<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Ibsen
Tytuł Jan Gabryel Borkman
Rozdział Akt I
Pochodzenie Wybór dramatów
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1899
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Waleria Marrené
Tytuł orygin. John Gabriel Borkman
Źródło Skany na Commons
Inne Cały dramat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
AKT I.
Pokój pani Borkman: umeblowanie starodawno ale wykwintne. Drzwi otwarte do oranżeryi ze szklanemi drzwiami w głębi. Przez nie widać jeszcze ogród zasypany śniegiem w pomroce wieczornej. Z prawéj strony drzwi prowadzące do sieni wchodowéj, w głębi wielki starożytny piec żelazny, w którym się pali. Z lewéj nieco w głębi, małe pojedyńcze drzwi, na przodzie okno z ciężkiemi firankami. Pomiędzy oknem a drzwiami kanapa, pokryta włosiennicą, przed nią stół zasłany. Na stole pali się lampa z abażurem. Przy piecu fotel z wysoką poręczą.

(Pani Borkman siedzi na kanapie z szydełkową robotą w ręku. Jest to oso­ba starsza, z chłodném, wykwintnem obejściem. Ma bogate włosy mocno przyprószone siwizną, ręce jej są piękne i przezroczyste. Ubrana jest w suknię z ciemnej, ciężkiéj materyi, niegdyś bardzo eleganckiej, dziś już trochę zno­szonej. Na ramionach ma wełnianą chustkę). Przez chwilę siedzi zamyślo­na, nie ruszając szydełka. Zdaleka słychać dzwonki zbliżających się sanek).

PANI BORKMAN (nasłuchuje, oczy jéj jaśnieją radością i szepcze mi­mowolnie). Erhard! Nareszcie! (Podnosi się i wygląda przez okno, pod­nosząc firankę. Potém siada uradowana znowu na kanapie i bierze robotę. Po chwili wchodzi pokojówka drzwiami z prawéj strony, niosąc na tacy bilet wizytowy).
PANI BORKMAN (szybko). Panicz przyjechał nareszcie?
POKOJÓWKA. Nie, proszę pani, tylko przyjechała jakaś pani.
PANI BORKMAN (kładąc robotę). Ach, pani Wilton.
POKOJÓWKA (zbliżając się). Nie, to jakaś obca pani.
PANI BORKMAN (wyciąga rękę po bilet). Dajże. (Czyta nazwisko; pod­nosi się szybko i patrzy zdziwiona w oczy służącej). Czy jesteś pewna, że ten bilet przysłany jest dla mnie?
POKOJÓWKA. Tak jest, proszę pani, tak zrozumiałam.
PANI BORKMAN. Czy ta pani powiedziała, że się chce ze mną wi­dzieć?
POKOJÓWKA. Tak proszę pani.

PANI BORKMAN (krótko, z postanowieniem). Dobrze, powiedz że, je­stem w domu. (Pokojówka otwiera drzwi przybyłéj i wychodzi).
(Panna Ella Rentheim wchodzi do pokoju; jest do siostry podobna, ale twarz jéj cierpiąca niema nic surowego. Widać na niéj ślady wielkiej piękności. Bujne włosy falisto obejmujące czoło, są zupełnie białe. Ma na sobie czarną aksa­mitną suknię, takiż kapelusz i płaszcz futrem podszyty. Siostry stoją przez chwilę naprzeciw siebie, przypatrując się sobie badawczo. Każda z nich zda­je się czekać, aż druga przerwie milczenie).

ELLA RENTHEIM (stojąc niedaleko drzwi). Tak, Gunildo, jesteś zdzi­wiona, widząc mnie tutaj.
PANI BORKMAN (stając nieporuszona miedzy stołem a kanapą, opiera się końcem palców na stole). Czyś się nie pomyliła? Jak wiesz rządca mieszka w bocznéj oficynie.
ELLA RENTHEIM. Nie z rządcą chciałam się dziś widziéć.
PANI BORKMAN. Więc masz interes do mnie?
ELLA RENTHEIM. Tak jest, muszę z tobą pomówić.
PANI BORKMAN (podchodząc do niéj). W takim razie—siadaj.
ELLA RENTHEIM. Dziękuję, mogę stać przez tę krótką chwilę.
PANI BORKMAN. Jak chcesz. Zdejm przynajmniéj okrycie.
ELLA RENTHEIM (odpinając płaszcz). Tak, bo tu jest bardzo gorąco.
PANI BORKMAN. Ja marznę zawsze.
ELLA RENTHEIM (patrzy na nią przez chwilę opierając się rękoma na poręczy fotelu). Gunildo, niedługo lat ośm upłynie od chwili, gdy widziałyśmy się po raz ostatni.
PANI BORKMAN (zimno). Przynajmniéj od chwili, kiedy mówiły­śmy z sobą.
ELLA RENTHEIM. Tak, od chwili gdy mówiłyśmy z sobą, bo wi­dywałaś mnie zapewne niekiedy w czasie moich dorocznych obo­wiązkowych bytności tutaj u rządcy.
PANI BORKMAN. Raz czy dwa, zdaje mi się.
ELLA RENTHEIM. Ja widziałam cię ukradkiem parę razy przez okno.
PANI BORKMAN. Zapewne przez firankę, musisz mieć dobre oczy. (Zimno i ostro). Kiedyśmy jednak ostatni raz z sobą mówiły—było to tutaj w tym pokoju.
ELLA RENTHEIM (wymijająco). Wiem o tém, Gunildo.
PANI BORKMAN (stanowczym, ale zniżonym głosem). Było to na ty­dzień, zanim on—dyrektor banku, został wypuszczony na wolność.
ELLA RENTHEIM (idąc na przód sceny). Niezawodnie, niezawodnie! Téj godziny nie zapomnę nigdy. Ale to tak przygnębiające, że o tém myśleć nie można. Dość przez jedną chwilę zastanowić się nad tém—Och!
PANI BORKMAN (głucho). A jednak wkoło tego jednego tylko, mo­ja myśl krąży nieustannie. (Z wybuchem załamując ręce). Nie, ja, tego nie rozumiem, nie zrozumiem nigdy w życiu. Nie jestem w stanie po­jąć, że coś tak okropnego może spaść na rodzinę. Pomyśl tylko, na naszę rodzinę. Ktoby mógł przypuścić, że właśnie ona dotkniętą będzie w taki sposób.
ELLA RENTHEIM. Ach! Gunildo. Ileż innych rodzin było także tym ciosem dotkniętych!
PANI BORKMAN. Tak, tak, ale cóż mi te inne znaczyły?.. A potém, im szło tylko o trochę złota, albo o papiery, które go reprezentowały. Ale my — ale ja... Przytém Erhard, Erhard, co był wówczas takiém dzieckiem. (z wzrastającem oburzeniem). A ten wstyd, ta okropna hańba! I jeszcze do tego zupełna ruina.
ELLA RENTHEIM (z ostrożnością). Powiedz mi, Gunildo — jak on to znosi?
PANI BORKMAN. Mówisz o Erhardzie?
ELLA RENTHEIM. Nie, mówię o nim. Jak on to znosi?
PANI BORKMAN (szyderczo). Myślisz może, iż się o to pytam?
ELLA RENTHEIM. Pytać? pytać nie potrzeba.
PANI BORKMAN (patrząc na nią zdziwiona). Nie sądzisz przeciéż, bym z nim przestawała, bym go widywała?
ELLA RENTHEIM. Więc i to nie?
PANI BORKMAN (jak wyżej). On, co odsiadywać musiał za kratami, w zamknięciu, całe długie pięć lat. (Zakrywa sobie twarz rękoma).
Och! Co to za hańba! (Z wybuchem). I pomyśleć, czém było nazwisko Jana Gabryela Borkmana, co ono w swoim czasie znaczyło. Nie, nie, nie, — nie chcę go już widzieć — nigdy.
ELLA RENTHEIM (patrzy na nią przez chwilę). Masz twarde usposobienie Gunildo.
PANI BORKMAN. Tak, względem niego.
ELLA RENTHEIM. Jest on przecież twoim mężem.
PANI BORKMAN Alboż nie mówił przed sądem, że to ja go do ruiny przywiodłam? Żem zbyt wiele potrzebowała pieniędzy?
ELLA RENTHEIM (ostrożnie). Czy w tém nie było nic prawdy?
PANI BORKMAN. Było, bo on tak chciał... Ta szalona rozrzutność.
ELLA RENTHEIM. Wiem, wiem. Ale właśnie tyś powinna była go powstrzymywać, a tegoś nie robiła.
PANI BORKMAN. Alboż wiedziałam, że to nie były jego pieniądze — te pieniądze, które mi pozwalał marnować i które sam marnował — stokroć więcéj ode mnie.
ELLA RENTHEIM (spokojnie). Tego zapewne wymagało jego położenie, przynajmniéj w wielkiéj części.
PANI BORKMAN (szyderczo). Naturalnie, mówi się zawsze: „trzeba reprezentować”. I reprezentowaliśmy też porządnie. Powóz w cztery konie — jak gdyby był królem. A ludzie idący pieszo zachowywali się jak wobec króla. (Śmieje się). Nawet nazywano go po imieniu — w całym kraju, zupełnie tak jak samego króla „Jan Gabryel”, „Jan Gabryel”. Wszyscy wiedzieli, jaką wielkością był Jan Gabryel.
ELLA RENTHEIM (gorąco, z przekonaniem). Wiesz, on był wówczas wielkością.
PANI BORKMAN. Tak się zdawało. Ale nigdy żadném słówkiem nie nasunął mi domysłu, jak stał rzeczywiście. Nigdy się niczém nie zdradził, skąd pochodziły te pieniądze.
ELLA RENTHEIM. Ach! nie, tego się z pewnością inni nie domyślali także.
PANI BORKMAN. Tych innych przebaczyłabym mu łatwo, ale on był obowiązany mówić mi prawdę. A tego nigdy nie uczynił. On tylko okłamywał mnie zawsze, okłamywał we wszystkiém...
ELLA RENTHEIM (przerywając). Ach! nie, Gunildo, może tylko przemilczał stan rzeczy, ale kłamstwa z pewnością nie popełniał.
PANI BORKMAN. Nazwij to, jak chcesz. Jedno z drugiego wypływa. Nastąpił krach. Wszystko naraz runęło. Skończyły się wspaniałości.
ELLA RENTHEIM (do siebie). Tak. Wszystko runęło—dla niego—i dla innych.
PANI BORKMAN (ze złośliwym naciskiem). I żeś téż mogła, wziąć do siebie dziecko, do tego dziecko Jana Gabryela! i wychowywać je, jakby było twoje własne. Mnie je odebrać i z niém wyjechać i trzymać je przy sobie całe lata, dopóki chłopiec nie dorósł. (Patrząc na nią niechętnie). Dlaczegoż właściwie uczyniłaś to, Ello? Dlaczegoś go przy sobie trzymała?
ELLA RENTHEIM. Bo z czasem, pokochałam go całém sercem.
PANI BORKMAN. Więcéj, niż kochałam go ja–jego matka?
ELLA RENTHEIM (wymijająco). Tego nie wiem. A przytém Erhard zanim wyrósł, był słabowity.
PANI BORKMAN. Erhard—słabowity?..
ELLA RENTHEIM. Tak mi się zdawało, przynajmniéj wówczas, a że powietrze na zachodniém wybrzeżu jest dużo łagodniejsze niż tutaj, o tém wiesz dobrze...
PANI BORKMAN (z gorzkim uśmiechem). Czy tak jest w istocie? (Przerywając sobie). Uczyniłaś dla Erharda bardzo wiele. (Zmieniając ton). No, to się rozumie, masz po temu środki. (Uśmiecha się). Miałaś szczęście, Ello. Udało ci się uratować wszystko, co do ciebie należało.
ELLA RENTHEIM (dotknięta). Nie uczyniłam w tym względzie żadnego kroku—mogę cię o tém upewnić, nie miałam nawet wyobrażenia, aż dużo—dużo późniéj—że papiery złożone w banku na moje imię pozostały nietknięte.
PANI BORKMAN. Niech i tak będzie, nie znam się na tych rzeczach. Powiadam tylko, żeś miała szczęście. (Patrzy na nią badawczo). A gdy potém z własnéj woli postanowiłaś na mojém miejscu wychować Erharda coś ty w tém miała?
ELLA RENTHEIM (patrząc na nią). Co ja w tém miałam?
PANI BORKMAN. Tak, musiałaś miéć w tém jakieś widoki. A raczéj, coś ty z niego chciała zrobić?
ELLA RENTHEIM (powoli). Chciałam ułatwić mu drogę życia, ażeby mógł być człowiekiem szczęśliwym.
PANI BORKMAN (lekceważąco). Ba! ludzie w naszém położeniu mają co innego do czynienia, niż myśléć o szczęściu.
ELLA RENTHEIM. Cóż takiego?
PANI BORKMAN (patrząc na nią z naciskiem i poważnie). Erhard przedewszystkiém powinien wznieść się tak wysoko i tak szeroko rozbłysnąć, by nikt w całym kraju nie dojrzał cienia, jaki ojciec rzucił na mnie i na mego syna.
ELLA RENTHEIM (badawczo). Powiedz mi, Gunildo czy sam Erhard postawił to sobie jako zadanie życia?
PANI BORKMAN (ze zdziwieniem). Trzeba miéć nadzieję, że tak jest.
ELLA RENTHEIM. Albo téż jest to zadanie, któreś ty mu narzuciła?
PANI BORKMAN (krótko). Ja i Erhard zgadzamy się zawsze w naszych pojęciach.
ELLA RENTHEIM (powoli i smutnie). Rachujesz więc z taką pewnością na twego chłopca Gunildo.
PANI BORKMAN (tryumfując po cichu). Tak, dzięki Bogu, bądź tego pewną.
ELLA RENTHEIM. W takim razie, pomimo wszystko, musisz się czuć szczęśliwą.
PANI BORKMAN. Tak, jestem szczęśliwa, przynajmniéj pod tym względem... Ale gdy ta druga historya spadła na mnie jak burza.
ELLA RENTHEIM (zmienionym głosem). Powiedz mi, powiedz mi lepiéj od razu. Ja dlatego właściwie tutaj przybyłam.
PANI BORKMAN. Cóż ci mam powiedziéć?
ELLA RENTHEIM. Idzie o rzecz, o któréj z tobą muszę pomówić. Powiedz mi. Wszak Erhard mieszka tutaj—z wami?
PANI BORKMAN (twardo). Erhard tutaj ze mną mieszkać nie może. On musi mieszkać w mieście.
ELLA RENTHEIM. Tak mi pisał.
PANI BORKMAN. Musi tam mieszkać dla swoich studyów, ale przyjeżdża co wieczór do mnie na chwilę.
ELLA RENTHEIM. Więc może będę mogła go widzieć — z nim mówić?
PANI BORKMAN. Niema go teraz, ale oczekuj go co chwila.
ELLA RENTHEIM. Ależ Gunildo, on tu już być musi. Słyszę przecież jego kroki na górze.
PANI BORKMAN (z przelotném spojrzeniem). W wielkiéj sali na górze?
ELLA RENTHEIM. Tak jest. Słyszę ciągle jak on chodzi tam i napowrót, od czasu jak tu jestem.
PANI BORKMAN (nie patrząc na nią). To nie on, Ello.
ELLA RENTHEIM (zdziwiona). Nie Erhard? (Niechętnie). Któż to więc?
PANI BORKMAN. Dyrektor banku.
ELLA RENTHEIM (cicho stłumionym bólem). Borkman. Jan Gabryel Borkman!
PANI BORKMAN. Chodzi on tak tam i napowrót, tam i napowrót, od rana do nocy, dzień po dniu.
ELLA RENTHEIM. Dobiegły mnie takie wieści.
PANI BORKMAN. Wierzę. Ludzie niezawodnie mówią nieraz o tém, co nas dotyczy.
ELLA RENTHEIM. Erhard donosi mi w swoich listach, że ojciec najwięcej przesiaduje u siebie na górze, ty zaś tutaj na dole.
PANI BORKMAN. W ten sposób zachowujemy się, Ello, od czasu jak go wypuszczono... i do mnie przysłano.—Przez te długie lat osiem.
ELLA RENTHEIM. Nie myślałam jednak nigdy brać tego w dosłowném znaczeniu, a nadewszystko, nie mogłam wierzyć, by to było możliwe.
PANI BORKMAN (przytakując). Tak jest, nigdy nie może być inaczéj.
ELLA RENTHEIM (patrząc na nią). Musi to jednak być okropne życie.
PANI BORKMAN. Mówię ci, gorzéj, niż okropne. Trudno mi je dłużéj wytrzymać.
ELLA RENTHEIM. Rozumiem to dobrze.
PANI BORKMAN. Słyszéć zawsze jego kroki na górze, od wczesnego ranka, do późnéj nocy, a jak ten odgłos na dole jest silny!
ELLA RENTHEIM. Bardzo silny.
PANI BORKMAN. Czasem zdaje mi si, że mam nad sobą w téj sali chorego wilka w klatce, tuż nad moją głową. (Słucha przez chwilę i szepcze). Słuchaj tylko, słuchaj, wilk chodzi tu i tam.
ELLA RENTHEIM (ostrożnie). Czy nie mogłoby być inaczéj Gunildo?
PANI BORKMAN (broniąc). Nigdy nie uczynił w tym względzie żadnego kroku.
ELLA RENTHEIM. A czyś ty nie mogła pierwszego kroku uczynić?
PANI BORKMAN (wybuchając). Ja? Po wszystkiém, co przeciwko mnie przewinił. Dziękuję. Niech lepiéj wilk pozostanie na górze i hałasuje daléj.
ELLA RENTHEIM. Za gorąco mi tutaj, pozwól mi się trochę rozebrać.
PANI BORKMAN. Mówiłam ci to dawno.

Ella Rentheim zdejmuje płaszcz i kapelusz i kładzie na krześle przy drzwiach wchodowych.

ELLA RENTHEIM. Czy nie zdarzyło ci się nigdy, spotkać go po za domem?
PANI BORKMAN (śmieje się gorzko). W towarzystwie może?
ELLA RENTHEIM. Nie, ale kiedy chce odetchnąć świeżém powietrzem, w lesie, albo też...
PANI BORKMAN. Dyrektor banku nie wychodzi nigdy.
ELLA RENTHEIM. Nigdy, nawet o zmroku?
PANI BORKMAN. Nigdy.
ELLA RENTHEIM (wzruszona). Nie może się przezwyciężyć.
PANI BORKMAN. Zapewne. Jego wielki płaszcz i kapelusz filcowy wiszą w szafie, w murze na dole, wiesz w téj szafie...
ELLA RENTHEIM (do siebie). W téj szafie, w któréj bawiliśmy się będąc dziećmi.
PANI BORKMAN (przytakując). Czasami, późnym wieczorem, słyszę, że schodzi, ażeby się ubrać i wyjść, ale zwykle zatrzymuje się w połowie wschodów i wraca na górę. I znowu chodzi tu i tam po wielkiéj sali.
ELLA RENTHEIM (powoli). Czy żaden dawny przyjaciel go nie odwiédza?
PANI BORKMAN. Niema żadnego z dawnych przyjaciół.
ELLA RENTHEIM. Miał ich tylu — w dawnych czasach.
PANI BORKMAN. Hm! Umiał się ich w ładny sposób pozbywać. Jan Gabryel był zaprawdę drogim przyjacielem, dla swoich przyjaciół.
ELLA RENTHEIM. Ach tak, masz słuszność Gunildo.
PANI BORKMAN (gwałtownie). Muszę téż powiedziéć, że przywiązywać tak wielką wagę do straty, jaką kto poniósł z jego powodu, jest rzeczą powszednią, nikczemną. Wszakże jest to tylko strata pieniężna — nic więcéj.
ELLA RENTHEIM (nie odpowiadając). I on tak żyje zupełnie samotny sobie jedynie zostawiony?
PANI BORKMAN. Prawdopodobnie. Słyszałam jednak, że jakiś stary kancelista, czy téż pisarz, czasami do niego przychodzi.
ELLA RENTHEIM. Ach to pewno niejaki Foldal. Wiem, że jeszcze w młodości byli przyjaciołmi.
PANI BORKMAN. Zdaje mi się, że tak. Ja go zresztą wcale nie znam. Nie należał do naszego towarzystwa—w czasie, gdyśmy jeszcze mieli towarzystwo.
ELLA RENTHEIM. I on przestaje z Borkmanem?
PANI BORKMAN. Nie jest on teraz wybrednym. Ale zapewne przychodzi tu dopiero, gdy się ściemni.
ELLA RENTHEIM. Ten Foldal—był także z tych, co ponieśli straty, gdy bank runął.
PANI BORKMAN. Rzeczywiście, coś mi się przypomina, że on także stracił jakieś pieniądze, ale musiała to być rzecz małoznaczna.
ELLA RENTHEIM (z lekkim naciskiem). Było to całe mienie.
PANI BORKMAN (z uśmiechem). Dobry Boże—jego mienie—wieszto musiało być coś strasznie małego — coś, o czém nawet mówić nie warto.
ELLA RENTHEIM. To téż się o tém nie mówiło — ze strony Foldala — w czasie procesu.
PANI BORKMAN. A przytém mogę ci powiedzieć, że Erhard, suto wynadgrodził mu stratę tej drobnostki.
ELLA RENTHEIM (zdziwiona). Erhard? Jakże Erhard był w stanie to uczynić?
PANI BORKMAN. Zajął się młodszą córką Foldala, uczył ją tak, iż nareszcie coś z niej wyrośnie, i z czasem, dziewczyna stanie o własnych siłach. Widzisz więc — że to wiele więcéj, niżby ojciec mógł uczynić.
ELLA RENTHEIM. Tak, ojciec jéj znajduje się w biedzie o ile słyszałam.
PANI BORKMAN. Oprócz tego, Erhard postarał się, ażeby się uczyła muzyki a ona tak skorzystała, że może chodzić tam na górę — do niego i grywać mu.
ELLA RENTHEIM. Więc on zawsze lubi muzykę?
PANI BORKMAN. Prawdopodobnie. Ma fortepian, któryś tu przysłała, kiedy był oczekiwany.
ELLA RENTHEIM. I ona mu na nim grywa?
PANI BORKMAN. Niekiedy, wieczorem, to także Erhard przeprowadził.
ELLA RENTHEIM. Musi więc biedna dziewczyna odbywać tak daleką drogę i znowu powracać do miasta.
PANI BORKMAN. Nie, tego nie potrzebuje. Erhard postarał się dla niéj o schronienie u jednéj pani, która tu mieszka w pobliżu, u pani Wilton.
ELLA RENTHEIM (z żywością). Pani Wilton?
PANI BORKMAN. Bardzo bogata. Nic znasz jéj?
ELLA RENTHEIM. Znam ją z nazwiska. Pani Fanny Wilton, zdaje mi się.
PANI BORKMAN. Właśnie.
ELLA RENTHEIM. Erhard wspomina ją często w swych listach. Czy ona teraz tu mieszka?
PANI BORKMAN. Najęła tu willę i na czas jakiś przeniosła się z miasta.
ELLA RENTHEIM (trochę się ociągając). Ludzie mówią, że ona nie żyje z mężem.
PANI BORKMAN. Podobno mąż umarł od lat kilku.
ELLA RENTHEIM. Być może, ale nie żyli z sobą — podobno mąż się z nią rozstał.
PANI BORKMAN. Porzucił ją. Na niéj pewno nie ciążyła wina.
ELLA RENTHEIM. Czy znasz się z nią bliżéj, Gunildo?
PANI BORKMAN. Znam ją trochę, mieszka w sąsiedztwie i odwiedza mnie czasem.
ELLA RENTHEIM. I podoba ci się może?
PANI BORKMAN. Umie każdego zrozumiéć i ma dziwnie jasny sąd.
ELLA RENTHEIM. O ludziach?
PANI BORKMAN. Tak, o ludziach. Ot, naprzykład, Erharda wystudyowała gruntownie, aż do głębi duszy i dlatego też go uwielbia, co jest bardzo naturalne.
ELLA RENTHEIM (trochę badawczo). Widzę, że jest ona jeszcze w lepszéj znajomości z Erhardem, niż z tobą.
PANI BORKMAN. W każdym razie, Erhard w mieście spotyka się z nią często.
ELLA RENTHEIM (nieuważnie). A pomimo to, wyprowadziła się z miasta?
PANI BORKMAN (zdziwiona, patrzy na nią). Pomimo to! Co przez to rozumiesz?
ELLA RENTHEIM (wymijająco). Och! mój Boże! Cóż mam rozumiéć?
PANI BORKMAN. Powiedziałaś to tak dziwnie. Miałaś coś na myśli?
ELLA RENTHEIM (patrząc na nią stanowczo). A więc tak, rzeczywiście, mam coś na myśli.
PANI BORKMAN. No, to powiedz od razu.
ELLA RENTHEIM. Przedewszystkiém muszę przypomniéć, że mam pewne prawo do Erharda, przynajmniéj tak mi się zdaje. Może tego nie przyznajesz?
PANI BORKMAN (patrząc na ścianę). Broń Boże! Wydałaś na niego tyle pieniędzy, że...
ELLA RENTHEIM. Ach! nie dlatego, Gunildo, ale że go kocham.
PANI BORKMAN (z ironicznym uśmiechem). Mego syna? kochać możesz? pomimo wszystko?
ELLA RENTHEIM. Mogę, pomimo wszystko i tak jest, kocham Erbarda, o ile tylko kochać można w moim wieku.
PANI BORKMAN. To wszystko być może; — ale...
ELLA RENTHEIM. I dlatego jestem stroskana, kiedy mu co zagraża.
PANI BORKMAN. Erhardowi coś zagraża? Cóż takiego? Czy mu zagraża coś, czy ktoś?
ELLA RENTHEIM. Naprzód zagrażasz mu ty — na twoję rękę...
PANI BORKMAN (przerywając). Ja?
ELLA RENTHEIM. A oprócz tego, lękam się téj pani Wilton.
PANI BORKMAN (patrzy na nią przez chwilę w milczeniu). I coś podobnego przypisujesz Erhardowi? memu chłopcu, który ma tak wielkie zadanie do spełnienia?
ELLA RENTHEIM (otrząsając się). Ach! jakie tam zadanie!
PANI BORKMAN (rozgniewana). I mówisz to mnie, z takiém szyderstwem?
ELLA RENTHEIM. Czyż możesz sądzić, że młody człowiek, w wieku Erharda, czerstwy i żywy, wyrzecze się wszystkiego, poświęci dla jakiegoś tam zadania?
PANI BORKMAN (z głębokiém przekonaniem). Erhard to uczyni, jestem pewna.
ELLA RENTHEIM (wstrząsając głową). Ani wierz, ani wierzyć możesz temu, Gunildo.
PANI BORKMAN. Jakto? ja temu nie wierzę?
ELLA RENTHEIM. Wymarzyłaś to sobie tylko i musisz się tego trzymać, bobyś zwątpiła o wszystkiém.
PANI BORKMAN. Być może, iżbym zwątpiła (gwałtownie); a ty, Ello, dostrzegasz to z przyjemnością.
ELLA RENTHEIM (podnosząc głowę). W każdym razie widzę z największą przyjemnością, że nie mogąc sobie sama dać rady, składasz wszystko na Erharda.
PANI BORKMAN (groźnie). Ty chcesz stanąć pomiędzy nami, pomiędzy matką a synem! Ty!
ELLA RENTHEIM. Chcę go oswobodzić z twojéj przemocy, z twojego przymusu, z twego panowania.
PANI BORKMAN (tryumfująco). To ci się już nie uda. Trzymałaś go pod swoją władzą aż do jego piętnastego roku, ale teraz ja zdobyłam go sobie — wiedz o tém.
ELLA RENTHEIM. To ja go napowrót zdobędę (goręcej, półszeptem). My dwie, Gunildo, raz już stoczyłyśmy o człowieka walkę, na śmierć i życie.
PANI BORKMAN (patrząc na nią, ze złośliwą radością). Tak jest i ja odniosłam zwycięstwo.
ELLA RENTHEIM (z szyderczym uśmiechem). Czy dotąd masz przekonanie, że zwycięstwo to było dla ciebie zyskiem?
PANI BORKMAN (ponuro). Niestety, masz słuszność.
ELLA RENTHEIM. I teraz także zwycięstwo nie byłoby dla ciebie zyskiem.
PANI BORKMAN. Alboż nie jest zyskiem utrzymanie praw matki nad Erhardem?
ELLA RENTHEIM. Nie, bo tobie chodzi tylko o przemoc nad nim.
PANI BORKMAN. A czegóż chcesz ty, Ello?
ELLA RENTHEIM (z zapałem). Chcę posiąść jego całą miłość, duszę, serce.
PANI BORKMAN (przerywając). To ci się nie uda nigdy, przenigdy.
ELLA RENTHEIM (patrząc na nią). Czyś się już o to postarała?
PANI BORKMAN (uśmiechając się). Pozwoliłam sobie to uczynić. Czyś tego nie zmiarkowała z jego listów?
ELLA RENTHEIM (przytakując). A jakże. Ty cała malowałaś się w jego listach.
PANI BORKMAN (złośliwie). Skorzystałam z tych ośmiu lat, w których go miałam przy sobie, wiedz o tém.
ELLA RENTHEIM (panując nad sobą). Coś ty Erhardowi o mnie mówiła? powiedz.
PANI BORKMAN. Och! com mówiła?
ELLA RENTHEIM. Powiedz-że.
PANI BORKMAN. Mówiłam mu tylko prawdę.
ELLA RENTHEIM. Cóż więc?
PANI BORKMAN. Powtarzałam mu ciągle, nieustannie, ażeby nie zapominał, iż tobie winni jesteśmy dotąd, możność przyzwoitego utrzymania, a nawet w ogóle możność życia.
ELLA RENTHEIM. I nic więcéj?
PANI BORKMAN. Och! to najbardziéj boli. Wiem to z własnego doświadczenia.
ELLA RENTHEIM. Ależ Erhard wiedział o tém oddawna.
PANI BORKMAN. Powróciwszy do mnie, wierzył, żeś to wszystko czyniła z dobrego serca (patrząc na nią złośliwie), a teraz już w to nie wierzy.
ELLA RENTHEIM. Więc cóż on teraz sadzi?
PANI BORKMAN. Wierzy w to, co jest prawdą. Pytałam go się, czém to tłumaczy, że ciotka Ella nigdy nas nie odwiedza...
ELLA RENTHEIM (przerywając). Wiedział o tém i dawniéj.
PANI BORKMAN. Teraz wie lepiéj. Wytłómaczyłaś mu, iż czyniłaś to przez wzgląd na mnie i na tego tam — na górze...
ELLA RENTHEIM. Bo téż tak było.
PANI BORKMAN. Erhard już w to nic a nic nie wierzy.
ELLA RENTHEIM. W cóżeś mu wierzyć kazała?
PANI BORKMAN. Wierzy w to, co jest prawdą, że się nas wstydzisz — że nami pogardzasz. Alboż tak nie jest? Czy niegdyś nie miałaś zamiaru zupełnie go ode mnie oderwać? Przypomnij sobie, Ello. Wiesz o tém dobrze.
ELLA RENTHEIM (broniąc się). Było to wówczas, gdy skandal zdawał się najcięższy; gdy sprawa wyszła przed sąd. Dziś nie mam już podobnych zamiarów.
PANI BORKMAN. Bo téż na nic by ci się nie zdały. Cóżby się stało z jego zadaniem? Wiedz dobrze, iż Erhard mnie, nie ciebie potrzebuje. On należy do twojej przeszłości tylko, jak i ty do jego.
ELLA RENTHEIM (z zimném postanowieniem). Obaczymy. Teraz tutaj zostaję.
PANI BORKMAN (wlepiając w nią oczy). Tu, w majątku?
ELLA RENTHEIM. Tu właśnie.
PANI BORKMAN. Tu — u nas? przez całą noc?
ELLA RENTHEIM. Tu zakończę dni moje, jeśli tego będzie potrzeba.
PANI BORKMAN (panując nad sobą). No tak, przecież majątek do ciebie należy.
ELLA RENTHEIM. Cóż znowu!
PANI BORKMAN. Wszystko tutaj jest twoje, krzesło, na którém siedzę jest twoje, łóżko, na którém przewracam się bezsenna, do ciebie należy, pożywienie, jakie otrzymujemy, pochodzi od ciebie.
ELLA RENTHEIM. Nie można tego było inaczéj urządzić. Borkman nie może miéć żadnéj własności, bo zaraz znalazłby się ktoś, któryby się o nią upomniał.
PANI BORKMAN. Wiem o tém dobrze, musimy przyjąć twoję łaskę, twoje miłosierdzie, ażeby żyć.
ELLA RENTHEIM (zimno). Nie mogę ci przeszkodzić, Gunildo, zapatrywać się na rzeczy w ten sposób.
PANI BORKMAN. Nie, nie możesz. Kiedyż mamy się wyprowadzić?
ELLA RENTHEIM (patrząc na nią). Wyprowadzić?
PANI BORKMAN (podniecona). Nie wyobrażasz sobie przecież, bym tu mieszkała pod jednym z tobą dachem. Nie, już lepiéj w przytułku ubogich, albo na ulicy.
ELLA RENTHEIM. Dobrze więc, pozwól Erhardowi odjechać ze mną.
PANI BORKMAN. Erhard! Mój syn! Moje dziecko!
ELLA RENTHEIM. W takim razie odjechałabym natychmiast.
PANI BORKMAN (po chwili namysłu, z postanowieniem). Niech Erhard pomiędzy nami wybierze.
ELLA RENTHEIM (patrzy na nią niepewna). Sam wybierze? Tak? — Czy tak sobie ufasz, Gunildo?
PANI BORKMAN (śmieje się złośliwie). Czy sobie ufam? Czy mogę zostawić memu chłopcu wybór pomiędzy matką a tobą, o tak, do tyla sobie ufam.
ELLA RENTHEIM (nasłuchując). Ktoś idzie. Tak mi się przynajmniéj zdaje.
PANI BORKMAN. Pewno Erhard.

(Ktoś szybko stuka do drzwi wchodowych i otwiera je, nie czekając wezwania. Pani Wilton wchodzi, w stroju wieczorowym z narzuconym nań płaszczem. Za nią idzie pokojówka, która ją miała zameldować i stoi niepewna. Drzwi zostają nawpół otwarte. Pani Wilton jest piękną, wspaniałą kobietą, lat około trzydziestu, ma pełne, różowe, śmiejące się usta, żywe oczy, ciemne włosy).

PANI WILTON. Dobry wieczór, droga pani.
PANI BORKMAN (trochę sucho). Dobry wieczór pani (wskazując pokojówce oranżeryę). Weź stamtąd lampę i zapal ją.

(Pokojówka bierze wskazaną lampę i wychodzi z nią).

PANI WILTON (spostrzegając Ellę Rentheim). Och! przepraszam, pani ma gości.
PANI BORKMAN. Tylko moję siostrę, która w téj chwili przyjechała.

(Erhard Borkman otwiera nawpół przymknięte drzwi i wpada do pokoju. Jest on młody, ma jasne, wesołe oczy, jest ubrany wytwornie, wysypują mu się dopiero wąsiki).

ERHARD (na progu). Co słyszę! Jest tu ciotka Ella? (biegnie do niéj i chwyta jéj ręce). Ciociu! Ciociu! czy to możliwe? Ty tutaj?
ELLA RENTHEIM (zarzucając mu ręce na szyję). Erhardzie! mój drogi, dobry chłopcze! Jakżeś ty wyrósł! Jakież to szczęście, widziéć cię znowu!
PANI BORKMAN (ostro). Cóż to ma znaczyć, Erhardzie — czyś się gdzie w domu ukrywał?
PANI WILTON (szybko). Erhard, proszę pani, towarzyszył mi tutaj.
PANI BORKMAN (nie patrząc na nią). To tak, Erhardzie, nie do matki najpierw przybywasz?
ERHARD. Byłem tylko na chwilę u pani Wilton, ażeby małą Frydę przyprowadzić.
PANI BORKMAN. Czy ta panna Foldal jest także z wami?
PANI WILTON. Została w sieni.
ERHARD (mówi we drzwiach). Idź na górę, Frydo!

(Chwila milczenia. Ella Rentheim przygląda się uważnie Erhardowi. On, zdaje się zmieszany i trochę niecierpliwy, a twarz jego przybiera wyraz sztywny i chłodny).
(Pokojówka wnosi zapaloną lampę do oranżeryi, wychodzi i drzwi za sobą zamyka).
PANI BORKMAN (Z wymuszoną grzecznością do pani Wilton). Jeśli pani łaskawa tu wieczór przepędzić, to...

PANI WILTON. Serdeczne dzięki, ale jesteśmy zaproszeni gdzie indziéj. Oczekują nas u adwokata Hinkela.
PANI BORKMAN (patrząc na nią). Nas? O kim pani mówi?
PANI WILTON (śmiejąc się). Właściwie, mówię tylko o sobie, ale panie Hinkel prosiły umie, ażebym przyprowadziła z sobą młodego pana Borkmana, gdybym go przypadkiem spotkała.
PANI BORKMAN. I jak widzę, tak się stało.
PANI WILTON. Tak się szczęśliwie zdarzyło, że przyszedł do mnie, rozmówić się o małą Frydę.
PANI BORKMAN (sucho). Słuchaj, Erhardzie, nie wiedziałam dotąd, że znasz się z tym domem — Hinkelów.
ERHARD (niecierpliwie). Bo téż właściwie ich nie znam (z większą niecierpliwością, tłómacząc się). Ty wiesz najlepiéj, mamo, jakich ludzi znam, a jakich nie znam.
PANI WILTON. Cóż znowu? Z tym domem poznać się łatwo, są to weseli, gościnni ludzie, polno tam młodych kobiet.
PANI BORKMAN (z przyciskiem). O ile znam mego syna, nie jest to właściwe dla niego towarzystwo.
PANI WILTON. O mój Boże, droga pani, on przecież także jest młody.
PANI BORKMAN. Tak, na szczęście jest młody.
ERHARD (powstrzymując niecierpliwość). Mamo! rozumie się samo przez się, że dziś wieczór u tych Hinkelów nie będę, Zostanę, naturalnie, z tobą i ciocią Ellą.
PANI BORKMAN. Wiedziałam o tém dobrze, drogi Erhardzie.
ELLA RENTHEIM. Ależ ja nie chcę stawać ci na przeszkodzie.
ERHARD. Droga ciociu, i mowy o tém być nie może (spogląda niepewny na panią Wilton). Jakże to jednak zrobić? Czy to będzie właściwe? Pani już przyrzekła — w mojém imieniu.
PANI WILTON (wesoło). Dzieciństwo! Dlaczegóżby to nie było właściwe? Gdy będę tylko w tym jasnym, świątecznym salonie — sama i opuszczona — wtedy przeproszę ich w pana imieniu.
ERHARD. Skoro pani uważa, że to uchodzi, to...
PANI WILTON (niedbale). Och, ja już tyle razy obiecywałam i wymawiałam się potém, kiedy szło o mnie, a pan miałby swoję ciotkę porzucić właśnie w chwili przyjazdu. Fi! panie Erhardzie, czy to tak syn powinien postąpić?
PANI BORKMAN (niemile dotknięta). Syn?
PANI WILTON. No, to powiedzmy wychowanek.
PANI BORKMAN. Na to zgodzić się muszę.
PANI WILTON. A przytém przyznać trzeba, iż więcéj wdzięczności winniśmy dobréj przybranéj matce, niżeli własnej.
PANI BORKMAN. Czy pani to mówi z doświadczenia?
PANI WILTON. Moję matkę znałam tak mało. Ale gdybym była miała taką dobrą przybraną matkę może byłabym—nie tak źle wychowaną, jak to ludzie o mnie mówią (do Erharda). Więc zostaje się grzecznie w domu z mamą i ciocią i pije się z niemi herbatę (do pani Borkman) Żegnam drogą panią (do panny Rentheim). Żegnam łaskawą panią. (Panie odpowiadają milczącym ukłonem. Pani Wilton zabiera się do wyjścia).
ERHARD. (zbliżając się do niéj). Czy mogę panią kawałek drogi odprowadzić?
PANI WILTON (przy drzwiach zabraniająco). Ani jednego kroku. Nawykłam już iść sama swoją drogą. (Staje we drzwiach i patrzy na niego kiwając głową). Teraz jednak miej się pan na ostrożności — ostrzegam.
ERHARD. Przed czémże to mam się mieć na ostrożności?
PANI WILTON. Widzi pan, kiedy teraz pójdę swoją drogą—sama i opuszczona — jak to mówiłam, to sprobuję siły moich czarów na panu?
ERHARD (śmieje się). To się nie udało. Chcesz pani znowu probować?
PANI WILTON (pół seryo). Strzeż się pan jednak. Kiedy raz tam będę, powiem sobie w duchu, powiem z całą potęgą woli: „Panie Erhardzie—bierz zaraz kapelusz“.
PANI BORKMAN. I pani sądzi, że on to uczyni?
PANI WILTON (śmiejąc się). Naturalnie. Zaraz pochwyci kapelusz. A wtedy powiem jeszcze: „Erhardzie Borkman, weź zaraz futro i kalosze“. Nie zapominaj o kaloszach i przyjdź za mną. Tylko posłusznie, zawsze posłusznie.
ERHARD (z powstrzymaną wesołością). Tego możesz pani być pewną.
PANI WILTON (z podniesionym palcem). Posłusznie, zawsze posłusznie.—Żegnam. (Kłania się paniom ze śmiechem i drzwi za sobą zamyka).
PANI BORKMAN. Czy ona doprawdy robi takie sztuki?
ERHARD. Ale gdzież tam, czyż możesz coś podobnego przypuszczać. Ot tak żartuje. (Zmieniając ton). Teraz nie mówmy już o pani Wilton. (Sadza Ellę na fotelu przy piecu).
ERHARD (przez chwilę stoi przy niéj i patrzy na nią). Ciociu, że téż przedsięwzięłaś tak daleką podróż i jeszcze w zimie!
ELLA RENTHEIM. Byłam do tego zmuszoną, Erhardzie.
ERHARD. Tak! Dlaczegóż?
ELLA RENTHEIM. Musiałam pojechać do miasta, by raz przecież poradzić się doktorów.
ERHARD. To słusznie.
ELLA RENTHEIM (z uśmiechem). Dlaczego słusznie?
ERHARD. Wreszcie zdecydowałaś się na to.
PANI BORKMAN (z kanapy, zimno). Czyś chora, Ello?
ELLA RENTHEIM (patrząc na nią twardo). Wiesz przecież, że jestem chora.
PANI BORKMAN. Tak, trochę słabowita, jak byłaś on lat wielu.
ERHARD. Kiedy byłem przy tobie, mówiłem zawsze żeś powinna poradzić się doktorów.
ELLA RENTHEIM. Ach! tam, gdzie ja mieszkam, niéma żadnego, do któregobym miała zaufanie. A przytém jeszcze wówczas tak źle nie było.
ERHARD. Alboż teraz ci gorzéj, ciociu?
ELLA RENTHEIM. Tak, mój chłopcze, jest teraz ze mną trochę gorzéj.
ERHARD. Ale przecież niéma niebezpieczeństwa?
ELLA RENTHEIM. Jak kto uważa.
ERHARD (z żywością). Ciociu! w takim razie nie możesz zaraz wracać do domu.
ELLA RENTHEIM. Ja też tego nie zrobię.
ERHARD. Musisz pozostać w mieście. Tu możesz wybierać między najlepszemi lekarzami.
ELLA RENTHEIM. Z tym zamiarem wyjechałam z domu.
ERHARD. Trzeba, żebyś sobie znalazła bardzo wygodne mieszkanie, w cichym, pewnym pensyonacie.
ELLA RENTHEIM. Zajechałam dziś rano tam, gdzie zawsze dawniéj stawałam.
ERHARD. No tak, tam będzie ci zupełnie dobrze.
ELLA RENTHEIM. Zapewne, jednak pomimo to, tam nie zamieszkam.
ERHARD. I dlaczegóż to?
ELLA RENTHEIM. Tu przyjechawszy, powzięłam inne postanowienie.
ERHARD (zdziwiony). Tak? Inaczej postanowiłaś?
PANI BORKMAN (zajęta swoją robotą nie odrywając od niej oczu). Twoja ciotka chce zamieszkać tutaj, w swoim majątku.
ERHARD (patrząc po kolei na matki i ciotkę). Tutaj! przy nas! z nami? Ciociu, czy to prawda?
ELLA RENTHEIM. Przynajmniéj tak postanowiłam.
PANI BORKMAN (jak wyżéj). Wiesz przecież, że tu wszystko należy do twojéj ciotki.
ELLA RENTHEIM. Zostaję więc tutaj, Erhardzie, tymczasowo. Urządzę się tak, abym mieszkała sama, w skrzydle zajętém przez rządcę.
ERHARD. Niezawodnie. Tam są przecież zawsze pokoje przygotowane dla ciebie (z nagłém ożywieniem). Ale przychodzi mi na myśl, ciociu, że droga musiała cię bardzo zmęczyć?
ELLA RENTHEIM. Jestem rzeczywiście trochę zmęczona.
ERHARD. Powinnaś się wcześnie położyć.
ELLA RENTHEIM (patrzy na niego z uśmiechem). Tak téż i zrobię.
ERHARD (z żywością). Więc będziem mogli mówić z sobą jutro albo każdego innego dnia o wszystkiém na świecie, starém i nowem ty, matka i ja. To będzie dużo lepiéj ciociu, nieprawdaż.
PANI BORKMAN (zmienionym tonem, wstając z kanapy). Widzę już Erhardzie że chcesz mnie odejść.
ERHARD. Jak to rozumiesz?
PANI BORKMAN. Chcesz iść do—do adwokata Hinkela.
ERHARD (niechętnie). Ach! więc o to idzie (panując nad sobą). Więc uważasz, mamo, żem powinien tu zostać i nie dać spać cioci do późnéj godziny? Pamiętaj przecież, że ona jest chora.
PANI BORKMAN. Chcesz iść do Hinkelów Erhardzie.
ERHARD (niecierpliwie). Boże mój, zdaje mi się matko, że nie mam powodu wieczoru opuszczać. Jak sądzisz ciociu?
ELLA RENTHEIM. Ja chciałabym zostawić ci swobodę Erhardzie.
PANI BORKMAN (zbliżając się do niéj groźnie). Chcesz go ze mną rozłączyć.
ELLA RENTHEIM (podnosząc się). Tak jest, gdybym tylko mogła to uczynić, Gunildo. (Z góry dochodzą dźwięki muzyki).
ERHARD (odwraca się jakby przykro dotknięty). Tego już nie wytrzymam (ogląda się). Gdzie mój kapelusz? (do Elli). Czy znasz to, co tam grają na górze?
ELLA RENTHEIM. Nie, cóż to jest?
ERHARD. To „Danse macabre“, taniec szkieletów. Czy nie znasz tańca szkieletów, ciociu?
ELLA RENTHEIM (ze smutnym uśmiechem). Jeszcze nie, Erhardzie.
ERHARD (do pani Borkman). Matko, proszę cię usilnie—pozwól mi iść.
PANI BORKMAN (patrząc na niego twardo). Odejść od matki? Chcesz tego?
ERHARD. Będę tu znowu—jutro zapewne.
PANI BORKMAN (z bolesném podnieceniem). Chcesz odejść ode mnie? Chcesz iść do tych obcych ludzi! Do — do—nie, ja nie mogę nawet znieść téj myśli.
ERHARD. Tam palą się światła, tam są młode, wesołe twarze, tam matko brzmi muzyka.
PANI BORKMAN (wskazując w górę). Tam także brzmi muzyka.
ERHARD. Ach właśnie ta muzyka—mnie z domu wypędza.
ELLA RENTHEIM. Nie chcesz, by twój ojciec miał tę chwilę zapomnienia.
ERHARD. Ależ chcę, chcę, bylem ja jéj nie słyszał.
PANI BORKMAN (patrzy na niego zachęcająco). Bądź silnym, Erhardzie, tak, mój chłopcze, nie zapominaj nigdy, że masz przed sobą wielkie zadanie.
ERHARD. Ach! matko, oszczędź sobie tych słów, ja się nie przydam do tego zadania. Żegnam ciociu. Żegnam, mamo (wychodzi śpiesznie).
PANI BORKMAN (po krótkiéj chwili). Ty go znowu do siebie przyciągniesz Ello.
ELLA RENTHEIM. Gdybym w to mogła wierzyć.
PANI BORKMAN. Nie utrzymasz go jednak długo, bądź pewna.
ELLA RENTHEIM. Bo ty temu przeszkodzisz?
PANI BORKMAN. Albo ja, albo—ona, tamta.
ELLA RENTHEIM. Więc lepiéj ona niż ty.
PANI BORKMAN (przytakując zwolna). Rozumiem cię. Ja to samo powiadam. Już lepiéj ona niż ty.
ELLA RENTHEIM. Gdziekolwiekby go to zawieść mogło!
PANI BORKMAN. Niemal powiedzieć mogę, że mi to wszystko jedno.
ELLA RENTHEIM (biorąc płaszcz i kapelusz). Pierwszy raz w życiu, my bliźniacze siostry zgadzamy się. — Dobranoc, Gunildo.

(Wychodzi drzwiami wchodowemi. W górze muzyka rozbrzmiewa coraz głośniej).

PANI BORKMAN (Patrzy przez czas jakiś sztywno, potém wstrząsa się i jakby wije z bólu, szepcząc bezwiednie). Otóż znowu wilk wyje, wyje chory wilk (Stoi chwilę, potem rzuca się na ziemię z jękiem, szepcąc w rozpaczy). Erhardzie, Erhardzie—pozostań mi wiernym. Wróć do mnie, wspomóż twoję matkę, bo już dłużéj tego życia nie zniosę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henryk Ibsen i tłumacza: Waleria Marrené.