<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tytuł Janosik Nędza Litmanowski
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Ciężko, pusto było w gazdowstwie starych Nędzów po wyjściu Janosika, jedynego syna.
Tak było trza — on się ruszył.
Ruszył się, jak niegdyś chłopów karanych mścić: karzącą rękę szlachecką nad nimi zatrzymać, po bitwie pod Beresteczkiem.
Ruszył się po raz wtóry, z lasów z Babiej Góry, aby króla po szwedzkich trupach do własnego kraju i własnego panowania, do ojcowizny, wewieść.
Ruszył się teraz po raz trzeci, za Tatry, nędzę polską zwyciężać, ziemię dla chłopów polskich, dla krajanów swych, głodnych górali, zdobywać.
Milcząc poglądali na siebie starzy Nędzowie, w pięknej białej izbie pod szerokim sozrębem rzeźbionym, na którym powałę wsparto, siedzący.
Tak trza było — Janosik się musiał ruszyć.
Albowiem to była jego sprawa.
On był nato chłop.
On się nato urodził.
Z dumą patrzeli na siebie starzy Nędzowie, rodzice Janosikowi.
Ani go djabeł zrobił, ani mu czarownice koszuli, pasa i ciupagi nie darowały, koszuli, w której jest trwałość, pasa, w którym jest siła, i ciupagi, co się sama przez dziewięć drzwi przerąbie.
Oni to we dwoje, on Jasiek Nędzów z Gronia, najstarszy syn Jaśkowego Jaśka Nędzy Litmanowskiego Bućkosia i Maryny Stopkówny od Cajków, i ona, Kaśka, jedynica u Walcaków ze Skibówki, w woniejącą od łąk czerwcowych noc go spłodzili.
Pełen dumy własnej patrzał Stary Nędza na swoją żonę i pełna dumnego własnego poczucia Nędzowa na męża patrzała.
Zazwyczaj było tak, że matki piękniejsze bywały od córek, a ojcowie potężniejsi od synów.
Ale jak dawno pamięć ludzka pokolenia Nędzów z Gronia pamięta, jeszcze od czasów, kiedy na Zaskalu, między Ludzimierzem, Szaflarami a Rogoźnikiem siedzieli, nie było takiego Nędzy.
— Ani nie bedzie.
Ani Jano Miętusiański ani Juro Siumny, nie byli lepsi...
— O bo nie...
On się ruszyć musiał.
Bo jakby on się nie ruszył, to któżby?
Ku niemu, jako do słońca, oczy góralskie patrzały.
On, choć młody, był jakoby król Podhalu.
A nie ino Podhalu, ale całej góralszczyzny.
Takim synem ich Pan Bóg pożegnał.
Bez niego szlachta byłaby chłopów wymordowała, bez niego byłby król na stolicę swoją nie wszedł, on nędzy góralskiej drogę zastąpił, szeroką piersią drogę jej zastawił, on jej z gardła ludzi, jak z wilczej paszczęki jagnię, wydrze.
A gdy wydrze, gdy z chwałą i nowem bogactwem powróci, wtedy się ożeni, godnie i bogato i bedzie gazda na swojej cęści.
Będzie wesele, jeszcze nie takie, jakie ich samych było choć to wesele na sześć mil wkoło słynęło.

Jedzie wesele dołu wsiom,
niek sie nam ludzie napatrzom...

Nad drzwiami umieszczony, naprzeciw misternie z cieniuteńkich badylków uplecionej ogromnej ruchomej sieci pajęczej, co złe oko wchodzące w dom na sobie zatrzymywała, na gwoździu wisiał wian, który stara Nędzowa, będąc panną młodą, na głowie miała, wian zeschnięty od lat dziesiątków, który nim uwito, chodziła ona po Skibówce, po łące zielonej we wielgim maju przed ślubem, pomiędzy kwiaty zawodząc:

Coz mi jus po tobie rózowy kwiatecku,
kiedy jus nie bedem hodzić we wianecku?...

Za obrazem zaś świętym, na szkle malowanym, tkwił bukiet ślubny pana młodego Nędzy, ojca Janosika, suchy i zapylony.
Uśmiechnęli się do siebie Nędzowie.
Ona jeszcze miała tę koszulę, w której do ślubu w Szaflarach jeździła, w skrzyni schowaną, cienką, jak listek, z szeroką kryzą i w cudny wzór delikatnych, smrekowych gałązek i lilij górskich haftowaną, i gorset miała schowany w złote róże na szafirowej materji haftowany i haftowany bogato biały, przezroczyście cienki rańtuch na ramiona i buty safjanowe czerwone. I schowane miała do limbowej skrzyni, gdzie się żaden owad nie zalęgnie, poszewki z zagłówków z cerkami, haftowane cudownie i pracowicie i cieńkie prześcieradła lniane i na dnie skrzyni pięć wojek korali bez ceny, które na święto kładła, a synowej darować chciała.
Ale nie lada to musiała być dziewka.
Z gazdowskiego rodu, Toporówna z Hrubego, albo Nowobilska sołtysianka, majętna, robotna, usłuchliwa, zdrowa i piękna. Wiele takich tęskno na Nędzów Gronik poglądało, lecz Janosik żenić się jeszcze nie chciał.
— Wiécie, mamo — mówił — wiater lekcejsy, kie nic nie niesie. Hojby jyno gałąź z olsyny, abo i pióro z ptaka niós, juz mu nie tak idzie. Ja jest taki, jako wiater...
Uśmiechała się Nędzowa. Bo z tej natury syna sława, majątek, znaczenie rosły.
Ale smutno z pod powały z za listwy rzeźbionej, pięknie gadzikiem strojnej i o zdobnych wspornikach, patrzyli się na pośród izby Święci na szkle jasno malowani i około bogato w kwiaty malowanych limbowych ciemno­‑zielonych skrzyń, dostatku pełnych, smutek się błąkał; i smutno na sozrębie widniała cyfra 1550 i napis: „Jan Nędza Litmanowski fundator tego domu“, na który stary Nędza poglądał.
Gdyby syn nie wrócił...
Gdyby zginął...
Nie powiedzieli do siebie słowa starzy Nędzowie, tylko popatrzyli na siebie równocześnie.
Więcej niż sto lat stoi dom i gazdowstwo na Groniku się trzymie.
Pan Bóg żegnał i bogactwo rosło.
Miałożby to wszystko osierocieć?
Westchnął stary Nędza i jego żona westchnęła.
Ale syn ruszyć się musiał.
Oni go sami nato chowali.
Sama matka ciupagę mu podała.
Uczyli go dumnie się nosić i żeby go świat za co miał.
Nie widzieli ku niemu równego, ani nawet wśród sołtysów, choć się oni, jako Nowobilscy na Białce, Zychowie we Witowie, ze szlacheckich familij wiedli.
Sami mu mówili, iż niema ku niemu równego.
Sami posłuchu dla niego uczyli uboższych Stopków, dzieci, od Gadejów, od Mocarnych, od Matejów, kiedy chłopcem był.
Oni pierwsi go nad świat wynosili.
W chłodnych, ostrych, wyniosłego spojrzenia oczach starej Nędzowej grube łzy się zaszkliły.
— Poco ja go tys takiego honornego hłopa na świat wydała? — westchnęła.
Takiego hetmana?...
Ale otarła zaraz łzy końcami palców i surowy dumny spokój na twarz jej powrócił.
— Co robić? — rzekł stary Nędza. — Orłowi sie sowa nie urodzi, ba oreł. My Nędze Litmanowscy...
— Haj — odpowiedziała Nędzowa. — Trza przystać.
A że krowy wracały z pastwiska, z jesiennej ścierni i łąk, dzwoniąc spiżowemi dzwonkami u szyi, powstała gaździna z ławy i wyszła przed próg domu na statek oczyma rzucić. Szły stadem na południe do domu Kwiatula, Biedra, Krasula, wysmukła panicka, Węgierka, Środula, Cwartocha, Łysa, Łaciata, Okaista, byczki Paniś i Bukiet i wiele, wiele innych, a za niemi szli z długiemi batami i ciupagami w rękach dwaj pasterze dorośli, którzy od wilka i złego człowieka mogli bronić trzody, i mały chłopiec trzeci z habiną w garści, który się zdaleka darł na głodno:

Słonecko zahodzi, za las zapaduje,
ta nasa gaździna wiecerzom gotuje,
gotuje, gotuje, ale nie nikomu,
jyno pastyrzowi, co zénie do domu!... Hu — huuu!...

Osobno krocząc wolno ogromne woły długorogie wracały z paszy, przez dwóch wolarzy zbrojnych w trombity i długie ciupagi gnane, siwe turonie orawskie i cisonie i czarne polskie.
W setki turlików spiżowych dzwoniąc z regli, przez białe psy obganiane i przez juhasów wiedzione, biegły owce białem olbrzymiem stadem wraz z kozami, kerdel nieporównany.
Bogactwo synowe spływało ku domowi.
Wyszedł i stary Nędza poprzed izby i czekał.
— Zaba, gazdo tłuce Cisule — ozwał się starszy pasterz krowi. — Przewyrce sie i straśnie sie piere.
— Zawiedź ze jom do stajnie — rzekł stary Nędza — zoblec sie i przyruć jom kosulom naopak przewyrtnionom, a pote ukąś jom bez grzibiet do trzeciego razu, to jom zarusięki popuści.
Obora się zaroiła dobytkiem.
Powrócili do izb oboje Nędzowie. Połednina była gotowa, uwarzyła ją gaździna na czas, a kucharka przygotowała.
Postawiła misę ogromną na stole w czarnej izbie, a wkrótce zasiadł Nędza i jego żona i czeladź, parobcy i dziewki, dokoła na ławie i stołkach. Była kluska gorąca z jarcanej mąki i po kęsi sperki. Zmówił pacierz Nędza, jako gazda i przeżegnał strawę i długiemi łyżkami drewnianemi pięknie rzniętemi, z ozdobnemi trzonki, wygarnowali kluskę pożywający, a do dołka wygniecionego łyżką na dnie misy dolewała gaździna wrzące dymiące się mleko raz po raz ze stojącego obok garnka i każdy na łyżkę go wraz z kluską nabierał.
Po południu zaś, kiedy statek znowu paść wypędzono, przyszły zaźreć na stryka i stryne Zubkosowe dziewki, Krystka i Jadwiga, i ich brat, Wojtuś, co z drzewa sturgował, z kozikiem.
Posiadali pod izbą, bo ciepło było, a roboty o ten czas w polu nijakiej, i poczęli rozmawiać, Wojtuś zaś kawałek drzewa lipowego miękkiego nalazłszy, zaraz zeń strugać począł.
Kształt rósł mu pod ręką.
Patrzał nań długą chwilę stryk Nędza, nie mieszając się do kobiecej rozmowy, która choroby studzelnicy, pomiędzy dziećmi grasującej, dotyczyła, a na którą trzeba było do trzeciego razu wytrzeć dziecku gardło liściem wierzbowym, z wierzby rosnącej nad rzeką i w to samo miejsce liść, skąd się go wzięło, odnieść nad rzekę, i zapytał:
— Wojtuś, je coz to robis?
— Matke Boskom.
— Matke Boskom? I powiédz mi tys, hłopce, skąd sie ci to biere, takie próźnioki?
— Ono mi tak jakosi samo przyhodzi, z powietrza — odpowiedział Wojtuś.
— No a tota Matka Boska, co jom strugas, jako ci do tego przisło? Skądeś pomyślenie wzion? Cosi cie przecie nadethnonć musiało, cobyś to robiéł, a nie co ine.
— Ja sie patrzał, stryku, na ziem i nalazek haw lipowego drzewa niekwardego kawałek i trzimałek go w garzci i patrzem sie. I zaconek wej strugać.
— A ci sie przecie Matka Boska haw na ziemi nie pokazała — uśmiechnął się stryk.
— Ona sie mi nie pokazała, ja jom widział w Saflarak w kościele, kie my raz hań jesce z niebozyckom z matkom byli, w ołtarzu. Ale sie mi to sytko, co jek hań widział, przybacuje. Jaby taki ołtarz zrobić fciał. Kiebyk miękiego drzewa dość miał, to zrobiem.
We środku byk postawiéł Matke Boskom z Jezusem na ręcy, z takom obrącaskom cieniućkom nade głowom. Dookoła byk uzdajał gwiazdy, a pod nogami kule, a na niej wąz i jabko, tak, jakok widział. Widzi sie mi, co go w pysku trzimał. No, toby béł ołtarz.
— Wiera haj, béłby — przywtórzył stryk Nędza zamyślony.
— Jaby pote jesce fciał co ine wyrzezać — mówił Wojtuś. — Góry byk fciał urobić, takie turnie wysokie, jako hań kozice po nik hipkajom, oreł ponad nie lace i jako krzesny ociec, Sablik, niedźwiedzia, abo dzikom świnie zabiéł.
— Haj, toby béło — rzekł stryk Nędza.
— No, onoby mogło być, aj mogło, stryku.
Rzekł Nędza:
— Pan Bóg ta dziwtoremu stworzeniu rozmaity talant podaruje. Dzik ma kielce, a bedzie hłop do hoćjakiéj roboty zdatny. Ja miał raz taki dziwostworny juhaski nóz, cok sie mu ani wycudować nié móg. Trzonek to miał wyzdajany z mosiądzu, z miedzi, z kości, z rogu, ono nawet i samo śrybło w nim béło, takie obrącki, jedna ku drugiéj poznabijane, a zaś na wiérhu to béło mosięzne denecko, a na tem denecku trzy bulki, jako we zbójeckik nozak bywuje, ale to takie bulki béły, jak słupki, straśnie piéknie wyonacone, a na samym wiérhu na tyk słupkak kłobuk luptowski, z mosiądzu i z rogu, wykarbowany, i zaś na tym miedziana blaska i stalowy gwóźdź, co ten kłobuk nim przybity béł, a on musiał het bez pośredni słupek i bez cały trzonek do noza do nuka iść i moze z samej tej stali béł, co i nóz. Tak wej syćko do wjedna uzdajane béło, cok sie dość namyślał nieraz, kiek juhasił, jakom ten głowe miał, co to robiéł! A pote jek i ciupage kiejsi takom widział, co po jednej stronie béła na niej nakładziona watra, a naokoło sie wej ludzie na kolanak do tego ognia modlili, a na drugiéj stronie to zaś béło słońce, miesiąc i gwiazdy, a na obusku cosi takie, jak cłowiek, w jednej garzci trzimało pierun, w drugiej kule. Starzy ludzie gadowali, bo my sie ta dziwaśkie dość tej ciupadze nausprzypatrzowali syćka na sałasie, jeze to ma być bóg i trzimie świat. A ten, co jom miał, taki Stasek Wirdzinnik ze Starego Bystrego, to padał, ze jom nalaz we młace, kajsi u Wale w Marusynie. Haj.
— E radby ja tys to stryku widzieć! — zawołał Wojtuś.
— Nóz to ani nie wiem, cy ka nie bedzie do spary wbity; dziekiedy to sie pojedno u gazdy wrazi, co i bez sto roków przesiedzi, zakiela sie najdzie. Ma cas. Ale ciupaga to nie wiem ka je, bo to béła Wirdzinnikowa, Stanisławowa. Jest je ta moze ka sowana po nim, abo sie straciła. Bo ta Wirdzinnik juz moze wysy śtyrdziestu roków nie zyje.
— Cojsi se ta ze stryke ukwalujecie — ozwała się Nędzowa.
— Jedźjek mu gwarzéł o tym nozie juhaskim, coś go jesce u mnie widowała, i o Wirdzinnikowej ciupadze.
Dzień jesienny chylił się szybko pod zachód. Od regla na łąkę wyszedł jeleń na przedwieczorną paszę. Widać go było dobrze.
— Ka tys ta teraz Janosik? — westchnęła Krystka.
— Hej wiera, kany je tys? — powtórzyła Jadwiga Zubkosowa.
— Bojno mi oń — rzekła stara Nędzowa, ale stary Nędza powiedział:
— Janosik wyświacony w ozbójeństwie. Nie trza se przybiérać do głowy, bo to na nic.
— Wiécie, stryku — odpowiedziała Jadwiga — ja ani przyobrazenia dobrego nié mam, naco on z telim narodem za Tatry poseł?
— Hajno wiés, dziewce — odpowiedział stary Nędza — poco tys ta hań temu jeleniowi urosły rogi? Niek bedzie niewycytno Bogu Przedwiecnemu, co mi wyraźnego hłopa dał. Ja sie ś Nim o to zbywał nie bedem, ba Mu dzieńkujem.
Z Panem Bogem zbywka na nic. To prawda własna... Tak sie mi widzi, ze be dysc.
— Idzie od śródwiecerz, z Orawy — rzekła Nędzowa.
— Janosikowi sie musi scęścić — dodał jeszcze stary Nędza jakby do siebie — on świat równa, a nika blisko po Polsce nie zbija, ba daleko. Takiemu zbójnikowi Bóg scęści, a ludzie błogosławiom. Jakbyś popod nogi ludziom srał, to oni cie ta hnet obzalom. Podźmy, stara, do izby; zimno.
— A i wiecerzom trza przygotowić, bo sie hnet pastérze przyredykajom z pasieki z bydłem i owce przydom z regla.
Odeszli starzy Nędzowie, natomiast przyszedł Maciuś czeladnik ze skrzypcami i siadł nieopodal Jadwigi, w której się kochał, a na którą ledwo pozierać śmiał, bo była bogata, a on służył i młody był jeszcze bardzo.
— Maciek, co tys se ty myślis, kie gras? — zapytał go Wojtuś, powtarzając pytanie strykowe.
— Je cozbyk myślał? Gram i gram — odpowiedział Maciek.
— Krzesny ociec Sablik to se musi o starodawnyk casak myśleć, kie gra.
— A Krzyś z Olce o karcymie — zaśmiała się Krystka.
— Ja tak gram, jako słysem z ludzi — rzekł Maciek. — Ino we wiecór to sie mi lepsi gra, jako we dnie.
— Bo i las piékniéj we wiecór sumi — ozwała się Jadwiga.
— No piékniéj. Kie tak ciho na świecie, jako dziś je, to ci tak powiém, Wojtuś, ono samo w gęślak gra. Tak jako kieby ci cosi smycke wodziło.
— Hm, wiés, ale dy przecie wtosi taki musiał być, co nuty wyzdajał. Bo sie przecie samy nie narodziły — rzekł Wojtuś.
— No juści. Taki musiał być.
— I niejeden — ozwała się Krystka. — Som jest nuty juhaskie, som jest krówskie, som jest zbójeckie, strzeleckie, weselne, pogrzebne, wojemskie, rozmaite —
— No to kazby ci jeden cłek telo zdolał uzdajać nut? No nié? — dodała Jadwiga.
— Ze ba haj. Tak béło — odpowiedział Maciek.
— A no to byś i ty móg jakom uzdajać nute — powiedział Wojtuś. — Stryna padajom, co za jej pamięci ze trzi, abo ze śtyry nuty posprzybywały.
— Ono ta moze przyjńść — odpowiedział Maciek. — To sie w sercu rodzi. Kieś smutny, abo kieś wesoły, cy ty to bees wiedział, co gras, abo co bees śpiéwał?
— No — rzekła Jadwiga. — Kie Kubowa Broncia leciała bez pamięci proci Kulowego Jędrzka, co to Kulów Orawcy pobili przy drzewie, kie hań panom ze Zamków ścinać buki pośli, to on jej zdaleka zaśpiéwał: idzie od Orawy potocasek krwawy, nie pładze dziéwcyno, to nie z mojej hławy! Tego go ta nik prędzej nie ucył, bo ani nie wiedział, co w Orawe ku drzewu pudzie, ani co jego braci hań Orawcy pobijom. Ba jom fciał zdaleka pociesyć.
— No — rzekł Maciek — ono samo przydzie. Świat niesie. Jedno ze świata idzie, drugie sie w sercu rodzi — — jyno co pote jedno do serca, a drugie we świat gras.
— Abo i nie we świat — powiedziała Krystka.
Jadwiga zaś schyliła nieco piękną twarz ku wysokim piersiom.
Na ten widok zadzwonił Maciek po strunach smyczkiem.
— Słysys? Gra — rzekł stary Nędza do żony w izbie, na pościeli spoczywając. — U nas w Polsce lud przysprostawy, padajom, ale zdatny. Jeden z drzewa Matke Boskom ustrugał, drugi gra, co sie jaz nie zal przysłuhać.
— Haj — odpowiedziała Nędzowa. — Ale mnie o Janosika bojno. Coby ka o zdrowie, abo, broń Panie Boze, gorzy o zycie nie przyseł.
— Wiés, stara — rzekł Nędza — jaskółka z błota gniazdo ulepi, a drózdz po lesie gwizda, ale ony oba ku orłowi nic nie płacom. On po niebie leci i kozy dzikie bije i nad ptakami je królem.
— Haj, haj — pokiwała stara Nędzowa dumną głową — ale to dziecko...
Gdy zaś cicha noc nadeszła i nad całą zagrodą Nędzów Litmanowskich spokój zapanował, a Wojtuś spać do tryka i stryny poszedł, Maciek czeladnik, który jeszcze długo grał dziewczętom, ukłonił się im grzecznie kapeluszem (obawiając się, że przez delikatność, ponieważ gra, nie odchodzą) i rzekł:
— No, dobranoc. Idem na sope.
— Dobranoc — odpowiedziały dziewczęta odchodzącemu, ale się nie ruszyły z ławy pod domem.
— Wiés — rzekła po chwili Jadwiga do siostry — jaby sła ku Maćkowi legnąć, on mie koha.
— Ze dy idź — odpowiedziała Krystka. — Ucies jego i sie.
Opuściła Jadwiga ponownie głowę ku piersiom, gdyż była młodsza i jeszcze panna.
— Ale to moze tak nie przystanie na mnie, cobyk ja ku niemu sama sła, ba cobyk go ku sobie puściła.
— Kie on ani popod naskom ściane hodzić na śmié, bo sie boi stryny.
— No...
— A ty puścis dziś ku sobie Wawrzka?
— Puscem.
— Wawrzek idzie śmiało, bo to gazdowski syn i parobek...
— No. A tobie sie widzi Maciek?
Jadwiga owinęła kraj zapaski na palec i rzekła:
— Wiés, kie on gra, to po mnie jaze mrowiecki hodzom, het, po całem ciele.
— No, jus i na tobie cas. Sesnaście ci mineno na Syćkik Świentyk. O te casy to ja jus spawała z hłopcyskami. Idź.
— No to pude... Przitrzim dzwiérze od sopy, coby nie zgrzipiały.
— Nie bój sie. Wiés, ka kołki?
— E cyk to raz hań strykowe siano wykładała?... Ale wiés co?
— Zje co?
— Coz ja mu powiem?
— Maćkowi?
— Haj.
— Je cozbyś do niego radziéła? Zawołaj: Maciek! — on sie obudzi, jak jesce nie śpi. A pote on ci sie ta o słowa pytał nie bedzie!
— E best!
I Jadwiga zaczęła chichotać.
— No idze idź — rzekła Krystka — bo widzem, co cie juz mgli...
— Cy tys ta juz dziéwcęta Zubkosowe posły spać? — ozwała się stara Nędzowa do męża na pościeli.
— Pewnie; cegozby siedziały? Ani nie wiem, wto ku nim hodzuje? A toby skoda béło, kieby taka młodość i uroda sama lezała.
— A, toby jus béł stokrotny grzyk taki dar marnić! — rzekła Nędzula. — To prawda.
— Haj — odpowiedział Nędza — mnie samemu case zal, co nié mamy dziéwki w doma, boby my sie jej uhylali z białej izby, jakby miłego swojego puścić fciała na noc.
— Aleby to musiał być parobek, ku nasej córce! — rzekła Nędzowa. — Coby sie ku Janosikowi równał!
— Ba, coz radzić, kie niéma — mruknął, kłoniąc się ku snu, stary Nędza.
— Jyno jacy to jedno dziecko... Sokół...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.