świętego, najprzód się udała do Dominikanów. Ztąd dopiero pojechały do Brygidek i konie odprawiwszy pozostały tam dzień cały.
Nikita nie miał co robić — poszedł na miasto przypatrywać się splendorom trybunalskim, zaciągającej warcie i honorom oddawanym Marszałkowi.
Dzień był dziwnie piękny, można powiedzieć, że w powietrzu czuć się dawała wesołość — oddychało się nią. Nikita też w dobrym był humorze, a szczególniej bawił się końmi panów deputatów. Postrojone one były, ale mało które dobre. Świeciło się na nich, a pod uprzężą pokaźną, większa część była kaleków. Nikita sam dla siebie postrzeżenia czynił.
— Ściga się. Spleczony, bez nóg, i t. p.
Nagle oczy podniósł, wlepił je i stanął osłupiały. W lichej odzieży, przy szabelce ladajakiej, w czapczynie wytartej, ale dziwnie pańsko wyglądający szedł młody mężczyzna z papierami pod pachą, obok drugiego otyłego czerwonego, z zaiskrzonemi oczyma, który chociaż w ulicy, głośno wrzeszczał i rękami wywijał, jak wiatrak skrzydłami.
W młodym aplikancie poznał Janasza, lecz oczom niechciał wierzyć. Zdawało mu się niepodobieństwem, ażebyto on mógł być. Poruszony wielce podbiegł i pochwycił go, gdy już do gmachu trybunalskiego się zbliżał.
— Panicz! — zawołał na głos.
Janasz się odwrócił.
— Nikita! co ty tu robisz?
W tem czerwony towarzysz posunął się jakby chciał umknąć. Janasz zawołał — czekaj tu na mnie i poszedł go doganiać. Razem z nim weszli do gmachu.
Nikita stał, popychany ze wszech stron.
— Co tu teraz począć? myślał, hm? Chwilę nie było Janasza, który natychmiast zjawiwszy się, Nikity w tłumie szukać zaczął.
— Nikita, co ty tu robisz? bracie! jakżem ja szczęśliwy. Bóg mi cię zesłał. Mów mi o nich!
W ulicy rozmówić się nie było podobna, skręcili więc w prawo do winiarni. Zarumienił się jednak w progu Janasz i stanął.
— Zostańmy tu — rzekł — wszedłszy, musiałbym coś kazać postawić — a, no — po starej znajomości — nie mam nic.
Nikita ręce załamał, popatrzał na suknie, i te świadczyły, że nie wiele mieć musiał.
— Będzie nam i tu dobrze — dodał Korczak — mów, proszę.
— Mój paniczu, mój złoty, mój dobrodzieju — podchwycił Nikita, już się nie wstydź, a pozwól mnie kazać co postawić. Dali Bóg nie zubożeję.
I uderzył po kieszeni, w której brzęczały talary.
— Wcalebym się nie wstydził od ciebie przyjąć, mój Nikito, ale ja nic nie piję — odwykłem.
Uśmiechnął się: — Żebyś wiedział jakie życie prowadzę!
Ruszył ramionami.
— To wszystko jedno — dodał — mów o Mierzejewicach; Miecznik, jejmość — zdrowi?
Nie śmiał zapytać o Jadzię, ale się zarumienił. — Nikita z ukosa spojrzał.
— Ale ja tu z panią i panienką: dziś siedzą u panny Anieli, u Brygidek!
Janasz zadrżał i zmilczał.
— Zdrowi?
— Wszyscy — wszyscy, dzięki Bogu — tylko starzy państwo od tej nocy, kiedy was tak odprawili, niech im Bóg nie pamięta — chodzą oboje jak pościnani. Jedno na drugie spojrzeć nie śmie.
— Ale to inaczej być nie mogło — podchwycił żywo Janasz — cóż oni winni? Jam winien! — że żyję....
Westchnął.
— Dali Bóg — kończył Nikita — oni was wszyscy żałują, i pan i pani, a co panienka, to — jak brata.
— Dobre, złote serce — szepnął Janasz, któremu się łza zakręciła w oku.
— O! serce, paniczu, anielskie.
E! tak i panu powiem wszystko, począł dworak. Panna zawsze was ma za umarłego. Otóż poczęła prosić ojca, żeby na cmentarzu krzyż wam kazał postawić, żeby się za waszą duszę ludzie modlili. Miecznik się wykręcał, odkładał, aż panienka raz wychodzi do mnie na ganek. Zebrała biedniaczka od swoich krów kilkanaście talarów i koniecznie, żebym ja się tego podjął krzyż za jej pieniądze kazać zrobić. — Tak mnie zagadnęła — co tu począć? — Poszedłem do głowy po rozum. Powiadam, że Turcy często kłamią, że ludzie czasem i w dziesięć lat z jasyru wracają, przypomniałem Starościnę Strojnowską. A! paniczu, żebyś ją widział, jaka mi była wdzięczna! I te talary, co miała na krzyż, darowała mi — na wesele. A co? musiałem przyjąć.
Milcząc słuchał Janasz, oczy miał łez pełne.
— A! rzekł cicho — gdybym ją mógł widzieć — ale tak, żeby ona mnie nie zobaczyła.
Nikicie oczy błysły. — Czekaj! — zawołał.
— Nie — nie! w tejże chwili podchwycił Janasz — nie godzi się — nie! Ja dziś jadę. Jużbyśmy się w ulicy spotkali. Na co? doczego. Bóg tak chciał — rozdzielił los. Niemożna — nie godzi się.
Zarzucił ręce na ramiona Nikicie, który go usiłował powstrzymać i wyrwał mu się szybko.
— Sumienie nie pozwala! — Nie — kradzione szczęście nie przystało dla nas obojga. Bądź zdrów, poczciwy Nikita, niech ci Bóg nagrodzi dobre serce dla mnie.
Powiedziawszy to Janasz, odwinął kołnierz od kontusza, zakrył sobie twarz i zniknął. Dworak stał, powtarzając — Sumienie! I jemu się łza w oczach kręciła...
Szczęściem dla Janasza proces był dokończony, Skwarka jakimś trafem miał sprawę słuszną i — co dziwniej — wygrał ją. Mógł więc postawiony tu dla dozoru Janasz powracać do tego, co się teraz jego domem nazywało.
Na chwilę uczuł się szczęśliwym, potem posępnie znowu zasnuło mu się niebo. W gospodzie nie było prawie rachunku, chłopak chętnie zaprzągł nędzną furkę i ruszyli przed wieczorem z miasta.
Podróż była tem dłuższą, że musieli ją odbywać o zielonej paszy. Siana dawno nie stało, obroku nie było kupić za co, ledwie chleba. Koń więc na brzegach lasu spętany się posilał, a Janasz z chlebem i solą siadł pod drzewem.
Uczucie spełnionego twardego obowiązku, czyni czasem człowieka szczęśliwszym niż ulegnienie sercu i uczuciu. Tryumf nad samym sobą — daje dopiero miarę własnej siły. Janasz czuł się w tej chwili takim zwyciężcą. Uśmiechał się swej nędzy, upokorzeniu i dobrowolnej ofierze. Wspomnienie Jadzi przepełniało mu serce. Chciał być jej godnym, choć duszą czystą i sumieniem.
— Zapomni i będzie szczęśliwą, ja — nigdy — mówił do siebie. Widzę ją zawsze przed sobą, zdaje mi się, że głos jej słyszę.
Jechali z takiemi myślami aż do Macienczyna. Wypadło tak, że po owych popasach i noclegach na odłogach i w zaroślach, dobili się do niego rankiem. Chłopak nie żałował bicza na konia, choć go tam we dworze nie czekały rozkosze, ale miał starą matkę na wsi.
Stanęli przy wrotach i ze drzwi Kożuszek się pokazał, zgarbiony bardzo, o kiju. Janasz, który miał papiery przy sobie, wysiadł i poszedł ku niemu.
Skwarka jakoś źle wyglądał, kaszlał i nogi miał płachtami brudnemi poobwiązywane.
— A! przecież! — rzekł — przecież się doczekałem. A cóż, dyabli wzięli sprawę.
— Nie — rzekł Janasz.
— Cóż — odrzucona?
— Nie.
— Więc co?
— Wygraliśmy.
Skwarka rzucił kij aby go uścisnąć.
— Ot toś mi się spisał, ot toć tego się już nie spodziewałem. Dopiero Cześnik będzie się wściekał! a ha! dobrze tak! nie zaczepiaj Korczaka!
Odżył stary.
— Ale, widzisz gołąbeczku, kochanie moje, co z mojemi nogami się dzieje, brzękną łajdaczki. Smaruję kociem sadłem, co mnie ono kosztuje! dwa cudze koty musiałem kazać zabić! Nie pomaga nic. Chodź do izby.
Weszli do środka. — Ja tu, mój gołąbku — rzekł Korczak — żeby ci twoja izdebka nie pustoszyła się, tom się do niej wniósł z rupieciami. Ty sobie, kochanie, moją pięknie wyporządzisz — tak? nieprawdaż? Będzie ci wygodniej, teraz ciepło, a ja chory.
— A no, dobrze, pan jesteś gospodarzem w domu, rzekł Janasz obojętnie.
— Ty jesteś złoty chłopiec, odparł stary, ale daj dekret, niech przeczytam.
Rozłożył papier i począł się macać szukając okularów.
— Tybyś z drogi co zjadł? hę? kochanie moje, ale niema w domu nic. Suche dni, ja tego ściśle pilnuję. Z tego całe niebłogosławieństwo Boże.
Mruczał już tylko zatopiony w czytaniu. Janasz poszedł do nowego mieszkania i żeby rozmowy dalszej uniknąć. Ledwie spocząwszy trochę, trzeba było zająć się restauracyą izby, którą długi w niej pobyt Skwarki uczynił istną ruiną. Janasz się śmiał i wzdychał — ale miał robotę.
Cały wieczór spłynął na rozmowie o procesie. Korczak był rad nieskończenie.
— Teraz toś mi się wywdzięczył za wszystko, cokolwiek uczyniłem dla ciebie — odezwał się stary. Zobaczył, że Janasz się uśmiecha i sam też śmiać się począł.
— Mój gołąbku — wtrącił — dobrodziejstwa się łokciem nie mierzą — grosz wdowi. Ja biedny. Dałem ci schronienie z dobrego serca.
— Nie mówmy lepiej ani o tem co pan dla mnie, ani co ja dla pana zrobiłem — rzekł Janasz.
Wlokło się życie postaremu. Drugiego dnia dokumenta dla zabawki do przepisywania się znalazły, ale stary Korczak z wiosną był słabszy. Nogi mu puchły, ledwie się ruszał. Janasz radził do doktora.
— Ta! ta! ta! do jakiego doktora. A iluż to ich jest, przy królu jegomości jeden i to żyd — a w Krakowie może ze dwu. Tam się na wagę złota niedokupić rady — dopieroż apteka! Czy mnie na to stać! Ruina....
Słuchać o tem nie chciał. — We wsi była baba sławna ze swych dekoktów, smarowideł i zamawiania. Z jej to rady używał już stary kociego sadła, ale to nie pomagało. Przywołana Wojcieszyna, kazała nogi odwiązać.... Czerwono wyglądały i lśniąco. Spaliła około nich parę lnu pasemek, mrucząc i rzucając coś precz. Kazała na nowo poobwijać i dała jałowcowe jagody do picia.
Przez parę dni zdawało się lepiej. Skwarka mówił o nowym procesie, ale wstać nie mógł, a żywić się lepiej nie chciał. Jaja, na które się namówił, kazał zbierać po wsi u litościwych kobiet bezpłatnie, jako dla chorego pana. Zepsute zostawiał dla służby.
Około śś. Piotra i Pawła, po różnych przejściach i rozmaitych radach Wojcieszyny, Korczak zapadł tak, że się uląkł o życie. Jednej nocy szczególniej zdusiło go tak, iż zdawało się, że skończy. Janasz go posadził w krześle i tak do rana drzemiąc dotrwał w niem.
— Na wszelki przypadek — odezwał się — choć to niema nic strasznego, alebym chciał zobaczyć się z księdzem, tylko nie z tym klechą obrzydłym.
— Zkądże innego dostaniemy — rzekł Janasz, trzebaby konie posłać.
— A tak, gołąbku — i za furę zapłacić i księdzu coś dać....
Pomyślał.
— No, to proście tego klechy, dobrze — zechce przyjść — rozmówiemy się, a nie, ja temu niewinien, on przed Panem Bogiem odpowie. Mnie wszystko jedno, na niego grzech. I bądź co bądź, cztery kroki do dworu, więcej jak tynfa nie dam — i to Boratynka.
Mruczał stary. — Niech chłopiec pójdzie proboszcza prosi.
— Ja pójdę — rzekł Janasz.
— Nie — ty siedź, ja chcę, żeby się on obraził i nie przyszedł, naówczas wszystkie moje grzechy, gołąbeczku, przejdą na jego sumieńko.
Zakaszlał się staruszek.
Chłopiec pobiegł na plebanię.
W kwadrans z wielkim hałasem wpadł proboszcz. W progu stanął, oba na siebie oczy podnieśli. Przypatrzywszy mu się ksiądz, złagodniał, skinął głową, nie mówiąc słowa, wziął stołek i siadł przy nim. Wyszli wszyscy.
Janasz, który był w trzeciej izbie, słyszał tylko chwilami to podniesiony głos proboszcza, to cichy ale wysilony Korczaka. Gdy go zawołano, Skwarka siedział posępny na krześle, a proboszcz poszedł po komunię świętą i oleje.
— Na wszelki przypadek — mówił stary.
Obrzęd odbył się przykładnie, bo staruszek mimo nóg obrzękłych, chciał przyklęknąć. Janasz i chłopak trzymali go pod ręce. Bił się w piersi i płakał.
Gdy się wszystko skończyło, przygotowanego tynfa chciał dać proboszczowi, ale ten go odmówił.
— Byłeś wielmożny pan kolatorem moim, to posługa należna. Co tam między nami niegdy zachodziło — niech będzie zapomnianem, a gdy da Bóg pozdrowiejesz....
— Poprawię się — daję słowo — zamruczał Korczak.
Janasz wyprowadził proboszcza do bramy.
— On do jutra nie dożyje — odezwał się ksiądz — czy waćpan o sobie pomyślał? Krewnych nie ma blizkich — mógłby zrobić testament.
— Niechże Bóg broni — przerwał Janasz — żebym w takiej chwili miał o sobie pamiętać. Co będzie to będzie, pójdę gdzieindziej.
— A coś się tu namęczył?
Nie odpowiedział Korczak. Pożegnali się u bramy.
— Szkoda mi was — Bóg widzi, westchnął proboszcz.
Ku nocy coraz było gorzej, puchlina podnosiła się do góry, Korczak to sam czuł.
— Już ze mnie nie będzie nic — odezwał się — Janasza biorąc za rękę. Kochanie moje, tylko mnie dobrze posłuchaj. Daj słowo, że majątek utrzymasz i nie stracisz.
— Ale cóż tam o tem mówić — co o tem mówić — zawołał Janasz.
— Trzeba, bo i licho wie kto to rozchwyta.... Nie stracisz? — mów?
— Nie straciłbym, ale po co o tem myśleć.
— Mów — nie stracisz?
Słowo wreszcie wymógł na Janaszu i począł pośpiesznie mówić:
— Testament w szufladce. Pieniądze pod gruszką w ogrodzie garnuszek jeden, koło komina w izbie, drugi....
Wyliczanie trwało dosyć długo, przerywane zapytaniem — a nie stracisz?
Nad ranem kożuszek się rozpiął, stary życia dokonał....
Janasz stał osłupiały długo.
Tak dziwnym losu trafem, najmniej się tego spodziewając, Janasz został dziedzicem wioski i panem znacznego kapitału, bo wszystkie garnki były pełne. Oprócz tego na obligach miał Korczak ze trzykroć sto tysięcy złotych bardzo pewnych. Testament był prawomocny, pokrewieństwo czyniło go ze wszech miar ważnym.
Myliłby się jednak ktoby sądził, że to Janasza uczyniło szczęśliwym. Przyjął obojętnie łaskę losu, jakby zniósł cios jego.
Po odprawionym pogrzebie, który z woli nieboszczyka był jak najskromniejszym, Janasz pozostał w oczyszczonej murowance, nie wiedząc spełna co począć z sobą. Do gospodarstwa niewiele miał ochoty, poczet teraz mógł sobie wystawić jaki chciał, pragnął też Zbylutowskiemu podziękować, który był w istocie tego szczęśliwego wypadku mimowolnym twórcą — i w tym celu wybrał się do Krakowa.
Na wyprawę tegoroczną Miecznik się już wybrać nie mógł; niewola dała mu się we znaki na zdrowiu — król go od wyprawy uwolnił. W Mierzejewicach jak nigdy smutno było i pusto.
Podróż do Lublina nie pomogła nic Jadzi i o mało nie zaszkodziła jeszcze, gdyż zapragnęła była zostać przy Matce Anieli i ledwie łzy matki to postanowienie skruszyły.
Czego nigdy nie bywało, małżeństwo najzgodniejsze w świecie, małżonek najposłuszniejszy — żona najlepsza, psuć się jakoś zaczynali. Miecznik czynił wymówki jejmości, że córki wychować nie umiała, Zboińska składała winę na niego. Kilka razy rozeszli się powarzeni, a choć potem oboje się płacząc przepraszali, życie już nie szło jak dawniej. Ojciec na córkę gderał, a ściskał ją ze łzami. Niekiedy szukając rozrywki Zboiński jechał na trzy dni, a bawił dwa tygodnie i wracał jak wyjechał kwaśny a zgryziony.
Jadzia chodziła spokojna, smutna, posłuszna, ale zmieniona na twarzy i w duszy. Uśmiech przymuszony zjawił się na jej ustach i często we łzach roztapiał.
Miecznikowa szukała środków na ożywienie Mierzejewic i trudno je było znaleźć. Spraszano gości — to cokolwiek Miecznika, choć na krótko, rozrywało.
Przypadły właśnie urodziny p. Zboińskiego w lipcu. Nie mówiąc mu nic, jejmość się wybrała po sąsiadach.
— Moi dobrodzieje, mówiła wszędzie, mężysko mi czegoś kwaśne; od tej niewoli poznać go trudno. Co robię, żeby go rozruszać, wszystko nadaremno. Przynajmniej gdy goście nadjadą, to się ożywi. Zjedźcie się na urodziny, przywieźcie kogo możecie, aby było jak najwięcej.
Gdy nadszedł dzień ten, w istocie frekwencya się znalazła, jakiej nigdy nie było. Gdzie kto miał rezydenta, krewniaka, gościa, przywiózł z sobą do Mierzejewic. Dziedziniec pełniuteńki był kolebek, bryczek i koni. Stół musiano zastawić w szpalerze; bo dzień był piękny, a ławkami się ratować, bo krzeseł i stołków zabrakło.
W istocie solenizant wypogodzoną miał twarz jak za dobrych czasów. Gdy zasiedli do obiadu, a z moździerzy zaczęto bić na wiwat, zrobiło się gwarno, wesoło, ochoczo.... aż Miecznikowa Bogu za dobrą swą myśl dziękowała.
Przy Mieczniku nieopodal siedziała Jadzia, naprzeciw nich obywatel z Sandomierskiego, przybyły do brata p. Suchodolskiego, który go tu z sobą przywiózł. Sandomierzanin gaduła był i człek wesoły. Prawił oracye, koncepta, anegdotki i wiersze, tak, że gdy usta otworzył, cichło wszystko i słuchano go z największą chciwością. Zwykle dopiero ku końcowi wybuchał śmiech rzęsisty. Zaczęto prawić o różnych losach dziwnych ludzi i charakterach. Różne przykłady wad i przywar ludzkich, posuniętych do najwyższego stopnia — śmieszności i nałogi opisywał z kolei ten i drugi, aż Suchodolski z pod Sandomierza, zabrał głos:
— Już kutwy doskonalszego w swym rodzaju — jak my w Sandomirskiem, pana Skwarkę — nie miał świat i Korona. Można go było pokazywać jako monstrum, bo spojrzawszy nań, szelągaby zań nikt nie dał, a zostawił po sobie fortunę, jaką daj Boże każdemu. Żył skwarkami i chlebem, albo chlebem z olejem, chodził w kożuszku zatłuszczonym, mieszkał w chlewku. Wyprawiał z sobą dziwy, dziwy z ludźmi, którzy się z niego śmieli, a on śmiał się z nimi.
Pieniacz był nielada, bez procesu żyć by nie mógł, ale prawników odsyłał do miłosierdzia Bożego po zapłatę. Ani sługi, ani parobka nie nagrodził po ludzku, i tak całe życie sterał. Pod koniec, słabszym się czując, wziął sobie nieszczęśliwego jakiegoś krewniaka czy imiennika, którym się wysługiwał jak murzynem. Ale cóż? tacy ludzie szczęście mają; proboszcz, który mi to opowiadał, a patrzał dzień w dzień na życie jego i sprawy, — mówi, że równie skromnego, poczciwego, spokojnego, dobrego chłopca ze świecą szukać. — Co z nim stary kutwa wyrabiał, na wołowejby skórze nie spisał.
Między innemi rzecz taka: Gdy ów krewniak przybył, w murowance, gdzie stary z pająkami i szczurami mieszkał, nie było dla niego kąta. Dał mu izbę z rozbitym piecem, pustkę okrutną, którą sobie przybyły urządził własnemi rękami, poprawił, oczyścił i uczynił mieszkalną.
Gdy kutwa zobaczył, że to po ludzku wyglądało, wyprawił chłopaka do Lublina, a sam przeniósł się do jego izby. Koniec końcem, jednak, że umrzeć każdemu wreszcie potrzeba, stary się poczuł źle, nogi puchły i wziąwszy słowo od biednego krewniaka, że majątku nie straci, zapisał mu wszystko, a tak ów Korczak nagle do fortuny przyszedł.
— Korczak? — zawołał Miecznik bledniejąc — jaki Korczak?
Jadwisia się zarumieniła jak wiśnia i poczęła oczyma jasnemi wpatrywać się w Suchodolskiego.
— Jaki Korczak? — tego nie wiem, odparł Suchodolski, widziałem go zdala na pogrzebie, dziwnie piękny chłopak, szlachetna twarz i miła.
— A! to on! — krzyknęła mimowolnie Jadzia składając ręce.
Miecznikowa i mąż spojrzeli po sobie, gospodarz starał się jakiemiś znakami Suchodolskiego przestrzedz, aby rozmowę przerwał, ale ten je źle zrozumiawszy, jeszcze się rozwiódł obszerniej.
— Tyle wiem, że ma imię Jan czy Janasz i że był w tureckiej niewoli.
— A! to on! to on! powtórzyła Jadzia ręce składając i zwróciwszy się do matki — to on!
Wszyscy na nią patrzyli, co ją bynajmniej nie zmięszało.
— Tak — to ten sam, który matce i mnie życie ocalił, który ojca uratował z niewoli — dodała Jadzia — ale jakże być może, aby puszczony na swobodę, nawet się do nas nie zgłosił?.
Miecznik ze spuszczonemi oczyma, ręką bębnił po talerzu, matka poskramiała oczyma córkę.
— A! to chyba nie nasz Janasz — dodała Jadzia — bo gdyby ten był, który się u nas wychował, pewnieby nie poszedł nigdzie, tylko tu przybył naprzód jak do rodzicielskiego domu.
— Są nazwiska i imiona podobne — wtrącił Miecznik z flegmą — i ja też sądzę, iż to ten sam być nie może, ale inny pewnie jaki.
Jadzia spojrzała w koło, pobladła i zamilkła.
— Dziwne jednak imienia i nazwiska podobieństwo! — dodała po chwili.
Suchodolski, który był wielkim znawcą ludzi, spostrzegł, że swojem opowiadaniem jakąś niezręczność popełnił; zaczął więc zaraz przywodzić rozmaite zdarzenia, w których zupełne imion i nazwisk podobieństwo było dziwnych omyłek powodem. Między innemi powieść o pani Bubrzyńskiej z domu Łabowskiej, która dowiedziawszy się o panu Tomaszu Bubrzyńskim w Warszawie, prezumowanym mężu swoim, zajechała szarym wieczorem wprost do niego, a tak pewna była, iż męża znalazła, że go uściskała. W tem chłopiec ze świecą wszedł i odkryło się, że to był pan Tomasz Bóbrzyński, któremu za to że ją śmiał napowrót pocałować, wymierzyła policzek tęgi i odeszła.
Śmieli się wszyscy — Jadzia siedziała zamyślona, blada, wspomnienie to, chwila radości, rozczarowanie — przybiły ją.
Suchodolski tymczasem, znać zaczepiony przez kogoś, wyliczał bajeczne sumy w kapitałach, obligach i majętnościach, które ów Janasz Korczak odziedziczył.
Miecznik słuchał z uwagą wielką:
— A nie wiesz co zamierza? pewnie mu się głowa zawróciła!
— Pojechał się słyszę do wojska zaciągnąć — dodał Suchodolski — bo i minę ma i gusta rycerskie, a z biedy znać tylko u starego kauzyperdy służyć musiał.
Teraz sobie przypominam, jak przez sen — kończył opowiadający, że mi ksiądz opowiadał, iż dziwne a osobliwe historye słyszał od niego, o oblężeniu jakiemś od Tatarów na Podolu, które wytrzymał; miał jeszcze blizny od ran tatarskich.
Jadzia wstała wyprostowana jak świeca.
— To on! — krzyknęła ręce łamiąc, ocalony — i padła na krzesło na pół omdlała.
Miecznikowa przybiegła do niej, a Zboiński rzekł chłodno:
— Niema się co dziwić, że Jadzia tę wiadomość tak do serca wzięła, bo się ten chłopak u nas wychował i uważała go za brata.
W istocie, musi to ten sam być....
Jadzię matka odprowadzić musiała od stołu, a za tem i inni goście powoli ruszali się i rozchodzili po pokojach, tylko ci, co kielichy mieli pełne, za stołem pozostali.
Miecznik udawał jak mógł, że go to nic nie obeszło, lecz w istocie dotknięty był mocno znalezieniem się córki, które wszyscy postrzegli i tłumaczyć sobie musieli. Matka na bok nieco uprowadziwszy Jadzię, zaklęła ją na wszystkie świętości, aby się opamiętała i do plotek nie dawała powodu, a była spokojną. Jakoż po chwili Jadzia ukazała się blada w kole rówieśnic i starała się prowadzić jakąś rozmowę obojętną; Zboiński też zagadywał czem innem, do kielichów zmuszał i czynił co tylko mógł, aby zatrzeć wspomnienie o tym wykrzyku córki, którego dźwięk jeszcze mu brzmiał w uszach.
Zabawa więc trwała jak zwykle do późna i skończyła się wiwatami na ganku. Z moździerzy strzelano aż szyby brzęczały. Nad ranem jednak porozjeżdżali się wszyscy, a ci co jechać nie mogli, spali w oficynach i w szopie na sianie.
Jadzia w sukniach jak stała, siadła nierozebrana w krzesełku, zadumana i smutna. W tem weszła Miecznikowa.
— Kładźże się spocząć! tak późno.
— A! matusiu, jak tu się położyć — jak tu spać, kiedy się serce krwawi! Ten człowiek, ten, którego przywiązaniu ja tak wierzyłam — ten Janasz, mógł powróciwszy z niewoli pójść się uganiać za upadlającą służbą dla majątku, nie dawszy nam nawet znaku życia!
Matka stała zamyślona przed nią, walcząc z sumieniem.
— Nie obwiniaj go — rzekła — to, co ty znajdujesz grzechem, on pewnie i ja mamy za zasługę i cnotę. Po cóż miał tu powracać, tak jakby rękę po nagrodę wyciągał? po co? gdy ty nieopatrzne dziecię, dałaś mu sto razy uczuć, że go kochasz, a ja otwarcie oświadczyłam, by nie śmiał na pańskie dziecko — oczów podnieść.
— Matko? tyś mu to mówiła? krzyknęła Jadzia, ręce łamiąc.
— Jeśli nie temi słowy — to równie jasno i wyraźnie, kończyła Miecznikowa. — Nie chcę, byś go obwiniała niesłusznie. Wiedział, że między nim a tobą jest przepaść, bo córka pana Miecznika nie mogła być żoną ubogiego sługi i sieroty.
Jadzia rozpłakawszy się, rzuciła matce na szyję.
— Matuniu droga! dziękuję ci! — a! temi słowy uspokoiłaś mnie. Tak! on nie mógł zapomnieć, on nie był niewdzięcznym, on jest, jakim był. Teraz, pozwól mi się pomodlić.
— Módl się, dziecko moje — odparła Zboińska, aby ci Bóg dał spokój i ducha i rozum, a zapomnienie przeszłości. Tak — trzeba zapomnieć.
Jadzia uściskała matkę w milczeniu i przed łóżkiem rzuciła się na kolana. Matka zobaczyła ją rozpoczynającą modlitwę — i wyszła. Właśnie szukano jej po całym domu, bo Miecznik chciał się z nią widzieć i mówić. Zastała go rozebranego w białym kitlu i chodzącego po pokoju wielkiemi krokami. Sapał i zżymał się i burczał. Zaledwie zobaczył wchodzącą Miecznikową, począł gwałtownie:
— Pięknie się waścina Jadzia spisała! pięknie! rozniesie się po calutkiem sąsiedztwie historya! Patrzali na nią wszyscy.
— Ale któż się mógł spodziewać i cóż w tem złego, że się uniosła?
— Tak! tak, to kara Boża za kłamstwo. Mamy cośmy sobie sami zgotowali — mówił Miecznik. I cóż dalej? co dalej?
Stanął, patrząc na Miecznikową z założonemi na piersiach rękami.
— Pytam asindźki — co dalej?
— Ale cóż ma być? — nic.
— Nic — zapewne! — będzie coraz większy kwas w domu i dziecko schnąć i więdnąć będzie jak schło i więdło.
— Chcesz-że mu ją dać! Mieczniku! — zawołała pani Zboińska.
— Ja — ją? jemu? teraz, gdy odziedziczył jure caduco, jakąś tam fortunę, żeby ludzie mówili, żeśmy się na nią złakomili — i że póty, póki ubogim był, tośmy go za hetkę nie mieli, a teraz go honorujemy, bo w pierzę porósł. Ale! nigdy w życiu! nigdy w życiu!
Miecznik się w piersi uderzył:
— Ani wprzódy, ani teraz, ani nigdy mieć jej nie będzie.
Pani Zboińska przeszła się po pokoju zwolna.
— Mój jegomość — rzekła spokojnie — zmów pacierz, kładnij się spać — i dajmy temu pokój.
Dobranoc!
Miecznik nic nie odpowiedział, stał w oknie zadumany.
Następny dzień był smutnym i kłopotliwym jak wszystkie jutra po ucztach. Mnóstwo szkody, wielki nieład, nieskończone spory zostały po urodzinach. Gości reszta się rozjeżdżała, a gdy ostatni ruszył od ganku, Miecznik odetchnął swobodniej. Jadzia się przez cały dzień nie pokazywała, mówiła że była zmęczoną i chorą. Pod wieczór wyszła do ogródka. W rogu domu stał z rękami w tył założonemi Nikita. Podbiegła ku niemu.
— Nikita? ty wiesz, on żyje....
— E! panienko — uśmiechnął się dworak — jam o tem najdawniej wiedział, że on żyje.
Zniżył głos. — On-że przecie tu jechał najpierwej do nas, a państwo go z miasteczka odprawili w świat, żeby się nie ważył pokazywać. Ja do niego z tem jeździłem.... i pieniądze mu woziłem, ale ich wziąć nie chciał.
Jadzia zbladła dziwnie.
— Mów — odezwała się cicho — mów mi wszystko: więc ojciec i matka wiedzieli?...
— A juścić — mówił Nikita. Jak mu zakazano się tu pokazywać, poszedł w świat nieboraczysko bez grosza. I dlatego musiał tę nędzną służbę przyjąć, a cierpiał taki niedostatek, żem go spotkawszy w Lublinie, znalazł bez grosza przy duszy.
— On był w Lublinie, gdyśmy my byli.
— A był — ciągnął dalej Nikita — ale zaraz wyjechał, aby się nie narażać panu i pani.
Jadzia zmilczała, głową tylko skinęła Nikicie i poszła dalej, ażeby ukryć wzruszenie.
W domu następnych dni było nie do zniesienia smutno i wyżyć trudno. Miecznik się nieustannie gniewał, łajał, rzucał i nic mu dogodzić nie mogło. Wyburczał ekonoma, ochmistrzynię, żonę, służbę całą, a wkrótce potem wyjechał w sąsiedztwo i tydzień go w domu nie było, a wróciwszy, nim z bryczki zsiadł, już cały dwór zwołał i zbezcześcił. Stał się tak dziwnie draźliwym jak nie był nigdy.
U stołu nie mówił do córki nic — przypatrywał się jej zdaleka, nie mógł nic znaleźć do wyrzucenia, bo milczała i nie odzywała się wcale — burczał więc na innych, a na nią tylko patrzał z ukosa.
Z małemi odmianami humoru, tak upłynęło całe lato i jesień, przerywane tylko otrzymywanemi wiadomościami od wojska, które po zdobyciu Jazłowca, spodziewano się ujrzeć wkraczającem na Wołoszczyznę. Wiadomo jak wyprawa ta przeciwko Turkom małe wydała owoce. Jesienią już, gdy dwór się w Żółkwi znajdował, Miecznik zapragnął pojechać do króla i kazał się do drogi sposobić. Męczył go smutek Jadzi, którą kochał, ale był z niej wielce niezadowolonym. — O Janaszu od owego obiadu wcale mowy nie było, ani on ani matka imienia jego nie wspomnieli.
Miecznik w wigilię wyjazdu do Żółkwi, wieczorem posłał po Jadzię, aby do niego przyszła.
Dziewczę przybiegło natychmiast.
Poruszony już wielce samą myślą o rozmowie, jaka nastąpić miała, Zboiński wcześnie okazywał niezwyczajny jakiś stan umysłu. Spojrzał na córkę, nie mógł się zebrać na słowo.
— Słuchajno, Jadziu — odezwał się — raz się nam trzeba rozmówić otwarcie. Dusić się w sobie na nic się nie zdało. Przebierasz w uczciwych ludziach, co ci się stręczą jak w ulęgałkach.... popłakujesz, wzdychasz, czynisz siebie nieszczęśliwą, a nas tyranami; raz się to skończyć musi. Zawróciła się asindźce głowa, czy co u kata! pokochałaś przybłędę tego, Janasza. Niemam nic przeciwko niemu, bo chłopiec uczciwy, ale mu daleko do tego, żeby śmiał po rękę córki mojej sięgnąć! Daleko! Na to ja nigdy nie pozwolę — to trzeba sobie wybić z głowy. Rozumiesz?!
Jadzia chwilę stała milcząca — a potem rzekła:
— Nie będę kłamać — kocham Janasza od dzieciństwa. Macie prawo mną rozrządzać, czyńcie co chcecie. Zabronicie iść za niego, woli waszej się nie sprzeciwię, ale u ołtarza innemu nie przysięgnę.
Podniosła głos i powtórzyła: — Ojcze! tego nie możesz wymagać odemnie.
Miecznik się porwał z krzesła:
— Tak! — zawołał — na śmierć moją będziesz czekała! doczekasz jej rychło, bo ja sromu i cierpienia tego nie przeżyję....
— Ojcze, nie masz litości! krzyknęła Jadzia — i padła.
Ojciec skoczył ją ratować, z rozpaczy bijąc się w piersi i głowę. Rozruch w całym domu powstał, wpadła Miecznikowa: zaczęto cucić Jadzię i zaniesiono ją na łóżko. Zboiński w rozpaczy, że się uniósł, pobiegł ręce jej całować i uspakajać. Sądny dzień był w Mierzejewicach. — Wieczorem Jadzia w gorączce leżała nieprzytomna, a rodzice płacząc siedzieli przy niej. Do wszystkich kościołów i klasztorów rozesłano na nabożeństwa, do cudownych obrazów na wotywy, do Krakowa pojechał Podstarości po lekarza.
Siedm śmiertelnych dni przeleżała tak walcząc między życiem a śmiercią, a gdy przybył z Krakowa doktór, znalazł ją osłabioną jeszcze, ale już ocaloną. Wstąpił duch w rodziców. Podróż do Żółkwi naturalnie odłożoną została i mowy już o niej nie było.
W kilkanaście dni Jadzia wstała, zmieniona, osłabła, ale zrezygnowana i milcząca.
W Mieczniku choroba ta sprawiła zmianę nadzwyczajną — nie mówił nic, lecz złagodniał znacznie i pobożniejszym się stał niż kiedykolwiek.
Gdy niebezpieczeństwo minęło, sama żona przypomniała mu podróż do króla i Żółkwi. Miecznik wybrał się, pożegnał czule i pojechał, lecz bez tego zapału, jaki okazywał zwykle, gdy się wybierał w drogę.
W podróży ludzie, którzy się już byli przygotowali na niecierpliwość i łajanie, zdumieni zostali wielką powolnością pana, który nawet na ulubione konie swoje nie zwracał uwagi. Dostali się na Ruś. W Żółkwi zjazd był właśnie ogromny, nietylko Senatorów i dygnitarzy Rzeczypospolitej, ale obcych posłów i gości. Miecznik wpadł w tłum cudzoziemców, których nie lubił. Pomimo tego natłoku, nazajutrz rano już mógł się dostać do króla. Zastał go na rozmowie z ks. Votą, który Sobieskiego najlepiej rozmowami uczonemi rozrywać umiał i bez którego się on prawie chwili obejść nie mógł.
Zobaczywszy Zboińskiego, Sobieski zaraz witając go zawołał:
— Mieczniku, gorzej mi z domu własnego wracasz niż z niewoli? Zmizerniałeś, wychudłeś.
— N. Panie — rzekł Miecznik — dom też ma swe kłopoty, a mnie i to gryzło, żem z W. K. Mością pod Jazłowcem i Żwańcem być nie mógł.
— Powetujemy to — odparł król — boć to jeszcze, widzi mi się, nie koniec. Miałem za waszmości, choć już w ostatkach wyprawy jegomościnego wychowańca Korczaka, który się spisywał dzielnie.
Miecznik zamilkł.
— Musieliście go już widzieć, bom go z sobą do Żółkwi wziął, bardzo mi się podobał i dalszą jego krescytywą chcę się zająć. Wart tego.
Zboiński zmięszany nie wiedział co odpowiadać.
— Miałem go za ubogiego — dodał Sobieski, sądząc, że tą rozmową przyjemność uczyni Miecznikowi, a no, okazuje się że to chłop zamożny. Wystawił poczet, co się zowie okazały.
Stanąwszy naprzeciw Zboińskiego król, zdawał się czekać odpowiedzi: Miecznik uparcie milczał.
Poszła tedy rozmowa o tegorocznej wyprawie i o Kamieńcu, który król koniecznie chciał liberować z rąk tureckich. Zboiński się rozgadał.... i tak godzina upłynęła. A że i ks. Vota siedział i Alberti wenecyanin, który przy królu był, nadszedł, Zboiński pożegnał go i wysunął się do miasteczka.
Dowiedział się o Janaszu i to mu humor zepsuło.
— Błazen jeden, mruczał w duchu, dowie się, że tu jestem, powinien przecie do mnie przyjść z pokłonem. Cóż? będzie się na mnie boczył, żem mu do Mierzejewic jechać nie dał. Pal go diabli! Juścić ja go nie pójdę przepraszać.
Tegoż dnia jednak Janasz się nie pokazał i Zboiński z nim nie spotkał. Nazajutrz idąc do zamku, na drodze, spostrzegł Miecznik Janasza w paradnym stroju rycerskim, dążącego też na zamek. Zetknęli się prawie oko w oko. Korczak zobaczywszy Miecznika, żywo do kolan mu przypadł, z taką wielką i niekłamaną radością, z takiem uniesieniem, że stary o wszystkiem zapomniawszy, ściskając go rozpłakał się.
Miecznik czuł się względem niego winnym, nigdyby jednak do tego się nie przyznał pierwszy; teraz był złamany pokorą i łagodnością i oburzony przeciwko sobie samemu. Poszli razem, jak gdyby nigdy nic nie zaszło między nimi — mówiąc o Turkach, o królu, o wyprawie, o dworze, a nie tykając rzeczy drażliwych. Ponieważ Zboiński dnia tego miał się pokłonić królowej jejmości i być u dworu, Janasz go więc pożegnał, bo miał też zajęcia od króla dane. Umówili się zejść wieczorem.
Miecznik w duchu wyrzucał sobie winy swoje.
Zatem jednak wcale nie szło, ażeby miał zmienić przekonanie co do córki i małżeństwa. Chciał wynagrodzić Janaszowi niewdzięczność, lecz wcale innym sposobem — popierając go u króla, okazując mu dobre serce. Do Mierzejewic nietylko go nie zapraszał, lecz o nich, o żonie i córce unikał przy nim wspomnienia.
Wesoły humor dawny p. Miecznika, uczynił go upodobanym królowej, która potrzebowała rozrywki i wdzięczną była tym, co ją z sobą przynosili.
W rozmowie Marya Kazimira powinszowała Miecznikowi wychowańca, gdyż i ona znała Korczaka, który był od kilku miesięcy przy dworze i dosyć go lubiła.
— Mam na niego zamiary — rzekła pocichu — ładną pannę, piękny posag i dobre imię.
Utkwiło to w głowie starego, a że miał na dworze stosunki, dowiedział się, że królowa zamierzała swatać Janasza z margrabianką francuzką, nie majętną panienką ale świetnego rodu. Zdziwiło go to wielce.
Wieczorem gdy się znowu zeszli, zdala Miecznik jął się rozpytywać i badać o ów spadek po sknerze. Janasz nie bardzo się z tego chciał spowiadać, w końcu jednak, zaspakajając ciekawość Miecznika, wyliczył mu się ze wszystkiego. — Zdumiał się mocno p. Zboiński.... Całą noc potem spać nie mógł, choć nie wiedział dlaczego.
Raniuteńko poszedł na nabożeństwo do kościoła. Tu jak zwykle począł z sobą rachunek sumienia. Nigdy oddawna tak mu on źle nie wypadł.
— Grzeszniku obrzydły — bij głową o posadzkę i bij się w piersi, mówił sam do siebie — boś pełen sprosności i brudu. Dziecko poświęciłeś dla głupiej próżności, a teraz, gdy ci zaświeciło złoto w kieszeniach biednego chłopca, poczynasz w nim smakować i już ci się wydaje nie tak dalekim. Ha! przyznaj się — upokórz, nie jesteśże nikczemnym, chciwym, a głupim?
I bił się Miecznik w piersi, a płakał.
Gdyby kto z boku choć połowę mu tych ostrych prawd śmiał powiedzieć, wyzwałby go na rękę pewnie i poobcinał — sobie musiał to przebaczyć.
Gdy się msza skończyła, wyszedł upokorzony i gniewny. Nie chciał nawet dłużej w Żółkwi bawić. Król w wigilię tego dnia dał mu był przywilej na Starostwo. Miecznik rozmyślił się i z obrachunku sumienia wypadło, iż z dyplomem za kontuszem do króla powrócił. Nikogo nie było.
— N. Panie — rzekł Miecznik — przyszedłem ręce W. K. Mości ucałować za łaskę jego — ale o nową prosić. Król stanął zdziwiony; Miecznik dobył papier.
— N. Panie, uczyńcie to dla mnie, rozkażcie w kancelaryi przepisać Starostwo na Korczaka. Ocalił mi życie, nie mam mu jak odwdzięczyć. Chleba z łaski Bożej mam dosyć.
Pokłonił się do kolan.
— Dałbym mu drugie — odparł król, ale rzeczywiście już nic do rozdania nie mam.
— Toby była łaska wasza N. Panie, a nie ofiara odemnie, a ja pragnę, aby to wziął z rąk moich.
— Ceduj mu Starostwo, a ja konsens dam — rzekł król — zgoda na to. Pokłoniwszy się Zboiński pobiegł do kancelaryi i za kilka dukatów otrzymał zmianę przywileju.
W kieszeni go mając, poszedł śpiewając do gospody. Korczak miał nadejść. Zaledwie się we drzwiach ukazał, Zboiński go dawnym uśmiechem powitał:
— Jużem myślał, że cię owa margrabianka przytrzyma — rozśmiał się.
— Jaka! — pyta Korczak rumieniąc się — o żadnej w świecie nie wiem.
— Żartuj zdrów, mrugając oczyma — rzekł Miecznik — królowa cię sama swatać ma.
— Mnie się o tem nie śni.
Miecznik zwrócił się szukając papieru, wziął go w ręce i stanął przed Korczakiem.
— Słuchaj — rzekł — służyłeś mi wiernie i poczciwie, odpłaciłem ci tak, żeś mnie za niewdzięcznego mógł poczytać. Spokojnie usnąć nie mogę. Rachunki nasze nie skończone. Król mi dał Starostwo Mielnickie, a ja wyrobiłem u niego prawo cedowania go na ciebie. Konsens król podpisał. Witam cię, mój Starosto.
I rzucił mu się na szyję.
Janasz padł mu do nóg.
— Panie mój, którego ojcem nazwać mogę, boś mi go zastąpił — nie czyń tego, proszę! Co mi po tem Starostwie?
— Tobie nic po niem, ale mnie, mnie trzeba, abyś je odemnie wziął. W sumieniu mi lżej będzie.
Inaczej, wieczny rozbrat!
Janasz wstał i w rękę Miecznika pocałował. Miecznik był dziwnie wesoły. Kazał nazajutrz przygotować wszystko do podróży.
Wieczór zszedł szybko. Rozebrawszy się Zboiński, ziewnął i wreszcie oświadczył, że spać się kładzie.
— Ty idź, ale jutro, mości Starosto, staw mi się tu o brzasku, abyśmy się jeszcze raz pożegnali.
Z dziwnem jakiemś uczuciem pomięszanego smutku i wesela, do domu się powlókł Janasz. Ten podarek Miecznika ciężył mu jak kamień, widział w nim ukończenie wszelkich rachunków, rodzaj tajnej zapłaty, pokwitowania się i — rozbratu.
Zboiński nie chciał być w długu, a inaczej wywdzięczyć się nie umiał.
Nazajutrz rano, gdy przyszedł do gospody, już Miecznika ludzie i konie byli gotowi, Zboiński poświstując polewkę dopijał, wesół jak dawniej, gdy przed sobą miał drogę.
— Dzień dobry, panu Staroście! — zawołał żartobliwie — a jak się tam spało z przywilejem pod poduszką?
— Nie ciekawie — rzekł Janasz w rękę go całując — bom się bał zaspać ranka.
— I o włos się to nie stało. Waszeć mnie znasz? hę? ja gdy w drogę się wybieram, zawsze godzinę jestem wcześniej gotów niż trzeba. To już taka natura.
Kazał sobie podać Zboiński kożuszek podróżny — Janasz go podpasał; włożył buty ciepłe, wziął koszturek w rękę. Żegnali się czule, Korczak prowadził go do bryki. Miecznik siadł.
Z odkrytą głową stał przed nim Korczak, łzy mu się w oczach kręciły. Już prawie konie ruszać miały, gdy Zboiński się odwrócił, po ramieniu uderzył Janasza.
— Słuchaj-że, panie Starosto — zawołał — jak tylko ci król da urlop — czekam waszmości w Mierzejewicach.
Słowa te wymówił głośno, wyraźnie, powoli — i dodał:
— Ruszaj!
Konie nawykłe do tego głosu, z kopyta pomknęły. Korczak chciał rękę pochwycić, ale już było zapóźno. Miecznik uśmiechając się ręką go żegnał i powtórzył:
— Do zobaczenia w Mierzejewicach!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.