Józef Balsamo/Tom V/Rozdział LIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LIV
POWRÓT Z SAINT-DENIS

Gilbert, jak już to powiedzieliśmy, po rozstaniu się z Filipem, wmieszał się w tłum.
Ale dusza jego zamiast tonąć w rozkoszach nadziei i oczekiwania, przepełniona była żalem i goryczą. Przyjęcie, jakiego doznał od Filipa, gotowego do oddania mu przyjacielskiej przysługi, nie mogło ukoić jego głębokiej rany serdecznej.
Andrea nie miała najmniejszego pojęcia o tem, że postępowanie jej z Gilbertem było okrutne. Ani jej to w głowie nie postało, aby mógł istnieć jakikolwiek związek pod względem cierpienia i rozkoszy pomiędzy nią a synem jej mamki. Za dumna była, aby zniżyć się kiedykolwiek w sferę ludzi niższego pochodzenia; obojętnem było dla niej zupełnie, czy jej uczucia rzucają światło lub cień, na wszystko co było niżej położone. Tym razem chłód jej pogardy dotknął boleśnie Gilberta. Andrea, idąc jak zwykle, za chwilowem usposobieniem, nie zdawała sobie sprawy ze swego postępowania.
Młody chłopak, jak bezbronny gladjator, musiał znieść i wzgardliwy jej uśmiech i lekceważące słowa. Za młody jeszcze, by móc znaleźć pociechę w filozoficznych rozważaniach, oddał się bezbrzeżnej rozpaczy. Nie widział nic przed sobą — ani koni, ani ludzi. Z głową pochyloną gnał przed siebie, niby raniony odyniec, siłą torując sobie drogę pośród ruchomej fali ludu. Gdy się przebił nareszcie, gdy spojrzał wokoło siebie, odetchnął trochę swobodniej. Był przynajmniej samotny, był wśród świeżej zieloności i nad wodą.
Bezwiednie zupełnie znalazł się nad brzegiem Sekwany, prawie naprzeciw wyspy Świętego Djonizego.
Pozbawiony sił fizycznych przez rozpacz co mu szarpała duszę, rzucił się na murawę, a schwyciwszy się oburącz za głowę, począł ryczeć głosem rozjuszonego lwa, jakby ten ryk odpowiedniejszym był niż słowa i jęki ludzkie do oddania uczuć miotających jego sercem.
Gilbert, powalony cierpieniem, ryczący z bólu, nie był też w stanie zdać sobie sprawy, czy kochał w tej chwili Andreę, czy jej nienawidził. Czuł, że cierpi; ale niezdolny był znosić cierpliwie męczarni — wkrótce też w nowy się hart uzbroił.
— Andrea mnie nie kocha — rzekł — ale czyż miałem prawo spodziewać się jej miłości? Powinnaby jednak mieć dla mnie tę choćby tylko obojętną sympatję, to zwyczajne choćby współczucie, na jakie zasługuje każdy człowiek uczciwy, borykający się z trudnościami, walczący odważnie z losem. Dlaczegóż brat jej tak dobrze mnie pojmuje?... „Kto wie, może z czasem staniesz tak wysoko, jak Colbert lub Vauban?“ — powiedział mi przed chwilą. I gdybym sobie zdobył stanowisko równe jednemu lub drugiemu, pan Filip de Taverney nie zawahałby się powierzyć mi losu swej siostry, oddałby mi ją za żonę równie chętnie, jakgdybym z wysokiego pochodził rodu. A zna wszakże niskie pochodzenie moje! Ale dla niej... o dla niej... czuję to teraz zanadto dobrze... dla niej Colbert, czy Vauban nie przestałby być Gilbertem; nie przestałaby mną pogardzać, za tę plamę, której zetrzeć nic nie jest w stanie, za to żem się pod ubogim dachem urodził.
Przeleżał tak pogrążony w myślach, godzinę całą, poczem powstał zimny i stanowczy; zeszedł na brzeg rzeki, napił się wody, obejrzał wokoło i dostrzegł tłumy na drodze prowadzącej z Saint-Denis.
Z pośród tych tłumów wynurzały się karety, posuwające się zwolna wśród licznych zastępów ludu, zgromadzonych wzdłuż drogi do Saint-Quen.
Ponieważ następczyni tronu chciała, aby uroczystość miała pozór całkiem familijny, gawiedź korzystała z tego na swój sposób. Czepiała się pojazdów dworskich, nieraz aż na kozły się wdrapywała, a służba dworska, w myśl otrzymanych rozkazów, nikomu żadnych w tem przeszkód nie czyniła.
Gilbert poznał natychmiast karetę Andrei, Filip towarzyszył jej konno.
— Aha — rzekł — dobrze, muszę się dowiedzieć, dokąd jedzie; a gdy się dowiem dokąd jedzie, podążę za nią.
I ruszył za karetą.
Następczyni tronu jechała na kolację, na którą zaproszona została przez Ludwika XV. Znajdować się na niej mieli najbliżsi tylko członkowie rodziny: hrabia Prowancji i hrabia d’Artois, ale król pozwolił sobie na dziwną fantazję. Pomieścił oto na liście zaproszonych i panią Dubarry, chociaż podał zaraz tę listę wraz z ołówkiem synowej i poprosił, aby wykreśliła osoby, w których towarzystwie znajdować się sobie nie życzy.
Następczyni przebiegła wzrokiem podaną kartę, a gdy doszła nareszcie do nazwiska faworyty, zadrżała i pobladła; pomna jednak rad swej matki, stłumiła oburzenie, a zwracając królowi listę i ołówek, rzekła z uśmiechem:
— Bardzo mi będzie przyjemnie znaleźć się odrazu w tak ścisłem gronie rodzinnem.
Gilbert nic o tem nie wiedział i z podziwieniem ujrzał ekwipaż pani Dubarry, eskortowany przez Zamora na białym koniu.
Dzięki ciemności nie został dostrzeżony. Wcisnął się w zarośla, położył na trawie i czekał.
Stary król był bardzo wesół i ożywiony. Zachowanie się synowej względem pani Dubarry w zachwyt go wprowadzało.
Następca tronu nie podzielał naturalnie tej radości. Posępny i milczący opuścił towarzystwo przed kolacją, oświadczywszy, że ból głowy zmusza go do udania się na spoczynek.
Kolacja przeciągnęła się do jedenastej w nocy.
Osoby, należące do świty, w liczbie których znajdowała się i Andrea, zasiadły w oddzielnym pawilonie i posilały się przy odgłosie muzyki, przysłanej im przez króla. Ponieważ pawilon ten okazał się za ciasny dla pomieszczenia wszystkich, rozstawiono także stoły na murawie. Zasiadło przy nich pięćdziesięciu panów. Usługiwała służba pałacowa we wspaniałych liberjach.
Gilbert ze swego ukrycia nie tracił nic z oczu. Wyjął z kieszeni kawałek chleba, kupiony w Clichyla-Garenne i zaczął go także zajadać, dając pilne baczenie na to co się wokół niego działo.
Po kolacji następczyni tronu ukazała się na balkonie. Król był obok niej; pani Dubarry z wrodzonym taktem, którego jej najwięksi nawet nieprzyjaciele zaprzeczyć nie potrafili, pozostała w pokoju zupełnie na uboczu.
Każdy z panów przechodził kolejno pod balkonem i składał głęboki ukłon królowi oraz następczyni. Ludwik XV wymieniał jej nazwiska tych, których nie znała. Od czasu do czasu uprzejme słówko, lub wesoły żarcik jakiś wyrywał się z ust księżniczki, przejmując rozkoszą każdego, do kogo był zwrócony.
Gilbert przyglądał się zdaleka tej upokarzającej scenie i myślał sobie:
— Toć ja wyższym przecie jestem od tych ludzi, bo za skarby całego świata nie zrobiłbym tego, co oni czynią.
Przyszła kolej na pana de Taverney i jego rodzinę. Gilbert przykląkł na jedno kolano, aby lepiej słyszeć i widzieć.
— Zwalniam cię od służby, panie Filipie, możesz odprowadzić ojca i siostrę — odezwała się następczyni. Poczem, zwróciwszy się do starego barona, dodała:
— Nie mam jeszcze mieszkania dla ciebie, panie Taverney; wracaj więc z córką do Paryża. Gdy się zainstaluję w Wersalu, nie omieszkam wezwać was do siebie.
Baron z synem i córką skłonili się. Następczyni jeszcze coś przemówiła do nich, ale Gilbert nie słuchał dłużej. Wysunął się z ukrycia, przemknął zręcznie pomiędzy służbą i powozami i zawrócił ku rogatkom.
Ponieważ pan de Taverney przyjechał dworską karetą, odnaleziono ją też niebawem i wkrótce ojciec z synem i córką gotowi byli do drogi.
— Siądź na kozioł obok stangreta przyjacielu — powiedział Filip do lokaja, gdy tenże zamykał drzwiczki powozu.
— A to po co? — zamruczał stary baron.
— Bo się biedak ledwie trzyma na nogach, taki strudzony; od samego rana na służbie.
Gilbert nie dosłyszał, co baron jeszcze odpowiedział. Lokaj siadł na koźle.
Gilbert podsunął się bliżej.
W chwili, gdy kareta ruszyć już miała z miejsca, dostrzeżono, że odpiął się lejc jeden.
Stangret zeszedł z kozła.
— To już chyba bardzo późno — odezwał się baron.
— Strasznie jestem znużona. Czy przynajmniej znajdziemy wygodny nocleg? — wtrąciła Andrea.
— Mam nadzieję! — odpowiedział Filip. — Wysłałem z Soisson La Briego i Nicolinę z listem do jednego z moich paryskich przyjaciół, prosząc, aby zamówił dla nas apartament, który w roku ubiegłym zamieszkiwały jego matka i siostry. Niezbyt to wspaniały lokal, ale wygodny. Na teraz nie chodzi o to, aby imponować, ale, aby spokojnie poczekać.
— Na honor, Filipie — rzekł baron — przecież nie będzie nam gorzej, jak w Taverney?
— Z pewnością, mój ojcze — odrzekł Filip, uśmiechając się smutnie.
— A czy są tam jakie drzewa? — zagadnęła Andrea.
— Zobaczysz wkrótce, moja droga — odpowiedział jej ojciec. — Czy dałeś, Flipie, adres stangretowi?
Gilbert powziął nadzieję, że dowie się i adresu. Stało się jednak inaczej. Przywiązano lejc, stangret siadł na kozioł i konie mszyły.
— Mniejsza o to — szepnął Gilbert — pójdę za nimi; wszak stąd nie więcej, jak mila drogi do Paryża.
Ale, że konie dworskie biegną szybko, gdy ich tłum nie wstrzymuje, więc biedny Gilbert spostrzegł wkrótce, iż nie potrafi im nadążyć. Nie namyślając się długo, wskoczył na siedzenie w tyle karety, wolne w tej chwili, gdyż lokaj siedział obok stangreta.
Natychmiast jednak przyszło mu znowu na myśl, że umieścił się za karetą Andrei, jakgdyby był jej lokajem.
— O nie! — powiedział — to miejsce nie dla mnie! — chwycił się za antaby obydwoma rękami i jechał tak, wisząc w powietrzu.
— Dowiem się, gdzie mieszka, a jak na teraz, o nic więcej mi nie chodzi. Jeszcze jedna noc stracona, ale mniejsza o to. Wypocznę sobie jutro, przepisując nuty. Zresztą mam jeszcze parę groszy, mogę sobie pozwolić nawet na zbytki; prześpię się ze dwie godziny, jeżeli zechcę.
Zaczął rozmyślać znowu nad tem, że nie zna Paryża, że w tak dużem mieście, wśród ciemnej nocy, łatwo może zbłądzić, ale pocieszał się, że już przecie po północy i za parę godzin dnieć zacznie.
Przejeżdżali w tej chwili około wielkiego placu, na środku którego wznosił się pomnik
— Bodaj że to plac Zwycięstwa — pomyślał. Zdziwił się i uradował zarazem. Powóz zawrócił w bok; w oknie powozu ukazała się główka Andrei.
— Oto pomnik nieboszczyka króla. Zaraz będziemy na. miejscu — powiedział Filip.
Powóz pędził teraz bardzo szybko po spadzistej widocznie drodze; Gilbert o mało co nie dostał się pod koła.
Zatrzymano się. Filip wyskoczył pierwszy, podał rękę siostrze, potem ojcu i wszyscy troje znaleźli się na ulicy.
Gdy powóz się zatrzymywał, Gilbert zeskoczył, przebiegł ulicę i stanął po drugiej stronie, przytuliwszy się do muru.
— No, czy hultaje każą nam do rana czekać na ulicy? — zawołał gniewnie stary baron.
W tejże chwili otwarto drzwi, w których ukazali się La Brie i Nicolina.
Podróżni zniknęli w ciemnem podwórzu i drzwi za nimi natychmiast zaryglowano.
Powóz, konie i służba wróciły do stajen królewskich.
Dom, do którego weszli Taverney‘owie, niczem się nie odznaczał, ale latarnie odjeżdżającego ekwipażu oświetliły fronton wspaniałego sąsiedniego budynku, na którym Gilbert wyczytał nazwisko „d‘Armenonville“.
Nie wiedział dotąd, jak się nazywała ta ulica.
Poszedł w stronę, którędy odjechał powóz, doszedł do rogu i ze zdziwieniem zobaczył studnię, z której pijał codziennie wodę. O dziesięć kroków dalej, skręciwszy w inną ulicę, poznał piekarnię, gdzie zwykle kupował sobie chleb.
Nie dowierzając własnym oczom, wrócił raz jeszcze na róg i, przy bladem świetle latarni, czytał napis, który zauważył trzy dni temu, gdy wracał z botanicznej wycieczki z panem Rousseau: „Ulica Plastriere“.
Tak więc, mieszkał conajmniej o jakie sto kroków od mieszkania państwa Taverney‘ów. Miał ich równie blisko jak w Taverney.
Wkrótce potem znalazł się pod drzwiami swego mieszkania, domacał się sznurka, pociągnął, drzwi się otwarły. Wszedł, zamknął je cicho za sobą, wdrapał się na schody i dotarł do swojej izdebki.
Znużenie fizyczne zwyciężyło niepokój duchowy i wkrótce zasnął snem twardym, zapomniawszy o wszystkiem.

KONIEC TOMU PIĄTEGO



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.