Józef Balsamo/Tom V/Rozdział LIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Józef Balsamo |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Wende i spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ J. Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Joseph Balsamo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom V Cały tekst |
Indeks stron |
Wszystko to, co się działo w oczach księżny, było tak nadzwyczajne, że mając umysł silny, lecz zarazem wrażliwy, sama się zapytywała, czy człowiek ten nie jest rzeczywiście czarnoksiężnikiem, skoro kieruje dowolnie sercami i umysłami.
Lecz hrabia Fénix nie chciał na tem poprzestać.
— To jeszcze nie wszystko. — rzekł — Wasza Wysokość usłyszała z ust Lorenzy tylko część naszej historji; mogłaby więc Wasza Wysokość mieć jeszcze niejakie podejrzenia, gdyby i reszty z jej ust się nie dowiedziała.
I odwróciwszy się do młodej kobiety, mówił:
— Czy przypominasz sobie, kochana Lorenzo, dalszy ciąg naszej podróży; wszak zwiedziliśmy razem Medjolan, jezioro Maggiore, Oberland, Righi i wspaniały Ren, będący Tybrem północy.
— Tak, przypominam sobie — odpowiedziała młoda kobieta tym samym jednostajnym głosem. — Lorenza widziała, to wszystko.
— Pod przymusem, nieprawdaż, moje dziecko? Ustępowałaś przemagającej sile, sama nawet o tem nie wiedząc? — zapytała księżna.
— Skądże te przypuszczenia, kiedy to wszystko, co Wasza Wysokość słyszy, przekonywa zgoła o czem innem? Wreszcie, jeżeli potrzeba dowodu namacalnego, świadectwa wiarogodnego, oto list własnoręczny Lorenzy. Byłem zmuszony, wbrew mojej woli, zostawić ją samą w Moguncji, a ona tęskniła do mnie i podczas mojej nieobecności napisała do mnie ten oto list, który Wasza Wysokość może przeczytać.
Hrabia wyjął list z pugilaresu i oddał go księżnej.
Księżna przeczytała:
„Wracaj, Acharacie, brak mi wszystkiego, gdy ciebie niema przy mnie. Mój Boże! kiedyż będę twoją na wieki?
Księżna wstała z błyskawicą gniewu w oczach 1 zbliżyła się do Lorenzy z listem w ręku.
Ta ani widziała, ani słyszała jej; widziała i słyszała tylko hrabiego.
— Rozumiem — odezwał się tenże, postanowiwszy do końca być tłumaczem młodej kobiety — Wasza Wysokość wątpi i chce wiedzieć, czy to jest jej własnoręczny list. Dobrze; ona sama objaśni Waszą Wysokość. Lorenzo, powiedz, kto napisał ten list?
I, wziąwszy list, włożył go w rękę młodej kobiety, ta zaś przycisnęła go do serca.
— Lorenza!... — odpowiedziała.
— A czy Lorenza zna jego treść?
— Zna.
— To powiedz księżnie, co jest w tym liście, ażeby nie sądziła, że ją oszukuję, mówiąc, że mnie kochasz. Powiedz, chcę tego.
U Lorenzy znać było wysiłek, ale nie rozwijając listu, nie przybliżając go do oczu, odczytała:
„Wracaj, Acharacie, brak mi wszystkiego, gdy ciebie niema przy mnie. Mój Boże! kiedyż będę twoją na wieki?
— To nie do uwierzenia — odezwała się księżna — ja nie wierzę jeszcze; bo w tem wszystkiem jest coś niepojętego, nadprzyrodzonego.
— Ten oto list — ciągnął dalej hrabia, jakby nie słyszał słów księżny Ludwiki — ten oto list zniewolił mnie do przyspieszenia naszego ślubu. Kochałem Lorenzę jak i ona mnie. Położenie nasze było fałszywe. Wreszcie, w burzliwem życiu naszem, mogło mnie spotkać nieszczęście; mogłem umrzeć, a w razie śmierci chciałem, żeby cały mój majątek odziedziczyła Lorenza. Przyjechawszy do Strassburga, pobraliśmy się.
— Pobraliście się?
— Tak jest.
— Niepodobna.
— Dlaczego, proszę Waszej Wysokości? — podchwycił hrabia, uśmiechając się — cóż w tem jest niepodobnego, ażeby hrabia Fenix ożenił się z Lorenzą Feliciani?
— Bo ona sama zapewniała mnie, że nie jest pańską żoną.
Hrabia, nie odpowiadając księżnie, zwrócił się do Lorenzy:
— Czy przypominasz sobie, którego dnia pobraliśmy się? — zapytał.
— Pamiętam — odpowiedziała — było to trzeciego maja.
— A gdzie?
— W Strassburgu.
— W którym kościele?
— W samej katedrze, w kaplicy Świętego Jana.
— Czyś się opierała temu związkowi?
— O! nie, byłam bardzo szczęśliwa.
— Ale bo widzisz Lorenzo — ciągnął dalej hrabia — księżna mniema, że cię do tego zmuszono. Powiedziano jej, że mnie nienawidzisz.
Mówiąc te słowa, hrabia ujął Lorenzę za rękę.
Całe ciało młodej kobiety przebiegł dreszcz upojenia.
— Ja — wyrzekła — miałabym cię nienawidzieć! o nie! ja ciebie kocham. Jesteś dobry, wspaniałomyślny, potężny!
— A od czasu, jak jesteś moją żoną, powiedz Lorenzo, czy nadużyłem kiedykolwiek swoich praw małżeńskich?
— Nigdy; szanowałeś mnie jak córkę swoją i jestem twoją przyjaciółką czystą i bez zmazy.
Hrabia zwrócił się do księżnej, jakgdyby chciał powiedzieć: „słyszy pani?“ Ta, w przerażeniu, cofnęła się do stóp Chrystusa z kości słoniowej, zawieszonego na murze w gabinecie, na tle czarnego aksamitu.
— Czy to już wszystko, czego Wasza Wysokość pragnęła się dowiedzieć? — zapytał“ hrabia, puszczając rękę Lorenzy.
— Panie! nie zbliżajcie się oboje do mnie.
W tej chwili dał się słyszeć turkot pojazdu, zatrzymującego się przed wrotami klasztoru.
— O! — krzyknęła księżna — otóż i kardynał, dowiemy się nareszcie, czego się mamy trzymać.
Hrabia Fenix skłonił się, powiedział kilka słów do Lorenzy i oczekiwał ze spokojem człowieka, przeświadczonego o możności kierowania wypadkami.
W chwilę później otworzyły się drzwi i oznajmiono Jego Eminencję kardynała de Rohan.
Księżna, uspokojona jego przybyciem, zasiadła na nowo w swoim fotelu, mówiąc:
— Prosić.
Kardynał wszedł.
Zaledwie jednak ukłonił się księżnie, gdy spostrzegł Balsama.
— A! to pan? — wyrzekł ze zdziwieniem.
— Eminencja zna tego pana? — zapytała księżna, coraz bardziej ździwiona.
— Znam — odrzekł kardynał.
— To musi nam pan powiedzieć — zawołała księżna Ludwika — czem on jest?
— Nic łatwiejszego — odparł kardynał — ten pan jest czarnoksiężnikiem.
— Czarnoksiężnikiem! — wyszeptała księżna.
— Przepraszam — odrzekł hrabia — Jego Eminencja wytłumaczy to zaraz lepiej, ku zadowoleniu nas wszystkich.
— Czy ten pan wywróżył także coś Waszej Królewskiej Wysokości, że Ją znajduję tak wzburzoną? — zapytał pan de Rohan.
— Akt ślubu! proszę natychmiast o ten akt! — zawołała księżna.
Kardynał spojrzał zdziwiony, nie rozumiejąc o co idzie.
— Oto jest — odrzekł hrabia, podając papier kardynałowi.
— Cóż to znaczy? — zapytał tenże.
— Chcę cię zapytać kardynale, czy ten podpis jest własnoręczny, a ten akt prawdziwy?
Kardynał odczytał pismo podane mu przez księżnę.
— Jest to akt małżeństwa, zupełnie legalny, podpisany przez księdza Remy, proboszcza kapituły Świętego Jana. Lecz cóż to może obchodzić Waszą Wysokość?
— O! to mnie bardzo obchodzi — zatem ten podpis...
— Jest własnoręczny, lecz niczego to jeszcze nie dowodzi, mógł być przecie wymuszony.
— Wymuszony był, nieprawda? tak, to bardzo możliwe — zawołała księżna.
— Jak i zezwolenie Lorenzy także, nieprawda? — dorzucił hrabia szyderczo, zmierzając wprost do księżnej.
— Lecz jakim sposobem, panie kardynale, można było wymóc ten podpis?
— Sposobami, jakimi pan ten rozporządza; sposobami czarodziejskimi.
— Czarodziejskimi?...
— Tak, ten pan jest czarnoksiężnikiem, powiedziałem to i twierdzenia mego nie cofam.
— Wasza Eminencja żartuje?
— Wcale nie, a na dowód, muszę się z panem wobec Waszej Wysokości rozmówić stanowczo.
— Właśnie miałem o to prosić Waszą Eminencję — wtrącił hrabia.
— Wybornie, lecz proszę pamiętać, że ja stawiam zapytania — odparł kardynał wyniośle.
— Proszę pamiętać, że na wszelkie zapytania odpowiem, nawet wobec Jej Wysokości, ale pewny jestem, że pan nie będzie sobie tego życzył.
Kardynał się uśmiechnął.
— Zadanie czarnoksiężnika, mój panie, jest trudnem w tych czasach. Widziałem pana przy działaniu, miałeś ogromne powodzenie, lecz, wszyscy, uprzedzam pana, nie będą mieli cierpliwości, a przedewszystkiem wspaniałomyślności delfinowej.
— Delfinowej? — zawołała księżna.
— Tak jest — odezwał się hrabia — miałem zaszczyt być przedstawionym jej królewskiej wysokości.
— A powiedz pan, jakże wywdzięczyłeś się za ten zaszczyt?
— Niestety! gorzej, niż bym tego był pragnął, gdyż nie czuję nienawiści do ludzi, a szczególniej do kobiet.
— I cóż pan powiedział mojej dostojnej siostrzenicy? — zapytała księżna.
— Miałem nieszczęście — odrzekł hrabia — na jej zapytanie, odpowiedzieć prawdę.
— Tak, prawdę, prawdę, która była powodem jej zemdlenia.
— Czyż to moja wina — przerwał hrabia potężnym głosem, tak donośnie rozbrzmiewającym w pewnych chwilach — czy to moja wina, że ta prawda była tak okropna? Czy to ja szukałem księżny? Czy ja prosiłem o przedstawienie mnie? Nie, przeciwnie, unikałem go; przyprowadzono mnie do niej przemocą; pytała mnie, rozkazując odpowiadać.
— Lecz jakaż to była ta okropna prawda, którą jej pan powiedziałeś? — spytała księżna.
— Ja? — odrzekł hrabia, — tylko odsłoniłem przed nią przyszłość.
— Przyszłość?
— Tak jest, przyszłość, która się przedstawia Waszej Królewskiej Wysokości tak groźną, żeś się przed nią schroniła do klasztoru, aby walczyć z nią u stóp ołtarza modlitwami i łzami.
— Panie!
— Czyż to moja wina, że księżna przeczuła tę przyszłość, jako osoba święta, że mnie objawiła się ona, jako prorokowi; czyż to moja wina, że delfinową przeraziła ta przyszłość, tak dla niej groźna.
— Słyszy pani? — podchwycił kardynał.
— Niestety! — odparła księżna.
— Bo jej panowanie jest potępione — wykrzyknął hrabia — jako najnieszczęśliwsze i najopłakańsze w tym kraju.
— Panie! — zawołała księżna.
— Zapewne dzięki swoim modłom, Wasza Wysokość tych okropności nie zobaczy. Będziesz już wówczas na łonie Stwórcy. Módl się, pani! módl!
Księżna na ten głos proroczy, tak odpowiadający jej obawom, padła na kolana u stóp krzyża i zaczęła się modlić gorąco.
Wtedy hrabia, zwracając się do kardynała i pociągając go do framugi okna:
— Teraz na nas kolej, panie kardynale — rzekł — czego pan sobie życzy ode mnie?
Księżna pod krzyżem modliła się żarliwe; Lorenza nieruchoma, niema, z oczami rozwartemi, bez żadnego wyrazu, stała na środku pokoju; dwaj mężczyźni przy oknie, hrabia oparty o framugę, kardynał nawpół ukryty za firankami.
— Czego pan chcesz ode mnie? — powtórzył hrabia — mów.
— Chcę wiedzieć, kto pan jesteś.
— Pan to dobrze wie.
— Ja?
— Tak, Mówił pan przecie, że jestem czarnoksiężnikiem.
— Rzeczywiście. Lecz przedtem nazywałeś się Józef Balsamo, teraz zaś hrabia Fenix.
— Czegóż to dowodzi? Żem zmienił nazwisko, nic więcej.
— Musisz pan chyba wiedzieć, że takie zmiany, dałyby wiele do myślenia panu de Sartines?
Hrabia się uśmiechnął.
— Jest to wojna niegodna nazwiska Rohanów. Jakto? Wasza Eminencja wszczyna spór o słowa! Czyż więc nie można mi już nic gorszego zarzucić?
— Zdaje mi się, że chcesz pan być złośliwym — rzekł kardynał.
— Nie chcę, ale to już leży w mojem usposobieniu.
— Kiedy tak, wymierzę sobie satysfakcję i przysłużę się zarazem delfinowej.
— W jaki sposób?
— Wydam zaraz rozkaz, ażeby pana uwięziono, dowiemy się napewno, kto jest ten baron Józef Balsamo, hrabia Fenix, potomek znakomitego drzewa genealogicznego, którego nie znalazłem na żadnem polu heraldycznem w Europie.
— Czemuż się pan nie zapytał o mnie swego przyjaciela pana de Breteuil? — odezwał się Balsamo.
— Pan de Breteuil nie jest moim przyjacielem.
— To chyba teraz nim nie jest, lecz był nim i to jednym z najbliższych; bo przecie pan pisał do niego pewien list...
— Jaki list? — zapytał kardynał, zbliżając się.
— Bliżej, panie kardynale, bliżej; nie chciałbym mówić głośno, ażeby nie skompromitować pana.
Kardynał przysunął się jeszcze bardziej.
— O jakim liście chcesz pan mówić? — zapytał.
— O! pan wie dobrze.
— Proszę jednak powiedzieć.
— A więc o liście, który Wasza Eminencja napisała z Wiednia do Paryża, żeby zerwać małżeństwo delfina.
Rohan drgnął przerażony.
— List... — wybełkotał.
— Umiem go napamięć.
— To zdrada pana de Breteuil.
— Dlaczego?
— Bo żądałem zwrotu, gdy małżeństwo zostało postanowione.
— A co odpowiedział?
— Że go spalił.
— Nie śmiał się przyznać, że go zgubił.
— Zgubił?
— A list zgubiony, jak pan rozumie... może być znaleziony. Ja go znalazłem. O! przypadkiem, przechodząc przez podwórze marmurowe w Wersalu.
— I pan nie kazał go oddać panu de Breteuil?
— Daleki byłem od tego.
— Dlaczego?
— Dlatego, że jako czarnoksiężnik, wiedziałem dobrze, że Wasza Eminencja czuje do mnie śmiertelną nienawiść, choćbym ja rad mu nieba przychylić; zatem rozumie mnie pan!... Człowiek bez broni, gdy przechodzi przez las i wie, że będzie napadnięty, a znajdzie na drodze pistolet nabity...
— To cóż?
— Człowiek taki byłby głupcem, gdyby się nie uzbroił w ten pistolet.
Kardynał się zachwiał i musiał się oprzeć o krawędź okna.
Po chwili wahania, które hrabia śledził pilnie — rzekł:
— Niech i tak będzie. Lecz nikt nie powie, że książę mojego rodu ugiął się przed szarlatanem. Choćby ten list zginął, choćby go pan znalazł, choćby go pokazano samej delfinowej; choćby ten list miał mnie zgubić, jako męża stanu, pozostanę szczerym poddanym, wiernym ambasadorem. Powiem, co jest prawdą: że podług mego przekonania, związek ten jest szkodliwy dla dobra naszego kraju, a mój kraj będzie mnie bronił, albo będzie mnie żałował.
— A jeżeli znajdzie się ktoś — przerwał hrabia, co powie, że ów ambasador młody, przystojny, pewny siebie, dumny ze swego rodu de Rohan i tytułu książęcego, usiłował zerwać związek austrjacki nie dlatego, że uważał go za szkodliwy dla interesów Francji, lecz, że ten dumny ambasador, zrazu przyjęty uprzejmie przez arcyksiężniczkę Marję-Antoninę, pomyślał w zaślepieniu próżności, że widzieć może w tej uprzejmości wzajemność, — cóż na to odpowie szczery poddany i wierny ambasador? \
— Zaprzeczy wszystkiemu, bo nie ma żadnego dowodu, ażeby to uczucie kiedykolwiek istniało.
— O! przeciwnie, myli się pan; jako dowód pozostała oziębłość delfinowej dla niego.
Kardynał się zawahał.
— Wierzaj mi, mości książę, że zamiast się waśnić między sobą, coby już było niechybnie nastąpiło, gdybym nie miał więcej rozsądku od pana — zostańmy raczej dobrymi przyjaciółmi.
— Dobrymi przyjaciółmi?
— Dlaczego nie? Dobrymi przyjaciółmi są ci, którzy nam wyświadczają przysługi.
— Wcale ich nie potrzebuję.
— Myli się pan wielce, bo od dwóch dni, odkąd pan jest w Paryżu...
— Ja?
— Tak jest, mości książę. Ale pocóż chcieć to ukrywać przede mną, skoro jestem czarnoksiężnikiem? Pan się rozstał z księżną w Soissons, poczem przyjechałeś pocztą do Paryża przez Villers, Cottérets i Dommartin, czyli najbliższą drogą i zażądałeś pan od swoich dobrych przyjaciół przysługi, której ci odmówili. Po tym zawodzie powróciłeś pan zrozpaczony do Compiégne.
Kardynał był przerażony.
— A jakiegoż rodzaju przysług mógłbym się spodziewać od pana — zapytał — gdybym się był do niego udał?
— Takich, jakich się żąda od człowieka, robiącego złoto!
— A cóż mnie to obchodzi, czy pan robisz złoto!
— Tam do kata! kto potrzebuje zapłacić pięćkroć sto tysięcy franków? powiedz pan...
— Tak jest, właśnie tyle.
— I pan pyta, co go może obchodzić posiadanie przyjaciela, robiącego złoto? U niego to trzeba szukać tych pięciuset tysięcy franków, których wszyscy inni odmówili.
— A gdzie? zapytał kardynał.
— Na ulicy Saint-Claude, w dzielnicy Marais.
— A poczem poznam ten dom?
— Po bronzowym łbie gryfa, zdobiącym młotek przy bramie.
— A kiedyż mogę tam przybyć?
— Pojutrze, koło szóstej wieczorem, jeżeli łaska, poczem...
— A potem?
— Ile razy i kiedykolwiek spodoba się Waszej Książęcej Mości tam przybyć. Lecz nasza rozmowa kończy się w samą porę, bo oto księżna właśnie przestała się modlić.
Kardynał został zwyciężony; nie próbował nawet opierać się dłużej, zbliżając się do księżny, wyrzekł:
— Zmuszony jestem przyznać, że hrabia Fenix ma zupełną słuszność; akt, który posiada, jest najzupełniej ważny i że objaśnienia, jakich udzielił, zaspokoiły mnie najzupełniej.
Hrabia się skłonił.
— Co Wasza Królewska Wysokość teraz rozkazać raczy?
— Jedno ostatnie słowo do tej młodej kobiety.
Hrabia skłonił się po raz drugi na znak zezwolenia.
— Czy wyłącznie z twojej własnej woli chcesz opuścić klasztor w Saint-Denis, do którego przybywszy, prosiłaś mnie o schronienie?
— Jej Wysokość — powtórzył żywo Balsamo — zapytuje cię, czy z wyłącznie twojej własnej woli chcesz opuścić klasztor w Saint-Denis, dokąd przybyłaś, żądając schronienia. Odpowiadaj, Lorenzo.
— Tak jest, wyłącznie z mojej własnej woli — odpowiedziała młoda kobieta.
— Po to, ażeby pójść za swym mężem, hrabią de Fenix?
— Po to, żeby pójść za mną? — powtórzył hrabia.
— O! tak — odrzekła młoda kobieta.
— W takim razie nie zatrzymuję was obojga; byłoby to pogwałceniem uczuć. Jeżeli jednak w tem wszystkiem jest coś nadprzyrodzonego, zadającego kłam prawdzie, niechaj kara Przedwiecznego spadnie na tego, który w swoich widokach i dla potrzeb własnych zamącił równowagę przyrody. Odejdź, hrabio Fenix, odejdź Lorenzo Feliciani, nie zatrzymuję was... Ale zabierz swoje klejnoty.
— Niech one pójdą dla ubogich, a jałmużna ta, rozdana rękami Waszej Wysokości, będzie Bogu miłą podwójnie. Pragnę odebrać tylko mego konia Dżerida.
— Może go pan odebrać zaraz przy wyjściu.
Hrabia skłonił się księżnie i podał Lorenzy rękę, na której ta wsparła się, poczem wyszła z nim nie wymówiwszy ani słowa.
— O! panie kardynale! — odezwała się księżna, potrząsając smutnie głową — są rzeczy niepojęte, a straszne w powietrzu, którem oddychamy.