Janosik Nędza Litmanowski/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Janosik Nędza Litmanowski |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Janosik chłopów w lasy popod Krzywaniem zwiódł i wgórę ku Krzywaniowi patrzał.
Krzywań zgóry na Liptów spozierał.
Wysoko w słońcu świecił jego łeb skalny, jak złoty.
On, jako sęp z rozszerzonemi skrzydłami ku Polsce się obrócił, grożąc jej krzywym dzióbem, jakoby zakroczył sobą Liptów i Orawę od Polski.
Piersią skalną spadł prostopadle ku dolinie Niefcyrke, Hruby Wierch go zastawił, jak mur.
Groźno, straszno jego łeb złoty, nad lasy widny, słońcem uwieńczony, ku Janosikowi pozierał.
Tak się Janosikowi Nędzy Litmanowskiemu z Nędzowego Gronika w Kościeliskach wydało, jakoby moc liptowskiego ojca Krywania wyzywał.
— Icie? — ukazał szczyt chmurny Sablikowi.
— Wysoko — odpowiedział Sablik.
— Wysoko... Tak jakoby sobom Luptów grodziéł...
— Niegzeta... On ta i kóz i niedźwiedzi i świstaków przedemnom broniéł, a kiela ik hań padło!?
— Kieby to cłowiek taki béł!
— Je toby świat owładał! Boby ani morze ku niemu za nic nie stało!
— No!
— Tak sie mi zdaje, do cudu, jak kieby patrzał na nas.
— On ta i patrzy. Ale on o tém nie méśli. On méśli o tém, co béło przed tysiącem roków, abo i dawniej. On se zbacuje, jako béło, kie haw śniegi i lody lezały, co światu niewidno béło. Kie nań wiater lodami duł, a zima wiecna béła. Taka lodowa ustawa na świecie.
I ciho. Ani pary. Tu wej wte wiatry grały! Wartało słuhać! Tu sie słońce iskrzyło po śniegak. Ani ptaka, bo coby haw robiéł, nic i nic, jyno skały kieniedzie. Kieby ja se béł wte z ruśnice wypaléł, toby mie na sto mil béło słyhać. Nie zal by béło ani umreć!
Oni majom o cym do sie radzić, ci nagłowniejsi: Łomnica, Lodowe, Gierlahowska Wysoka, Luptowska Wysoka, Hruby Wiérk, Krzywań. Mnie sie to nieraz widziało, co ik słysem, jako gwarzom do sobie ponad ine scyty.
To tys to tak, jako i w doma gazda z celadziom; gazdowie, a jesce hrubi, majom o cym ze sobom uradzać. Krywań luptowskim Tatrom sołtys, jako Łomnica śpiskim sołtyska. Oni radzom o lasak, o wodak, o pogodzie i psocie, o tem, co sie dookoła dzieje, poza doliny, po Kosyce na Uhrak i po Kraków w Polsce. I przybacujom se starodawne casy, co mineny. Wto wié, co sie robiéło, kie woda z morza bez Pieniny uciekała. Jaki musiał być sum! He, wiés, Janosik, ony majom o cym pomiendzy sie ukwalować.
— Case w nocy, to sie widziało — rzekł Janosik — ze te scyty radzom do sobie, jeden do drugiego. Ino jek na to nié móg przyjńść, o cym by radzić miały?
— Bajto! Juści ci o ludziak haw radzić nie bedom, jacy my i skąd — odpowiedział Sablik.
— Tak uwazujecie krzesny ojce, izeby o ludziak nié miały nic radzić?
— Radzis ty to o mrowcycak, abo płascycak? A coz to jesce mrowcyca wielga proci nas, kie my pod górami.
— E — wtrącił Krzyś, który rozmowy zasłyszał — o płascycak jest nieraz telo co uradzić, co więcyl, jako o sytkiej wirności, sołtysak, wójtak, starostak, kaśtelanak! To biskup! Kie ci za kosule wlezie! Ani cie przy słuhanicy ksiądz telo nie wypokutuje! Ta cie wytańcy, w nocy, cobyś hnet babie bez przykope hipnon!
— Hehehe! — śmiał się Sablik.
Dał Janosik odpoczynek chłopom przed wyprawą w lasach pod Krzywaniem. Do wieczora mieli wypoczywać. Z łuków zwierzyny nastrzelano i było co jeść, ale surowe mięso ze solą chłopi musieli pożywać, bo Janosik ognia kłaść bronił, aby dymy nie zdradziły, choć lasy były nieprzejrzane naokół.
Wiadomo, że djabeł nigdy nie śpi, a jak nie ma co robić, to pazury o kopyta brusi.
Rzekł Marduła do Krzysia i Gałajdy, z którymi się trzymał:
— Wiécie, hłopi, co, cały dzień po próżnicy w lesie lezeć, mnie sie haw niefce.
— Kazbyś seł? — zapytał Gałajda.
— Jaby sie seł co ka napić — rzekł Marduła. — A dałoby sie co ka przy casie porwać, no to jako fce, kie sie dało. Skoda dnia.
— Ze dyj prawda... Teraześ we dobrze pedział. Ty mas głowe! A kazbyś seł? — rzekł Krzyś.
— Ze kabądź. Dy haw nika nie prec.
— Wyhodna blizo — rzekł Gałajda.
— Kralowska Lehota, Kokawa...
— Prybilina — dodał Krzyś — skąd ja miał freirke w Budzynie, kiek na roboty hodziéł.
— Moze sie jesce do was przyzna — zakpił Marduła.
— Na mój sto prawdu! Ta, kie mie uwidzi, to jesce dziś sytko praśnie, dzieci, hłopa i dóm i pudzie za mnom — odparł nie zbity z tropu Krzyś.
Gałajda popatrzył nań z niedowierzaniem.
— Moze — rzekł.
— No to idziemé? — zapytał Marduła.
— Podźmé — oświadczył Gałajda niemyślący.
— Janosik zakazał sie oshodzić — zauważył Krzyś.
— Je! Wiera! — odpowiedział Marduła. — Idziemé na jagody. Dopadniemé swoik, bo tysiąc ludzi sie nie straci w lesie. A poscęści Pan Bóg, to sie przyznamy. Damy Janosikowi cęść.
— On nie weźnie.
— No to Stopkom i Sablikowi, co przy nim. Ja straśnie rad pudem, bok juz więcyl jako pięć roków nie krad! Jako mie przy tyk portkak pod Kalwaryjom dostali, to jesce do dziśkak nika nie béł.
— Hej! — rzekł Krzyś. — A Mardułaś!
— No! To tak, jak kieby słowikowi bronił śpiéwać — odpowiedział Marduła.
— Iści — rzekł Gałajda.
— Se mnie ta złodziej nie strasny — ozwał się Krzyś — ale napić tobyk sie napił. Dy jus drugi dzień idzie, jakok w karcymie nie béł. Ono sie mi tak moze jus w zyciu nie trefi drugi raz.
— Ani sie moze dotela nie trafiło nigda — rzekł Gałajda.
— Ba, kie mie w pieluskak trzimali. Ja jesce nigda nie horował, ale jak bedem, to abo karcyme musom ku mnie przynieść, abo mnie ku karcymie, bobyk umar.
Szli dalej, nagle zatrzymał ich dojmujący widok.
Na perci leśnej nad kotlinką młody niedźwiadek, piastun, ale już spory i tęgi, wyszczerzył na nich zęby i usiłował podnieść się na zadnie nogi z groźnem gwałtownem mruczeniem; za lewą tylną nogę był on chwycony w żelazną paść, w oklepiec.
— Jezus Maryja! — krzyknął przerażony Krzyś i wtył się cofnął. Marduła w jednej chwili wzniósł ciupagę do góry, ale Bartek Gałajda przytrzymał go za rękę, mówiąc spokojnie:
— Dajze pokój, to młode i w oklepcu.
— No? — zapytał Marduła.
— Wrodniak, nie uznał znaku — rzekł ochłonąwszy z przerażenia Krzyś. — Wis, głupi, nie widziałeś zérdki?
Żelazna paść zastawiona była na ścieżce, którędy woły na halę pędzano, a nad nią, jakie jest prawo myśliwskie, wbita była żerdka z deseczką poprzeczną w krzyż u górnego końca dla ostrzeżenia przechodniów.
Dwie półobręcze z długiemi i wielkiemi śpiczastemi zębami, rozłożone szeroko w mchu, zwarły się, gdy niedźwiadek nastąpił na sprężynę, przyczepiony zaś na grubym łańcuchu ciężki kłat drzewa nie pozwolił mu uciekać z miejsca.
— Stary oklepiec godny kęs powlece, pojeden i na drzewo ś nim wylezie. Ja takiego widział, co na seść siong na smreka oklepiec wywlók — rzekł Gałajda.
Niedźwiadek był wściekły i w śmiertelnym zarazem strachu; raz wyszczerzał ku góralom kielce i usiłował grozić im przedniemi łapami, to znowu próbował cofać się i umknąć, ale żelazne obręcze i kłat na łańcuchu hamowały go w miejscu.
Szarpał się i jęczał z bólu.
— Zastrzél go! — rzekł Krzyś do Marduły.
— Dobrze! — odpowiedział Marduła i strzelbę zdjął z ramienia.
Ale Gałajda się ozwał:
— Dajcie mu pokój! To młode. Co wam złego zrobiło?
— Niedźwiedź — rzekł Krzyś.
— No to coz? I on fce zyć — odparł Gałajda.
— Bartek, aleś głupi — ozwał się Marduła. — Zabić go nie fces dać, a ostawis go w oklepcu, coby się męcył, z głodu zdech, abo coby go wilki zjadły?
— Ja go w oklepcu ostawić nie fcem — rzekł Gałajda.
— No to mu go séjm — rozśmiał się Marduła.
Gałajda mówił jakby do siebie.
— Niewola strasna rzec... A i ból strasna rzec...
— Cos to robis? — zapytał zdziwiony Krzyś.
Albowiem Gałajda począł zdejmować swój ogromny serdak barani. Gałajda nie odpowiedział, tylko z szeroko rozpostartym serdakiem, odrzuciwszy ciupagę, postąpił ku niedźwiadkowi, który podskoczył ku niemu z rozwartą paszczą.
— Bartek!? — wrzasnął Marduła.
Ale Gałajda zarzucił swój serdak na łeb niedźwiedzia, zawinął go, pochylił się i objął ramionami niedźwiedzie łapy i w jednem mgnieniu oka on, niedźwiedź, żelazny oklepiec, kłat z łańcuchem, stoczyli się na dół z brzękiem i łoskotem w kotlinkę.
— Ohop! — krzyknął Krzyś z rozpaczną rezygnacją.
Marduła wyrwał nóż z za pasa i ścisnął ciupagę, gdy nim zbiegł na dół, ozwał się przerywany głos Gałajdy:
— Franek — — śliź — — ozewres — — zelaza — — toporzyskem...
Marduła zdumiał się i skoczył przed siebie.
Tam Gałajda w potwornych swoich ramionach trzymał zawiniętego łbem i przedniemi łapami w kożuch niedźwiadka, który się szarpał jak wściekły.
— Pilno — mówił — bo wereda — — mocna — — jak koń...
Marduła był Podhalaniec — i wiedział, co robić i nie namyślał się. Wbił toporzysko od ciupagi między zęby oklepca poza łapą niedźwiedzia i silił się rozważyć żelazo.
Krzyś patrzał z góry w podziwie.
Rozważył Marduła żelaza i wtył odskoczył.
Na który widok na górze odskoczył wtył i Krzyś.
Gałajda zaś prasnął niedźwiadkiem od siebie, jak mógł najdalej. Kożuch spadł na pusty oklepiec.
Niedźwiadek gruchnął na bok, porwał się na łapy, przystanął chwilę i dał susa wbok; wydarł się nad kotlinkę piorunem i znikł w chuściawie.
— Zdrowy! — zawołał Marduła. — Nie rusyło mu kości!
— Zdrowy — powtórzył Gałajda, sapiąc i podnosząc serdak.
Krzyś patrzał nań w zachwycie, gdy z kotlinki wylazł.
— Ej, Bartek, aleś tys hłopski hłop! — rzekł. — Nie bździny!
— Ani ci nie podziękował! — zaśmiał się Marduła.
— On mi ta podziękował, po swojemu — odpowiedział Gałajda.
— A kieby cie béł skalicéł? — rzekł Krzyś.
— No to jako fciało. Dy on nie wiedział, poco ku niemu idem.
— Ja jus meślał, Bartek, ześ ty o rozum prziseł.
— E, on ta i prziseł. Jesce sie to nie wydarzyło, coby wto niedźwiedzia z oklepca ratował — rzekł Marduła.
— Luto sie mi go stało, tak jako i Kretowi hańtego dziéwcęcia, u Toporów u Jasiców — powiedział wolno Gałajda.
— A siéłe miał? — zapytał Krzyś.
— Malućko, a jaby go béł nie dotrzimał — odparł Gałajda. — Krowe by ten jus zabiéł, kieby na uwzientego sło!
— No, wis! Toby i tobie móg béł zabić!
— Moze — odrzekł Gałajda.
Krzyś rozdziawił na niego oczy i poszli dalej.
Było już słońce wysoko na niebie, gdy się z lasu wysunęli.
Marduła szedł naprzód, Krzyś za nim, na końcu Gałajda.
Wstąpili na trawą porosłe jesienną pożółkłą pagórki, pozarastane krzakami jałowcu i późnemi jesiennemi kwiatami, niską szafirową gwieździstą goryczką i modroliljowemi smutnemi dzwonkami o wielkich pojedyńczych kielichach. Falisto kołysały się te pagórki nad doliną Liptowa. Wsie i miasteczka bliskie widno było.
Szli prosto ku Prybilinie nad rzeką Belą.
— Jaby zatańcéł i wzion co komu — rzekł Marduła.
— A jaby sie napił gorzałki i zagrałbyk — rzekł Krzyś. — A ty, Gałajda, cobyś robiéł?
— Spałbyk — odpowiedział Gałajda.
— No to poco ześ s nami poseł? Mógeś w jaferak pod ferecynom w lesie przy Janosikowi legnąć i spać.
— Kieście mie zapozwali ze sobom — odpowiedział Gałajda.
— Wiés, Bartek, ale sie nie gniéwaj, tyś taki, jak wół z pod Murania — rzekł Marduła. — Ka cie pozénom, to idzies.
— Huhuhu! — roześmiał się Gałajda i rzekł po chwili pomału, jako zwykle:
— A mnie miéło poméśleć, co se ten niedźwiadek po lesie hipce. I jemu miéło.
Naco popatrzył nań Marduła i oświadczył:
— Bartek, ja ci pedział, s tobie hłop, ale kieby sytka tacy béli, toby my jesce kamieniami ziem orali, jako drzéwiej, za Jadama w Raju.
— Ja ta wyméślował nic nijako nie bedem — odpowiedział Gałajda. — Jest nato ini...
Rozradowała się Krzysiowa dusza.
Albowiem naprzeciw nich ukazała się za małym przylaskiem karczma, jakie dobrze poznał w życiu.
Stał dom drewniany wielki, z wysokim góralskim dachem i z murowanym ponad nim białym pobielonym kominem, ściany domu szare były od dawności. Dzieliła go na dwie połowy sień, w oknach zaś małych i wąskich, których było po dwa z każdej strony sieni w izbach, widniały grube kraty żelazne, pordzewiałe i pajęczyną zasnute. Zboku, przy izbie po lewej ręce była jeszcze komora bez żadnego okna, tylko z wyciętym kwadratowym otworem dla odrobiny światła.
Przed karczmą był dziedziniec zasypany sianem, sieczką, owsem, śmieciami a na nim studnia z żórawiem oraz gnojówka z mętną żółtawą pianą u brzegów z moczu końskiego, albowiem konie stały przy kilku wozach, siano z półkoszków biorąc. Pomiędzy końmi chodziły kury i gęsi żydowskie. Stała też po drugiej stronie dziedzińca wozownia, z którą łączyła się stajnia krowia, należna do karczmy.
Młoda tęga dziewka słowacka z zakasanemi rękawami koszuli myła szaflik pod studnią, do kolan mając spódnicę uniesioną i dwa krótkie warkocze twardo splecione kasztanowatych włosów, niebieskiemi wstążeczkami u końców przewiązane, na obie strony głowy na biało przedzielonej, ku ramionom, jak ogonki młodych gończaków, krzywo sterczące.
— Marta! — krzyknął za nią niespodzianie Marduła.
— Jaaaj! — zawołała, słowackim obyczajem, przestraszona dziewczyna.
Na który widok ucieszone całym widokiem serce Krzysia folgi szukające sprawiło, iż Krzyś pełną garścią dziewczynę wyżej uda pod tył ułapił.
— Jaaaj! — krzyknęła ponownie, odskakując.
— Dobre rano! — rzekł Krzyś.
— Dobre rano niech maju! A skod idu? Z Polski? — odpowiedziała dziewczyna, stając frontem.
— Z Polski. Na zarobek. A jest karcmarz?
— A gdze by iszoł? Jest je.
— A kacmarka?
— I pani su.
Kacmarecko nasa nie wyganiaj ze nas,
jak nam nie zborgujes, to nam darmo nie das! —
zaśpiewał Krzyś, zmierzając ku sieni.
Wyszedł żyd z karczmy, wysoki, siwy, barczysty, z brodą długą, w zaświchtanym chałacie.
— Ty, pan, — wołał Krzyś — borowićku mas?
— Mam — odpowiedział żyd.
— To daj!
I postąpili ku izbie.
— A ka idom? Z telim zbrojem? — zapytał żyd, podejrzliwie patrząc na pistolety za pasem u Marduły tkwiące i strzelbę na jego ramieniu.
Ale Krzyś odpowiedział:
— Boimé sie zbójników, bo my kupcy na konie, z miasta, z Nowego Targu, znas, pan? My dwa — wskazał na siebie i na Gałajdę — a tego my najeni, coby nas broniéł — wskazał na Mardułę. — To mój pahołek.
Skrzywił się Marduła na tę prezentację i ozwał się górnie:
— Wino, tokaj, jest?
— Jest i tokaj.
— Dawać!
I posunął się pierwszy do sieni, a z sieni do izby na lewo.
Tam młodsza żydówka stała przy piecu i warzyła coś w rondlach, druga zaś stara, pomarszczona i zgarbiona, siedziała na zydelku i darła pierze. Kilkoro dzieci kręciło się po izbie. Za stołem siedziało paru słowackich chłopów i piło wódkę.
Chłopi podnieśli oczy z zaciekawieniem na przybyłych, żydzi poszwargotali między sobą. Zaś Marduła chcąc zatrzeć wrażenie prezentacji Krzysiowej, zachęcał Gałajdę:
— Jédz! Pij! Kazuj se!
Pili, a Marduła, aby pokazać, że nie byle z kim, ale ze światowymi ludźmi ma się do czynienia, zaczął, a zawtórował mu zaraz Krzyś, pieśń złodziejską, szeroko śpiewaną:
Siorsa burkowana, karćma murowana,
jest tam kacmarecka jesce niesimfrana.
Tak se przyknajało trzok handrusów do dnia,
siedli za stolice, dziakneli se ognia.
Świarna kaćmarecko pozdwól ze nam zagrać,
troske potańcymy, poknajemy doraz.
Śwarna kaćmarecka zagrać im kazała,
oni tańcowali do samego rania...
Niedługo wziął za skrzypce Krzyś, a po chwili Marduła przed chłopów jął tańczyć. Ciało jego wyprężyło się, oczy znieruchomiały i straciły wszelką myśl, a stały się jakimś blaskiem bezmyślnej, krążącej po żyłach Marduły krwi; korpus wykonywał ruchy małe, miotany przez nogi, nogi natomiast wykonywały pracę gwałtowną, jak piorun, i wściekłą jak obłęd. Marduła, unosząc się na końcach palców u stóp, uczynił taki wir z nóg swoich, iż szalonych ich ruchów oczy patrzących chwytać nie zdołały. Lekkość zaś w końcach stóp Marduły była taka, iż zdawał się on nie stawać na ziemi, ale tylko dotykać jej szpicami kierpców i suwać się jakoby wirując w powietrzu.
Patrzyli chłopi słowaccy z niemem zdumieniem.
Wtem Marduła skok dał i piętami w ścianę nad ich głowami uderzył.
Chłopi przygięli głowy i pootwierali gęby.
Wtem Marduła jako umiał, skoczył i podeszwami kierpców skrzypce Krzysiowe musnął, a Krzyś nie przestał grać.
Chłopi słowaccy wybałuszyli oczy.
Wtem coś trzasło.
To lekkonogi Marduła jednem uderzeniem stopy gruby dyl w podłodze karczemnej złamał.
Naówczas chłopi słowaccy wybuchnęli ogromnym śmiechem zachwytu i poczęli wołać: jaaj! jaaj! Pri sam Bohu! Ajestie chlap, aj chlap!
Krzyś zaś grał, oczy jego ciemno‑szafirowe o długich wołoskich rzęsach, szeroko otwarte, wodziły się za Mardułą, przymykając się, gdy Marduła zdumiewał, a ruch ręki wodzącej smyczek i palców przebierających po strunach był bezwiedny; również bezwiednie bił Krzyś takt obu stopami z piętą. Od czasu do czasu przy wyższym skoku, cudowniejszym ruchu, namiętniejszym rzucie Marduły, spoglądał na Gałajdę i uśmiechał się w porozumiałem uwielbieniu.