Janosik Nędza Litmanowski/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Janosik Nędza Litmanowski |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Hm — rzekł Krzyś, łapiąc pchłę na karku, do żony swojej Byrki, która się po chałupie kręciła — stara, wiés? Béł Matejów Wojtek u Gałajdy, pozywał go ku Janosikowi na wojne; na hléb, na miéso, na wino, na złoto.
— E — westchnęła ciężko Byrka — onoby sie zdało, aj zdało! Głód!
— No — rzekł Krzyś.
— Pietrków Franek z głodu zgłupiał; goni po lesie nagi i krzicy. Jagnieska od Kapuściarza samo to.
— Więcél takik bedzie — rzekł Krzyś, kręcąc pchłę w palcach.
Wtem, gdy mówili, wpadła najbliższa sąsiadka, Kohutowa, z hałasem, wołając:
— Rany Boskie! Co sie stało! Zelaznego Topora syn dzieci swoje zarombał! Icie — pedział — ziem Boskom gryźć, kie Bóg hleba nie dał!
Stanęła oszołomiona wieścią Byrka, a Krzyś zgniecioną pchłę z palców puścił na podłogę, mrucząc:
— Idze, weredo! — i przydeptując ją kyrpcem zapytał głośno z przejęciem:
— Topora Zelaznego syn? Jasiek?
— No haj, Jasiek — odparła baba, Kohutowa. — A słyseliście? Janosik Nędza na jakomsi wojne woła? Na hléb, na miéso, na wino, na złoto?
— No toście i wy słyseli? Dopiéro mi mój wej opowiadał — rzekła Byrka.
— Mój hłop idzie — rzekła Kohutowa.
— Idzie?
— Pude i ja — oświadczył Krzyś. — Mnie przi Janosikowi, kie my w Polsce wojowali, béło dobrze. Ja sie ta moc nie bił, jynok grał i piłek dubelt. Pude.
— Symek! Staryś! — zawołała Byrka.
— A tyś młoda!? Bassam ci teremtete dziś! — wykrzyknął Krzyś z humorem i oświadczył:
Nie uwazuj na to hociaj głowa siwa!
Popod starym bukem twardy korzeń bywa!
— Mój to wiécie taki — rzekła Byrka do Kohutowej — hojby na świat sto biéd sie zleciało, on sie bedzie śmiał.
— Temu ik tys ludzie radzi widzom — odpowiedziała Kohutowa z chęcią patrząc na Krzysia.
Krzyś zaś przez okno ujrzawszy olbrzyma Gałajdę, wrzasnął doń:
— Gałajda! Idzies na wojne? Z Janosike?
— Idem! Z Mardułom z Frankem!
— Pockajcie! Ide i ja s wami! Jyno sie pozbiéram!
Duchem się zebrał Krzyś, trwać nie mogło długo, bo tylko skrzypce pod pachę i ciupagę do garści miał wziąć, zresztą gotowy był; warmuzu, bo nic innego w domu nie było, dwie zimne łyżki połknął i Byrkę, która go za szyję obłapiła, dom zdawszy i pocałowawszy ją z mlaśnięciem w lico, a Kohutowej dawszy rękę, z izby w mało czasu wyszedł. Ale przy okienku się zatrzymał i zaśpiewał do wnętrza na pożegnanie:
Moja stara nie umiéraj!
Wtoz mi bedzie gacie piérał?...
— Beskurcyja! — zawołała Kohutowa i roześmiały się z Byrką, która łzy ocierała, a Krzyś śpiewając wesoło przez nos:
Dziéwcyno, dziéwcyno, o coz ci to hodzi?
Zielonoś zasiała, zielono ci schodzi! —
kroczył mały na krzywych nieco w iks nogach, ku czekającemu nań w rynsztunku wojennym potwornej wielkości Gałajdzie. Miał Gałajda w garści ciupagę, której obuchem głazy ogromne łupać było można, która Krzysiowi bez mała pod pachę sięgała, a której lada kto więcej godziny by nie poniósł; ku temu nóż straszliwy za pasem i procę, z której kamienie, jak głowy dziecinne, umiał Gałajda puszczać.
Wyszedł naprzeciw nich Marduła wybryzowany jak na wesele. Pióra z cietrzewia miał za kapeluszem, nowy serdak i portki cyfrowane czerwono.
Na jednem ramieniu miał rusznicę, na drugiem łuk, za pasem pistolety i noże, ciupagę z kółkami zberczącemi w garści.
— E, aleś tys strasny! — rzekł Krzyś.
— A jaby sie tobie i tak nie zląk — rzekł pomału Gałajda, patrząc na Mardułę.
— Nie zląk byś!? A ja by sie tobie moze zląk!? — krzyknął Marduła.
— He he he! — rozśmiał się Gałajda niskim basem.
— Jak bedzie cas, pudziemé za pasy — rzekł Marduła.
— Jedyć ta jak pudziemé, to pudziemé — odpowiedział Gałajda i ruszyli w drogę, Marduła naprzód, potem Krzyś, na ostatku potwornie wielki Gałajda.
— Wiés, Bartek — ozwał się Marduła do Gałajdy — straśnie sie mi dobrze idzie. Bedzie cosi!
— Moze — oświadczył Gałajda. — Zarobek.
Lekkomyślny i wesoły Krzyś śpiewał:
Ty parobek, ja parobek,
podźmy oba na zarobek,
ty weź kose, a jo grabie,
wykosimy źlibek babie!
— He, wis! — zauważył na to Gałajda.
Marduła zaś, który miał piękny głos i skłonny był do przekazowania się z bohaterstwem, ujrzawszy kilka kobiet nieopodal, rozdarł się na całe gardło po zbójecku, żeby wiedziały, że idzie:
Na Orawskim Zamku wisi troje zelaz —
uwazujze hłopce, cobyś do nik nie wlaz!
Ale Krzyś figlarne oko ku niewiastom rzucił i zabrzęczał przeraźliwie przez nos:
Jedzie wóz na przewóz, malowane luśnie,
dam ci hlopce gemby, jaze mama uśnie,
jaze mama uśnie, jaze świcka zgaśnie,
dam ci hłopce gemby, jaze łóżko trzaśnie! Ej hu!...
— Is! — zauważył znowu Gałajda, gdy baby Krzysiowi wygrażały pięściami, szczerząc zęby szeroko z przyjemności.
I szli pełni ochoty, nadziei i wiary ku Janosikowi Nędzy Litmanowskiemu na Nędzów Gronik, spotykając po drodze innych dążących tam uzbrojonych chłopów, a z nimi moc bab, które im towarzyszyły, „zbroje“ i pożywienie niosąc, (jako jest zwyczaj, że dopokąd można, chłop się babą przeręcza), gwarliwe i mowne na potęgę.
Zaszli ku Janosikowi wraz, tamże już sporo luda zastając.
Albowiem na głos Janosikowy, naprzód do dalszych wsi posłany, aby bliżsi, którzy pierwej przyjdą, nie czekali, schodzili się chłopi, gazdowie i parobcy het od Beskidu, z dalekich stron. Szli Kliszcze i Zagórzanie od Poręby, szli z Ochotnicy, od Babiej Góry, od Stróż, ze Skomielnej, z pod Czorsztyna, od Nowego Targu i hurmem z bliskich wsi: z Ludzimierza, z Niwy, z Rogoźnika, z Czarnego i Białego Dunajca, z Leśnicy, z Trybścia i Czarnej Góry, z Jurgowa, z Osturni, z Poronina, z Zakopanego, z Witowa i Chochołowa, z Maruszyny, Wróblówki, Koniówki, z Podcerwonego, z Międzycerwiennego, z Rdzawki, z Morawczyny, z Łopusznej, z Ostrowska, z Waskmundu, Dębna, Szaflar, z Zubsuchego i Bustryku, z Dzianisza, Działu, Cichego, z Brzegów, z Muru, z Harklowej, z Knurowa, z kilkudziesięciu wsi dookoła, może do tysiąca ludzi zbrojnych stanęło. Mogło ich być znacznie więcej, ale niektórym baby nie dały iść, niektórym zajęcze sumienie nie dało. A niejeden z tych, co przyszedł, z dolnych wsi, z równi nowotarskiej, na wysokich dzikich skalnych Podhalanów i dzikich juhasów beskidowych i na samego Janosika Nędzę spojrzawszy, żałował, że się namówił, bo co za wojna dopiero będzie, kiedy towarzysze i wódz samym wyglądem przerażają!
Stał Janosik przed chałupą, do wojny już przybrany, od rynsztunku, blach, klamer błyszczący, a chłopi i baby, co go pierwszy raz widzieli, szeptali:
— Is, is, taki je wej, hetman zbójecki, złotem malowany...
Babom i dziewkom mimo biedy i wojny ckliwo się robiło.
Stała kobieta, którą niegdyś matka jej Janosikowi chciała dać, aby się tylko przeciw szlachcie ruszył, co się mu na szyję wówczas rzuciła, a on ją łagodnie odsunął i rzekł: nie ku orłowiś ty, ba jacy ku pawowi — śliczna i młodziutka Zosia Gahutowa z Cichego. Męża przywiodła, a wzdychała i przypiekało ją.
Koło Janosika zaś stał sztab: Mateja, Gadeja i Mocarny Stopkowie i Sablik stary z gęślikami w rękawie, a nieopodal, tuż przy nich, ustawili się mały Krzyś ze skrzypcami pod pachą, wystrojony i uzbrojony, na dziewki rzucający zabójcze spojrzenia Marduła i potwornej wielkości Gałajda, któremu najwyższe chłopy po ramiona były.
Dalej, przed drzwiami domostwa stanęli Janosikowi rodzice, ojciec i matka, starzy, poważni i dostojni, majątkiem i dobytkiem nad klęski i biedy wszystkim groźne wyżsi; Maciuś celadnicek i dwie siostry stryjeczne Janosika, urodziwe Nędzówny, Jadwiga z Krystką Zubkosowe i brat ich Wojtuś, co kozikiem strugał.
Gdy się chłopi i baby grupowali, a gwar nie ustawał, nagle Janosik z za pasa dwóch pistoletów dobył, tęgo nabitych, i w powietrze nad głowy huknął.
Uciszyło się, jakby makiem zasiał, on zaś na pniak skamieniały, na którym drwa rąbywano, wstąpił, i powiódłszy dookoła oczyma, ozwał się głosem szerokim:
— Ludzie!
Biédy was dokucajom, złe was derbi, cysto piéknie wyginonć fcecie. Głód, mór, powodzie, nieurodzaj, selijakie niescéńścia was trapiom, co sie widzi, ize sie s was ino strzępki ostanom. Mnie ta nic. Samemu. Ojcowizna i macierzyzna moja nie takie casy przetrzimie, a ja sam hoćjek moje złoto i śrybło hudobnym ludziom ozdał, kie bedem fciał, to go jesce telo przyniesem, co go ten ato wielgi Gałajda, hoć on konia na grzibiet biere, nie udźwignie.
Od Zelaznyk Bram na Dónaju, bez Zelazne Wrota i Kamienistom Przełęc w Tatrak, my śtyrzej, haw z Gadejom, z Matejom i Mocarnego Wojtkem dukaty przynosili i jak padnie, przyniesiemé. Ale na was, ludzie, biéda. Hoć ta i wtory wyskocy za bucki, to jyno zbabrze. Wstydu narobi, zbójnikem, jak sie patrzy bądź wto nie bedzie, tak jako i wrona orłem. Mnie samemu tego nie trza, ale sie mi was sytkik luto stało.
Dziadkowie nasi i pradziadkowie hań za Tatry poziérali. Bo hań hléb, hań zboze, hań wino, hań złoto i ciepło. Doliny do cudu, rzéki rybne, po górak dźwierzyny nie tak, jako haw u nas, co sie mało kie zając, abo sarna trefi, ba jyno wilk i ryś; ptaków moc, a u nas jyno oreł strasny na niebie. A kie wiesna przidzie, to u nas dziwaśka drózdz, a hań jaze drzewa śpiewajom i z lasa ci sie wyjńść niefce, ba ci tak jak złotemi niciami ptaskowie śpiéwający nogi plącom. Jest hań zycie! Co wysiejes, to ci zeźre i lić ci telo nie zgnoi, ani wiater nie weźnie. Tam radość! Słońce świéci i grzeje, wesoły świat. Smreki konarami obite do ziemie stojom, nie takie jak haw u nas wiatrem osiecone; jabka, gruski, śliwy, wiśnie samé na ziem od źrałości spadujom. Świnie mozes hować, bo dębowyk i bukowyk zołędzi telo godnie, co sie same bez lato po lesie wypasom, nie trza karmić. Krowy jedna jak trzi naskie, woły siwe okrutne, konie jak śrybło! Tam ziem!
Dziadkowie i pradziadkowie nasi za Tatry poziérali, a babki i prababki naskie śpiewowały:
Janicku, Janicku, béłby s tobie zbójnik,
kiebyś se wyrubał do Luptowa hodnik!
Dziadkowie i pradziadkowie nasi poziérali za Tatry, a babki tak śpiéwowały ze cemu? Bo sie im w tej twardej naséj, zimnéj, biédnéj, skalnéj ziemi góralskiéj hańten bogaty świat śnił i nocami gwarzili o nim, a biadkali w roki głodów, moru, powodzi: e cemus my tys nie hań, za Tatrami, kie my pono haństela przed wiekami na polskom stronę prziśli? Tak se gwarzyli sami do sobie, abo pomiendzy sie uradzali! Hań ziemia bogata! Hłopi! W Luptów, na Uhry, za Tatry was powieść fcem, ja Janosik Nędza Litmanowski, hetman zbójecki, cok po Uhrak zbójował, na ślakcie polskiéj za hłopskom krziwde sie mścił i króla polskiego na jego gazdowstwo po śwedzkik trupak wewiód! Idziecie se mnom?
Długa chwila milczenia zapanowała pośród obecnych, gdy nagle zachwycony Marduła i olśniony Krzyś na gardła razem zawiedli:
Janosik, Janosik, twoje biłe ruce
budom otwiérały kupieckie truchlice!
Kupieckie truchlice i kralewskie składy
budzies se otwiérał Janosicku młady!...
a po nich chłopi, baby, tysiące głów powtórzyło:
Kupieckie truchlice i kralewskie składy
budzies se otwiérał Janosicku młady!...
Las zahuczał i góry zahuczały. Chwycił Sablik gęśle z rękawa guni, Krzyś skrzypce z pod pazuchy, toż Maciuś celadnicek Janosikowy po skrzypce na wyzkę, nad izby skoczył. A że ten i ów chłop fujarę, gęsiołki, kobzę, piszczałkę na wojnę z domu zabrał, żeby mu drogami iść było weselej, zabrzmiał las od muzyki i zabrzmiały góry lesiste w Polanach.
Lecz Janosik jeszcze mówić chciał i z dwóch drugich pistoletów, bo ich miał cztery za pasem, wystrzelił.
Ucichło, on zaś powiódł dookoła po ludziach oczyma i ozwał się głosem szerokim:
— Fcecie iść, to was powiede! Panów luptoskik, grafów i baronów, na gałęziak obiesiemé, zamki ozbijemé, hajduków pańskik i biskupik, żołmiérzy i zupanów madziarskik pobijemé, wojaków ozezeniemé! Ja sam s towarzisami, s témi haw trzoma: Gadejom, Matejom i Mocarnego Wojtkem, za regiment wojska obstoje!
— Idziemé! — ryknęli chłopi.
Naówczas gęśle, skrzypce, fujary, kobzy, piszczałki zabrzmiały, aż się niebo wzdrygło.
Janosik ojca i matkę w ręce zmarszczone pocałować przystąpił, a oni go w lico pocałowali, poobłapiały go za szyję siostry stryjeczne Krystka i Jadwiga Zubkosowe, celadnicek Maciuś w rękaw go od koszuli pobośkał, i Janosik na czoło wyszedłszy, strzałem z rusznicy dał znak gotowości.
Z płaczem, krzykiem, jajceniem żegnały baby chłopów, mężów, ojców, braci, kochanków, synów.
A Sobkowi Toporowi z Hrubego, który z łukiem przez plecy, z pistoletami i ciupagą w ciżbie stał, przypomniał się ów pochód wiosenny, kiedy po raz ostatni jako baca owce na halę ku Czarnemu Stawowi wiódł, kiedy potem pan Kostka z marszałkiem Łętowskim na halę przybyli, kiedy później pod Czorsztyn odsiecz panu Kostce wiódł i przez dragonów Sieniawskiego za Nowym Targiem rozgromiony został — a później Beata Herburtówna miłowana, wojna ze szlachtą, Maryna siostra przepadła, znikniona w świecie... Hej, mocny Boze!...
Sobek westchnął, splunął i ciupagę w garści ścisnął.
Krzyś zaś grał mrucząc, siekierę krótką na łokciu zawiesiwszy.
W Kościeliską Dolinę Janosik ruszył i chłopów prowadził, a baby z nimi ogromną hałaśliwą bandą ku odprowadzeniu postępowały.
Było po południu, dzień mglisty i wilgotny. W las wstąpili olbrzymi, co zaraz nad Nędzowym Gronikiem się zaczynał. Przez Kamienistą Przełęcz popod Bystrą Janosik chłopów przewieść chciał, poddowództwo między trzech swoich towarzyszy, Sobka Topora, dwóch Nowobilskich z Białki i dwóch sołtysów od Nowego Targu rozdzieliwszy.
W noce bez spania on sobie Liptów dla polskich górali zdobyć umyślił. Niejedną noc na tem bezsennie strawił i niejeden raz sobie o Janosikowi o zbójnikowi śpiewać kazał, aż mu plan w głowie śmiałej dojrzał. Ziemi na Liptowi i południowym Spiżu i dalej w gemerskim, trenczyńskim komitacie i ku Koszycom było dość — mieli się gdzie podziać i słowaccy i polscy górale, a Słowacy za wolność z pod straszliwego ucisku madziarskich panów z otwartemi rękami pobratymców z za Tatr powitają.
W niespane noce śnił Janosik rzeczy wielkie i cudowne. Śnił krainę szczęścia, sytości powszechnej i dostatku, a by ludzie nie rdzewieli i duch w nich nie upadał, śnił wyprawy dalsze już nie za Tatry, ale za Nitrę, za Niźnie Tatry, za Fatrę, Matrę, Hegyalję, na Morawy, na Śląsk, do Austrji, na równie węgierskie pod Komarno i Budę. Śnił się i marzył Janosik hetmanem chłopskim jeszcze nie takim, jako teraz... I śniła mu się wdzięczność ludzka, miłość, sława, hyr po świecie...
Za plecami zaś jego Krzyś opowiadał:
— Jus gotowe jeść mieli, jyno jesce matka pedziała Sowizrzałowi: lejdze wartko na ocet! — i dała mu gros. Kie poseł, za rok prziseł, ale sie na progu utknon, prasnon flaske i ozbił jom. Hy — pada — taka to wej wartka robota.
Śmiali się idący za Janosikiem chłopi.
W wąwóz Kościeliski wkroczono i bramę nad Dunajcem minięto. Na polanie, gdzie chłopi miętusiańcy siano kosowali, rozkazał Janosik babom odstąpić i do domów powrócić. Z płaczem, ale i radością, że zdobyć bogaty kraj idą, kobiety chłopów żegnały i gromadą zawodząc do domów poszły. Wysoko brzmiało po lesie: Janosik, Janosik, twoje biłe ruce...
Drogą żelazną, górniczą, pomiędzy olbrzymi stary las kroczył pochód ku źródłu w dwie strony płynącemu, ku wodzie tajemniczo z pod skały wytryskającej, pod straszny ów zapadły w turnie żleb, kędy woda w ulewy męty przelewała przez głazy, gdzie smoki, strachy i dziwotwory mieszkały i gdzie nikt bez zgrozy i niepokoju nie wstąpił na ślizgie kamienie popod wilgotne prostopadłe ściany wapienne.
— Hań — mówił Sablik — Mnik mieska. Haństela, kie powódź ma być, wyhodzi z kagańcem w ręcy. Hań on dziéwcęta poruwa, pastérki, abo té, co na jagody idom. Hań zginena Salka Pokuscarzowa z Miętustwa, Kasia od Komperdy z Carnego Dónajca. I dziwozony hań siadajom i smoki okrutne, oćwiary strasne, z trzoma głowami, jedna barania, druga wilca, a trzecia cłowieca, abo sowy. Haj!
Ciało ma wilce z rybiemi skrzelami. Z jam wyziérajom, a kogo hycom, to ig. Ani sie niedźwiedź nie wybroni. Béł śmiały polowac, Marduła, on temu Frankowi Mardułowi jakisi prapradziadek przydzie. Byka kie za jeden róg dopad, to na ziem prasnon. Na niedźwiedzie hadzał z procom, a kie ubiéł, to sam na plecak do wsi przyniós.
Ani nie pruł; z bańdziochami przyniós. Hoć sie mu zaśmierdział, to pokazał, kielom siéłe ma. Bywujom niedźwiedzie, co i do dziewieńci centów wazom. Haj.
Razu jednego straciéł sie mu niedźwiedź, co przed nim uciekał. Bez przełącke z Hohołowskiej Doliny. Ale jemu ta niedźwiedź pilno nie uciók. Noc béła ciemna, Marduła béł hłop śmiały, ale nié móg za nim iść po ćmie. Słozył watre na płasience na kraju i siad. Co sie działo, to niewypedziane rzecy! Całom noc barany becały, wilki wyły, sowy hukały, a i głosy ludzkie słyhno béło. Cosi w źlébie cud robiéło! Marduła nie jyno nie usnon, ale ani nie lóg, ba jyno siedział i ciupage w garzci trzimał. Widziała sie mu ta noc za pięć nocy. Lemze namieniało na świtanie, Marduła wstał, ciupage przy nim, proce miał nagotowionom i idzie. Nalaz jyno kości z niedźwiedzia. Ja tak uwazujem, ze go hań nié miały zjeść wilki, ani liski ogryźć. I on ta tys tego nie radziéł pote do ludzi, ze Marduła. Padał, co hań nawet mało znać béło, coby sie niedźwiedź broniéł komu, abo cemu. Taka potwora z trzoma głowami musiała go wej przysiednonć, tozto wartko niezywy béł. Ono jyno pote sie ig musiało więcél zlecieć i o miéso sie wadziły, abo moze i biéły między sobom. Temu telo holofu béło. Ale po nik oślady niémas, bo to duhy. Do saméj śmierzci to Marduła opowiadał. Haj.
— Słyseliście? — wyrwał się z szydercza któryś dowcipniś z dalszych wsi, z nizin, gdzie im te rzeczy obce były.
— Słysałek; prosie kwiknonć — odpowiedział Sablik mgliste, sępie, stalowe oczy zwracając na śmiałka.
— Dostałeś, siedź ciho! — ozwały się głosy i dało się słyszeć kilka klapnięć po kapeluszu. Mędrsi chłopi wiedzieli: kto Sablik.
A zaś Krzyś mówił:
— W jednéj wsi béła taka baba straśnie mądra. Syćkom prawde wiedziała i wse ludziom wrózyła, co wtorego cłeka ceka, abo kie umre?
Nalaz sie hłop, co sie straśnie śmierzci bał i poseł do niéj. Zapłaciéł jej dobrze, bo jej dwie kury dał, coby mu jyno pedziała, kie umre.
Ona mu pedziała, ze jak pudzie do młyna, wywali sie, to jus po nim, to zaraz umre.
On uwierzéł i kie seł do młyna, ślizgawica béła strasna, juści raz sie wywaliéł.
Lezy i ceka, kie przydzie śmierzć, coby umar.
Przileciała świnia i zacéna mu worek ze siaciem targać. Tardze, tardze, a on nic. Lezy.
Jaze kie sie tęzéj wziéna do niego i jus owies jadła, hłop zacon krzyceć na nie, haj, załośnie:
— Je ksy! Pudzies do hléwa! E, myrsyno jedna, kieby ja téz hoć końdek zywy béł, dałbyk ci téz, aj zebyk ci dał!...
Dalsze słowa opowiastki Krzysia zgłuszył śmiech ogromny. Śmiali się chłopi, aż dolina dudniała. Jeszcze tylko tyle słychać było:
— Babsko miał wielgie i tęgie, juści taka hłopa owładze.
Milońsik biéda zjadła, aj zjadła, namocyła powróz. Trzi dni sie mocył...
...cudecki sie robiéło...
Jyno ty hłopie bab słuhaj, to ci wse źle wyjńdzie...
Jedna ci nagada bzdur, a druga cie za to pote rozumu naucy...
— Hej wiera, naucy! — westchnął któryś z głębi serca ze słuchaczy.
— Cy cie naucyły, Scepan? — zapytał jakiś sąsiad.
— E, jaze mu włosy wyprzały pod kapeluse!
— Wto wié od cego!?
— Bajto!
Krzyś obejrzał się, łypnął ku owemu Szczepanowi, z Lasku, czy z Niwy, figlarnem okiem i zanucił:
Kiz to djasi za wóz taki?
Ja smarujem, a on sapi!
Salwa śmiechu zatrzęsła lasem.
Użaliło się na to wspomnienie młodemu sercu, co w tłustem ciele któregoś parobka z Długopola mieszkało, jakiejś ostawionej w domu Bronci, czy Marysi, i na wsiańską powolną nutę żałośliwie zawiódł:
Tak sie mi zdawało, ze w lesie gorzało,
to sie mojej miłej licko rumieniało...
ale stary satyr Krzyś w te pędy go na tę samą nutę cynicznie wyszydził:
U mojej dziéwcyny w piątek namówiny,
w niedziele wesele, w poniedziałek kściny —
a żałośliwie, a ozwlekle, po długopolsku...
Ale słynny z pięknego głosu Jędrek od Walinej z Zakopanego zawiódł, a wszyscy ucichli i słuchali:
Ta moja dziéwcyna raniusicko wstaje,
a moje nozecki po rosie poznaje.
Zdradziłeś mie zdradził, kogozej sie radził?
Radziłek sie ciebie i Boga na niebie...
Tak śpiewnie i wesoło i rzewnie szły twarde, osiekałe i lekkomyślne chłopy góralskie na wojnę, na hléb, na miéso, na wino, na złoto.
Tylko jeden Szymon Bafija z Działu, chłop koło lat pięćdziesięciu, którego okrutna, wściekła nędza wygnała z chałupy, wysoki, chudy z natury, a wychudzony niedostatkiem, jak drewno, z ptasim z głodu profilem i świecącemi, jak próchno w nocy oczami, ponuro poglądał po czarnych odwiecznych smrekach, zwieszających z uboczy nad idącymi konary.
Skapać w domu, czy zginąć za Tatrami było mu jedno. Odszedłszy z chałupy przynajmniej nie patrzy na podobne do szkieletów żonę i dzieci. Szedł z kosą na ramieniu na sztorc nastawioną, słaby tak, że ledwie nogi powłóczył. Sam się ze siebie w duchu śmiał — dziecko dobrze uchowane przewróciłoby go na ziemię.
Nędza, bez której dnia ani godziny, ani minuty nie przeżył, odebrała mu wszelką zdolność wiary.
— Zginie Janosik i wyginiemé sytka — myślał — ale to jedność, tu, cy hań. Taka śmierzć węgierska, jaka i polska. A moi ta by i przy mnie wykapali...
Szymon okropny los przewidywał, okropny koniec wszystkim, ale szedł. Widział on Janosika na haku za pośrednie żebro powieszonego, a koło niego szubienice jak okiem sięgnąć, a na nich chłopi wiszący.
Minęli czynne za królów Zygmuntów kopalnie żelazne i srebrne, poopuszczane sztolnie, kędy hawiarze rudę dobywali, i przyszli na miejsce, gdzie kościół miał stać i w ziemię się miał zapaść. A to dla ogromnych grzechów górników, którzy djabłom dusze zapisywali, byle ich djabli do żył metalu wiedli.
— Toz to dobrze nie bardzo — mówił Sablik — zgniéwał sie Pan Bóg i z kościoła w łunie wyseł, a lemze jyno wyseł, djasek przileciał i kościół w ziem wepchnon. Trzi dni do pchał i trzi noce, bo sie kościół, hoć bez Boga, na ramieniak krzizów na dahu i na wiezy stawiał. Jaze go wepchnon. Ale zwony pod ziemiom zwoniom, bo hań kościół nie zmiérwiony, cały stoi, jaki béł. Jus go i odgrzébść prógowali, béli tacy Jawolcykowie z Cihego, bo hań śrybelne i złote sprzęty, kielichy, monstrancyje, ornaty ostały, ale sie dokopać nié mogli, tele dale do ziemie wjahał. Ale hań stoi, jaki beł, i zwony w nim na Janioł Pański zwoniom. Haj.
Więc chłopi idąc słuchali i słyszeli pod ziemią: din — don — din — don, a święta groza przenikała ich członki.
Nabożny Szymczyk z Ludzimierza klęknął i chciał pacierz zmówić, ale go obok kroczący Kułachów Pieter w ramię trącił:
— Wstańcie, kumotrze! Coz sie bedziecie modlić, kie hań Boga niéma! Nie słyseliście, jak ten stary Podhalan padał, ize w łunie wyseł?
Niemniej czyniło wielu znak krzyża, Krzyś zaś zauważył:
— Bedzie sie hań djasek ucył na organak grać, bo sie nie musi świenconom wodom przi dźwiérzak zegnać.
Gdy zaś Smreczyński Staw i Tomanową Polską bo boku mieli, ozwał się Sablik:
— Jest hań na polanie pod Tomanowom skamieniałe owce i juhasi przi nik i psy. Jednego lata biédy przisły wielgie, psoty i ludzie ik tak naśli, kieby zamarźnionyk, lód na nik béł, taki sreń. Skamienieli. Owce sie do kupy zbiły, a juhasi przi nik siedzom, jeden przi drugim. Oni pono béli kajsi z precka, ode wsi, jaze z pod Obidowy. Bo to béło dawno, jesce haw pod halami ludzie nie mieskali, ba ze światu z dalsa z owcami paść przyhodzili. Haj. Tozto miał baca jakomsi kohanke, straśnie wierna mu bywała. Kie sie du domu nie przyredykali z hól z owcami pod jesień, wziéna jom niespokojność i posła sukać. Jidzie, jidzie i zasła i uwidziała tyk skamieniałyk juhasów i bace miendzy niémi. Od zalu sie hań w ten Smrecyński Staw ruciła. Kie ciémna noc, na nowiu, abo na wietku miesiąca, we psote, w siompawice, co mało co bez gme widno, wyhodzi ta kohanka tego bace z wody i jidzie hań na polane, ku niemu. Té skamieniałe psy zacynajom skucéć, haj, załośnie, a jeden juhas, co kobze miał, brzęcy, ale tak, kieby mu wej płakało w miehu. I ona jajcy po lesie, płace, coby i śmiałego przejena. Tak to wej sie udarzy, seliniejako, roki lecom, wieki sie mijajom, a ono wej trwa aj trwa. Nie zginie. Haj.
Góralom z wielu wsi, którzy Kościelisk nie znali, wydawała się ta dolina jak zaczarowana. Owe strome podniebne skały, w mroku, końcami czerwone i ogniste od zachodzącego słońca, po których las się wspinał i po których miejscami płynąć się zdawał; owe turnie przedziwne, mnichy, olbrzymy, widma, sowy kamienne, przy nieustannym jednotonnym, posępnym szumie wody serca przejmowały poszanowaniem i niepokojem.
A szli rozmawiając o nędzy swojej, o biedzie, o klęskach, co ich na wojnę za Tatry gnała — na hléb, na miéso, na wino, na złoto, którego w Polsce brakowało.
Potem, gdy wąską ścieżką leśną wśród olbrzymich mchami orosłych drzew przeszli i wstąpili na zgubioną w lasach halę Pyszną pod Bystrą i Kamienistą, skąd widno było ku Kamienistej Przełęczy, Janosik im na noc się rozłożyć rozkazał.
Ziskrzyły się krzemienie o ocel w tórbce przyniesione i mnogie ogniska zapłonęły. Nie warzyć strawę, bo tej prawie nie było, ale się ogrzać, bo wicher od Wschodu na pogodę wiał i ziombił. Pośród mnóstwa migotliwych mgiełek stu barw niebieskich, szafirowych, złotych, szmaragdowych, bronzowych i srebrno‑żółtych, jakoby przelatywał niezmiernie wartko i rwał się w strzępy jasno świecący sierp miesiąca na niebie niebiesko‑szafirowem, pełnem niknących i odsłaniających się z pod szybkich mgiełek rubinowo i szafirowo‑złotych zwiewnych gwiazd. Niebo całe grało muzyką barw, jak skrzypce wysoko strojne, na których nie ozwie się gruby ton, ale które jakoby płoną całe migocącemi, świetlistemi dźwiękami, wartką, śmigłą ręką mistrza dobywanemi. Dzwoniła w miesiąc i w gwiazdy przewiej obłoczna nieba rozścielona ponad skałami, kędy cisza wiekuista leżała w wichrze i wysokości.
Patrzał wgórę Janosik ległszy przy watrze i zwolna szerokim głosem zaśpiewał pieśń starą, którą rad w górach wysokich śpiewywał:
Pasał Jano dwa woły,
pasał Jano dwa woły, dwa woły,
u zelenej u hory,
u zelenej u hory.
Zaśli k‘niemu hajnicy
zaśli k‘niemu hajnicy, hajnicy,
swatojańscy zbójnicy,
swatojańscy zbójnicy.
Daj nam Jano halenu,
daj nam Jano halenu, halenu,
spasałeś nam jarynu,
spasałeś nam jarynu.
Ja wam halenu nie dam,
Ja wam halenu nie dam,
bo sa s wami pojednam,
bo sa s wami pojednam.
Tak sa oni jednali,
tak sa oni jednali, jednali,
aż Janika zabili,
aż Janika zabili.
Janik lezy zabity,
Janik lezy zabity, zabity,
i halenu prykryty,
i halenu prykryty.
Wtoze nad nim narieka?
Wtoze nad nim narieka, narieka?
Ociec, matka, frairka,
ociec, matka, frairka.
Ociec matka ze łzami,
ociec matka ze łzami, ze łzami,
a frairka z rukami,
a frairka z rukami.
Ociec matka załośnie,
ociec matka załośnie, załośnie,
a frairka fałeśnie,
a frairka fałeśnie!...
Miał se Siecka,
miał se Siecka
troje dzieci,
kazde w swoju,
kazde w swoju
stronu leci.
Jedno leci,
jedno leci
w ciémnu horu,
drugie leci,
drugie leci
w bystru skału.
Trzecie leci,
trzecie leci
w cudze ziemie,
suka sobie,
suka sobie
wyzywienie.
Ja sem nieboracek,
nieboracek
wielmi stary,
nié mogem im, nié mogem im
kisić strawy.
Skrzidełka mi,
skrzidełka mi
opadały,
a rucki mie,
a rucki mie
obolały...
Tak se wej stary Maciek Siecka nieboscyk śpiéwował — począł mówić Sablik — kie jus na polowanie hodzić ustał. Nie béło nadeń koziara. O bo nié! Cy kraść, cy strzelić, cy z proce. On i zywe koźle za nogi hyciéł: A to béło tak: lóg na takiej pułece nad Wielgim Ogrode w Hrubym Wiérhu, w turniak, na grzibiecie, a my nań z brate Józke kozy nagnali. Wąsko béło, tozto kozy bezeń skakały. Haj. A koźle, co na zadku hipkało, on dopad za nogi. Dobrze co go nie zruciéło, bo hań strasne przepaści. Zniós go dołu, do wsi, i plekała go domowa koza, sało, ale zdechło. Abo mu dyhać béło nisko, abo mu mléko nie hasnowało — nie fciało sie hować. Nié.
Rzadko on w doma na Łązku siadował, bo go to nie ciesyło, ba go jyno góry ciesyły, tak, jako i orła. Ale pote biéda na niego przisła, dyhawica go hyciła, co ani kroke pod góre krocyć nie dało, synowie sie za zarobke ozlecieli, kajsi na Uhry pośli, to se on biédny przed hałupom siedział, poziérał ku wiérhom i tak se lamentował. Jaze usłysała śmierzć, co kanysi bez Łązek sła, zlutowała sie nad nim i wziena go. Haj.
Zachodziła powoli noc. Niebo ciemniało, z niebiesko‑szafirowego stawało się ciemno‑granatowe, prawie czarne. Wiatr rozdął mgły i napośród nieba zawisł w bezdni szczytom i mgłom niedosięgły miesięczny sierp, biało‑srebrny, lśniąco błyszczący, z różową osmużką, ostrym brzegiem na niebie wycięty. Orły i jastrzębie ogniskami pobudzone odzywały się pociągłym piskiem z turni, a zwolna las napełnił się rykiem, bekiem i jakoby fujar olbrzymich przeraźliwym głosem: to jelenie odprawowały po polankach leśnych rykowisko.
Po kosodrzewinie, poniżej po lesie i dookoła po upłazach szumiał wiatr. I jakby jedną myślą z tysiąca piersi dobyty, zagrzmiał w pustynie skalne krótki śpiew, westchnienie zbójeckie:
Świéć miesiącku świéć mi wysoko, nie nizko,
bo ja ide na zbój daleko, nie blizko!...
Ej na tej polskiej stronie, ej daj nam Boze zdrowie,
na węgierskiej ceście daj nam Boze scęście!...
Powoli cichła gwara ludzka. Jednych począł morzyć sen, a drudzy myśleli o tem, dokąd idą, poco i czy wrócą jeszcze? Niedola ich na wojnę gnała, na zdobycie ziemi...
Koło Janosika towarzysze już spali, nawet Sablik mamrotał przez sen, choć on nieraz noc całą przeszeptał sam do siebie, we watrę szyszki i gałązki rzucając.
Zasnął i on, jeden tylko jeszcze Krzyś jedno oko miał otwarte i nucił, stary zbereźnik, pod nosem:
Napić by sie napić, kieby co dobrego,
kiedyby obłapić, coby co godnego —
i chrapnął.
Ale Janosik nie spał. Wracał pamięcią w tę noc, kiedy z leśniczanką Weronką obcował, która się go pytała: wrócisz? — której rzekł: wrócem — która mu mówiła: takiś mi jak ten las — której rzekł: bierem s tobie miód, jako pscoła z bezu...
A potem się mu jęło marzyć. Rozszumiał się las pyszniański, wiekuisty las...
Waligóra z Wyrwidębem, Pętorzek z Wódpuscem, Łamiskała z Walilasem wielcy Toporowie, co Hrube wykarczowali, i potężny przodek Janosika, Jano z Gronia, który sam jeden halę Miętusianów napadał, bacę i juhasów pobił i siedm sto dojek uwiódł, miętuskich gazdów zniszczywszy, że potem wołali: nędza! nędza! — a stąd mu nazwisko Nędzy nadano — przyszli mu na pamięć.
Ogromny wiekuisty pyszniański las szumiał i kołysał mu ich wielkie nieśmiertelnej chwały postacie. Waligóra, Wyrwidąb... Pętorzek, co rzeki pętał, z tramów olbrzymich jazy budując. On, powiadają, Dunajcowi w Ludzimierzu koryto odwrócił, pod brzeg nowotarski go gnając, a tylko błotne, sitowiem zarosłe Mocary i Dunajcyska, gdzie kaczki dzikie siadują, po dawnej rzece zostały. On, powiadają, potok na dom młynarza w Ratułowie w czas powodzi przykopą lecący, piersią swoją zatrzymał. Szeroką miał pierś. A młynarz córkę piękną.
Wódpusc, co potok w Kalatówkach z pod głazów puścił, bo mu się wody luto stało, że pod skałami jęczy i dobyć się nie może; którego Bukowianie prosili, aby im w ich gołych suchych wierchach źródła pootwierał, i byłby to zrobił, ale go zmierzili, bo chłopi od wiatru ustawnego postrachane włosy mieli, a na każdym włosie wesz siedziała, co właśnie często i Krzyś opowiadał. Zbrzydzili go widokiem niehlujnym i do dziś wodę z doliny w lecie na wózkach, w zimie na sankach w beczkach do chałupy wywożą.
Oni dwaj się stawili ze sobą, Wódpusc, że w Kościeliskach w źródle wodę puści, Pętorzek, że ją zatrzyma. Ale gdy Pętorzek jeden strumień wody piersią swoją zatrzymał, Wódpusc w drugą stronę strumień zwrócił, a gdy Pętorzek nie mógł zdążyć na obu korytach hamować, zakład przegrał, wszystko złoto w Krzywaniu.
Zato Pętorzek wodę na Czerwonym Wierchu, co się wysoko w słońcu grzała, skałami tak olbrzymiemi zawalił, że jej Wódpusc odkopać nie mógł i musiał jej jamę w skale kuć i w Kościeliskach dopiero z pod skały ją puścił, a kuł jamę w Czerwonym Wierchu trzydzieści lat. Od huku i łomotu wewnętrznego góry pękały i stąd tak straszne krzesanice Kościeliski wąwóz obiegły.
Oni, gdy deszcz gwiazd spadł w Kamiennej Dolinie pod Czerwonemi Wierchami, zwadzili się ze sobą. Pętorzek staw świecący z gwiazd utworzył i kozice w nim kąpał, że jak złoto błyszczały i góry od nich zalśniły, a w nocy zdawało się, że płomienie po górach się snują; ale zazdrosny pasterz owiec, Wódpusc, rozdarł skały i staw wąwozem spuścił i piargami zasypał, a ten wąwóz w Kościeliskach leży i potwory w nim siadają.
Wódpusc owce pasał, Pętorzek stada kozic, juhasi byli setni. A gdy Wódpusc ze stawów dla swoich owiec rzeki jął puszczać na hale poniższe, Pętorzek dla swoich kozic jął stawy budować w niezmiernej wysokości Tatr, kędy się owce przybliżać nie śmiały. Zato mu orły na Wyżni Staw Terjański skrzydłami lodu nazwlekły i staw lodami zawaliły.
Oni chwałą swoją napełniali góry i doliny — Waligóra, Wyrwidąb, Pętorzek, Wódpusc, Łamiskała i Walilas Toporowie, co Hrube wykarczowali, Jano Nędza z Gronia, co Miętusianów do nędzy przywiódł. I wielu, wielu innych, choć mniejszych potęgą, było później. Sablik o nich pieśni śpiewać znał, o wielkich zbójnikach Nowobilskich, o Wojtku Malcu również z Białki, co sto lat mając, hajduckiego tańcował i pod Murań na Spiż woły chodził kradać, o wielkich strzelcach, co niedźwiedziom kufy i łapy rzemieniami wiązali w lesie i w doliny na barach je nieśli, o śmiałych chłopach, co z królem wężów i jego zastępcami; z Tatarami; ze zakutymi w zbroje rycerzami, którzy dziewki porywali, walczyli zwycięsko.
Ogromny pyszniański wiekuisty las kołysał Janosika szumem o sławie przodków.
Lecz większą on sławę posiąść mógł lud cały z biedy, nędzy, ubóstwa, w krainę dostatku prowadząc. On jakoby królem nad narodem mógł stanąć, świat mu na nowo stwarzając. Odmienne życie, życie szczęścia chciał Janosik góralom swoim stworzyć. A wówczas w dalekie wieki szumieć będą wsze lasy tatrzańskie jego imię: zbójnika nad zbójniki, mężnego nad mężne, hetmana nad hetmany. Błogosławieństwo polskie i groza węgierska imię jego wieńczyć będą, jako świerki zielone wieńczą strzelistą turnię w Białem pod Giewontem.
I zdjął Janosika sen.
A gdy się ocknął i spojrzał na siebie, już na bielejącem niebie gdzie niegdzie tylko migotały gwiazdy. Nadchodził świt.
Wówczas powstał on i gwizdnął.
Świst ten, jak tysiące strzał, roztrysnął się dokoła i las sobą napełnił. Dźwignął głowę z ziemi Krzyś i mruknął:
— Hej, babie w rzyć! Djasi temu na zębak pazdury brusom!
Niejednom, kieby słysała, jako kiebyś sydłem źgnon. Telo jom podruci na pościeli. Myślałaby ze wto wié co? Cy jom djaboł igłom na nitkę nie nawlók?...
Porwali się na znak hetmański Mateja, Gadeja, Mocarny Stopkowie, siadł na trawie stary Sablik i dłońmi po wilgotnej trawie pociągnąwszy, twarz sobie i oczy rosą przetarł; pobudzili się chłopi. Marduła trzykrotnie wgórę wysoko na ochotę podskoczył i palcami obu rąk mocno się trzykrotnie po skórzanych piętach od kierpców trzasnął.
I zaraz cokolwiek, co jeszcze kto miał, zjadłszy, w pochód dalszy, na Kamienistą Przełęcz ruszono. Bielał świt, gdy po czerwonawych piargach i zżółkłej jesiennej trawie, zimnym szronem pokrytej, w chłód po uboczy wspinali się chłopi, a gdy ostatni wyspinał się na siodło i przepad stromy, świecił się w zorzy porannej świat.
Jasno‑różowo błyszczało niebo z poza Krywania i blask złocisty padał na ciemno‑zielone Niźnie Tatry Liptowskie, a dolina u stóp jeszcze leżała w mroku. A gdy powoli światło stopiło mrok, ukazały się mgławice szare nad ziemią, nieruchome.
Ale zwolna poczęły rzednąć i przedzierać się mgły, ukazały się białe dziedziny, wsie i miasta i zasrebrzył się bystroprądy Wag.
Prybilina, Królewska Lehota, Poręba, Hradek, Mikułasz — liptowskie wsie i miasta, gdzie bogate sklepy i dwory, gdzie się pszenica rodzi i wino, gdzie pod chleb siwemi wołmi orają...
Gadeja, Mateja i Mocarny Stopkowie, towarzysze Janosikowi, zawiedli na ten widok chórem co zawsze, gdy Tatry z hetmanem przestąpili, śpiewali:
Na dole, na dole siubienicek troje —
wybiéraj se śuhaj wtore bedom twoje?...
Patrzyli wdół: pod stopy swoje w długi, głęboki, niskospadły wąwóz Kamienistej Doliny, pusty, dziki i posępny, kosodrzewem i karłowatemi smrekami nad ciemnym lasem porosły, i dalej na dolinę Liptowa het pod Dziumbir, górę wyniosłą. Jakoby ogromnym sierpem rzucił, coś przemknęło poniżej przed oczyma chłopów: to ryś, zwykły mieszkaniec tych stron, w olbrzymich susach przemknął od zachodniej ku wschodniej stronie uboczy i znikł w kosodrzewinie.
Potem zbliżyło się ku nim dziwne widmo, w czarnych sukniach, z długą pomierzwioną siwiejącą brodą i takiemiż włosami na kark obwisłemi. Na plecach worek nieregularnego kształtu dźwigało, a pilno patrzało po trawach.
Kto znał, poznał, że korzeniarz. Litworowego cudownego korzenia i ziół zbawczych lekarskich szukał.
Gruby ten mały stary człowiek podszedł do Janosika i ukłoniwszy się kapeluszem, rzekł:
— Szukają skarbów — tam... Niech idą... Hetman...
— Głupi — szepnęli do się chłopi, a Janosik spytał:
— Wto suka?
— Trzej... Od Krakowa... Niemcy... Tam — u Raczkowego Plosa... Pod Kończystą... Niech idą... Zabiją... Wezmą... Wielki hetman... zbójecki...
— Skądże mie ty znas? — zapytał Janosik.
Stary wzniósł ręce do góry.
— Co!? — zawołał przez gardło z nabożeństwem.
Dał mu Janosik dukata z pasa; korzeniarz go pod nogi podjął, poczem rzekł sepetlawo:
— Sablik!
— Tyś tu? — odpowiedział Sablik.
— Hy, hy, hy! — zaśmiał się korzeniarz. — Pan leśniczy... w kolebie... panic... fuk! fuk! fuk!...
Czynił naśladując ogień.
— Podpaliliście, krzesny ojce? — zapytał Janosik Sablika, ten zaś odpowiedział:
— Podpaliłek, na spaniu, w sałasisku. A dźwiérzek zapar.
— Ka?
— Pod Osterwom. Widział. Łazi. Trzy roki temu... Edź!...
— Tak trza. Z przeskodom — przychwalił Krzyś.
— Ryś przed tobą uciekał — rzekł Janosik do korzeniarza.
— Spérkę zjadł... W kosodrzewinie... Kanalja...
— Skądeś ty, dziadu?
— Z Warszawy... Z krakowskiego Przedmieścia. U Panów Kazanowskich służyłem.
— Dawno na korzenie hodzujes?
— Trzydzieści lat... Do Krakowa... Niech idą... Skarbów szukają... Niemcy... Kupcy krakowscy... Księgi mają... Czarnoksięskie... Duchy klną...
— A tyś sukał?
— Szukałem...
— I coś nalaz?
— Duch skałę puścił... — i uniósłszy kapelusz, pokazał zabliźnioną rysę na głowie.
— Bez toś tys pewnie zgłupiał, dziadu — ozwał się Krzyś. — Kaześ sukał?
— U Żabiego Plosa... Pod Lodowym... W Jaworowych Sadach...
— No wis! Kielo to światu zeseł górami — zauważył Gadeja.
— Uhél sie! Bo idziemé — rzekł Janosik, odgarniając go ręką.
— Idze, weredo, bo ci wezmem torbe — rzekł Krzyś udając że sięga po torbę korzeniarza z ziołami.
Korzeniarz udał, że się przeląkł i kłaniając się nisko, cofnął się wbok do kosodrzewu, gdzie się straciéł w plątwie konarków.
Janosik patrzył na dolinę przed sobą i mężne, bohaterskie serce wzbierało mu w piersiach. Czuł się jako orzeł nad światem. Ziemia leżała nisko, drzemiąc jeszcze o poranku, on zaś jako wiatr halny kłębił się w górach, wewnątrz Tatr, jako tuman chmur z za skał i wierchów się dobywał, by runąć na nią i zagarnąć w panowanie.
— Hej haaa! — zahuczał nad ziemią, podobnie jak się wiater halny głosi hukiem w turniach, nim spadnie na nizinę.
Na tej przełęczy kamiennej ważyły się losy tysięcy i jego. Stał na granicy, prawą nogą przy ciupadze na polskiej, lewą po węgierskiej stronie.
— Hej haaa! — powtórzył, a echo poleciało skałami.
I ruszył naprzód.
A za nim ruszyli chłopi.
Gdy w las zeszli, Józek Tatar, co się był na bok oddalił, młody siedmnastoletni chłopiec z pod Kopy, przybiegł wystraszony, wołając:
— Trup! Trup!
— Ka? Ka? — zapytano.
— Hań! W smreckak! — i ukazał ręką.
Poskoczyło kilkunastu ludzi. Sablik z nimi.
Ujrzeli człeka nagiego, leżącego na ziemi nawznak.
Nie było na nim śladu obrażenia.
— Co się mu stało? — mówili ludzie. — Nie ublizył mu nik na ciele. Rany niéma, ani krwie zasknionéj. Cozto sie stało!? Co?
— Hehehe! — roześmiał się Sablik. — Góry go zjadły!
— E jako? E cozto? — zapytywali niźniejsi hłopi Podhalanów. — Co on radzi, ten stary?
— Je wtoz wié, co on myśli? — odpowiedzieli Podhalanie. — To wilk...
— Góry go zjadły aj zjadły — powtórzył Sablik. — A złodzieje odzienie wzieni. Cy to piérsemu tak?
— Góry zjadły cłeka! — powtórzyli niźni górale, z trwogą się po pustych zielono‑żółtych połyskliwych jesiennych upłazach rozglądając.
— A wicie!? — rzekł Sablik, który bystro popatrzał. — Tu wej znak na drzewie — i wskazał końcem toporzyska na krzyż nacięty na skoruszy.
— Ale tu jus pod niom nie bedzie nic. Abo zradziéł, abo fciał zradzić. Towarziskik piéniendzy nie bees sam brał. Abo cie towarzisia wypłacom, co ci w uhu zazwoni. Zaźréjcie mu do uha, hłopcy! Ma kołek?
— Kołek? Jaki kołek?
— No jyno patrzcie!
— Hej wiera! Na mój sto prawdu! Kołek ma wbity do uha! Do lawego! — zawołał Pitoń z Polan.
Sablik powiódł triumfująco mglistemi swemi sępiemi oczyma po otaczających, którzy nań z adoracją patrzyli.
— Jesce mie starego nie przebierecie! — rzekł z dumą. — Onacyłek po halak kope roków, to sie ig do siódmej skóry naucył. Kie ci dorote[1] wbijom — —
— To sie jus na jadwidze[2] huział nie bees! — wpadł Sablikowi w słowo rozpustny Krzyś.
— O bo wiera nié — zakończył Sablik i świsnąwszy lekko parę razy przez zęby, gdy chłopi w zdumieniu około zabitego stali, począł mamrotać niewyraźnie pod nosem prastarą górniczą pieśń:
Hawiare idu, hawiare idu
hore dolinu,
budu w bani skale łamać,
śrebło, złato dobywać...
— Dziwne cuda w tyk Tatrak — szepnął któryś nieświadom, co Tatry, odstępując na przełęcz.
Nikt zaś nie mógł opisać, co chłopi widzieli. Jakoby tęcze w mgłach nisko w dolinie się wiły, jakoby jeziora i stawy spokojne i źródła wybuchające szafirowo‑złotego blasku we mgłach się zapalały, lub po upłazach i uboczach korowody mgieł błękitnych, niby duchów ogromnych, błękitnych, zadumanych, szły. Było, że w blask wśród sinych mgieł jakoby biała pojawa skrzydlata wpłynie; było, że ze złocistego mgielnego stawu inna różowo‑srebrna obłoczna wynikała, skądś zdołu, z pod chmur płynąca.
Było, że jakoby olbrzymie stada potwornych ryb o łusce świecącej w tumany wzdęte szarego morza się rzucały, lub z nad doliny wylatał anioł o skrzydłach rozhukanych.
Podalej zaś coraz spokojniej, coraz jaśniej rozwierała się liptowska rówień. Jakoby sen na niej leżał różany i złocony. Spokojnie oddychała piersią.
Wtem Janosik Nędza Litmanowski gwizdnął przeraźliwie i zazberczał ponad nią zdobioną w mosiężne obrączki wzniesioną nad orle pióro na głowie stalową ciupagą.