<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tytuł Janosik Nędza Litmanowski
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pierwszy otwarł Marduła oczy i odrazu zachłysnął się, jakby mu oddech zaparło. Jezus Marja! — przeżegnał się w duszy. — Zali to był sen?
Zali nie wyszedł z lochu pana Rzeszowskiego i śniło mu się tylko, że go stamtąd puszczono, że sołtysa na drzewie powiesił, z pieniędzmi jego na Olczę przyszedł i stamtąd na wyprawę z Janosikiem wyruszył za Tatry!?...
Przetarł oczy.
Lecz nie, nie była to ciemnica lochu, gdzie lata długie przesiedział: z boku, niewysoko widniało zakratowane okno w murze, którego w zamku rzeszowskim nie było.
Nagle, w śmiertelnym strachu Marduła porwał się na równe nogi i kopnął obok leżącego i śpiącego Krzysia w kolano.
Krzyś się obudził, siadł i spytał:
— Dnieje?
— Krziś! — krzyknął Marduła. — My we więzieniu!
— Co? — zapytał Krzyś, włosy odgarniając.
— Krziś! Na rany Boskie! My w hereście! We więzieniu!
Tyle rozpaczy było w głosie Marduły, że Krzyś porwał się z siedzenia, odrazu trzeźwy.
— Jako?
— My we więzieniu! — wył Marduła.
Krzyś rozejrzał się i ujrzał kratę w oknie ściany, pokiwał głową i rzekł:
— Juści prawda. Zaparli nas.
— Gałajda! Gałajda! — wył Marduła, kopiąc zkolei Gałajdę w bok.
Ale Gałajda spał twardo, na brzuchu leżąc, podobny do wielkiego tramu drzewa.
Marduła rozpaczliwie raz za razem trącał go nogą. Wreszcie Gałajda się obudził i zapytał:
— Co fces?
Marduła wrzasnął z jękiem:
— Bartek, Jezusie Maryjo, my we więzieniu!
— Jako? — zapytał Gałajda sennie.
— W kreminole my! Boze! Boze! Boze!
— W kreminole? — zapytał Gałajda powoli niewyraźnie.
— Dyj ci gadam! Zaparli nas!
— Moze?
Marduła począł płakać na cały głos. Znowu więc jest w lochu, znowu, znowu, znowu!?
Gałajda zaś siadł na kamiennej posadzce lochu i począł pytać Krzysia:
— Ka my to? We więzieniu?
— Patrz! — wskazał mu Krzyś małe zakratowane okno.
— Hy — mruknął Gałajda — prawda.
— Jako my sie dostali!? Jako my sie haw dostali!? — ozwał się w szlochaniu Marduła do Krzysia, ten zaś milczał jeszcze chwilę i odpowiedział:
— Ja sytko wiem. Tańcowałeś w karcymie, pote zacéni my pić, pote jeś ty hipnon do Gałajdy i pedziałeś mu: ty myślis, bestyja wielga, ze ja ci sie bojem? — i wycioneś go pięściom w łeb. On nic, jyno sie ośmiał i łeb sie mu skrziwiła. Tyś zaś drugi raz hipnon ku niemu i zaśeś mu znowa samo tak pedział: ty myślis, bestyja wielga, ze ja ci sie bojem? — i zaśeś go wycion w łeb, a on sie samo tako śmiał i łeb sie mu skrzywiła. Za trzecim raze cie ciapnon, dłoniom na plask, a tyś sie przekopyrtnon pod ławe. Zacéni sie Luptacy śmiać, a Bartek im pedział: wy sie nie musicie z Polaka śmiać. Oni jesce barzyj, bo i oni przynapici béli, a Gałajda nic nie pedział, jyno do nik beckom z kapustom, co mu stała pod bokem, śmignon. Zrobiła sie burniawa, oni do nas hipli.
— Aha! Wiem. Zbacyłek se. Ja ik w pole wyprał! — przerwał mu Marduła.
Ale Krzyś rzekł:
— Edźjeś ik ta bars moc w pole nie wyprał, boś pod ławom lezał jesce, jak głupi, jyno Bartek synkwas do obu rency ułapiéł i wzion nim jeździć po izbie ze starom zydówkom na krześle, bo jom zawadziéł rogem. Luptowscy hłopi uciekli.
— Uciekli, kie ja wstał — rzekł Marduła.
Krzyś niechętnie kiwnął głową i odpowiedział:
— To jyno ten wte uciekał, co go nie béło. Tyś, Franek zawdy jednaki. Kiebyś sie béł nie fciał przekazować przed Luptakami ze siéłom, toby my béli do biédy nie wpadli. I wyśmiali cie i haw nas dali zaprzéć, a wtoz wié, cy kie wyjndziemé stela?
— Ze coz my zaś takiego strasnego zrobili, coby nas nié mieli puścić? — rzekł Marduła przemijając cierpkie prawdy Krzysia.
— Je nic, jyno co po téj bece z kapustom trzok niezywyk ostało.
Zwiesił Marduła głowę na piersi, potem powiedział:
— Hajducy béli blisko.
— Wiera blisko! Bo ja cie za pahołka udał, a tyś płaciéł i wołałeś na nas, coby my se kazowali. Piékny mi taki pahołek, co gazdowi wino płaci. Zyd zaraz do urzędu musiał dać odkaz. Prawie hajducy przyśli, kie my béli z winem, z gorzałkom i s temi trzoma gotowi. Straśnie my beli sytka pijani, ani nie wiemy, kie nas tu przywiedli. Mnie sie jesce w głowie zawraca.
— Ej Boze! — westchnął Marduła.
— Bo my jesce pote pili, zakiela hajducy przyśli i tak sie mi widzi, ze my polégali spać na ławy — kończył Krzyś.
— Tak musiało być — rzekł Marduła. — I tu nas przywiedli, abo i przywieźli pijanyk. A teraz nas obiesom, abo tu zgnijemé za zywa.
— Kaz my som? — zapytał Krzyś.
— Cy ja wiem!?
Krzyś poszedł ku oknu i wyjrzał przez kratę.
— Tak sie mi widzi, ize my na zamku w Hradku. Tak mierkujem, bo góry końdek widno.
— O! O! O! — począł łkać Marduła. — Znowuk w niewoli! O jus teraz nie wyjńdem ś niéj! Jus nie wyjńdem! Nigda!
Gałajda słuchał milcząc. Wtem wstał, a głową pułapu sięgnął i przystąpił ku ścianie najbliższej. Wyciągnął ku niej ręce, rozstawił ogromne palce i tak wzdłuż ścian posuwał się, macając je, jakby był niewidomy.
Przybliżył się ku oknu.
Wlepił w nie oczy i powietrze pociągnął nozdrzami.
Potem znowu ścianę macając sunął się wzdłuż celi, ale gdy znów ku oknu przyszedł, zatrzymał się i powietrze nozdrzami ciągnął.
— Niewola — mruknął powoli do siebie.
— Niewola — powtórzył.
— Niewola — rzekł po raz trzeci.
Coś takiego zadrżało w jego głosie, że Krzyś i Marduła pomimowoli z przerażeniem spojrzeli na siebie.
Gałajdy pierś wzdymała się, usta krzywiły i oczy poczęły nabierać wyrazu przerażenia aż do obłędu.
Zwrócił oczy na Krzysia i na Mardułę, straszne i pełne okropnego strachu.
— Gałajda — rzekł Krzyś, aby przerwać milczenie i z trwogi przed Gałajdą — dy cie jesce nie wiésajom.
— Ja — ja — począł bełkotać Gałajda — ja — w niewoli? Jakoz to? Nié mogem — iść — ka fcem — zapartyk — — pomiendzy mury — — nié mogem iść — ka fcem — ja — — w murak — — ja — —
— Piérsy raz siedzi — mruknął Krzyś porozumiewawczo do Marduły.
Gałajda położył ręce na kratach.
— E — rzekł Krzyś — hrube, nie wytardzes.
— Próguj! Próguj, Bartek! — krzyknął Marduła. — Ja ci pomogem!
Gałajda zagiął palce na kratach, przypiął się do nich i Marduła. Nie drgnęły.
— Na nic! — zawołał Marduła. — Nié mamé haw nic? Ani noza?
— Sytko wzieni, kie my spali — odpowiedział Krzyś.
Gałajda ciągnął kratę, żyły wystąpiły mu na skroniach i na rękach i zsiniał cały z natężenia; ale krata nie puściła.
— Na nic! — powtórzył Marduła. — Juz my ik! Na wiecność!
Gałajda szarpał kratę w tak straszliwy sposób, z takim wyrazem twarzy, aż Krzyś przerażony ozwał się:
— Bartek! Daj pokój! Nie siep sie telo!
Ale Gałajda snać nie słyszał i szał go ogarniał. Zerwał ze siebie koszulę, zmoczył, skręcił, założył za kratę, cofnął się krok i szarpnął. Przerwał koszulę i odleciał wtył ku ścianie, w którą uderzył plecami, aż jęknęła.
— Jezus Maryja! — szepnął Krzyś w trwodze na widok tak strasznej siły i tego wysiłku.
Gdy Gałajda zaś na nieruszoną kratę w oknie i na przerwaną napoły koszulę w swoich rękach spojrzał, usta skrzywiły mu się do płaczu, łzy do oczu nabiegły, pierś poczęło mu wstrząsać krótkie, przerywane łkanie i rozpłakał się jak zrozpaczone dziecko.
Krzysiowi stało się go żal.
— Bartek, o coz płaces? — ozwał się, aby go pocieszyć. — O kosule? Dyj ci jej ani nie trza na długo, bo cie obiesom. A kie cie pod siubienice powiedom, to ci kosule dadzom, nie bój sie.
— Nieładnie by béło na nik, coby nagiego wiésali — dodał Marduła rezygnacyjnie.
Gałajda łkał i na kratę patrzał, a oczy stawały mu się coraz większe, coraz więcej przerażone, zdawały się wychodzić nawierzch z orbit.
Krzyś przeląkł się o niego.
— Gałajda! Nie zapamiętuj sie! — krzyknął.
Gałajda zaś znowu jak człowiek nieprzytomny począł rękoma dookoła siebie wodzić, ruchy niemi nieokreślone wykonywać, cofać je ku głowie i znowu wyciągać.
— Is — rzekł Marduła żałośnie — niedźwiadkaś z oklepca puściéł, coby béł wolny, a sameś na niewolom prziseł...
— Hej wiera! — westchnął Krzyś. — Jus mi Byrka więcél zimnej kapusty przez omasty na śniadanie nie da... Co robić... Mocny Boze...
— Kiejek do dudka przyseł, kie mi Pan Bóg piendziesiont dukatów nagodziéł, cobyk sie na gazde sprościł, tu mas! — biadał Marduła.
— Hej Panie Jezusie! Aleby my béli za té dukaty nieraz pili! — westchnął Krzyś.
— Ej béliby my béli!
— I Gałajde by my béli ozénili! Bo ja mu to zawdy padał, co mu baby trza. I byłbyk mu babsko nalaz, jak sie patrzy, nie oblizańca, ani nie matafije, coby maniory miała, jyno dziéwke gazdowskom, nie wysiedzianom, rezuwitnom, wystawnom i przystojnom... Bo to cłowiek!
— Haj cłowiek! — powtórzył Marduła.
— Jemu baby béło trza — mówił dalej Krzyś. — Ja mu radziéł. Coby miała duse jak woda, serce jak złoto, rozum jak włosy, a od biedry do biedry w zadku pięć siuhów. Coby béła.
— Haj, coby béła! — westchnął z żałością Marduła.
— Ja mu radziéł. Bo mi go béło zal. Samé jyno obsiwkary béły koło niego, co na jedném ramieniu wode nosi, a na drugiém ogień...
— Hej, hej! — wzdychał Marduła.
— A teraz sytko na nic.
— Na nic.
— I z Byrkom jus nie bedem i Gałajda sie nie ozéni i obiesom nas.
— O rany, rany Boskie! — począł łkać wzruszony do głębi Marduła.
— I s tobie, Franek, tys nic nie bedzie. Taki piékny hłop!
— No — jęczał Marduła przez łzy. — Béł ka wtory drugi taki?
— Nie béło.
— Ja to zawdy wiedział, ze nié!
I Marduła rzucił się Krzysiowi w objęcia.
— Symónie! — odezwał się z kąta Gałajda głosem cichym i drżącym do Krzysia.
— Co fces?
— To ja jus nie pude więcél z wołami w hale?
— Nié.
— Kie sie zieleni?
— Nié.
— Kie okowiak gwizda po lesie, a siwarnik po kosodrzewinak?
— Nié.
— Kie zołna puka po smreku?
— Nié.
— A wewiórka hipka po gałęziak?
— Nié.
— Kie hmury białe po niebie idom i owce po kosarak zbyrcom na zwonkak?
— Nié.
— Kie juhasi na piscałkak grajom po turniak, a pastérki śpiéwajom za krowami?
— Nié.
— Watre kłaść?
— Nié.
— Nie pude więcél na trawie pomiendzy lelujami zółtemi na brzuhu lezeć i jscaw zuć?
— Nié.
— Ani borówek i bruśnic przy wołak jeść?
— Nié.
— Ani nie bedem więcél ocami do nieba na grzibiecie lezał do słonka sie grzejęcy?
— Nié.
— Nie pudem jus ka bedem fciał, kie bedem fciał, jako bedem fciał?
— Nié.
— Ba mie cosi trzimie?
— Haj.
— Mnie?
— Tobie.
Gałajda, żałośnie i jak dziecko dotąd mówiący ryknął i rzucił się ku drzwiom, gładkim i bez klamki od wewnątrz. Za nic ich chwycić nie mógł, za nic próbować wyważyć, więc po kilku daremnych próbach jął w nie bić sobą, własnym ogromem. Huczała cela więzienna, ale drzwi nie drgnęły, Krzyś zaś wołał:
— Bartek, siejdze, daj pokój, bo se na zdrowiu ublizys!
— Bartek, posiedź! — wołał ze swej strony Marduła. — To na nic! Ja to znam!
Gałajda tłukł ramionami, piersiami, kolanami drzwi, aż wreszcie cofnął się od drzwi, mówiąc półgłosem:
— Mocniejse...
— Biédak — rzekł Krzyś — widziało sie mu, co jus nic mocniejsego niéma nadeń. A ono wej jest. Nasło sie. Dźwiérze zelazne.
— Mocniejse — powtórzył Gałajda.
Jakby z jakiemś uszanowaniem, z podziwem na drzwi patrzał.
— Wis, Gałajda — rzekł Marduła — tak se i ten niedźwiadek pod Krzywaniem, coś go z oklepca puściéł, septać musiał, jako ty haw teraz. Bo i ten oklepiec béł mocniejsy, jako on. Pedziałeś mu: niewola strasna rzec, a aniś sie nienazdał, kie sam do niej wpadnies.
— Nienazdałek sie — zachrypił Gałajda.
— I ulutowałeś sie go wej, hoć to jyno głupi dźwiérz béł, ale nad nami nijakiego zlitowania nie bedzie aj nie bedzie...
— Haj, z nienazdania my haw wpadli — zabiadkał Krzyś, Marduła zaś zawołał:
— Wis, Bartek, twój niedźwiadek se po lesie skace, spomina cie... I niewolom swoje...
— Niewola — zachrypił Gałajda.
Wtem porwał się od ściany, pod którą stał, przygiął się, pochylił głowę naprzód, wziął rozpęd od ściany, dał olbrzymiego susa i z łoskotem, wyłamawszy kratę w oknie, wleciał w nie ramionami i tak został.
Krzyś i Marduła oniemieli na razie, nakoniec Krzyś, widząc, co się stało, krzyknął z uciechą:
— Bartek!
Gałajda nie odpowiedział; Krzyś wołał:
— Bartek! Aleś hłop! Jesce takiego nie beło! Wysoko hań? — Gałajda milczał.
— Zamglał — rzekł Marduła.
— Nie dziwota! Kie sie hań kosula urwała! Wyciągmy go!
Wyciągnęli Gałajdę z okna, ale on zwisł im na rękach.
— Bartek! — wrzasnął Marduła.
Z czaszki Gałajdy z pod włosów sączyła się krew.
— Ozbił głowe! — zawołał z przerażeniem Krzyś.
— Nie, łeb ma całom — powiedział Marduła, wsunąwszy palce we włosy Gałajdy. — Jyno skóre przecieno.
Położyli go na podłodze; Gałajda legł sztywno.
— Trup — rzekł Marduła. — Zabiéł sie.
— Zabiéł sie — powtórzył Krzyś, kiwając głową. — Teli hłop!
— Śmierzć więksa.
— Bartek! — wrzasnął nagle, potrząsając Gałajdą, Krzyś.
Ale Gałajda był nieruchomy.
— Zabiéł sie, na ozaist zabiéł sie — rzekł Krzyś z bezsilną trwogą do Marduły. — Zabiéł sie...
— Skoda go. Ja go straśnie rad widział — westchnął Marduła.
— I ja — powtórzył Krzyś i wybuchnął płaczem.
Rozpłakał się również i Marduła i obaj płakali rzewnie nad ogromnym trupem.
— Bartuś, Bartuś, kieby ja béł przecuł, nie béłby ja cie pozywał ze sobom, kieś sie ty miał zabić! — łkał Marduła.
Lecz Krzyś ustał płakać i rzekł:
— Ale okno wybiéł.
W jednej chwili przestał płakać i Marduła.
— Prawda — rzekł — okno wybiéł.
— Mozemy uciekać.
— Mozemy.
— Słonko dopiéro mało co wyhodzi. Jesce śpiom.
— To my tu od wcorańsa, od popołednia?
— No, spalimy, bo my béli pijani.
Zerwał się Marduła, jak żbik.
— Uciekajmé!
Krzyś przystąpił ku oknu i wyjrzał.
— Niéma nikogo. Woda pod murem, Wag, nie bars sie głęboka widzi. Jyno wysoko skocyć. Bedzie ze trzi siongi.
— Nieg bedzie i dziesieńć!
— Połózmyz go, jako trza — rzekł Krzyś — coby wiedzieli, ze to béł oświęcony cłek i ze go haw nik nie zabiéł, jyno on sie sam.
— Wartko! Wartko! — wołał Marduła.
Krzyś zaś ręce Gałajdzie na piersi olbrzymiej złożył i powieki mu przymknął.
— Bydź zdrów, bracie! — rzekł, ściskając go za rękę przy dłoni.
Ale Marduła wsunął się już w okno, wystawił nogi i skoczył.
Pojrzał za nim Krzyś: spadł w rzekę, zanurzył się po szyję i stanął.
Krzysia przejął strach, lecz Marduła dawał znaki naglące rękami, wsunął się więc i on w okno, wspomniał Matkę Boską i Byrkę i skoczył.
Buchnął w wodę obok Marduły; zalał się, ale go Marduła za kark chwycił i tak go dzierżąc, wodę przebrnął, poczem wpadli w rosnący zaraz za wodą las i poczęli biec naprzód.
Biegli długo, aż Krzyś sapać zaczął i przemówił:
— Lekcéj ze, bo nie zdolem.
Zwolnił więc nieco Marduła szalone tempo, a Krzyś mruczał:
— S tobie by béła prawie pła, abo cap, Franek... Kie umres kiejsi, to sie z djabłami przy wolném casie w niedziele o załoge bedzies ścigał po piekle, o trzi dudki, abo o syrek... Bo hań pudzies za sołtysa z pod Kalwaryje.
Bieżeli jeszcze, aż Krzyś zaprotestował:
— Stań! Teloś przebiegły, co cud! Zapaliłbyś mie!
Stanęli więc. Krzyś zaraz siadł na korzeniach od buka. Milczał chwilę, sapał, potem rzekł:
— Skoda Bartka! Béł hłop! A i dobry cłowiek, strasecnie.
— Skoda — odpowiedział Marduła. — Mnie go bedzie zal do końca zycia.
— I mnie. Ale wiés, kieby nie on, toby my haństela nie wyśli.
— Ze jak? Nigda na świecie! Tej kraty by ani trzok tęgik hłopów nie wyłomiło. Ja jom cuł, kiek sie jej hyciéł.
— Béliby my wisieli.
— No. A coby nas béli dobili przódzi! Mało zywyk by nas obiesili!
Krzyś wstrząsnął ramionami od zedrżenia.
— Dobrze, co s nami béł.
— Ze dy ista łaska Boska! Ojca nam Pan Bóg dał, w tym Bartku.
— Haj. Trza dzieńkować Panu Bogu, co go s nami wraz zaparli.
— I co miał łeb nie krufkom. Gównem by béł nie wybiéł.
— No. Kwałaz Panu Jezusowi, kie my tu!
— Wyślebodzili my sie.
— E — rzekł po chwili z wesołością Krzyś — ale sie nacudujom, kie hań jyno jednego najdom!
— Wiera sie nacudujom, psie kości! Kie trzy siubienice ryktowali!
— Bajto! Nieg mie pobozia ze siubienicom, kie ja haw, w lesie. Ale kaz teraz pudziemé?
— Ku Janosikowi. Najdziemé go! On hłopami nie sieje po dródze, ba idom kupom. Wrócimé sie zaś za wode, ale daleko. Mnie tak kieby skrzidła rosły!
— Djabli cie wytrzęśli z nogawice! Obęckałek się wcora straśnie w tej karcymie, jesce dziś cujem. Posiedźmy na kwile. Goniéł nas nik nie bedzie, bo ani ślaku znaku po nas. Bedom myśleli, jeze my sie potopili we Wagu, kie my powyskakowali oknem. A i trup ig zabawi by na ćwierć godziny, kie go najdom. Bo sie bedom cudować, kieli je i jako sie stało?
— No tak pedzieć sprosta, Symónie, co juz widno, ize nas Pan Bóg opiekuje — rzekł Marduła. — Kieby Gałajdy béł nie stworzéł, toby my haw nie béli, ba hań, i musieli by my wisieć.
— No haj.
— Cud Pana Boga, jakie ja mam scynście! — mówił Marduła. — Niwto iny takiego scynścia niéma. I piniondzek nabył i z biédy jek bez Gałajde wyseł. A i tyk dukatów jek nie wzion ku sobie, jyno dwa, dwak minon, a seś śtyrdzieści jek ostawiéł przy mace, na Olcy. I Pan Bóg sie w piéknym cłowieku koha. Jyno wiécie, Krziś, nie padajcie pomiendzy ludziami, co ja sie od Gałajdowego rencyska przekopyrtnon. Bo to ani tak nie béło, jyno ja sie utknon i bez to. Przewyrtnonek sie wej. Jaby sie mu béł nie dał na ziem prasnonć. Nié!
— He — rzekł Krzyś — skoda go. Jaby go béł ozéniéł. Na mój sto prawdu! I był byk mu na weselu grał i byliby my pili...
Marduła zaś dowodził:
— Pan Bóg tyz wié, co robi, nie bój sie! On by sie do sądnego dnia hańbiéł, jakby mnie z Jego wólom takie ciarapary Luptaki obiesiły! To raz. A drugie: miéło Mu na mnie patrzyć, jak do kwiatu. No, ale lećmy.
— E, jyno jus tak pytlikujmy, bo straśnie pre. Gorąc! — rzekł Krzyś.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.