Janosik Nędza Litmanowski/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Janosik Nędza Litmanowski |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Siadł Janosik Nędza Litmanowski, ręce za przypory od portek założywszy i nogi przed się wyciągnąwszy w zamku hradczańskim w wyzłoconej kasztelańskiej sali na szkarłatem obitym fotelu, a za nim stanęli jego towarzysze: Mateja, Gadeja i Wojtek Mocarnego Stopkowie i siwy stary Sablik ze sępiemi oczyma, pospierani na ciupagach. Przed nim zaś stał blady wylękły kasztelan, Iwo Szalany baron, z rękami w bezwładnym przestrachu opuszczonemi po żupanie.
— Prosem ig miéłość, wielgomoznego pana grabie, kluce od kase — rzekł Janosik grzecznie do kasztelana.
— Kasa cesarska.
— Ja tu teraz pan! Pisajcie do cysarza: Janosik Nędza Litmanowski z Polskiej, z Nędzowego Gronika w Polanak, haw béł i kase wzion!
— Tomek! — zwrócił się do Gadei. — Bier hłopów i icie z panem grabiom, kase cysarskom wybrać.
I wyciągnąwszy przed się rękę, palcem wskazał posłuszeństwo baronowi.
Zkolei zwrócił się do siedzącego pod ścianą ponsowego z gniewu kanonika, zamkowego proboszcza.
— Prosem ig miéłość duhownom, Gałajdzie, temu, coście go we więzieniu, zakiela ja haw z hłopami prziseł i Hradek zajon, niezywego naśli, cobyście mu taki pogrzéb sprawili, jak kieby jednorał cysarski pomar.
Żachnął się zuchwały ksiądz, w suknię swą dufny, i krzyknął nie posiadając się z oburzenia:
— Szalejesz, chamie!?
Ale Janosik ze szkarłatem obitego fotela wstał, ku księdzu postąpił, pistolet z za pasa dobył i pod nos go kanonikowi podsuwając, pocałował go w rękaw i rzekł spokojnie:
— Jedy jako fcecie, jegomość. Ja was ta moc nukał nie bedem. Ale bedzie?
I przybliżył lufkę pistoletu pod nos księdzu.
— No jakoz? — pytał Janosik.
Ksiądz zaklął po madziarsku, porwał się z miejsca i wrzasnął:
— Zbóju!
— E ta o to nic — odpowiedział Janosik spokojnie i stalą lufy końca nosa księżego dotknął.
— Bedzie?
— Bedzie! — ryknął trzęsąc się z furji ksiądz.
Janosik ujął go powtórnie za rękaw, pocałował i rzekł:
— I coby wartko béło, jegomość, duhem, bo tys casu nié mamy haw siedzieć. A co my sie końdecek teraz pokłopocili, to nic. Gniéwu o to miendzy nami nie bedzie.
Bier hłopów, Mateja, i idź z jegomościom pogrzéb Gałajdzie jednoralski sprawić. Ja ta przydem.
A setnicy i dziesiętnicy nieg pilnujom; kupców, żydów, panów rabować wolno, siedlakom, hłopom, a biédakom, sewiecom, krawcom, rzemieśnikom nie brać nic, ba jesce, jak biéda nań, to mu rucić. Zbójnik świat równa.
— No wicie, krzesny ojce — zwrócił się do Sablika — moze my nie dłuzy jak o dwie godziny po świtaniu haw prziśli, a z Gałajdy juz trup!
— No.
— A Mardułe, ani Krzisia nik nie widział?
— No nik.
— E to oni dwa cojsi umędrkowali, a Gałajda odpiók. Bo on ta bodeś s kim o bodejscym nierad radziéł. Skoda hłopa. Ja go fciał kie sie bedem z cysarzem w Peście ziemiami dzieliéł, cysarzowi pokazać. Bo niémas pomiendzy nami nadeń, coby wto tęgiego wołu dźwignon, abo z hrubego smreka urwał gałąź od samego serca. Ja sie ś nim fciał pokwalić — jakie to w Polsce brakowne hłopy bywujom... Jeść sie mi fce. Hej, hajduk, przywiedź mi haw barana! Tłustego!
— Tu? — zapytał wystraszony burgrabia, którego Janosik za hajduka wziął.
— Nie błaktaj pyskem, jyno rób, jako ci kazujom! — krzyknął Janosik.
A gdy skopa do sali wprowadzono, Janosik przystąpił ku niemu, nożem zbójeckim gardziel mu na dywanie bagdaskim poderżnął i rzekł:
— Kaz kuhnia? Uwarzcie go w mléku, po juhasku. A hłopom woły, kielo trza. Coby miésa dość béło. I biédakowi, wendrownemu, dziadowi cisnąć. Jyno pić mało. Wto sie opije, pięć dwaścia toporzisk.
Tak nagle, tak niespodziewanie Janosik z tysiącem chłopów Hradek podszedł, że go wziął. Zajął Hradek i myślał co dalej uczynić.
Potem siadł Janosik na stolicy na środku rynku na znak władzy swej odprawować sądy. Po mieście i poza miasto wołać kazał, że kto ma jaką skargę, niech przyjdzie, a sprawiedliwość znajdzie.
Szli więc chłopi słowaccy z narzekaniem na madziarskich panów, a Janosik słuchał i w pamięci karbował karby, kto się zaś na nędzę żalił, sypać mu pieniądze zrabowane kazał.
Ale już po południu tego dnia na wozach na gwałt z Mikułasza wiezieni przyjechali żołnierze, pandury i hajducy węgierscy. Wypadł na nich Janosik, jak sokół łowny na jastrzębie. Jego ciupaga ze zberczącemi kółkami zdawała się być piorunem w jego dłoni. Tam najstraszniejszy ze wszystkich, Cygan Franek Bela z Orawskich Zamków, olbrzym o twarzy szatańskiej pieszo walczący, z toporem, którego chłop w dwu rękach nie dźwignął, z Janosikiem się zetknął.
— Chamie! — krzyknął, waląc się na Janosika, jak głaz z turni na buka.
— Psie! — odpowiedział mu Janosik, zazberczawszy ciupagą.
Poczęli się rąbać, lecz zawsze ostrze ostrze podchwytywało. W dwie ręce Cygan topór wziął i wił nim, jak oś szprychami w szybkim pędzie. Biała mu piana na wargi wyszła, a niebieskie oczy złowrogo jasno błyszczały. Jak na boisku w czas młoćby cepy twardo o ziemię ubitą uderzają i odskakują od niej, tak topór odskakiwał od topora. Ani piędzi nie cofnął się żaden, tylko na nogach tęgo się opierając nacierali na siebie. Podobnie podczas wiatru halnego, gdy buki blisko rosną, konar we wściekłym pędzie o konar uderza, jak gdyby jeleń rogami w rogi drugiego gruchnął.
Płomienie to walczyły. Wtem Cygan lewicą długi jatagan turecki z za pasa wyrwał i podsunąwszy się, pchnął. Ale nim ostrze pod ramię Janosika ugodziło, podbił ten z boku piętą kolano Beli i Cygan runął wznak.
Roześmiał się Janosik i rzekł:
— Jakoz bedzie? Hę?
Cygan leżał sekundę, równie przerażony, jak zdumiony. Czekał na cios, ale gdy go nie otrzymał, zerwał się na klęczki i pod nogi Janosika jatagan rzucając, a topór mu oddając w ręce, powiedział z orawska:
— Veru, pri sam Panu Bohu, vystie chlap, aj chlap!
W tej chwili młody pan Pongracz w mundurze huzarskim koniem natarł na Janosika — ale Janosik barkiem konia pchnął i zwalił wraz z jeźdźcem, który po francusku „O mon Dieu!“ krzycząc, na głowę padł, szablę świecącą łamiąc i życia młodego pod ciosami Gadei zbywając.
Pierzchać przed Janosikiem poczęli Węgrzy, jak wrony przed kobuzem, gdy sztychem bije. Gdzie się pokazał, powstawał krzyk przestrachu: Janosz! Janosz! — i gromady walczących się cofały. On zaś rzucał się bez myśli o liczbie, podobnie owemu niedźwiedziowi, co psów nie rachuje na polanie, gdy na nie wpada. Otwierała się przed nim przestrzeń podobnie, jak kiedy burza las wyłamuje na światło.
Het pod Smerekowicę w góry liptowskie Węgrów gnano, a gdy ostatnich rozproszono i docięto, zapadła noc.
Wówczas Janosik na rogach, które towarzysze jego mieli, rozkazał trąbić na lasy na zbór.
A gdy się chłopi zgromadzili, zwycięstwem upojeni i od walki gorący, rozkazał Janosik, siedząc na głazie, jodłę ściąć i ogromne ognisko na małej polance leśnej zapalić. Buchnął ogień i wzniósł się dym ze smolnych gałęzi. Poczęto jeść i pić, szumieć i huczeć. Dziko się stało niewypowiedzianie. Wówczas Janosik wstał i krzyknął:
— Zbójeckiego!
Stanął Sablik przy ognisku z dźwigniętą nad głowę krwawą ciupagą, włosy długie, siwe odgarnąwszy z czoła, po boku zaś przy nim stanęli muzycy, dwaj Łusckowie z Kotelnicy, bracia, co piszczałki przy sobie mieli i Józek Hawrań z Jurgowa, co na Sablikowych gęślach umiał grać, a któremu je Sablik z rękawa czuchy swojej wydobył. Zabrzmiał las muzyką.
Już Janosik z Gadeją, Mateją i Mocarnego Wojtkiem przed muzykantami stanął i nutę Zbójeckiego ochrypłemi od znoju walki głosami zawiedli.
I w tan się puścił naprzód wódz, a za nim towarzysze i chłopów Podhalanów kilkudziesięciu koło watry, od krwi na blachach, klamrach i stroju czerwonych, ciupagą o ciupagę w powietrzu bijąc, aż iskry pryskały i las dźwięczał.
Zrywały się ptaki spłoszone i zwierz leśny umykał daleko. Stary Sablik był hersztem tańcowi. Dokoła niego tańczono, dokoła jego trwającej starodawnej chwały. Chłopi czcili swą własną i siłę dawnych pokoleń. Wiedział to Sablik i godnie się wyprostował, a głowę wzniósł. Czuł się jako pomnik na cmentarzu honornych chłopów, którym ich synowie, wnuki i prawnuki w męstwie i dzielności dorównać pragną. I wspomniał w myśli owe tańce, kiedy on sam młodzieńcem będąc, koło około innych starców zataczał. I wspominał owe tańce, które tańczył w turniach, lub puszczach leśnych sam, siłą, krwią gorącą własną unoszony i wyrzucany w powietrze, gdy skakał wgórę i na nogach potężnych się kołysał z nadmiaru porywczej krzepkości.
Siwe, długie włosy z pod wąskoskrzelego kłabuka mu się rozwiały, raz po razu przez zęby wąskiemi wargami gwizdał i w takt dzikiej muzyki w miejscu nogi podźwigiwał, lekkie jeszcze i mocne, a na zmarszczoną jego, chudą, sępią, pełną bruzd głębokich twarz, blask bił i cień upadał.
Tak wyglądał, jak leśny bóg mordu i pogromu. Zapach krwi dochodził mu do nozdrzy.
On lubił walczyć, mordować, zabijać. On całe życie na walce i krwi przelewaniu spędził.
I może to był ostatni wielki jego taniec, taniec, jakiego w życiu nie widział i nigdy nie zobaczy. Potok jego życia jakoby w jezioro się rozlał, w staw szeroki; płomień jego życia łuną wybuchł olbrzymiego pożaru...
Prowadził Janosik koło, a dzikie świsty, hukania i wykrzyki zdawały się drzew wierzchołki, na które ogień jaskrawy buchał ku ciemności, uginać.
Dzikie, szalone skoki wykonywali tancerze, ciupagi wyrzucali w powietrze z furkotem i chwytali je spadłe w dłonie, jak w żelazne kleszcze, gdy Janosik przed muzykantami się zatrzymał i ciupagę na ziem koło ognia Sablikowi pod nogi prasnąwszy, wgórę na chłopa zwyźć wyskoczył i na skrzyżowane nogi spadłszy, hajdukować ponad ziem począł, a za nim chłopi tańczący poczęli ciupagi na kupę pod Sablika nogi rzucać z brzękiem i dźwiękiem od stali ostrz i obuchów i kółek mosiężnych u toporzysk zberczących i szli za Janosikiem przysiadami ponad ziem, podbijając się w powietrze, jak capy skalne w urwiskach. Sablik zaś nad nimi dreptał w miejscu i ciupagą, wgórę podniesioną, w ogniu migotał, siwy i sępi.
Długo ich Janosik tak wiódł, aż się zatrzymał, kołpak na głowie poprawił, ciupagę swoją z ziemi podniósł i nutę odmienił, by wreszcie wściekłą drobną nutę zakrzyknąć:
Powiadali, powiadali,
ze zbójnika porubali,
porubali bucka w lesie,
a zbójnika wiater niesie!
Naówczas wszyscy tancerze, podjąwszy ciupagi z brzękiem z ziemi, wyprostowali się i poczęli drobnego krzesać, gwiżdżąc, krzycząc, przez zęby słowa piosnek rzucając i w uniesieniu, jeden drugiego się uchwyciwszy, parami w zawrotny poszli pęd, a ciupagi zawadzane od jednej pary u drugiej, grzmiały jak kuźnia.
Stójze, stójze, siumny hłopce,
bo na wirhu twoje owce,
hej na wirhu, nie w dolinie,
a ty lezys przy dziéwcynie! Ejha!...
A gdy jeszcze warciejszą, wścieklejszą nutę Janosik zawiódł, gdy chórem wszyscy huknęli:
Rada, rada, rada dam,
rada, rada pozycam...
— wówczas opętanie ogarnęło tancerzy, puścili się z par i w szalonych susach przez ogień wskroś płomienia, skier i dymu skakać jęli, podobni do djabłów na czarciem weselu. Jakieś nieartykułowane, najdziksze, zwierzęce namiętnością rozhukaną i rozpasaną krzyki z ust i zębów białych i ostrych dobywać się im jęły, ciupagami rąbali pomiędzy sobą ostrze w ostrze, zderzali obuch w obuch, i już nie taniec, ale wir ludzki gnał koło ognia, zaś stary Sablik, stojąc w miejscu dreptał z ciupagą wgórę wzniesioną, a włosy się mu srebrzyły.
I znowu spokojniejsze zbójeckiego nuty szły, aż się taniec skończył, a na wszystkich wyszła rosa, jak groch i stanęli.
Wystąpił Sablik z pośród koła, gdy się przerwało, jak w zapamiętaniu. Długą jeszcze chwilę przemówić nie mógł, tylko oczy miał wlepione w przestrzeń i snać w oczach i w uszach skręt, brzęk, taniec zbójecki.
— E, hłopcy, warce zginonć! — rzekł wreszcie i odebrawszy z rąk Hawrania gęśliki, brząknął palcem w struny, pomyślał chwilę i rzekł:
— E, hłopcy, ja jus niejeden taniec zbójecki bacem. Kie jesce s was zadnego na świecie nie béło. Béły hłopy. Djaska uźrało dziś! Ja wam tak powiem, co nie zal zyć na świecie. Świat straśnie dobry, jyno cobyś na nawyśniejsy scebel stanon, ka wiatry duwajom i słońce z miesiącem świci. Sytko drobna rzec. Ale co sie uciesys, kieś na Krzywaniu, nad światem, to twoje. Siéłom sie swojom cłowiek ciesy i niémas nad to radości. Niek ta wto fce ma kohanke, abo gazdowstwo, abo piniondze, ka jakie dobro, cy zone mądrom, cy dzieci usłuhliwe, nie telo je wesoły, jako ten, co sie cuje przy siéle. Ja wam tak powiem, na mój dusiu, jaby wte fciał zginonć, kiek zdrowy i mocny, nie, kie bedem umiérał z chorości. Ja sie nigda tak nie ciesył, kiejek ku dziéwce seł, jako kiejek z Hrubego Wiérhu dolinami w Carne Ściany leciał, tak, jak kieby mie oreł niós. I to ci powiem, Janosik, niek ta bedzie, co bedzie, niek bedzie krew, ale kie sie cujes hań, w scycie, niek cie Bóg oświeńci, to twoja godzina! Nie co ine. To twoje zycie, hłopskie, strzeleckie, abo zbójeckie. A co ine to djabła warce. Hłopu nie honornie w pościeli umiérać. Wte warce zginonć, kieś w scycie.
Potem się uśmiechnął wdzięcznie, aby przepytać[1], jeśli długiem mówieniem znużył, a słuchacze może właśnie do słuchania usposobieni nie byli, i z humorem i dowcipem wytwornym zaśpiewał przy gęślach:
Ej, kieby ja se wiedział ej luptowskie przehody,
ej sełbyk poza bucki, dydźek jesce młody!...