Jak tęcza/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jak tęcza |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o. |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Skąd Karol wziął tyle róż i to tak pięknych, blado-żółtych róż, aby wypełnić niemi całą ich chatkę — to już było jego tajemnicą.
Wczesnym rankiem pospieszył nad brzeg morza, za nim poniesiono wielkie, nadeszłe na gondolach pudła.
Gdy Helena pod aureolą swej białej parasolki stanęła na progu domku, wydała okrzyk zachwytu.
Słomiane ściany, blado-złote, służyły za tło rozrzuconym na nich pękom róż bladych o delikatnej, czarującej barwie, podobnej do tonów rozlanych na ramionach rudowłosej kobiety.
Cały fotel, na którym Helena zwykle spoczywała, opleciony był wieńcem róż, ogromne wiązanki służyły za poduszkę pod głowę, pod ręce i nogi.
Na ziemi, na macie, rozrzucona była cała lawina płatków różanych, tak, że Helena, aby dojść do wnętrza, musiała deptać po nich, jak po warstwie śniegu.
Nawet ze sufitu zwieszały się gałęzie nicejskich róż o karminowych, czarujących żyłkach. Samo wejście do chatki było kaskadą róż i Helena doznała na progu wonnej pieszczoty świeżych, rozkosznych kwiatów, które gęstą frendzlą opadały na draperje, uchylonej i podpiętej bukietem róż, zasłony.
Wewnątrz nie było nikogo.
Widocznie Karol pragnął, aby Helena sama nacieszyła się dowoli tą kwiecistą orgią, którą na nią rzucił z taką rozrzutnością zakochanego lub tylko pełnego galanterji przyjaciela.
Helena weszła do wnętrza chaty i zwolna, jakby zanurzając się w fale, ułożyła się na okwiecionym fotelu.
Głowa jej utonęła w masie róż. Włosy jej jedwabne i kędzierzawe, pomieszały się z delikatnemi liśćmi, a ciernie, widocznie przez Karola usunięte, nie zraniły jej zupełnie. Tak samo i wiązanki, służące jej za podściółkę pod ręce, pozbawione były zupełnie cierni.
Wdzięczną uczuła się podwójnie za tę wielką delikatność, jaką doznała od niego, nietylko w rozkoszy kwiatowej, lecz w tej myśli o usunięciu brutalnego uczucia bolu, które mogło jej wrażenie zakłócić.
Zapach róż przepełniał chatkę, mieszając się z subtelnym zapachem wanilji, którą skropiona mata ze siebie wydawała.
Od morza płynął bardzo delikatny wietrzyk i przynosił szmer fal. Wiązanki róż, gałęzie liści, rodzaj jakiejś trawy, która z różami była zmieszana, zasłaniały Helenie widok na morze. Leżała upojona i oczarowana, z rękami zanurzonemi w chłodne i wilgotne kwiaty.
Sama była także piękną jak kwiat ze swą delikatną cerą, po której przesuwały się karminowe cienie. Suknia jej, o lekkiem, kremowem zabarwieniu wybornie harmonizowała z ogólnym tonem kwiatów.
Koronki jej figara miały musujący, śliczny odcień płatków róż.
Gdy tak leżała z przymkniętemi oczami, cała blada i biała, robiła wrażenie jakiegoś grobowego posągu oplecionego różami.
Pobożne, pełne smutku i żalu serce pokryło kwieciem sarkofag, a tylko marmurowa postać zmarłej spoczywała na tych łańcuchach jasnych kwiatów, tak nieruchomych i pięknych, jak ona sama.
W duszy Heleny rozjaśniło się dziwnie miło i pogodnie. Czuła, że jest piękną i otoczona jest dokoła tem, co jest najpiękniejsze w naturze.
Coś czystego, doskonałego, lotnego wypełniło jej serce i umysł. Uśmiechała się mimowoli do życia i do istnienia. Nigdy nie czuła się tak bardzo „kobietą“, jak wśród tych kwiatów. Błogo jej było tak, jakby po raz pierwszy znalazła się w krainie, do której była przeznaczoną. Przeszłe istnienie było dla niej ciemnym zakamarkiem, z którego jednym ruchem skrzydeł wydostała się w przestrzeń.
I rozmarzona zasnęła.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Gdy się zbudziła, słońce już zachodziło. Spała więc długo i snem kamiennym. Woń kwiatów odurzyła ją.
Była ciągle sama. Karol nie pojawił się wcale.
I była mu wdzięczna za to.
Czuła, że jego wyniosła, silnie męska postać nie będzie dobrze harmonizować z tą delikatną masą róż. Lecz choć go nie było, myśl o nim przepełniała całą tę wonną przestrzeń. On tu był duchowo i ten duch jego, jako subtelny i dziwnie przejrzysty, najzupełniej godził się z czarującym przepychem bladych, rozkosznych kwiatów. Razem z ich wonią zdawało się Helenie, że wchłania w siebie i tę duchową część człowieka, który oplątał ją tym czarem, z którego wyzwolić się nie mogła i nie chciała.
Leżąc tak w swym wonnym grobie, kołysana szumem fal, Helena z całą jasnością zaczęła wywoływać przed swą duszę kształt duchowy Karola. Nie wiedziała o nim nic, nie znała ani jego życia, ani czynów, a przecież zdawało się jej, że nie jest dla niej już zagadką. Była w nim, w jego duchowej istocie jakaś jasność, która opromieniała i oświetlała wnętrze jego tajemniczego ja. Helenie zdawało się, że czyta tam wielkie i piękne słowa, nie zrozumiałe jeszcze dla niej, a przecież już nie obce. I co najwięcej ją porywało, to jakaś właśnie piękność szlachetna i pełna, z której źródła sobie sprawy zdać nie umiała, ale której obecność czuła i zaprzeczyć jej nie mogła.
Co dla niej było najdziwniejsze w tym człowieku, to wrażenie, iż postać jego fizyczna najdoskonalej harmonizuje z postacią jego duchową. Nie było w tych dwojgu połowach, które tak często są rozdźwiękiem w tłumie ludzkich istot, żadnego dysonansu i wszystko w tem ciele zdawało się być urobione na wzór duchowych linij i wartości tego człowieka.
Dumny, posągowy profil miał wyniosłość jego szlachetnej zadumy, delikatność cery i koloryt skóry, subtelność jego odruchów artystycznych i pojęć o pięknie. Silnie i szeroko zarysowane jego kształty harmonizowały z tą jakąś niezwykłą siłą duchową, która zdawała się wieść go przez życie; pełne wdzięku jego gesta zdawały się być natchnione poezją cechującą jego czyny.
Tak przedstawiał się jej Karol, gdy leżała wśród kąpieli kwiatowej, zgotowanej jego dłońmi. Odczuwała go, wyczuwała i pojmowała. Był jej bliski w tej nieobecności, bliższy niż wtedy, gdy siedział na progu tej chaty, o kilka kroków od niej. Zaczynała go znać i wciskać się niejako w atmosferę duchową, która otaczała tego człowieka.
Tak sądziła.
Bo oto gdy podniosła się z fotelu, strząsnęła ze siebie róże i posunęła się na próg chaty ku zachodzącemu w morze słońcu, to przeświadczenie poznania Karola znikło nagle brutalnie i dokoła niej utworzył się chaos, z którego ona już odcyfrować nic nie była w stanie.
Gdy świeże morskie powietrze owiało ją i blask zamierających na falach purpurowych strzał wypełnił jej źrenice, znikła duchowa znajomość Karola. Był on dla niej więcej jeszcze zagadką, niż poprzednio. Widok fal morskich przywiódł jej na pamięć chwilę strasznej trwogi tam na wybrzeżu, jego moc dziwną, z jaką narzucił jej wtedy swą wolę i nic w tem nie było z człowieka, którego wabny gest zasypał ją przed chwilą różami.
— Nie wiem, kto on! — pomyślała z rozpaczą.
Czekał na nią pod cieniem palmy w ogrodzie Stabilimento.
Czytał jakiś list, który złożył żywo na szelest jej sukni.
Ona wyciągnęła ku niemu rękę, jeszcze przepojoną zapachem róż.
— Dziękuję! — wyrzekła półgłosem.
On zdawał się zdziwiony tem podziękowaniem.
— Za co?...
I nagle woń róż, które Helena przyniosła ze sobą, przypomniała mu wszystko.
— A... za róże!... tak!...
Był, jakby roztargniony; list czytany przed chwilą złożył starannie w głębi portfelu.
Helena usiadła na ławce i uczucie jakby zawodu przepełniło jej duszę.
Posępnie wpatrzyła się przed siebie. Nie wiedziała dlaczego, lecz uczuła się nagle samą.
On usiadł obok niej, lecz nie pytał ją o róże, zdawał się zamyślony, jakby niepewny. Po chwili dopiero zapytał:
— Dobrze tam pani było?
Z kolei ona odbiegła od niego myślą i spytała:
— Gdzie?
— Wśród róż.
— Zasnęłam...
Uśmiech rozjaśnił jego trochę surowe usta.
— Byłem tego pewien.
Helena, nie patrząc nań, uśmiech ten odczuła, zdawało się jej, że promień słońca przedarł się do jej duszy.
— Dlaczego pan nie przyszedłeś?... — spytała.
— Pani wie, po co pani pyta.
— Lękałeś się zepsuć harmonię?
— Tak, mężczyzna i kwiaty! Nie! nie!... Chciałem panią zostawić sam na sam z różami, chciałem, ażebyś pani to sama potem długo pamiętała.
Z ust jej wybiegło ciche:
— Całe życie.
Nie podjął tych dwóch słów, tylko bardzo delikatnie ujął jej rękę i palce swoje splótł z jej palcami. Giętkie były i zimne. Objęły jej słabe dość palce silnemi obrączkami i zacisnęły się dokoła nich powoli, jak węże nieubłagane i okrutne.
Helena nie cofnęła ręki.
Te palce zdawały się wyrażać to, czego nie chciały wypowiedzieć usta. Po raz pierwszy objawiła się w bardzo wyraźnej a mimo to niepojętej dokładnie formie. Heleny ręka martwiała w tym zimnym uścisku, martwiała i traciła życie.
Chłód, wiejący z dłoni Karola, odbierał jej ciepło i miękkość rozkoszną. Natomiast żar przepalał teraz powoli palce mężczyzny, które zdawały się zabierać z ręki kobiecej życie, młodość i temperament. Wreszcie ręce ich rozplotły się i oddaliły.
Oboje siedzieli milcząc, przeżywając doznane wrażenie. Nie w było w nich jednak upojenia.
Jakiś cień pokrył ich twarze.
Powoli ściemniało się i życie zaczynało budzić się na Lido.
Przez oddalone strzały krat Karol i Helena widzieli dokładnie śpieszące tłumy ku restauracji Stabilimento, przejeżdżające tramwaje lub migających w szalonym pędzie bicyklistów. Życie ogólne zatętniło i brutalnie tłoczyło się przez te kraty, które bardzo niedokładnie zdawały się oddzielać ich oboje od reszty świata. W ogrodzie zapalono elektryczność. Czar znikał. Zrozumieli to oboje i z żalem spojrzeli na siebie.
— Szkoda!...
Które z nich wyrzekło to słowo — oboje nie wiedzieli, tak ich myśl była jedna.
I znów jeden plan przeniknął ich oboje.
— Chodźmy!...
Wstali i wyszli na aleje po to, aby zmieszać się z tłumem. Mimo to jednak, mimo fizycznego zbliżenia się z resztą żyjących, byli przecież sami i wywyższeni. Czuli się tak dalecy i ponad śmiejącymi się i rozbawionymi przechodniami.
Szli powoli ku wybrzeżom, cali bieli w swych letnich strojach, wysocy, kształtni jak dwa posuwające się wolno wśród tłumu posągi.
Żar wieczorny spadał na nich całemi płatami z rozpalonych drzew, które powoli dopiero stygły i odświeżały się w wieczornej ciemni.
Doszli do wybrzeża.
Pełne statki odbijały od brzegu ze zgrzytem i łoskotem fal. U stóp ich prawne kołysały się gondole.
— A la barca!... — wołał jakiś głos o tenorowem, gardłowem brzmieniu.
I przed ich oczami tam, daleko, w kolumnadzie całej złotej i drżącej w odbiciu fal, ukazała się nagle Wenecja, rozkoszna, dumna i czarująca. Ukazała się przemożna i pokus pełna.
Helena doznała olśnienia.
Nigdy Wenecja nie była tak potężnie świetlaną, jak w tej chwili. Strumienie brylantowych ogni zdawały się płynąć z jej łona. Czarny kobierzec wód, rozesłany pod jej stopami, migotał rubinami i szmaragdami latarnianych gondoli.
Bez słowa, bez poprzedniej wymiany projektu, Karol podał jej rękę i wprowadził ją na pomost, z którego schodziło się do gondoli.
Helena bez żadnego zdziwienia pozwoliła mu się prowadzić, tak jakby wiedziała, że tak być musi i że nadeszła wreszcie godzina, w której i ona w tę brylantową przestrzeń wstąpi wreszcie i wejdzie pod kolumnady o złotych, drżących linjach.
Gdy usiedli oboje, w czarnem wnętrzu gondoli odbijając dziwnie białemi swemi strojami od czarnego tła poduszek i sznurów — gondola zakołysała się delikatnie jak kołyska, poruszona miłośnie ręką czuwającej piastunki.
Firanki baldachimu, podniesione wysoko, ukazywały dokładnie postać Heleny, opartej o poduszki z czarnego safianu. Wielki jej kapelusz, opięty białym muślinem, chwiał się dokoła jej głowy jak olbrzymi motyl, gotowy do lotu.
Poza nimi gondolier odziany także biało, lekko i zręcznie odbił od brzegu. Był to chłopak młody i inteligentny. Zrozumiał, że ci dwoje milczący i cisi pragną i nadal milczeć i cicho płynąć po „nabijanej światłem drodze“. Musiał to być zakochany, bo z jakiemś uczuciem sympatji i prawie szacunku spoglądał na swych gości. Odczuł w nich piękno moralne i zrozumiał ich piękno fizyczne.
Z dumą i niezwykłą delikatnością kierował swą gondolą. Płynęli cicho, wolno i rozkosznie. Chłód wiał od wody, nikogo nie było w pobliżu. Nad nimi błyszczało coraz więcej gwiazd. Szafir nieba był tak czarny, iż zdawał się być przepaścią. I woda czarną zdawała się z atłasowemi, srebrnemi pręgami. Gondola przedzierała ten atłas cichutkim szelestem. Po obu stronach zataczały się świetlane kręgi, a szmaragdowej barwy latarnia, przytwierdzona u „plastry“, zabarwiała te kręgi leciuchnym, zielonawym refleksem.
Helena oddychała ciężko, bo ogarniało ją jakieś dziwne uczucie. Doznawała niezwykłego spokoju, ale zarazem zaczynał się w niej budzić jakiś straszny smutek. Była w tej chwili szczęśliwą. Tak, bez zaprzeczenia. Zaczynała wchodzić w fazę tak wielkiej szczęśliwości, o jakiej istnieniu marzyć nawet nie mogła. Zdawało jej się, że jakaś złota, przetykana drogimi kamieniami sieć otacza ją całą. Lecz zarazem smutek przepełniać zaczynał jej serce.
Czuła, że to szczęście jest wypadkowe, że to jakaś chwila jej życia a nie życie samo, czuła, że nici złote tej siatki są tak kruche, iż lada ruch, lada gest silniejszy zerwać je może, czuła to i dlatego duszy swej nakazała milczenie, nakazała nieruchomość zupełną.
— Jeśli się zerwie ta nić, to niechże nie zerwę ja — myślała wpatrzona w coraz bliżej zarysowującą się Wenecję.
Wreszcie przybyli do brzegu. Helena z jakimś wysiłkiem weszła na kamienne stopnie. Karol płacił gondoliera i kazał mu czekać na ich powrót. W chwili, gdy Helena odwracała się ku niemu, cały łoskot orkiestralnej fanfary napełnił Piazettę i popłynął w powietrze.
Orkiestra wojskowa, ustawiona w krąg, grała walca. Helenę ta muzyka ogłuszyła i wytrąciła z równowagi. Prawie rozpaczliwie wsuwała swą rękę pod ramię Karola. Zaczynała żałować, że przyjechała tu z nim razem. Coś się w niej szarpało i bolało ją. Wenecja z bliska traciła urok kochanki dożów i czarującej piękności, spoczywającej pod kolumnadą złoceń i brylantowych świateł.
Ten walc, grany przez „instrumenty dęte“ — obijał się fatalnie o ściany pałacu dożów. Mistyczne — jak rząd lilij kolumny, smutno ginęły w żółtem świetle latarni — tłumy, przeważnie odziane czarno, tłoczyły się dokoła orkiestry. Szum krzykliwych, twardych głosów napełniał powietrze. — Kobiety stąpały hałaśliwie po drewnianym bruku, stukając obcasami pantofli. Jakiś nerwowy chichot, jakby stłumiony szelestem papierowych wachlarzy, snuł się przez tony walca i przejmował dreszczem.
Całe grupy czarno ubranych dziewcząt, bez kapeluszy, w czarnych szalach, chodziły dokoła muzyki, błyskając płomieniem oczu i śnieżną bielą zębów. Stoliki kawiarń były w oblężeniu. Tam, siedzieli barwniej odziani turyści — pomiędzy którymi wyróżniały się jaskrawe bluzki Angielek. Małe dzieci i małe pieski kręciły się wzdłuż stolików. Obszarpani przekupnie o czarujących twarzach cherubinów lub demonów, sprzedawali wstrętne albumiki lub szpilki w formie gondoli. Kelnerzy odbierali pieniądze lub roznosili lody i lemoniadę.
Na pierwszy rzut oka poezja nikła zupełnie. Ów czarodziejski pałac, w którym rezydowała Wenecja Pawła Veronese ze swym orszakiem siedemdziesięciu dożów, zamieniał się po prostu na wielką halę spacerową, w której orkiestra wojskowa grała taneczne melodje a tłum bardzo barwny i dość trywialnie szepcący snuł się automatycznie, lub chłonął w siebie pewną ilość zamrożonej wody.
W jednej chwili takie wrażenie ogarnęło Helenę i ten smutek cichy, który już przepełniał jej serce, znikł, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej.
Z uśmiechem triumfu i ironii zasiadła przy marmurowym stoliku, do którego doprowadził ją Hawrat.
Nieładnym gestem parweniuszki ujęła ręczną lornetkę, którą nosiła zwykle na łańcuszku zawieszoną na szyi. Przez tę lornetkę zaczęła się przypatrywać tłumowi. Coś złego budziło się w niej, jakaś nienawiść do tych kobiet, których istnienie przeczuwała tam, stojąc samotna nad brzegiem Lido. Chciała mieć chwile odwetu za te ciężkie chwile, które wtedy przebyła. Patrzyła niebezpieczeństwu prosto w oczy i przesadzała jego nicość.
Była tak zaabsorbowaną swoją zemstą, że nie czuła, jak Karol lekko dotknął jej ramienia.
— Co pani robi?... — zapytał ze zdziwieniem.
Ona odparła, nie spoglądając nawet na niego.
— Patrzę!
— Pani brzydko patrzy!
Głos jego był surowy i gniewny.
Ona to odczuła i to podnieciło w niej jakąś dziwną złość.
— Patrzę na rzeczy brzydkie, więc brzydko patrzę!
On szybkim gestem pociągnął za łańcuszek, na którym zawisła lornetka. Z ręki Heleny wypadło owe nieszczęsne „face â main“, na którym lwowski złotnik misternie wyrobił złoty monogram z koroną.
— Nie mogę znieść u kobiety tego rodzaju szpetoty — wyrzekł Karol.
Helena szybko zwróciła się ku niemu.
— Jak pan śmie?... — zaczęła, lecz on nagłym ruchem położył swą dłoń na jej ręce.
— Nie zdzieraj ze siebie uroku! — wymówił prawie rozkazująco.
Helenę ogarnął wstyd.
Tak, czuła to. Jeszcze jedno słowo, jeden gest, a urok mógłby rozwiać się w nicość. I wdzięczność uczuła do Karola za to, że nie dał jej wymówić tego słowa, zrobić tego gestu. W jednej chwili spokorniała, zmalała i wypiękniała duchowo i fizycznie. Bezwiednie ciało jej ułożyło się we wdzięczne, miękkie linje, twarz zajaśniała łagodnym żalem i pokorą. On patrzył rad i uśmiechnięty na tę przemianę i dłoń jego silnie i jakoś gorąco przycisnęła jej rękę. Ona chciała uścisnąć także jego dłoń, ale nie śmiała, tylko powolnym, ładnym gestem odrzuciła na bok lornetkę, jakby składając mu ją na ofiarę.
Było to nic, śmieszna drobnostka, ale w tem malował się już brak woli Heleny, nawet wtedy, gdy duma jej kobieca zranioną została.
Karol przysunął swe krzesło tak, że siedzieli teraz blisko siebie połączeni rękami na blacie marmurowym stołu. Mogło to wydawać się rażące, tembardziej, że latarnia oświetlała ich dość jasno, lecz tu nikogo to nie raziło. I rozglądając się powoli, Helena dostrzegła masę takich par jak oni, siedzących blisko siebie w poufałem miłosnem zbliżeniu. Niemal każdy stolik dawał przytułek takim dwojgu, dla których już reszta nie istniała, tak byli bardzo w samych siebie zapatrzeni i zasłuchani. Ci, którzy nie mieli stolików, błądzili wśród tłumu złączeni ze sobą silnie jakby się lękali, że jakaś czyhająca nad niemi fatalność rozdzielić ich może. Wszyscy byli przeważnie piękni, bo to rozkochanie, ta płomienna miłość, jaka żarem biła od nich, dodawała im wiele czarującego piękna, którego żaden artysta wyrazić nie jest w stanie.
Całe poematy miały w sobie zamieniane ciche, urywane słowa.
Całe pieśni wiły się potężnemi strofami w jednym szepcie, który ulatywał ze spalonych gorączką ust kobiet.
Całe grupy posągów o najwytworniejszych linjach zaznaczały się w półcieniu kolumnady. Dwoje takich, ujętych splotem wielkiego, bezbrzeżnego oddania się we wzajemnej ufności, miało w sobie zaklęty gest o tytanicznej sile wyrazu.
Z oczów płynęły nieuchwytne strugi światła, kolorytem czarownym płonęły delikatne twarze kobiet. Najpłomienniejszy malarz miłosnej epoki nie jest w stanie oddać tej serji obrazów, jakie pod baldachimem przetykanego gwiazdami szafiru tłum ze siebie tworzył i wydawał.
Delikatnie, nagle, koronkowo, zaszemrała orkiestra i z jej środka, jakby nagle otwierającego się czarodziejskiego koszyka wypłynęła ta wenecka, filigranowa, drażniąca, pełna obietnic i pokus piosenka:
Questa e una gioia che mi fa morir
Quando il cugino mi fa divertir,
E mio marito trova a dir, trova a dir.
Zaszemrały wachlarze i szepty, pochyliły się jeszcze bliżej głowy.
I na pozór był to tłum szary i bezbarwny, a przecież ten tłum dzielił się na całe setki odrębnych światów, z których każdy był odrębną tragedją lub komedją miłosną. Więcej tu jednak było tragedji, bo atmosfera cała zdawała się być przesyconą jakąś miłosną grozą i płomiennem uczuciem.
Ci, którzy chronili się na łono Wenecji, zdawali się nie mieć w sobie sztucznych zapałów nieszczerego flirtu, żywiołowa siła uczucia również nie miała tu siedliska. Tu raczej był jakiś przez czarny pryzmat tragicznej grozy przefiltrowany fatalizm łączenia się dwojga istot po to, aby wydrzeć sobie z dusz wszystko, co może dać słodkiego i trującego szał miłosnego sentymentu. Ciemno ubrane Wenecjanki, dziwnie ponure w swych czarnych, olbrzymich włosach, pomimo uśmiechu purpurowych warg, okrążały ten tłum jak stado żałobnych motyli.
I zdala dostrzeżona złocista alkowa przemieniała się w jakąś arenę cyrkową, smutną i tragiczną, po której w takt walca snuły się pary, przeznaczone na ofiarne jęki dławionych piekielną rozpaczą serc.
Takie wrażenie zaczęło zapadać na duszę Heleny stopniowo, z początku niewyraźnie, powoli coraz jaśniej się tłumacząc.
Instynktownie, jakby trwogą zdjęta, pragnęła usunąć swą rękę z pod dłoni Karola.
Lecz brakło jej siły, nie fizycznej, lecz moralnej. Nie umiała rozkazać ręce swej odłączyć się od bezpośredniego kontaktu tego człowieka, który w tej chwili przedstawiał się jako jeden z cieni, wysuwających się z ponurego tłumu, aby wziąć w posiadanie jej serce, jej duszę, ją całą całą bezpodzielnie i w zamian dać jej tragiczną zagadkę szczęścia, połączonego z bólem i rozpaczą cierpienia.
Słyszała, że mówił do niej, mówił dużo i długo, lecz co? nie zdawała sobie z tego sprawy. Kilka banalnych frazesów odbiło się o jej uszy. O sobie nie mówił nic, nigdy, albo bardzo mało. Kim on był w istocie?
Zamknięty w sobie, chwilami błyszczący, chwilami tak duchowy, iż zdawał się nie być ziemską istotą, to znów w bezpośredniem zbliżeniu człowiek o zmysłach artystycznie grających jakąś symfonię, w której targały się jej nerwy. Wie, kim właściwie był on? W czem leżał jego urok?
W umyśle, w duchu, w postaci jego czy sentymencie estetycznym, który wiał od niego?
Jakie było jego życie? Co do tej chwili robił? Wspomniał, lecz nie jasno...
Jedno tylko wiedziała i czuła Helena.
Ten człowiek, gdy był przy niej, był dla niej niewidzialnym. Czuła go, lecz nie widziała. On był dla niej za zasłoną jakąś nieprzebytą. Gdy zniknął a duch jego krążył dokoła jej ducha, rozjaśniał się cały i zdał się być dla niej zrozumiałym.
Lecz w tej samej chwili targnęła się w niej wątpliwość.
Jestże to on istotnie takim, jakiego ona widzi oczami swej duszy? A może jestto poprostu jej własne pragnienie ujrzenia wreszcie i spotkania takiego człowieka, które w jej wyobraźni przybiera postać Karola. Wszak jechała w świat z gorącą chęcią poznania miłości tęczowej, strojnej we wszystkie barwy, począwszy od purpury namiętności, aż do czarnych fioletów rozpaczy.
A więc?
Powolnym ruchem zwróciła się ku Karolowi i patrzyć na niego zaczęła z poza mgły przysłoniętych rzęs. Zdjął kapelusz, tak jak wielu z dokoła siedzących mężczyzn, i żółtawy blask latarni oblewał jego twarz. W tej chwili ożywionej i jakby nerwowo podnieconej Helena nie była w stanie domyśleć się żadnego szczegółu. Widziała tylko, że był piękny i pięknością tą przerażał ją. Czuła tylko, że, gdy oczy jego zejdą się z jej oczami, następuje w niej uczucie chwilowego odrętwienia, z którego wyrywa się jakaś moc straszna i bezwzględna. Chwilowy dar odczytywania jego myśli zatracił się w Helenie bezpowrotnie. Zbyt silną widocznie stawała się jego przewaga nad nią, zbyt wiele traciła ona swych sił w jego obecności.
To co ich oboje tak zastanowiło i zdawało się łączyć jakimś mistycznym węzłem, znikło u niej i przeważało się na jego stronę. Teraz ona rozumiała, że on czyta w jej myślach i że w tej chwili, starając się mówić z nią o rzeczach banalnych i powierzchownych, usiłuje oderwać ją od tej analizy ich stosunku, ich stanu wspólnego, aby wykorzystać jej oszołomienie gwarem i szumem spowodowane.
Wskazał jej ręką przesuwający się tłum w ocembrowaniu koronkowych murów, nad brzegiem srebrem lśniącej wody.
— Czy to nie piękne? — zapytał.
Lecz ona odparła zdjęta dreszczem:
— Nie... straszne.
Utkwił w nią wzrok pytający.
— Dlaczego? Oni... kochają.
— I dlatego to straszne — odparła Helena, patrząc mu prosto w oczy.
Pochylił się ku niej tak blisko, że uczuła prawie jego usta na swem ramieniu.
— Lękasz się miłości?...
Nie odpowiedziała nic. Odwróciła tylko głowę i patrzyła w tłum, lecz nie widziała nikogo.
— A przecież jej pragniesz... — szeptał on.
Nie zaprzeczyła. Po co? Znał jej myśli, znał ją całą. Ona nie była cieniem, tęczą, zagadką. Choć jej nigdy nie pytał, przecież mógł wiedzieć wszystko.
Wachlarze szemrały dokoła niej, muzyka grać przestała. Z ciemni kolumnady słychać było ciche szepty.
Wysoko na kapitelach zbudzone gołębie gruchały cicho i jękliwie. Ponad tem wszystkiem noc rozciągała swój welon czarny, zasiany gwiazdami, a morze szemrało samotonną kołysanką...
Z pałacu dożów, przez wielkie okna sali del Maggior Consiglio, tryumfowała Wenecja w apoteozie swej promiennej chwały. Z wysokości plafonu, w złoconych pasmach sama promienna i wspaniała — milcząc, przewodniczyła tej uroczystości, na którą zbiegały się rozkochane pary z całego świata. I Helena, słysząc ten szept Karola, czując swą rękę uwięzioną w jego dłoni, zrozumiała w jak potężne, wielkie, nieubłagane szpony — ona słaba i bez woli — wpadała.
Oczy jej zaciągnęła mgła, serce wezbrało wielką, trwożliwą żałością.
Czuła, iż stoi nad brzegiem przepaści, obramowanej tęczą płomiennych kwiatów. Ponad nią jej groźna nieprzyjaciółka, jakby mszcząc się za to, że Helena ucieczką ratować się chciała przed jej potęgą, odrazu — brutalnie roztaczała przed nią tragiczną grozę swej mocy.
Twarz Heleny pokryła się bladością.
Pomimo upału, którego nawet cienie nocy osłabić zupełnie nie zdołały, jakieś lodowate zimno przepełniało serce młodej kobiety.
Dwie łzy stoczyły się z jej oczu powoli i spadły na biały jedwab bluzki.
Zalśniły chwilę w świetle i pozostawiły dwie wilgotne bruzdy.
Karol łzy te dostrzegł.
— Płaczesz? — zapytał.
Helena nie poruszyła się nawet i teraz cały ten tłum, pałace, kolumny, światła widziała przez mgłę łez. Straciło to wszystko dużo ze swej grozy — natomiast jakiś ból bezsilny spotęgował się w jej duszy.
Karol powstał i pociągnął ją za sobą.
— Chodźmy! Jesteś pani zanadto wrażliwą!
Zeszli znów do gondoli i teraz — gondolier powiózł ich w głąb Wenecji małemi, wązkiemi kanałami wśród dwóch rzędów ciemnych, tajemniczych domów, w których malutkich okienkach gdzieniegdzie błyskało światełko.
Karol otoczył Helenę najtroskliwszemi staraniami. Ułożył ją prawie na poduszkach gondoli i sam zajął miejsce na przedniem siedzeniu. Łagodne, zielonawe światełko latarni oblało jej twarz mistycznym blaskiem.
Ciągle zachowała jeszcze ten smutny i zrezygnowany wyraz twarzy i ten wyraz dodawał jej wiele niezrównanego wdzięku. On, siedząc naprzeciw niej, chłonął w siebie ten wdzięk i upajał się nim.
Ciągle trzymał rękę Heleny w swych dłoniach, jakby chciał przelać swą siłę i moc w jej dłonie.
Mówił do niej cicho i spokojnie. Chwilami wolną ręką odsuwał z jej czoła spadające pasma włosów i wtedy po całem ciele Heleny przebiegał bolesny, niepokojący dreszcz.
Mimo to pragnęła powrotu tej ręki, tej dłoni, która przesuwała się tak lekko po jej czole i czekała na nią, jak na muśnięcie skrzydła cherubina, który stanąłby u jej wezgłowia po to, aby ją dręczyć i rozkoszą dziwną, bolesną, upajać.
— Sia stai! — wołał od czasu do czasu gondolier, gdy wjeżdżał w zaułek zaledwie rozświecony latarnią gondoli.
Czasem zdaleka odpowiadał mu drugi głos.
— „De longo!“ i po chwili cicho, ślizgając się raczej po wodzie, niż płynąc, zjawiała się ciemna masa drugiej gondoli.
Delikatnie, jak dwie zapóźnione po nocy jaskółki, mijały się gondole i światła ich latarń wymieniały kolory swego oświetlenia.
Jakieś sferyczne, nieziemskie uczucie ogarnęło Helenę. Z oddali jeszcze dolatywała muzyka, teraz zmutowana, przyciszona i drżąca. Karol zesunął się prawie na kolana przed wpół leżącą, smutną i rozmarzoną.
Zupełnie niespodzianie Karol bardzo delikatnie i z pewną szlachetną dyskrecją zaczął wypytywać Helenę, kim jest i naprowadzać na pewne zwierzenia.
— Dlaczego wędrujesz pani sama po świecie? Czy nie masz nikogo?
Z głębi jej przepełnionego żalem serca wydarł się cichy głos:
— Nikogo!
I to był punkt, z którego wyszli oboje w swej rozmowie po raz pierwszy, z jej strony całej i szczerej — z jego natchnionej jakimś sentymentem litości czy obawy.
W miarę jak Helena przedstawiała się w tę noc letnią i dziwną, samą, bez opieki, na wolę i wicher losu lub nerwów rzuconą kobietą, czoło Karola pokrywała chmura. Ręce jego mniej silnie oplatały ręce młodej kobiety. Nie odgarniał jej włosów, które teraz prawie zupełnie zakryły jej czoło. Nie powstał jednak z klęczek, lecz pozostał tak tuż przy niej, przy jej twarzy, wpatrzony w nią tak, jakby oderwać się od widoku jej ust, jej oczów nie mógł.
Ona powoli przychodziła do siebie i choć rozżalona ciągle, jednak pełną była jakiejś otuchy i nadziei. Zainteresował się wreszcie jej losem szczerze i otwarcie. Pytał ją o drobnostki, stanowiące jej istnienie. Chciał, pragnął wiedzieć. A więc nie była dla niego pretekstem do pięknego zestroju róż, lub podziwu godnem z powodu swych linij i karnacji dziełem sztuki. Teraz dopiero dojrzał w niej kobietę i odłączył od niej abstrakcyjne pojmowanie jej istoty.
A więc...
Zadrżała cała, myśląc o tej konkluzji. Po co te szczegóły? Kobiety, którą się zajmuje przelotnie, nie pyta się o nie. Helena wiedziała to już ze smutnego doświadczenia.
Łzy jej oschły z oczów. Uniosła się na poduszkach i ożywiła stopniowo. Miała jednak zawsze ten dobry instynkt, iż nie podnosiła głosu, aby nie mącić nastroju. Głos jej łączył się harmonijnie z szumem wody, rozsuwającej się przed dzióbem gondoli. Lecz wspominając niektóre szczegóły swego zamężcia, Helena nie mogła się powstrzymać od ożywienia i uśmiechu. Mówiła mimowoli „mój pierwszy mąż“ i mówiła to kilkakrotnie, bezwiednie i uparcie powracając do tego określenia.
Nagle Hawrat przerwał jej mowę:
— Mówisz pani „mój pierwszy mąż...“ Czy masz pani zamiar wyjść drugi raz za mąż?
Pytanie to zawisło w powietrzu, właśnie gdy wyjeżdżali na Canale grande. Olbrzymie, wspaniałe pałace czerniały w oddali. Gdzieniegdzie płonęły światła. Jakiś ponury tragizm zdawał się powłóczyć wśród tych rozpadających się marmurów. Chłód, ciemnia, zgliszcza, rodzaj cmentarza...
I pytanie Hawrata zespoliło się nagle w ożywionym umyśle Heleny z tą ciemnią cmentarną, w którą się nagle dostali.
Czuła, iż odpowiedzieć powinna szczerze, otwarcie i serdecznie.
A bała się posłyszeć tej odpowiedzi, bała się własnego głosu, jakby od tych jej słów zawisło wiele, bardzo wiele w jej życiu.
— Tak! — odparła wreszcie — pragnę zostać żoną człowieka, którego będę bardzo kochała...
Ręka Hawrata rozplotła się z ręką Heleny.
Mężczyzna klęczał ciągle na dnie gondoli, lecz teraz oczyma zabłądził w gwieździstą przestrzeń, a ręce zawisły mu na obu stronach ciała.
Zdawał się być zgnębiony tem, co słyszał z ust młodej kobiety. Wrażenie to było zbyt silne, aby je mógł opanować. Wyrzekł tylko przeciągle:
— Tak?...
I potem zamilkł, jakby wrażenie, którego doznał, poraziło go i odebrało mu moc panowania nad sobą. Ona bała się spojrzeć na niego, bo czuła, iż w tej chwili dzieje się koło niej coś ważnego, jakieś łamanie się ludzkiego ducha, jakieś ważenie się występku z naturą prawą i czystą. Co miało zwyciężyć, o tem nie wiedziała, odgadnąć nie mogła, a raczej nie chciała.
Wiedziała tylko, iż to łamanie się nie odbywa się w jej duszy ani w niej samej. Ona w tej chwili była czysta w swych słowach i czysta w swych myślach — tak czysta jakoś dziwnie i szlachetnie, że nawet bliskość występku nie mogła przygasić poczucia tej prawości. Jeżeli nie szukała teraz wzroku Karola, to jedynie dlatego, ażeby nie zaważyć niczem na szali, na której zabłyśnie zwycięstwo.
Płynęli teraz wzdłuż Canale grande — niemal środkiem — płynęli prawie sami po opuszczonem i jakby wymarłem mieście, po tym cmentarzu wielkich rodów, a każdy z tych pałaców miał pozór opuszczonego i zaniedbanego, królewskiego mauzoleum. W jednym z pałaców otwarte okno jaśniało dziwnie i brutalnie, a w niem pochylona ku wodzie ciemniała sylwetka jakiejś smukłej kobiety, odzianej w czarną zda się suknię.
Kobieta była nieruchoma i oparta o ramę okna, miała pozór jakiegoś powracającego upioru, który nagle zjawił się wśród murów grobowca, mając poza sobą świetlaną, niepokojącą aureolę, fosforyczną smugą wypływającą z okna.
W smugę tę wpłynęła cicho gondola Heleny i Karola — wpłynęła i jakby błyskawicą zaświeciła im w oczy — szarpiąc ich myśli i wzrok i przywołując do rzeczywistości. Była to jednak króciutka chwila, bo znów ciemność i cisza zaległa dokoła nich, cisza dziwna, zagadkowa, tajemnicza, przeczuć pełna.
I nagle, Karol do tej chwili ciągle nieruchomy, jakby zwalczony wielką, olbrzymią mocą, która, porwawszy go za bary, rzucała na oślep ponad niego — podniósł się znów na klęczkach i porwał Helenę w objęcia.
— Ty! ty!... — mówił przerywanym głosem — ty piękna, ty piękna, ty piękna...
Całował jej oczy, usta, ramiona, włosy. Tchu nabrać nie mogła, nie dał jej, nie pozwolił. Jak przez mgłę dojrzała tuż nad swemi oczyma jego wielkie szafirowe, ocienione rzęsami oczy.
W pocałunkach jego zamknęło się wszystko. Były to całe strofy uwielbienia dla jej piękna, dla piękności jej ciała i dla piękności jej duszy, która teraz prawością swego bezkłamstwa, prawością dążenia do wieczystej miłości, prawością sentymentu bezkresnego i zupełnego, dorównywała najzupełniej artystycznej wartości jej postaci. Karol, całując Helenę, zdawał się obejmować wdzięczną pieszczotą nietylko jej ciało, lecz ją całą — zdawał się wycałowywać swą duszą jej duszę i nadawać jej piętno.
Helenie w jednej chwili przemknęło jak strzała wspomnienie Weryhy, lecz to było mgnienie oka, coś jakby ptak jakiś z szaloną chyżością przesunął się w jej myślach. I nagle napadł ją lęk, ten lęk, który zdawał się być odegnany przez Karola w jakąś przepaść. Zimno przerażające, śmiertelne ogarnęło ją całą. Poczuła się lekka cieleśnie, a duchowo sobie obca. Odlatywała od siebie, pozostawiała tę biało ubraną damę w objęciach rozkochanego człowieka. Ciało pozostawało, dusza wyszarpywała się konwulsyjnie z piętna pieszczot i uciekała pod strop gwiaździstego nieba.
Teraz byli pod pałacem Desdemony o wielkim balkonie, zajmującym niemal cały front domu. Legendowa postać murzyna, jak czarny, żałobny irys, kwitnęła na tle białych marmurów.
Z Piazetty drżały światła i biegł szmer głosów...
W tem niepewnem świetle Karol dojrzał twarz Heleny. Zmienioną była tak strasznie, iż ani na chwilę nie wątpił, że znów napadła ją zmora trwogi, jak wtedy na wybrzeżu morskiem. Oczy jej, szeroko rozwarte, z wyrazem dzikiego lęku wpatrywały się w przestrzeń. Po czole płynęły krople potu — widać było, iż straszną chwilę przebywa ta żyjąca istota. Całą siłą woli czepiała się odlatującej duszy. Ciało jednak było mdłe widocznie i siłą pieszczot pozbawione władzy.
Dusza tryumfowała.
A w Karolu zbudziło się w tej chwili dzikie, fatalne pragnienie. Chciał tę kobietę kochać całą — jak jest — żywą — to jest jej ciało ożywione duchem. Zapragnął, zdaje się, nawet teraz więcej jej duszy, niż ciała, może dlatego, że oddalała się od niego królewska i gardząca. Pochwycił zziębniętą Helenę w swe ramiona i wpił się wzrokiem w jej oczy.
— Zatrzymaj ją — każę ci!... — wyszeptał.
Ona go pojęła — jakkolwiek głos jego doleciał do niej, jakby przez szum trzcin. I pierś jej podniosła się jękiem, a ręce wyciągnęły się z wysiłkiem najwyższym, jakby coś chwytały w przestworzu. Potem ręce Heleny wysunęły się do jej piersi, jakby pojmawszy coś niewidzialnego, tuliły z całą siłą i dzikością. Był to wysiłek straszny i grozy pełen. Gondola sunęła tak cicho teraz już po pełnem morzu w stronę Lido, iż zdawała się ślizgać po falach. Wenecja nikła i światła jej przechodziły znów w legendowe, drżące złotem filary.
Karol, pochylony, śledził wyraz twarzy Heleny.
Ona po owym wysiłku pozostała jeszcze nieruchoma — lecz życie zdawało się powracać do jej ciała i napełniać je dawnem ciepłem. Usta jej zaznaczyły się wązką, różowawą linją, ręce straciły marmurowy chłód i sztywność.
I wreszcie otworzyła opuszczone na chwilę powieki i jakby powracała z jakiejś bardzo długiej i wyczerpującej podróży — wyszeptała:
— Oto jestem!...
Jego ogarnęło teraz jakieś wielkie rozrzewnienie. Uczuł prawie lęk, trwogę przed tem, co zaszło. Dla niego ta ulatująca w przestrzeń dusza powróciła znów do ziemskiej powłoki. Jego głos sprawił ten wielki cud miłości. Nie jej wola sama tu działała, lecz jego rozkaz.
Z dumą wielką i jakąś wdzięcznością pochylił się ku rękom Heleny i całować je począł. Ona uniosła się trochę na poduszkach i cicho — prawie niedosłyszalnie wyrzekła:
— Mam nie opuszczać cię więcej?...
— Tak! — odparł po pewnem wahaniu mężczyzna.
Lecz ona powtórzyła raz jeszcze i teraz głośniej:
— Mam nie opuszczać cię więcej?...
Promieniała jak zjawisko w zielonem, lekkiem świetle latarni. Delikatną była i piękną — miłośnie piękną, szlachetnie piękną i rozkochaną. Widoczne było, iż ten czar jest tak silny, tak potężny, iż głuszy w nim wszystko.
— Nie opuszczaj! — prosił gorąco, a w głosie jego brzmiały silne, namiętne tony.
Ona z ufnością bezgraniczną istoty zwalczonej, zdającej się na łaskę i ścielącej swą dolę do stóp drugiej istoty — wyciągnęła ku niemu ręce.
— Pozostaniemy więc na zawsze razem! — wyrzekła z prostotą.
On znów ku rękom jej się pochylił i tak już ustami do jej dłoni przylgnąwszy, pozostał jak senny, jak urzeczony, aż do chwili, w której gondola przybiła do brzegów tonącego już prawie w zupełnych ciemnościach Lido.