<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tytuł Janosik Nędza Litmanowski
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Już poczynał mocno kurzyć śnieg po halach i Sablik uważał, że kozice pouniżać się musiały z grani ku dolinom. Był też grudzień (listopad), kiedy capy gonią za kozami i ścigają jeden drugiego zapamiętale po turniach i upłazach, a zwabić je na strzał nawet się udaje. Pewnego dnia wsypał, jak zwykle, trochę mąki do woreczka, wsadził flaszkę gorzałki do torby strzeleckiej, łuk przewiesił przez plecy, gęśle wpuścił w rękaw od czuchy i obuwszy na nogi białe, ciepłe kapce sukienne, sparty na swojej ciupażce ruszył w Tatry.
Wyszedł sam. Najlepsi towarzysze, jego bracia Jędrek i Józek, wielcy myśliwi Maciek Sieczka, Samek, Sobczak, Tatar, jedni umarli, drudzy już w domach siedzieli, starzy i osłabieni. Przykrzyło się Sablikowi. Bez Janosika Nędzy osmętniał mu świat. Tak jakby słońca ubyło na niebie. Tak posmutniały i zwisły ludziom głowy, kiedy ostatni żubr, ostatni łoś i ostatni bóbr, zagnane przez porąbane lasy w góry i tu osiadłe, zginęły. Osmutniał świat... Nie zostało po nich nic, tylko wieść: Zuberec, Łosiówka, Bobrowiec... Pamięć o dziwach przyrody...
Bo ta i takiego chłopa, jak Janosik, nie było...
Wiedział Sablik, że Jurgowianie, Bukowianie, Białczanie i Porońscy strzelcy polować będą po Szerokiej Jaworzyńskiej, w Jaworowych Sadach, pod Wysoką, we Wołoszynie, po Koszystej, w Pięciu Stawach, Zakopianie w Kozim Wierchu i het po pobliskich górach, wiedział też, że choć go wszędzie za ojca polowania mają, młodszym nie wyrówna, postanowił więc przez Waksmundzką pod Wołoszyn do Roztoki przejść, ku Rybiemu i przez przełęcz Pod Hłopkiem w turnie ponad Hinczowy Staw się dostać. Tam pustki były, bo liptowscy strzelcy w Krzywań lecieli i w Cwolską Dolinę, szeroki błędny rozłóg, odległy wsiom, z lasów nieprzebytych wyrosły, rzadko nawiedzając. Nierad też Sablik polował blisko domu; tam po drugiej stronie Tatr wstępował w inny świat, poglądał daleko, a gdy grał, na grani stanąwszy, to mu się widziało, że go na dolinach węgierskich aż po Kralową Holę słyszą.
Wszedł w bór, a duszę mu niosło pragnienie zawisnąć na podciętym głazie nad głęboką, ciemną przepaścią, i dać się owiać wiatrowi, który nigdy piersią ziemi nie dotyka.
Wszedł w las ogromny i szedł nim, aż nad ciepłą wodę, miejsce jaszczurek dziwnych i tajemnych żab i węży złowieszczych przybył; potem dalej wgórę się wspinał, niebo tylko nad sobą widząc, którędy Waksmundzianie i chłopi z Dębna i Ostrowska bydło i owce na halę swoją pędzili na wiosnę, mijał potoki i moczary, aż zboczami Wołoszyna w karłowate ostatki lasu pod Opalonem wstąpił i góry koło siebie i nad sobą zobaczył.

Pytajom sie góry, pytajom sie lasy,
ka sie popodzialy starodawne casy?...

Już biały śnieg okwiecał upłazy i wierchy Miedzianego, a słońce się na nim iskrzyło, jak srebro i złoto płonące.

Od orawskiej strony dujom zimne wiatry,
śniézek polatuje, osedziały Tatry!...

Zapach śniegu bił w nozdrza; wilgoć wnikała w usta i w płuca.
Stary Sablik stanął i krzyknął:
Eheheu!...
Eheheu! — rozbrzmiało po żlebach, gdzie się kosodrzewina oszreniona błyszczała.
Był sam.
Jak król.
Sam był wpośród wierchów ogromnych, szczytów niebosiężnych, sam wśród lasów czarnych, szumiących, i wśród wód pełnych gwaru, lub cichych i głębokich jak sen duszy potężnej, męża czynu i strzelca niedźwiedzi.
Sablik stał sam w górach, wśród zimy skalnej, olbrzymi dech gór wdychał sam w płuca, nie dzieląc się nim z nikim, światło słońca po śniegach na jego tylko źrenice padało. Sablik jakby wina tęgiego, węgierskiego tokaju popił — — podnosiło go...
Otupno mu samemu iść nie było. Był strzelec.
Raźno szedł pod zachód dnia na noc ku Rybiemu Jezioru.
Leżało ono za wałem, samotne i wielkie.
Pasterskiemi perciami pośród kosodrzewiny Sablik kroczył, na wał wstąpił i na dół pojrzał.
Tam pod ciemnemi, szeroko prostopadle rozległemi, ośnieżonemi ścianami Mięguszowskiego Hrubego Wierchu leżało w kotlinie wśród ciemnozielonej kosodrzewiny, smreków czarnych i zielonych limb, śniegiem ubielonych, przez pół od zachodzącego słońca skrawo­‑czerwone, przez pół czarno­‑szafirowe, metaliczne, odbijając w sobie skały utopione, milczące Rybie Jezioro.

Łapali Sablika, po zelenyk bukak,
ale sa wybronił, miał ciupazke w rukak!...

Patrzał Sablik, stojąc na wale pobrzeżnym, dobył gęśle z rękawa i zagrał. Nie siadł, nie jadł, tylko zagrał jezioru.

Ej! dyna dyna dyna — dyna! dyna dyna,
dyna! — dyna dyna — dy! na dyna dyna...

Grał. Widziało mu się, że woda nuty odbija i na las rozrzuca. Ostre, brzmienne, stalowe. Wnikała muzyka odbita od wody w las. Jakby pszczoły z ula na słońcu w ciemne leśne uplecie leciały.
Grał a patrzał w wodę. Czy też muzyką swoją nie wyprowadzi z głębiny tajemnych ryb ogromnych i nie zaczaruje ich muzyką, aż z wielkiemi białemi do góry powznoszonemi oczami napośród wody nie postaną, jak gdzieś daleko w jakimś dziwnym bajecznym świecie, jakby przez mgłę każdemu widzialnym, węże czarownicy czarują... Ale nic woda zatajona nie wydała.
Złożył watrę z kosówki, zamyślił się i usnął. Zbudził go ranny mróz, jeszcze gwiazdy skrzyły się na niebie i była ciemność. Popił gorzałki i ruszył, aby się zagrzać. Dzień zwiastował się piękny, nie kurzyło nic, tylko wiatr poranny szumiał po jeziorze i po kosodrzewinie, od Rysów skądś, zwysoka od wschodu lecąc. Na wodzie błyszczały gwiazdy, Sablikowi pod stopami.
„On“ przechodził nocą nad jeziorem; ślady olbrzymich łap z pazurami na zwilgłej ścieżce owczej odcisnął, ale zaczuł ogień i człowieka i uszedł w las pod Wysoką; godny niedźwiedź, stary i wielki.
Szedł Sablik żywo po lewej stronie stawu wypatrując wielkiej ryby i jął się piąć po ślizgiej trawie w ubocz Mięguszowskiego Wierchu, ku przełęczy Pod Chłopkiem.
Olbrzymi ptak kołował na powietrzu. Był to ten sęp, ostatni ze swego pokolenia, który na Krywaniu siadywał, na samej grani. Widniał zdaleka samotny na ogromnym szczycie nad prostopadłą otchłanią przepaści.
A gdy stanął obwysno na skale, z za Siedmiu Granatów strzeliły race słońca wschodzącego i zawisły blaskiem nad głuchemi wodami dwóch jezior, które Sablik miał teraz u stóp swoich; jedno spokojne na dole, w wieńcu drzew i krzów, drugie wśród litych, czarnych skał, w kotlinie, ciche i pytające: co wiesz?
Rozwidniał się świat i z pomroku wyłaniał. Już szczyty zakwitły światłem, promieniejącą srebrno­‑różową bielą, a na wody spływał błękitny dzień, w zatoki, gdzie niedawno gwiazdy drżały na głębiach.
Sablik patrzał.
Rozświetlać się jęła woda, zgarniał się z niej mrok. Świtało.
Od południowego Wschodu ukazywały się obłoki wieszczące śnieg. Powolne a silne. Mroził się błękit, znać było. Wtem gwizdnął cap. W Sabliku zagrała krew. Wytężył oczy. Stał na turni, tęgi cap, czarny. Pozierał wdół, ale Sablika nie widział jeszcze.
Sablik pilno gunię zezuł, serdak z czarnego barana wełną do góry obrócił i na czworakach stanąwszy kozę pasącą się udawać zaczął, tu i tam się posuwając. A łuk miał w gotowości pod pachą.
Spostrzegł go cap i dał sus naprzód. Jeden, drugi, trzeci — zbliżał się i na upłazku ponad Sablikiem stanął.
— Dalekoś, ale ty haw przydzies — szeptał Sablik, ściskając łuk.
Cap stał na wysterku turnicy i patrzał, a od czasu do czasu tupał przedniemi raciami, niecierpliwie i gwałtownie. Łbem też kiwał, zbrojnym w rogi krzywo wstecz rozsadzone. Lecz czy zaczuł człowieka, czy oczyma poznał, gwizdnął przeraźliwie i wgórę skoczył, podwyższył się w olbrzymich odsadach, znów stanął za turnią do półwidny i przknął: pszsz! pszsz! pszsz! przeciągle, na Sablika patrząc.
— Poznała wereda! — szepnął Sablik, sięgając ku guni. — Nie dał się zmamić.
Cap w szalonych skokach, strącając kamienie, począł się wznosić wyżej i wkrótce zaczerniał tylko na śniegu, gdzie znów stanął tyłem do Sablika, ale głowę zwrócił poza się z rogami wystawionemi i patrzał nań.
— Ciekawa bestyja, co to... Casu se nie sata, bo go ma...
Cap patrzał długą chwilę, a potem w prostopadłą zda się ścianę nad sobą wspinać się zaczął „jak mys“; piął się szparą w skale zwisłym wdół żlebkiem, biorąc strom przedniemi nogami i znikł w niewidnych zdala załomach urwiska, w dziwny sposób niebyłego.
Lecz znów od lewej ręki ujrzał Sablik kozice, wysoko w górze nad sobą.
Wytężył oczy. Kierdel, siedm sztuk, pędziło po półce skalnej na prawo ku szczytom.
— Darzy sie mi — mruknął, jako miał zwyczaj sam do siebie Sablik — jus tak cujem, ze mi Bóg nagodzi.
W przepaście niesposób było za niemi iść. Sablik się zejść kozice spodziewał ponad Hinczowym Stawem, w cieplejszej, bujniejszej dolinie od Południa, wśród olbrzymich turni i kotlin.
Tymczasem spostrzegł, iż z grani i z turni jakoby białe potoki mąki poczęły się suć lub zakwitały nad niemi jakby białe ogony pawie z pyłu świecącego na powietrzu: to śnieg się obsypywał i wzmiatał. Wiatr poczynał duć.
— Niegze ta! — szepnął Sablik i piął się dalej po herbikach i zachodzikach, po spasztach, żlebach, zawiesach, półkach i krzesanicach, po upłazkach i dolinkach, aż nad przepaścią koło ściany się sunąc ku przełęczy się dobił i na świat na drugą stronę Tatr spojrzał.
Aliści dolina nad Hinczowym Stawem zawalona była mgłą. Nisko, w dole leżało jakby morze mgły, grubej, gęstej, nieruchomej, siwociemnej. Dookoła ponad nią sterczały góry ponure i nieubłagane, okrutne, przerażające, wysokie do zaćmienia oczu, potworny kocieł pomłoką zapełniony.
Cała kraina liptowska zasłana była chmurami biało­‑sinemi, nieprzejrzanemi.
Wiatr dął od południowego Wschodu.
Tego się Sablik nie spodziewał.
I zawahał się: spuścić się wdół ku Liptowu, czy wrócić i nie kusić czarta.
Kurniawa czaiła się w kłębach.
— Dyj ja tu bez to nie zginem — pomyślał. — To nie piekło. Ino sie kozy unizom i ja sie musem unizyć.
Wtem wicher uderzył nagle, tak silny, iż Sablik się zachwiał. Szum lunął. Mgła nad doliną wzruszyła się i przedarła.
Naówczas przed oczyma Sablika otwarła się pod dachem chmur czarna otchłań, głąb straszna, przepaść, wśród której pod podgiętym jakoby potwornym baldachimem pojawił się Hinczowy Staw i złomy i zręby turni nad nim stojących.
Sablik patrzał i wahał się. Nie chciało mu się wracać, wszystkiego był zwyczajny. Mógł wiatr i przegnać mgły. I tak bywało. On zaś z szalonym pędem otwierał widok nad doliną Liptowa. Dźwigał chmury i ukazywał coraz szersze, coraz dalsze widnokręgi, miasta i wsie w bezmierzu, pod baldachimem w mgławicy.
Wtem ciemny obłok podniósł się od Wysokiej; z za turni, gdzieś z pod Gierlachu, wicher zawył i chlusnął śniegiem, zaćmiewając świat.
Sablik spojrzał ku Polsce.
Tam jasno było i Rybie Jezioro błyszczało wyraźnie w słońcu, jakoby góry przecinały na dwie połowy ziemię, szafirowe złoto od burzy.
Lecz to nie miało trwać długo. Gwałtownisko piętrzyło się, a wiatr sypał weń poprostu bałwanami powietrza. Sablik utrzymywał się pod skałą, ale nagle zwyrtnął się i począł zstępować. Przeszył go chłód ostry i przenikliwy.
Lecz chmura ścigała go, dopadła i ogarnęła, waląc śniegiem i słoniąc mu przestrzeń przed oczyma czarnym prawie całunem.
Gdzieś, w przestrzeni, przebłyskiwało mu poza kurniawą słońce, ukazywały się plamy wielkie bladego, a rażącego światła, lecz znikły.
— Ogarneno świat... Bóg sie podniós... Saleje...
Sablik go znał. Siompawice, lejby, naremnice, burze, fujawice, dujawy, kurniawy, pomłoki, gmy, wszystko. Tysiące razy przetrzymywał i przebywał, więcej niż pół wieku w Tatrach Boga spotykał. Nie lękał się. Cłowiek przetrzimie, ino po rozumie.
Śnieg sypał się płatami, zalepiając oczy i usta, gnany wichrem wyjącym pośród ścian czarnych od pomroczy. Sablik schodził w noc.
Nie do wypowiedzenia groźna ciemność zaszła przestworza. Zda się jakby śniegwały zatoczyły sobą ziemię aż po krańce, jakby gruby jakiś, obcy żywioł, zapanował nad ziemią. Wszelka nadzieja się w nim traci, wszelkie spodziewanie.
Na ramiona wali się ciężar i głowę przygniata, oczy zaś czując prawo wzroku wytężają się gniewne, strwożone i bezsilne, jak jaskółki zaskoczone burzą, gdy ciągną nad morzem.
— Kieby ja oreł béł — myślał Sablik — wyniós byk sie obwysno nad śniég...
Wtem ujrzał pod stopami skrzesaną ścianę.
Tędy nie szedł.
Zwrócił się na lewo i ujrzał przepaść; na prawo toż samo.
— Ki djasi aj djasi, kajek wlaz? — mruknął. — W beztok?
Cofnął się, lecz naokół były skrzesane ściany.
— Pomyliło mie wej plugastwo — mruczał. — W złem miejscu.
Stanął i próbował sobie wyzbacować drogę, ale snać już chwilę szedł błędnie.
— Powrót zanadto zły...
Nié miałbyk matury tu ostać...
Drzewo ścięte ka bądź źlebem wyprościs, ale cłeka nié...
Godnie śniégiem przypiérhło — — ślizgo — — coby nie zjehać...
Niepokój go przejmował.
Ujrzał wąski zachodzik — chwyciwszy się rękami granitu nad sobą i ledwo krawędź stóp nad urwiskiem na granicie mieszcząc, przesunął się i dostał pod zawies skały, z pod której go wiatr chciał oderwać i strącić.
Naówczas Sablik zgrzytnął zębami, skupił się w sobie, ściągnął w siebie, napiął mięśnie, wtulił kark w ramiona, wystawił nieco czoło naprzód i oczy mimo śniegu rozwarł szeroko i rozpoczął walkę z wichrem.
— Pojdze podź! — szeptał, miażdżąc wargami mokry śnieg. — Podź! Myślis, ze ja stary? Zróciéłbyś mie?
Wiatr odpychał go od turni, odrywał, ciągnął wdół, bił w niego piersią wzdętą.
Sablik zwrócił się wbok, objął wyzrąb skalny nad swoją głową rękami, dźwignął się i zawisł w powietrzu.
Wiatr kołysał nim, przegibał go na prawo i lewo, on zaś z zaciśniętemi zębami dźwigał się na rękach nad przepaścią i na wyzrąb wydostał.
Piął się znów ku górze, ku przełęczy Pod Chłopkiem, na siodło. Tam naremnicę, leżąc na skale, przeczekać, lub po łagodnem zboczu od strony południowej w dolinę się spełznąć.
Na brzuchu czołgał się wgórę, piersiami, udami, kolanami, brodą przywierając do skały. Przewijał się jak wąż popod wiszące wpół w powietrzu gzymsy skalne, zwieszony wystającą połową ciała we mgle pełzał po zrębach turnic, po ledwo znacznych półkach; palce w szpary wbiwszy, cały na rękach, prześlizgiwał się po chyłych płytach rozpękłych, nogami w wietrze pływając nad straszną otchłanią. Walczył.
Nie walczył o życie i o istnienie z bojaźni. Wielki strzelec nie znał trwogi. Wicher, moc nadprzyrodzona, naprzeciw niego stanął, zastąpił mu, ze śniegiem, z mgłą, z nocą, ze swoją mocą piekielną. Wicher rzucił się nań, jak orzeł na skalnego capa. Ów, ufny w swoją siłę, rogi pod piersi orła nadstawia. Sablik na złą moc wichru odpowiedział tęgością natury, na jego zaciętość odwagą. Nie uląkł się. On z tym Olbrzymem Tatr walczył często, nigdy mu nie ustąpił, nigdy się przed nim nie cofnął, zawsze go zwyciężył i patrzał za nim z wierchów, jak na tumanach chmur niósł się het na doliny, gdzie lasy łamał i domy wywracał. Sablik polować szedł i nie znał trwogi. Wicher, czy niedźwiedź jednako mu się przez więcej niż pół wieku słały pod kierpce. Sablik rzucał się na niedźwiedzia jak dzik, na wiatr jak łosoś, który progi skalne przesadza.
W suche, zawiędłe ciało myśliwca wichrzyca biła jakby je znicestwić pragnąc, ale twarde, zakrzepłe mięśnie i kości opierały mu się wytrwale i nieugięcie.
Tatry całe wyły, huczały i świszczały. Huraganem napełnił się, wezbrał, przepełnił ich świat. Wicher jakoby się nie miał gdzie w nich podziać, szumiał po skałach, wypływał wgórę i wdół spływał, jak fala wody, któraby głazy z hukiem staczała. Lecz Sablik w tem piekle śnieżnem nie drżał. Walczył.
I wydobył się na przełęcz.
— Wis, beskurcyja — rzekł do wichru. — Nie dałek sie. Ja jesce nie twój.
Wiatr od Południa był słabszy, droga łatwa: Sablik zestępował wdół w zawiei śnieżnej. Dobił się kosodrzewiny, ale dziwnie czuł się słaby.
Cysto piéknie sie zamordował, widziało sie, co sie hnet i zubami trza bedzie turnie hytać...
Legł na konarach; był bez sił, bez władzy w ciele.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Spał.
Był już drugi dzień, gdy ujrzał nad sobą jasne, czyste, śliczne, promienne, błękitne niebo i słońce wysoko. Nieopodal poniżej błyszczał wielki zielony Hinczowy Staw, wysoko szczyty stały pogodne i spokojne.
Dookoła był śnieg.
Śnieg miękki, puszysty, błyszczący, ogromny, tak wielki, iż turnie, kosodrzewina, drzewa w nim ginęły, który byłby zasypał Sablika, gdyby krzak kosodrzewiny, gdzie legł, nie rósł na wyniosłym złomie skały, skąd go wiatr omiatał.
Dookoła stały góry spokojne, milczące, wyraźne, świecące się jak srebrne.
Odmieć śniegowa wyiskrzyła lody.
Szafir mroźnych granitów rzeźbił świat.
Tatry...
Sablik leżał nawznak i patrzał na nie.
Sąż to one, te same?
Sąż to te góry, które przebiegał wzdłuż i wszerz, które nie miały dla niego tajemnic, ani granic dla jego siły?
Którym dumną stopą przystępował grzbiety, ramiona i głowy wyniosłe?
Sąż to te góry, w których miał izby swoje olbrzymie po dolinach, ściany z krzesanic, które mu były jako dom jego życia?
Sąż to te góry, które żywiły go, poddawały się jego woli, zdawały się go rozumieć i myśl jego zgadywać, które służyły mu?
Sąż to trwałe świadki jego triumfów, jego zysku, jego radości i sławy?
Które napełniał swojem imieniem od pół wieku, w których zdawały się na wieczność zakute echa jego strzałów, świsty strzał i uderzenia strasznego topora?
Które widziały jego czyny, znały jego sprawy, jakich nie znał nikt?
Z któremi jakoby zaprzysiężenie było, jakoby przymierze zawarte, których on się czuł jakoby duchem, władcą i dzieckiem?
Sąż to te góry, te Tatry jego rodne, które on miłował więcej niż dobytek swój, rodzinę, ojcowiznę i ludzi dookoła siebie?
Które były jego myślą i jego duszą?
W których on żył, jak nigdy nikt, jak nigdy nie żył nikt i nikt nie będzie, choć wieki przeminą?
W które się czuł zaklęty?
Jestże to ten dom jego potężny, ten gród jego wolności i chwały gród i dom, w którym przemieszkał lata całe, długie i światła pełne?
Albowiem Sablik wiedział, że dlań niema ratunku, że więcej z Tatr nie wyjdzie...
Pierwszy raz nic mu nie dawały: ani wesela, ani zysku, ani upojenia, ani sławy — — nic...
Pierwszy raz obaczył ich grozę i martwotę.
Pierwszy raz patrzyły one nań zupełnie milcząc i zupełnie kamienne.
Pierwszy raz zdały mu się czemś obcem, niezżytem...
Groza — głusza — milczenie — i światło olśniewające...
Sablik wiedział, że gdy wstanie z kosodrzewiny, z głową w śnieg zapadnie, w śnieg miękki, głęboki i przepastny, którego nikt nie przejdzie.
Góry grzebały go w sobie.
Skrzesane, lite, niezmiernej wysokości błyszczące skały otaczały go jak sępy spokojne postrzelonego jelenia, czekając, aż dokończy życia.
Z kątów doliny wyzierały ze srebrnego skrzącego się śniegu dusze pobitych strzelców liptowskich i pobitych niedźwiedzi...
I dusze strzelców polskich zasypanych lawinami, odpadłych z turni, zabitych kulą liptowską.
Wesela pełne polany, kędy grał...
Kędy grawał juhasom, dziewkom cudnym i starym surowym bacom o groźnej dłoni...
Kwietne łączki nad potokami wiosennemi, gdzie wodę pił wśród leluji żółtych i rdzawego szczawiu.
Samotny, jak motyl w niesłychanej głuszy ustroni górskich...
Ciche, ustronne miejsca spoczynku na upłazkach, gdzie pod nogami przepaść była, a nad głową, nad miękką trawą skały cień dające...
Koléby myśliwskie kamienne, gdzie w mroku przędły się jego dziwne złocone powieści...
Gęśl gra...
Gra to jego gęśl własna. Wyczarowały się ze skał wszystkie dźwięki, jakie przez pół wieku w nie webrzmiały...
Gęśl gra.

Ej dyna! — dyna dyna — dyna! dyna dyna —
dyna! — dyna dyna — dy! na — dyna — dyna...

Sablik słucha.

Ej Sablik se zaśpiéwał — ej Krzywań mu odpedział,
bo o jego sprawie nik iny nie wiedział...

Góry zwracają mu śpiew.
Co wegrał w nie, dzwoni koło niego.
Jakoby wszystko światło na śniegu rozdzwoniło się w okrąg, po krzesanicach...
Sablik słucha.
Leży na łożu śmierci, na kosodrzewinowym krzaku.
Bez sił, zmożony walką z wichrem, osuty śniegiem nie do przebycia, zabójczym, leży na łożu śmierci.
Nie trwoży go nic, nie przeraża.
Od początku swego życia wiedział, że musi umrzeć, że musi przyjść taki dzień, kiedy umrze.
Umiera honorną śmiercią, godną życia.
Nie próbuje się ratować — wie, że to próżne.
Zna góry, zna ik dowody i końce.
Zasuło go. Bywa. Bywało...
Miło mu, że gęśl gra — — het, dookoła, w powietrzu...
Zna tę nutę, Sablikową nutę, która z wieków poszła i przetrwa wieki.
Przez dolinę śniegiem i słońcem zalaną, przez Dolinę Mięguszowiecką, rozległą nad Hinczowym Stawem, pełnym niewypowiedzianej piękności, idzie Śmierzć.
Biała... Wysoka...
Przez śniegi białe, pomiędzy krzewy kosodrzewu, między głazy...
Idzie wolno i słucha Sablikowej nuty —
Sablik patrzy na nią bez mrugnięcia powieki.
Tak musi być. S Pane Jezuse nie bees w karty grał. U śmierzci nic nie upłaces.
Świat je jest taki, tak ułozony.
Nad kazdem trza poméśléć.
Wiérhowiec zycia krufki.
Ze dy kie umreć, to umreć.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.