<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tytuł Janosik Nędza Litmanowski
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Ciupaga Sobka Topora, w mig ciupagą Janosika ztyłu poderwana, stal pod osadzenie, zastanowiła się w powietrzu; siepnął Sobek toporzyskiem, ale Janosik Nędza Litmanowski dzierżył jego siekierę na uwięzi.
Obudzeni krzykiem Sobka Sieniawski i Maryna, zerwali się ze snu i usiedli na łożu.
— Bracie!? — krzyknęła Maryna Toporówna.
Ale nim Sieniawski do pistoletów, co obok łoża na stole leżały, ręką sięgnąć zdołał, Sobek, nie zdarłszy ciupagi swojej z ciupagi Janosika, z gołemi rękoma nań się rzucił i pod gardło chwyciwszy na poduszkę go obalił, a ciupaga z brzękiem na ziemię padła.
Charczeć począł Sieniawski zdławiony. Moc mu zaraz członki odeszła.
Maryna nie wiedziała snać, co czynić, chwyciła przecież ręce Sobka i odrywać je jęła od szyi wojewodzica; dopiero jednak czterech przywołanych przez Janosika górali uwolnić go z Toporowego uścisku zdołało.
— Sobek — rzekł Janosik, który stał zboku w izbie — nie rób mu nic! On mój, nie twój.
— Mój! — ryknął Sobek. — On mi dziadka zabiéł, dom okrad!
— Sobek — rzekł Janosik spokojnie — abo mie słuhać musis, abo sie wróć, skądeś prziseł.
Sieniawskiego, bladego i wysilonego, chłopi trzymali na łożu, w którego nogach Maryna w koszuli siadła.
Sobek patrzał na nią, jakby na widziadło poglądał. Snać w głowie mu się mieszało. Trząsł się cały.
— Maryna!? — zdołał tylko wypowiedzieć.
— Kieby nie ja — rzekła Maryna — toby byli my i sytka Toporowie na Hrubém we krwi i w ogniu pogineni. Ja go sobom zatrzymała.
— Odruwałaś mi rence od jego garła! — krzyknął Sobek.
Ale Janosik zawołał: — Nie cas na to teraz! Hań bitka! Togo strzéc!
Wskazał chłopom trzymającym Sieniawskiego i wypadł w pole, skąd gwar walki go doszedł, chwyciwszy za rękę Sobka i ciągnąc go we drzwi.
Na podworcu i wokoło karczmy bito się, a raczej dworzanie i dragoni bronili się przewadze górali w ciemności.
Trudno było rozeznać człowieka od człowieka w nocy i we mgłach. Lecz Janosik kilkadziesiąt pochodni w kącie sieni stłoczonych spostrzegłszy, pochwycił jedną, drugą złapał Sobek — zapalili od kaganka.
— Podpalmy karcyme! — krzyknął Janosik. — Bedzie widnij!
Przytknęli więc pochodnie do słomy poszywającej dach karczmy, w której zaszli znienacka Sieniawskiego z Maryną i jego śpiących żołnierzy i pachołków. Płomień się dał ujrzeć prędko; poszycie było suche od spodu.
Skoczyli w drugie, w trzecie, w dziesiąte miejsce — ze wszystkich stron podpalany dach buchnął płomieniem. Rozległ się wrzask i lament żydów arendarzy.
Z płonącej karczmy wybiegła ledwo zaodziana Maryna i chłopi wywiedli Sieniawskiego. Maryna trzymała w ręku wojewodzica karabelę i z tą się między dragonów rzuciła.
Jak straszne odyńce, co kłami prują stado wilków z niemi sparte, mordowali dworzan i żołnierzy sieniawskich Gadeja, Mateja i Mocarny Stopkowie, Janosikowi towarzysze, a obok nich gruchotali im ciupagami kości Sobek Topór i Franek Marduła. Karabelą rąbała Maryna.
Stary Sablik, gęśliki do rękawa od czuchy wpuściwszy, niedużą swoją na długiem toporzysku ciupagą raz wraz w łeb dragona czy dworzanina przebiegającego mimo szybko śmignął, a Krzyś zboku za płotem stał, skrzypce pod pazuchą, a ciupagę w garści trzymając i podziwiał. Podziwiał on nieopodal walczącego Janosika Nędzę, który zdał mu się być djabłem, nie chłopem. Janosik zresztą nie walczył żadną bronią — walił on ludzi człowiekiem. Ująwszy pod gardło i za brzuch dragona, grzmocił sieniawskich to nogami jego, to głową, jakby snopem bił. Padali sieniawczycy od uderzeń krwawego trupa żołnierza, któremu mózg na hełmie czyimś wyprysnął.
— Jezus Maryja! — myślał Krzyś w zachwycie. — Jedy by ten cłekem młóciéł, jak drugi cepami!...
Niedługo bitka trwała. Janosik w łunie karczmy triumfował.
— Zbiérajcie zdrowyk! — krzyknął na górali.
Zabitych i ciężko rannych z pięćdziesięciu ludzi Sieniawskiego było przeszło dwudziestu; reszta się poddawała, broń rzucając.
— Ustawić zdrowyk i takik, co iść mozom — rozkazał Janosik. — Zamglonyk wodom lać!
Najwięcej zemdlonych od ciosu, ale zdrowych, lub lekko rannych, było tych, których on sam dragonem na ziem zwalił. Ci stanęli prawie wszyscy, gdy ich spędzano do kupy.
— Hłopy! — zawołał Janosik do sieniawczyków. — Icie sytka ślebodno i z panem wasym! Powicie światu, ze ja sie ruséł z pod Tater, Janosik Nędza Litmanowski, hetman zbójecki z Nędzowego Gronika w Polanak!
Poczem obrócił się do obok stojącego Mocarnego i rzekł:
— Ja wiedział, cemuk ik nie biéł ciupagom, jyno hłopem! Wyście ik pobabrali zelazem, a ci pudom i pedzom! Wtory zaś kie harnaś zbójecki tak sie zwiastuje, jako ja!?
Kto szedł przy Janosiku, olśniewał. Albowiem nieporównany był to chód.
Na całą Małopolskę rozniosło się imię Janosika Litmanowskiego, a całe Podgórze trzęsło się od jego imienia. Mścił on się jak szatan, raz się z pod hal ruszywszy, za to, że szlachta karając chłopów za rebelję Kostkową w zemście „od zmysłów odchodziła“.
Janosik chciał, aby mówiono, że znalazł swój swego i za okrucieństwa panów na poddanych z nawiązką płacił. Dwory i stodoły szlacheckie płonęły, często gęsto, nazajutrz po napadzie rano zgliszcza zabudowań, trupy szlacheckie w zgliszczach znajdowano. Były pochody nocne, były i walki ząb w ząb, oko w oko.
Chłopi owisłe w rozpaczy głowy dźwigać zaczęli, a imię Janosika powtarzać jak święte.
Jak orzeł rzucał się na szlacheckich hajduków lub królewskich harników i żołnierzy Sobek, jak orlica rzucała się Maryna. Ale choć ten i ów z górali pobok pod mieczem, szablą, czy od kuli padał, ich się śmierć nie imała. A nie mówili do siebie nic.
Wesoły, swobodny, zuchwały i butny wojował Janosik. Nigdy przy nim nie brakło na obozowisku z pieśnią, gęślami i opowiadką Sablika, nigdy ze skrzypcami Krzysia, a Gadeja, Mateja i Mocarny byli przy nim jak wichry przy płomieniu. I tak się w kupę zbili z Toporami z Hrubego, co nie mówili do siebie, i on ku nim, Franek Marduła.
Zarabiał on na pochwały Janosika. Bo bił się jak djabeł, a kradł jak lis, jastrząb i kuna razem wcielone w wilka.
I wszystko dobrze szło, póki chodził w Krzysiowych portkach.
Ale że się z niego śmiano, że ciasne i krótkie, a i Krzyś, swoje starsze drąc, o zwrot się pożyczonych nowszych przymawiał, postanowił Marduła o portki się postarać.
Uszyć nie było czasu dać, nie pozostawało nic, tylko ukraść.
Tak też Marduła namyślił i tak się zdecydował. Ale że i wybredny był i nie wypadało jemu, tak pierwszorzędnemu rabusiowi i tak pierwszorzędnemu elegantowi byle czego kraść i w byle czem chodzić, ruszył na portki, od bandy się oddaliwszy, do samego bogacza sołtysa pod Kalwarją, gdzie się rzecz nie powiodła, gdyż Mardułę schwytano, obito i przeciągającym żołnierzom pana Rzeszowskiego, jako podejrzanego o należenie do nieopodal grasującej bandy Janosika, choć się Marduła zapierał, oddano, aby go do Krakowa, do grodu zawiedli. Ale pan Rzeszowski lubił więźniów i Mardułę u siebie w zamku do lochu wrzucić kazał.
Gorzko i w smętku mu tam płynęły dni i noce.
Od strażnika jednego, człeka dobrego, dowiadywał się tylko od czasu do czasu, iż to w tej, to w innej okolicy Janosik Nędza Litmanowski się pojawił, dwór spalił, szlachcica powiesił, zarąbał, lub za piątą granicę wystraszył, a wówczas żałość niewypowiedziana ściskała Marduły serce na myśl, ile się tam nabito, ile dobra złupić musiano i miano okazję.
Dni i noce biegły Mardule w smutku i strapieniu. Sam on nie wiedział, jak długo już świata Bożego nie oglądał. Siedział ze spuszczonemi między kolana rękami, albo przez małe zakratowane okienko w lochu na skraweczek widzialny nieba spozierał.
Że był poetą, począł wiersze składać. On to w przystępie autoironji uzdajał tę gorzką śpiewankę:

Dobry hłopiec, dobry zbój,
padnie listek, to sie bój!

(bo las prześwieca).

Padnie listek bukowy,
jużci zbójnik gotowy!

(bo z lasu zima wypędza).

Padnie listek z jawora,
hybaj Janko do dwora!

(bo w jasnym lesie złapią).
Zrazu składał wiersze krótkie o swej niedoli, aż raz pewnej nocy począł nucić cicho, żałośliwym głosem, — głośno nie było wolno — sam nie wiedząc, skąd się mu słowa i nuta snują:

Uświadcy teraz w więzieniu
po swyk uciehak, radości...
O jak w okropnem nudzeniu
ozmyśla teraz o wolności...
Straciłek wolność z młodości,
jakze jej teraz załujem!
Narzékać musem, bo cujem...
Skowronek leci do góry,
a słowik w gaju nuci,
za coz mie kraty i mury
odłącać majom od ludzi?...
O Boze, mój Boze, wyzwól ze mnie stela,
wyzwól ze mnie stela, z biłego kastela,
cobyk tu niesiedział, nik o mnie niewiedział,
jyno jeden Pan Bóg, Panienka Maryja...
Dała mie tu wsadzić jedna kanalija...

Za portki — dodał z goryczą.
Pewnego dnia usłyszał Marduła jakiś gwar i ruch. Weszło do kaźni trzech hajduków z latarnią, kazali Mardule wstać i przeprowadziwszy go przez loch, wewiedli w inne miejsce, wepchnęli i zatrzasnęli za nim drzwi żelazne.
Ciemniej tam jeszcze było, niż uprzednio. Słaby blask księżyca wmykał się skądś z pod sklepienia, zgóry. Mardułę taka rozpacz zdjęła, że miał płaczem wybuchnąć, gdy jakoby oddech czyjś posłyszał.
— Jest haw wto!? — zapytał pół z radością, że nie jest samotny, pół ze strachem: czy to nie duch sapi w ciemności.
Nic nie odpowiedziało.
— Jest haw wto? — powtórzył, ale również odpowiedzi nie otrzymał.
Zląkł się Marduła strasznie i począł pacierze odmawiać, do ściany przyciśnięty. I tak usnął.
Nazajutrz rano, gdy się obudził, dzień już był i było widniej w więzieniu. Marduła ujrzał w mroku starca z brodą białą do pasa, z włosami niżej ramion, siedzącego na wiązce słomy, rzuconej więźniom do spania. Odziany był łachmanami, przez które kościane ciało przeglądało.
Marduła wzdrygnął się na ten widok, ale i ucieszył. Nie był przynajmniej sam, co mu było straszne.
— Hej! — zawołał.
Starzec się nie odwrócił.
Głuhy je — pomyślał Marduła.
Zbliżył się ku starcowi, przed oczy mu przyszedł, ale starzec się nie ruszył.
I ślepy je jest — pomyślał.
Dotknął go ręką.
Starzec drgnął lekko, ale się nie ozwał.
Niemowa, cy co? — pomyślał Marduła.
Jaki jest, taki jest, zawdy lepsi, cok nie sam...
Poprzednio Mardule strażnik jeść przynosił, tu chleb i wodę na lince zgóry spuszczono. Starzec, który nieruchomo siedział, snać porę i miejsce znał, bo równocześnie, gdy bochenek chleba i dzbanek z wodą przed nim się zakołysały, on ręce po nie wyciągnął. I Mardule podobnie strawę przysłano.
Probował Marduła zwrócić na siebie uwagę starca, ale nadaremnie. A gdy się dobry strażnik, który dbał o to, aby Marduła za żywa nie zgnił, pojawił, opowiedział, że gdy on do więzienia nastał, lat temu trzydzieści, już człowiek ów tu siedział tak dawno, że nikt nie pamiętał, kiedy go zamknięto, ani zaco. Podobno za dziada obecnego dziedzica do lochów go wtrącono. Skąd był, kto, już nie wiedziano. Panowie Rzeszowscy zawsze lubili więźniów.
— Nie słysy? Nie widzi? — pytał się Marduła.
— Zdaje się, że nie.
I znowu Mardule począł biec czas jednostajnie, tyle tylko, że na starca patrzał, który znać zupełnie sprawy sobie nie zdawał, iż towarzysza niewoli mu dano.
Aż raz Marduła z rozpaczy śpiewać na całe gardło zaczął. Nie śpiewał on, ale wył, ile mu sił w piersiach starczyło. Chciał się zawyć na śmierć — skróś Krzisiowyk portek...
I wówczas wydało mu się, że starzec drgnął i głowę wzniósł nieco.
Marduła śpiewał dalej: śpiewał o górach, o lasach, o zbójectwie i kochaniu, o bitkach, o kopalniach srebra i żelaza i o juhastwie w halach, o ptakach i zwierzętach, o wodzie i ogniu, o robotach w polu i ścinaniu drzewa — śpiewał wszystko, co było życiem górala i ubrało się w pieśń. Starzec jakoby słuchał i słyszał, a gdy Marduła, jak wilk raniony zawywszy na końcu, na garść swojej słomy się prasnął, starzec pół jęknął.
Zerwał się Marduła na równe nogi.
— Mówicie!? — krzyknął.
Lecz starzec milczał.
Marduła przypadł ku niemu, za ręce go uchwycił. Starzec zdawał się nie czuć. Jął teraz śpiewywać Marduła na cały głos często. Snać go z lochu nie słyszano, darł się więc wniebogłosy. I razu pewnego usłyszał słowo starca: dawno...
Wydało się Mardule, jakby mu kwiat na ucho padł. Przyskoczył ku starcowi i ujrzał dwie łzy, płynące mu po twarzy.
— Zyjecie!? Cujecie!? — wrzasnął rozradowany.
Starzec jakby mocował się z sobą i wykrztusił znów: dawno...
A potem wysilił ze siebie:
— Śpiéwaj...
I czas biegł, dni, tygodnie, miesiące, czy lata — — Marduła nie wiedział. Śpiewał w kaźni, a starzec snać słuchał, na słomie siedząc.
Aż razu pewnego ozwał się chrapliwie:
— Skądeś ty?
— Z gór! — krzyknął Marduła.
— Wiém — ale skąd?
— Z Olce.
— Z Olce... — powtórzył starzec. — Woda...
— Jest woda — zawołał Marduła.
— Las...
— Cy znacie?...
— Znam — wykrztusił starzec.
Marduła jak był długi do kolan mu przypadł.
— Dziadku! — krzyknął. — Wyście z gór!?
— Z pod Tater — odpowiedział starzec.
— Skąd!?
— Z Leśnice...
Więcej tego dnia nie mógł mówić. Snać gardło odwykło od wydawania głosu i język od składania wyrazów. I po tym jednym momencie jęki tylko niezrozumiałe przez długi czas z ust starca się wydobywały, aż znów pewnego dnia ozwał się:
— Lato...
Rany Boskie! — pomyślał Marduła. — Cy ja tu od jesieni jus do lata przesiedział!? Cy moze więcyl roków!?
— Lato — powtórzył starzec — owce w halak...
— W halak...
— Dziewieńdziesiont roków...
— Tu siedzicie?
— Haj.
Mardule się tak serce ścisnęło, że nie zważając na wstrętne ciało starca, za kolana go objął.
— Dziewieńdziesiont roków nie gadałek.
— Nic!?
— Nic.
— Ja myślał, zeście niemowa i głuhy!
— Ja był głuhy i niemowa, aleś ty mie pieśniami obudziéł... Ja sie słowa po słowie ucył... Jak dziecko...
— Boze jedyny!
— Haj. Ucyłek sie. Zrazu ja niémóg nic ozróźnić... Słysałek jyno głos... Alek nierozumiał nic... Takie usy były, jak ze zelaza... Pote słowo... Jedno... Drugie... Mąciło sie... A cosi sie mi zbacowało... Słowa sie mi zbacowały i świat... Las — drzewa... Słońce — jasno... Woda — płynie, sumi... Dziéwka — piékne, rumienne... Ciupaga — zbyrcy, rombie... Hala — owce, pies, juhasi, turnie... Tak sie mi zbacowało jedno po drugiém... Słowa i świat ... Bo ja dawno nie słysał i nie widział... Dziewieńdziesiont roków... Haj...
— A widzicie?
— Widzem... Hałupe swojom... Wóz... Konie dwa — cisawe...
— Ale mnie haw? Przy was? Widzicie?
— Nié.
— A zaco was tu zaparli?
— Zaparli?... Do lochu?... Zaco?... Drzewo ścinać zgodzili... Dziéwka była... Piékna... Panowa miéłośnica... Zakohała mnie... Dawno... Juzek nie wróciéł do Leśnice...
— Kielo wam roków?
— Ja rahował cas... Dni... Po jadle... Raz do dnia... Cok urahował rok, tok dolicył... Pirsy dziewieńdziesionty idzie... Miałek trzi dwaścia...
— No to wam, pockajcie, sto trzynaście roków?
— Bedzie...
— Jezus Maryja!
Mardułę przeszedł dreszcz lęku, jak od trupa.
A starzec mówił:
— Ona była hań!... Za ścianom... My sie słyseli... Płakała... Trzydzieści roków i dwa...
Umilkł starzec i Marduła umilkł od grozy.
I znów milczenie ogarnęło Mardułę, starzec mówić przestał, aż po paru tygodniach w nocy poczuł Marduła, że go coś za ramię ciągnie.
Zląkł się i krzyknął:
— Wto to?
— To ja — odpowiedział starzec w ciemnościach. — Gadaj...
— Co?
— Jak tam — — u nas... Ja tu dziewieńdziesiont roków gnił... W lochu... Ja tu drzewo ścinać przyseł... panu... Niewróciłek... Jak tam... u nas?... Jaby hań na kolanak seł... Ziemie całował... Jaby na ziemi lóg, piersiami przywar... Jaby hań — — wode widzieć kciał... Drzewa sumiom — — jedle — — smreki — — lipy... Zwonki grajom... Gwary pełno... Sędyl ludzie — gadajom... Jaby na ziemi lezał, piersiami przywar... Jaby na kolanak hań seł... Ziemia cudowna... Świat...
Marduła jął płakać.
— Gadaj mi... Zielono... Trawa zielona... Otawa... kie pokosis... otawi sie... Jarzec siać... Pług... Jeździlimy do jarmaku na siacie... Zboze kupować... Zarno... Dawno...
Łuk... Strzélajom?... Z łuków?... Niedźwiedź w garło... Z proce w oko... Gęsie piérza na strzale... Ja umiał... Bez oko w mózg...
Gadaj... Kijaniom chusty prać... Peu, peu, peu, pac! pac!... Baby pierom... Piérujom?...
Biały rańtuch na niej... Kyrpocoski... Chustka jedwabna — — z odpustu... Gorset... Piersi... He... Dziéwcenta — — w polanie... Kie kwiaty... Niebo — — hań... Turnie... Skały... Wysoko... Het...
Podniósł rękę nad głowę.
— Het... Wysoko... Słońce...
I runął na barłóg. Marduła poskoczył ku niemu. Starzec się rozśmiał i skonał.
Naówczas Marduła ukląkł nad nim, przeżegnał się i mówić począł:
— W Imie Ojca i Syna i Duha Świentego. Amen. Dzieńkujem Ci, Panie Boze, cok sie bez portki Krzisiowe tu dostał i ze skróś tyk portek ten stary cłowiek śmiejęcy sie umar. W Imie Ojca i Syna i Duha Świentego. Amen.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.