Hrabina Charny (1928)/Tom II/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII.
GDZIE KSIĄDZ FORTIER DAJE NOWY DOWÓD UMYSŁU PRZECIWREWOLUCYJNEGO.

W następną niedziele mieszkańcy Villers-Cotterets zbudzeni zostali biciem w bęben, który zacięcie od piątej zrana wzywaj do apelu.
Nic, zdaniem mojem, bardziej impertyneckiego, jak budzić w ten sposób ludność, której większość prawie zawsze wolałaby spokojnie dokończyć nocy, i uzupełnić te siedm godzin snu, których, według hygieny popularnej, potrzebuje człowiek, ażeby się utrzymać przy zdrowiu i czerstwości.
Ale we wszystkich epokach rewolucyjnych rzecz tak samo się praktykowała, i kiedy wchodzimy w jeden z tych okresów ruchu i postępu, trzeba sen zaliczyć do ofiar, mających być złożonemi na ołtarzu ojczyzny.
Zadowoleni czy niezadowoleni, patrjoci czy arystokraci, mieszkańcy grodu Villers-Cotterets byli wiec obudzeni w niedziele, dnia 18-go października 1879-go roku, o godzinie piątej rano.
Ceremonja miała się wprawdzie zacząć dopiero o dziewiątej, ale nie było zawiele pięciu godzin dla wykonania wszystkiego, co miało się zrobić.
Wielki amfiteatr wystawiony już przed dziesięciu dniami, wznosił się na środku rynku; ale amfiteatr ten, którego budowa szybka świadczyła o gorliwości cieśli, był, że tak powiem, tylko szkieletem pomnika.
Pomnikiem był ołtarz ojczyzny. Od dwóch tygodni zaproszono księdza Fortier‘a, ażeby w dniu 18-go października odprawił przed nim msze, zamiast w kościele.
Ażeby pomnik uczynić godnym przeznaczenia tak religijnego jako i społecznego, należało wyzyskać wszystkie bogactwa gminy.
I, musimy to przyznać, każdy chętnie ofiarował swe bogactwa na te wielka uroczystość. Ten dywan, ów obrus ołtarzowy; jeden firanki jedwabne, drugi obraz święty.
Ale ponieważ stałość nie jest w miesiącu październiku jedna z zalet pogody, a barometr, oznaczający pogodą stałą, stanowi rzadki wypadek pod znakiem Niedźwiedzia, przeto nikt nie kwapił się wystawić swą ofiarę z góry, lecz każdy czekał na dzień uroczystości.
Słońce wzeszło o godzinie wpół do siódmej, według swego zwyczaju w tej porze roku, przejrzystością i ciepłem swych promieni zwiastując jeden z tych pięknych ranków jesiennych, które mogą iść w porównanie z najpiękniejszemi dniami wiosny.
Od dziewiątej z rana ołtarz ojczyzny okryty został wspaniałym kobiercem, przyobleczony w obrus bramowany koronkami, ozdobiony obrazem przedstawiającym świętego Jana, każącego na pustyni; a nad całym ołtarzem wznosił się baldachim aksamitny ze złotemi kwiatami.
Przedmioty potrzebne do odprawienia mszy, musiały być naturalnie dostarczone przez kościół; więc się niemi nie zajmowano.
Prócz tego, każdy obywatel, jakby na Zielone Świątki, przybrał dom swój w zieleń albo w dywany przedstawiające kwiaty.
Wszystkie dziewczęta z Villers-Cotterets i okolic w bieli, przepasane wstęgą trójbarwną, z gałązką w ręku, otaczać miały ołtarz ojczyzny.
Po mszy nareszcie, mężczyźni mieli zaprzysięgnąć na konstytucję.
Oczywiście, że z pomiędzy wszystkich tych milicyj Patriotycznych, z największą niecierpliwością oczekiwano gwardji narodowej z Haramontu.
Rozeszła się wieść, że dzięki wpływowi Pitoux i skutkiem hojności wcale królewskiej, składający ją ludzie wraz z kapitanem Aniołem Pitoux, mieli być ubrani w mundury.
Magazyny majstra Delauroy‘a natłoczone były przez cały tydzień. Tłumy ciekawych cisnęły się wewnątrz i zewnątrz, ażeby widzieć dziesięciu rzemieślników pracujących nad tym olbrzymim obstalunkiem, który za ludzkiej pamięci nie miał równego sobie w Villers-Cotterets.
Ostatni uniform, to jest kapitański, stosownie do umowy, doręczony został w sobotę wieczorem o godzinie jedenastej minut pięćdziesiąt dziewięć.
Według umowy również, Pitoux wyliczył wtedy majstrowi Delauroy brzęczącą monetę luidorów dwadzieścia pięć.
Wszystko to więc narobiło wielkiego hałasu w stolicy gminy, i nic dziwnego, że w dniu oznaczonym gwardja narodowa z Haramontu oczekiwana była niecierpliwie.
O godzinie dziewiątej odgłos bębna i piszczałki zabzyczał na końcu ulicy Lorgny. Dały się słyszeć wielkie okrzyki radości i podziwu, i spostrzeżono zdaleka Pitous na białym koniu, należącym do jego porucznika Dezyderjusza Maniquet.
Gwardja narodowa z Haramontu nie zawiodła swej reputacji.
Przypomnijmy sobie triumf, jaki odnieśli Haramontczycy, kiedy za cały uniform mieli tylko jednakowe kapelusze, a Pitoux za całą cechę odznaczającą jego stopień, tylko kask i pałasz prostego dragona: Wyobraźmy sobie więc teraz jaką postawę marsową musieli mieć gwardziści ubrani w mundury, i jak zalotnie wyglądał ich wódz z kapeluszem mundurowym na bakier, z ryngrafem pod brodą, ze szlifami na ramionach i ze szpadą w ręku.
Okrzyk podziwu ciągnął się od końca ulicy Lorgny aż do placu Wodotryskowego.
Ciotka Aniela żadną miarą w kapitanie nie chciała poznać swego bratanka. Omało nie roztrącił ją koń Maniqueta, kiedy podeszła, żeby zajrzeć w sam nos Ludwikowi.
Pitoux szpadą majestatycznie salutował, i tak, ażeby był usłyszanym na dwadzieścia kroków dokoła, wyrzekł za całą zemstę te słowa:
— Dzień dobry, pani Anielo!
Stara panna, oburzona tą nazwą, cofnęła się trzy kroki w tył, wznosząc ręce do nieba i mówiąc:
— O! niegodziwy! zaszczyty zawróciły mu głowę i już nie poznaje swej ciotki.
Pitoux przeszedł majestatycznie, na te apostrofę nie odpowiadając, i zajął u stóp ołtarza ojczyzny miejsce honorowe, przeznaczone dla gwardji narodowej z Haramontu, jako dla jedynej broni, mającej uniform całkowity.
Przybywszy tam, Fitoux zstąpił na ziemie i oddał konia do potrzymania chłopcu, który dostał za te posługę sześć su od wspaniałego kapitana.
Fakt ten w pięć minut doniesiono ciotce Anieli, która wykrzyknęła:
— O! niegodziwy! ależ on jest miljonerem!
I dodała cicho:
— Źle byłam natchnioną, żem się z nim poróżniła: ciotki dziedziczą po bratankach.
Pitoux nie słyszał ani wykrzyknika ani uwagi; Pitoux był poprostu w ekstazie.
W pośród dziewcząt, opasanych szarfą trójbarwną i trzymających w reku gałązkę zieleni, poznał Katarzynę.
Katarzyna blada była jeszcze po chorobie zaledwie zwalczonej, ale piękniejsza bladością, niż inna najświeższym rumieńcem zdrowia.
Katarzyna blada była ale szczęśliwa; zrana jeszcze, dzięki staraniom Pitoux, znalazła list w wydrążeniu wierzby.
Powiedzieliśmy, iż biedny Pitoux znajdował czas na wszystko.
Zrana o godzinie siódmej znalazł czas być u matki Colombe; o kwadrans na ósmą złożył list w wydrążeniu wierzby, a o ósmej już był ubrany w mundur i stał na czele swych trzydziestu trzech ludzi.
Nie widział się z Katarzyną od czasu, gdy ją opuścił złożoną na łóżku, a widział, powtarzamy, tak piękną i szczęśliwą, że stał przed nią w ekstazie.
Dała mu znak, aby przystąpił do niej.
Pitoux obejrzał się dokoła, aby zobaczyć, czy znak istotnie się do niego stosował.
Katarzyna uśmiechnęła się i powtórzyła wezwanie, nie było więc wątpliwości.
Pitoux schował szpadę do pochwy, zdjął kapelusz trójgraniasty, i z głową odkrytą zbliżył się do dziewczęcia.
Względem generała Lafayetta Pitoux byłby poprostu przyłożył rękę do kapelusza.
— A! panie Pitoux — rzekła doń Katarzyna — nie poznałam cię. Jak dobrze wyglądasz pan w tym mundurze.
I dodała cichutko;
— Dziękuję, dziękuję, mój dobry Ludwiku; jakiś ty dobry, i jak cię za to kocham! I wziąwszy rękę kapitana gwardji, uścisnęła ją w swoich.
Łuna migała przed oczyma Pitoux; kapelusz mu z drugiej reki upadł na ziemie, a może przy kapeluszu upadłby i stał zakochany, kiedy wtem hałas w połączeniu z wrzawą gróźb zabrzmiał od ulicy Soissons.
Jakakolwiek była przyczyna tego hałasu, Pitoux skorzystał z tego wypadku.
Wyjął rękę z rąk Katarzyny, podniósł kapelusz, siadł na koń i krzyknąwszy: „do broni!“ stanął na czele swych trzydziestu trzech ludzi.
Powiedzmy, skąd wszczął się ten hałas i te groźby.
Wiemy, że ksiądz Fortier zaproszony został do odprawienia mszy federacyjnej na ołtarzu ojczyzny, i że wszelkie przyrządy kościelne przeniesione być miały z kościoła na nowy ołtarz, w pośrodku rynku.
Rozkazy stosujące się do tej części obrzędu, wydał pan de Longpre, mer miejscowy.
Pan de Longpre, jak sobie przypominamy, miał już raz sprawę z księdzem Fortier, kiedy Pitoux, z rozkazem generała Lafayetta w ręku, zażądał siły zbrojnej dla otrzymania broni, zachowywanej przez księdza Fortier.
Otóż pan de Longpre, tak jak i wszyscy znał charakter księdza Fortier; znał go jako upartego aż do zaciętości, drażliwego aż do gniewu.
Wątpił, ażeby ksiądz Fortier zachował bardzo słodkie wspomnienie o jego pośrednictwie w sprawie strzelb.
Zamiast więc osobiście mówić mu o tem i traktować rzecz urzędowo, jako pomiędzy władzą cywilną i duchowną, przesłał czcigodnemu słudze bożemu program uroczystości, w którym między innemi powiedziano:
Art. 4. „Msze odprawi przed ołtarzem ojczyzny ksiądz Fortier; zacznie się ona o godzinie dziesiątej.
Art. 5. „Przyrządy kościelne dostarczone będą za staraniem księdza Fortier, i przeniesione z kościoła na ołtarz ojczyzny“.
Sekretarz merostwa osobiście doręczył program księdzu Fortier, który przeczytał go z mina szyderczą, i tonem wielce odpowiadającym minie odpowiedział:
— Dobrze!...
O godzinie dziewiątej, jakeśmy powiedzieli, ołtarz ojczyzny całkiem był gotowy i przybrany.
Brakowało tylko lichtarzy, krzyża i innych przedmiotów potrzebnych do służby Bożej.
O wpół do dziesiątej przedmiotów tych jeszcze nie było.
Mer się zaniepokoił.
Posiał sekretarza do kościoła dla dowiedzenia się, co to znaczy.
Sekretarz powrócił oznajmiając, że zastał kościół zamknięty.
Kazano mu pobiec do zakrystiana, który prawdopodobnie miał te rzeczy przynosić. Zastał zakrystiana z nogą wyciągniętą na taburecie, i wykrzywiającego się jak potępieniec.
Nieszczęśliwy klucznik wywichnął sobie nogę.
Rozkazano wtedy sekretarzowi udać się do śpiewaków.
Obadwaj byli chorzy. I jeden i drugi tylko co wzięli lekarstwo wewnętrzne, sprzeciwiające się wszelkiemu ruchowi zewnętrznemu: a spodziewali się, że to działanie lekarstw ustanie dopiero nazajutrz.
Mer zaczął podejrzewać w tem spisek. Posiał więc sekretarza do księdza Fortier.
Ksiądz Fortier dostał tego samego rana ataku podagrycznego. a siostra drżała, ażeby podegra nie przeszła do żołądka.
Wtedy pan de Longpre przestał już wątpić. Nietylko sam ksiądz Fortier nie chciał odprawić mszy na ołtarzu ojczyzny, ale uniedołężniając służbę, zakrystjana i śpiewaków, zamykając drzwi kościelne, przeszkadzał, ażeby inny ksiądz gdyby znalazł się przypadkiem, nie zastąpił go w odprawieniu mszy.
Położenie było trudne.
W owej epoce nie myślano jeszcze, aby władza cywilna w ważniejszych okolicznościach mogła się odłączyć od władzy duchownej, i ażeby jakakolwiek uroczystość mogło się odbyć bez mszy.
W kilka lat później ogół wpadł w ostateczność przeciwny.
W reszcie wędrówki sekretarza nie obyły się bez tego, ażeby poseł nie popełnił jakichś niedyskrecji co do wywichnięcia nogi przez zakrystjana, co do chorób żołądkowych śpiewaków i podagry proboszcza.
Głuchy szmer zaczął obiegać po ludności.
Mówiono już o wyłamaniu drzwi kościelnych dla zabrania naczyń i o przymusowem sprowadzeniu księdza Fortier do ołtarza ojczyzny.
Pan de Longpre, człowiek umysłu wysoce pojednawczego, uśmierzył te pierwsze porywy wzburzenia, i oświadczył, ze sam pójdzie w poselstwie do księdza Fortier‘a.
Udał się wiec i zapukał do drzwi czcigodnego kapłana, równie starannie zaryglowanych jak drzwi kościelne.
Ale daremnie pukał, drzwi pozostały zamknięte.
Myślał wtedy pan de Longpre, że trzeba będzie uciec się do pośrednictwa siły zbrojnej.
Kazał więc uprzedzić policjanta i brygadiera żandarmerii.
Za nimi ruszył tłum ludności.
Ponieważ nie było taranu ani katapulty do wywalenia drzwi, posłano wprost po ślusarza.
Ale w chwili gdy ślusarz kładł haczyk do zamka, drzwi się otworzyły i ksiądz Fortier ukazał się na progu.
Nie jak Coligny, pytający swych morderców: „Bracia, czego chcecie odemnie?“...
Ale jak Kalchas, z ogniem w oku i włosem najeżonym, według Kasyna z Ifigenii.
— Precz stad!... — krzyknął, wznosząc rękę z groźnym giestem; precz!... heretycy, bezbożni, hugonoci; precz amalecyci, sodomici, gomorejczycy!... odstąpcie od progu sługi Pańskiego!...
Powstał wielki szmer w tłumie, szmer wcale niekorzystny dla księdza Fortier.
— Przepraszam — rzekł pan de Longpre głosem łagodnym, któremu nadał akcent ile być może najbardziej przekonywający przepraszam, księże proboszczu; chcieliśmy się tylko dowiedzieć, czy chcecie, czy nie chcecie odprawiać mszy przed ołtarzem ojczyzny?...
— Czy chce odprawić msze przed ołtarzem ojczyzny?... wykrzyknął ksiądz, wpadając w jedno z tych świątobliwych oburzeń, do których był tak skłonnym; — czy chce uprawnić bunt, rokosz, niewdzięczność?... czy chce prosić Boga, aby przeklął cnotę a błogosławił grzech?... Pan tego nie mogłeś się spodziewać, panie merze!... Chcesz się dowiedzieć, czy będę odprawiał waszą mszę świetokradzką; otóż po trzykroć nie!...
— Dobrze, księże proboszczu — odparł mer; — jesteś wolnym i nikt cie zmusić nie może.
— Zbytek dobroci, panie merze.
I ze śmiechem najzuchwalszym począł zamykać drzwi przed nosem władz.
Już drzwi miały się obrócić tyłem do zgromadzenia, kiedy człowiek jakiś przedarł się z tłumu, potężnym ruchem odepchnął drzwi w trzech czwartych przymknięte, i omało nie przewrócił księdza.
Był to Billot, blady ze złości, z czołem namarszczonem, zębami zgrzytąjącemi.
Billot, jak sobie przypominamy, był filozofem, i jako taki, nienawidził księży.
Zaległo głębokie milczenie. Pojmowano, że zajdzie coś strasznego między dwoma ludźmi.
A jednak Billot tak gwałtownie odepchnąwszy drzwi, począł głosem spokojnym, prawie łagodnym:
— Przepraszam, panie merze — zapytał — jak to pan powiedziałeś?... Powiedziałeś... powtórz pan, proszę... a!... powiedziałeś pan że... że jeżeli ksiądz proboszcz nie zechce odprawić nabożeństwa, to go zmusić nie można.
— Tak, w rzeczy samej — bąkał biedny pan de Longpre; — zdaje mi się, że tak powiedziałem.
— O!... to popełniłeś pan błąd wielki; a w naszych czasach ważna rzeczą jest, ażeby się błędy nie szerzyły.
— Precz, świętokradco!... precz, poganinie!... — krzyknął proboszcz zwracając się do Billota.
— O!... rzekł Billot — księże proboszczu, zamilczmy, albo źle to się skończy, ja cię uprzedzam. Nie znieważam cię, tylko zastanawiam. Pan mer sadzi, że cię nie można zmusić do odprawienia mszy; ja utrzymuję, że można.
— A!... manichejczyku:... — krzyknął ksiądz — ah!...
— Cicho!... rzekł Billot. Powiedziałem to i dowiodę.
— Cicho!... — zawołali wszyscy — cicho!...
— Czy słyszysz, księże proboszczu — rzekł Billot z tym samym spokojem — wszyscy są mojego zdania. Ja nie mówię tak pięknie jak wy, ale zdaje się, że mówię rzeczy interesujące, skoro mnie słuchają!
Ksiądz miał wielką chęć odpowiedzieć nowem przekleństwem, ale potężny głos tłumu imponował mu mimowoli.
— Mów!... mów!... — odezwał się szyderczo — zobaczymy co powiesz.
— Mówię rzecz bardzo prostą — rzekł Billot — mianowicie, że kiedy kto pobiera zapłatę, obowiązany jest w zamian spełniać to, co do niego należy.
— Aha!... — odezwał się proboszcz — widzę do czego zmierzasz.
— Moi przyjaciele — rzekł Billot tym samym łagodnym głosem, zwracając się do dwustu lub trzystu świadków tej sceny co wolicie czy słuchać obelg księdza proboszcza, czy moich rozumowań?...
— Mów, panie Billot, mów!... słuchamy cię. Cicho bądź!... księże, cicho!...
Billot spojrzał tylko na księdza i mówił dalej:
— Powiedziałem więc, że kto pobiera zapłatę powinien w zamian spełniać co do niego należy. Naprzykład, pan sekretarz magistratu. Pan mer posłał go do was, księże proboszczu, dla doręczenia wam programu uroczystości. Jemu przede nie przyszło do głowy powiedzieć: „Panie merze; ja nie zaniosę księdzu Fortier tego programu“. Wszak prawda, panie sekretarzu?...
— Prawda, panie Billot — naiwnie odparł sekretarz.
— Czy słyszysz, księże proboszczu?... — zapytał Billot.
— Bluźnierco!... — wykrzyknął proboszcz.
— Cicho!... — zawołali obecni.
Billot mówił dalej.
— A oto pan wachmistrz żandarmerii, któremu płacą za to, aby przestrzegał porządku. Kiedy pan mer pomyślał, że porządek może być przed chwilą zakłócony przez ciebie, księże proboszczu, i wezwał go sobie do pomocy, panu wachmistrzowi nie przyszło do głowy odpowiedzieć mu; „Panie merze, przywracaj sobie porządek jak chcesz, ale bezemnie“. Wszak prawda, panie wachmistrzu?...
— Prawda, obowiązkiem moim było przyjść i przyszedłem odparł poprostu wachmistrz.
— Czy słyszysz, księże proboszczu?... — zapytał Billot.
Proboszcz zgrzytnął zębami.
— Zaczekaj — rzekł Billot. — oto poczciwy ślusarz. Jego rzemiosło polega na wyrabianiu, otwieraniu i zamykaniu zamków. Przed chwilą pan mer posłał po niego, ażeby przyszedł tu otworzyć drzwi pańskie. Nie przyszło mu do głowy odpowiedzieć panu merowi: „Ja nie będę otwierał drzwi księdza Fortiera“. Wszak prawda, Picard, że ci to nie przyszło do głowy?“
— Jużciż nie — odrzekł ślusarz; — wziąłem wytrychy i przyszedłem.
— Słyszysz, księże proboszczu?... — odrzekł Billot.
Proboszcz chciał mu przerwać, ale Billot zatrzymał go giestem...
— Skądże więc pochodzi — mówił dalej, że ty księże proboszczu, wybrany dla dawania przykładu, kiedy wszyscy spełniają to, co do kogo należy, ty jeden uchylasz się od swego obowiązku.
— Brawo! Billot! brawo! — zawołali jednym głosem obecni.
— Nietylko że ty jeden nie spełniasz obowiązku — powtórzył Billot — ale nadto ty jeden dajesz przykład nieporządku.
— O! — odezwał się ksiądz Portier, pojmując, że trzeba się bronić, Kościół jest niepodległy. Kościół nie ulega nikomu. Kościół zależy tylko od samego siebie!
— I w tem to właśnie złe — rzekł Billot — iż wy chcecie stanowić państwo w państwie. Jesteś Francuzem, księże proboszczu, albo nie jesteś?... jesteś obywatelem, ale nie jesteś?... Jeżeli nie jesteś obywatelem, francuzem jeżeli jesteś prusakiem, anglikiem lub austrjakiem; jeżeli ci płaci Pitt, Koburg lub Kaunit, to słuchaj Pitta, Koburga lub Kaunitza; ale jeżeli jesteś francuzem i obywatelem, jeżeli tobie płaci naród, bądź posłuszny narodowi.
— Tak! tak! krzyknęło trzysta głosów.
— Ja wiec — mówi| dalej Billot z brwią namarszczoną z okiem pełnem błyskawic, i wyciągając potężną rękę aż na ramię księdza — w imię narodu wzywam się, księże. ażebyś spełnił swą misję pokoju i zaniósł modły o łaskę niebios, o względy Opatrzności, o miłosierdzie Pana Wszechmocnego dla twych współobywateli i dla ojczyzny. Pójdź!
— Brawo! Billot, niech żyje Billot! — wołały wszystkie głosy. — Do ołtarza! do ołtarza, księże!
Billot, zachęcony temi okrzykami, silną ręką wyciągnął po za wrota pierwszego może księdza, który we Francji dał tak otwarte hasło przeciw rewolucji.
Ksiądz Fortier zrozumiał wreszcie, że wszelki opór byłby niepodobny.
— Dobrze!... powiedział — męczeństwo... ja wołam o męczeństwo.
I zaintonował pełnym głosem: Libera me Domine!
Taki to był osobliwy orszak, zbliżający się ku rynkowi wśród okrzyków i wrzawy, które dały się słyszeć kapitanowi Pitoux w chwil, gdy bliskim był zemdlenia przy dziękczynieniu, czułych słowach i uścisku ręki Katarzyny.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.