<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jelita
Podtytuł Legenda herbowa z r. 1331
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1881
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



V.


Usunął się Beńko nieco, gdy orszak przeciągał i stanął przy Szarym z boku.
— Z kimże to jedziecie i co to za zabawa jest! — szepnął Szary. — Patrzę ja — ale nie wiem i nie rozumiem nic. Cóż to, czy swadźba, czy wesele? gdzież druhowie i pan młody?
Beńko ramionami ruszył.
— Toście to nie słyszeli i nie wiecie? — zapytał.
— A zkądże i co wiedzieć mam! — rzekł Szary, — jam zakuty doma...
— I nie domyślacie się kto ta pani? — śmiał się Beńko.
— Nie wiem, ani się domyślam — rzekł Szary.
— Ale słyszeć przecież musieliście, że młody nasz syn królewski Kazimierz ożenił się z księżniczką litwinką. Toć to ona jest, nasza przyszła, dali Bóg królowa, po swojemu zowiąca się Aldoną, a po chrzcie świętym Hanną...
I nie czekając odpowiedzi Szarego ciągnął dalej.
— Widzicie jaka wesoła pani jest. Bo to młode i życia chce używać. Nasi księża do rozpaczy z nią doprowadzeni, bo by z niej jaką Salomeę lub Jadwigę uczynić chcieli, a tu na nią sposobu nie ma. Pomodli się zrana w kościele, a potém skoczy do dziewcząt swych i już się pieśni litewskie rozlegają po całym zamku. Bez śpiewania i śmiechu ta ptaszyna żyć nie może.
Ot co widzicie, my na to codzień patrzym... A że jej na zamku strach księży, w pole wyciąga z dziewczętami, aby śpiewać swe pieśni litewskie.
Nicby to nie było — tylko że nasi duchowni ani w ząb tego śpiewu nie rozumieją i bardzo się trwożą iż nieochybnie tam rzeczy pogańskie ich, litewskie tkwić muszą...
Chcieli królewiczownę innych pieśni uczyć, pobożnych — nie sprzeciwiała się im, ziewała tylko srodze, ramionami ruszała, i do swoich powraca, bo powiada, że nie ma jak te jej litewskie pieśni.
Szary milczał, i dla niego te śpiewy w języku pogan, dla Polaków niezrozumiałym, wielce podejrzane były.
— To jeszcze młode bardzo, — mówił dalej Gozdawa — na pół dziecko... ale z czasem obyczaju naszego się nauczy...
— Hm! — rzekł Szary, — a do czegóż jej ci dwaj służą błaznowie co przodem przed koniem kroczą?
— Rzekłeś sam, — rozśmiał się Beńko, — błaznowie są. Jeden co po prawej ręce z lisim ogonem, to nasz prawy po polsku błaznujący, z Krakowa rodem, zowią go Lisicą — ten że jej niebardzo do smaku, więc drugiego, tego opasłego baryłę z Wilna sobie ściągnęła, a zowią go, jakoś tam z litewska: Keleweże.
Szary głową pokręcił.
— To i dziewczęta pewno litwinki być muszą? — zapytał — bom pieśni słuchając nic zrozumieć nie mógł?
— Są między niemi i Krakowianki i tuteczne z Poznania — odparł Benko — ale najwięcej litwinek, bo te tylko jej pieśni umieją śpiewać, a ona bez nich by nie wyżyła...
— Królewicz w Poznaniu? — spytał rzucając na Beńka wejrzenie bystre, Szary...
— Jest — rzekł Gozdawa — ale się do ojca ciągnąć wybiera, bo wiecie że do wojny się sposobią. Trzebaż mu u boku króla być.
Po krótkiem milczeniu, chętny bardzo do rozmowy Beńko dodał.
— Może się naszemu Kazimierzowi na wojnę i nie bardzo chce, choć mu pewnie na męztwie nie zbywa, ale on jakoś w tych krwawych bojach, w których myśmy wzrośli, nie smakuje.
Powiada zawsze że dużo w domu jest do roboty, a czas by pokój mieć, aby lepiej u siebie pogospodarować...
— Dziwna to rzecz — odezwał się Szary, że po ojcu nie wziął ochoty do wojny, bo król od dziecka nie robi nic ino wojuje...
— Tak, aleć bywa nieraz że właśnie po skąpym następuje rozrzutny, a po marnotrawnym oszczędny... może i my pana miłośnika pokoju dostaniemy po Łokciu...
Tu dopiero Beńko, jakby sobie przypomniał, o co mu najpilniej pytać było, zwrócił się do Florjana i rzekł.
— A wyż tu do nas, z czem i po co? boć to wy czasu nie zwykliście marnować i pewnie was Hebda zabierze na wyprawę.
Szary się trochę z odpowiedzią strzymał, niewiedząc z razu czy całą prawdę rzec, czy przez pół, czy skłamać... Sprawa była ważna i ladakomu się jej zwierzać nie godziło. Nie wiedział czy Beńko, choć do Kaźmirzowych sług się liczył, do wojewodzińskich przyjaciół nie należał. Wolał więc wybadać go nieco i rzekł.
— Jam do pana Wojewody był posłany...
— Ale go w Poznaniu nie masz — odpowiedział Gozdawa — podobno ze złości i gniewu do swoich Pomorzan uciekł.
— Za cóż gniew? — patrząc nań zapytał Szary.
— Długoby opowiadać — ramionami ruszając prawił Beńko. — Król tu posadził mu pod bokiem syna, a w ostatku, jak słuszna, żeby się młody do rządzenia zaprawiał dał mu wielkorządy, które Wincz długo piastował... Łatwo to zrozumieć iż Wojewoda spadłszy z tronu, rozsierdził się...
Źli ludzie nawet prawią, czemu ja nie wierzę — dodał Gozdawa — że wojewoda gotów... przeciw królowi pójść.
— Strasznaby to była rzecz, pod ten czas... uchowaj panie... bo Wincz ma z sobą niemal wszystkich ziemian Wielkopolskich.
Szary teraz już był pewien, iż z Beńkiem otwarcie mówić może.
Orszak królewiczownej śpiewający, oddalił się był nieco i podniesione tylko głosy dziewcząt dochodziły ich, zostali sami.
— A nie trzeba wam z panią waszą ciągnąć — spytał Szary — żebym was nie zatrzymywał?
— Musu w tém niema — odparł Gozdawa. — Dla bezpieczeństwa zawsze kilku nas towarzyszy jej, gdy wyjeżdża, ale jednym mniej lub więcej, nikt nie zważa.
— A niemoglibyścież ze mną do Poznania? — szepnął Szary, — bo prawdą a Bogiem, mam sprawę ważną i bez was mi się ciężko obejść będzie.
Spojrzał Gozdawa nań...
— Czekajże — zawołał — skoczę ja do starszego do pana Włodka i opowiem mu się... a potém cię poprowadzę...
— Ale ani Włodkowi ni komu o mnie, ani o żadnej sprawie, ni słowa — wtrącił Szary żywo. Powiedzcie że... przyjacielaście napytali.
Głową skinąwszy tylko Beńko, skoczył konia naparłszy ku orszakowi i w mgnieniu oka już nazad był.
Nie było już co się z prawdą drożyć — począł Florjan opowiadać co mu się w Pomorzanach trafiło, i z czém go posłano...
Zasępił się Gozdawa wielce.
— W samą porę przybywacie, — rzekł — abyście poparli to, czego się już wielu domyślało i lękało. Ale o sprośną zdradę, choćby kto się dowąchał, strach obwiniać takiego człeka znacznego jak wojewoda. Pan Bóg was tu zesłał... Że się coś kłuło koło nas i kłuje i że tych tutecznych Wielkich Polan dużo na nas krzywo patrzy, a za wojewodą ciągną, myśmy to czuli...
Musimy z tém nie wprost do królewicza, ale naprzód do Nekandy Trepki, którego mu król dodał... poważnego męża i rozumnego, który będzie wiedział co począć.
I żeby zdrajcy, których pełno u nas jest, nie domyślali się czego, nie bardzo was będziemy pokazywali. Staniecie gospodą na mieście u mojego znajomego Wilczka... który śliczną córkę ma...
Szary się poruszył.
— A dajcież mi pokój z najpiękniejszą dziewuchą, przecież wiecie żem żonaty i moją Domnę miłuję nad życie... a nawet dla jej miłości cierpię...
Gozdawa się śmiać począł.
— Albo to co przeszkadza pięknéj dziewce w oczy zajrzeć?.. — zawołał. — Tyle człowiek w życiu ma co tych kwiatków choć powącha.
— Z was bo bałamut zawsze był, a jam człek stateczny — odparł Szary.
— No — i żonie waszej krzywdy czynić nie chcę — rzekł Beńko — ale bezpieczniejszej i lepszej gospody jak u Wilczka dla was nie znajdę. Jak będzie koło was przechodziła Marychna, to se oczy przysłonicie.
Wilczek dom ma na samem Podzamczu, a że do niego dużo przyjaciół zajeżdża, więc i na was nikt tam zważać nie będzie.
Rozmawiając tak zbliżali się do miasta, którego kościoły i przedmieścia już widać było... Szary trochę twarz przysłonił, a Beńko uliczkami pomniejszemi go prowadząc między ogrodami i opłotkami, gdzie się mniej ludzi kręciło, prawie nie narażając na spotkanie dowiódł do owego Wilczka zapowiedzianego.
Zamożny to był mieszczanin, który bydłem handlował, choć sam już rzeźnikiem nie był. Mówiono o nim, że pieniądze znaczne miał, lecz tego po sobie nie dawał poznać, i ludzie miarkowali tylko z domu, który sobie wystawił, a którego mu zazdrościli.
Ten to dom bardzo obszerny powodem był częstych odwiedzin różnych ludzi u Wilczka.
Gospod naówczas porządnych po miastach tak jak nie było, zwyczajem zaś powszechnym że panów i ziemian mieszczanie u siebie ugaszczali. Czasem się to podarkiem lub groszem zawdzięczało, czasem gościnność daremną bywała. Każde lepsze domostwo w mieście, czasu wielkich zjazdów gości miało.
Wilczek gospody właściwie nie trzymał otwartej, lecz w dużym domu gość mu nie ciężył, a mówiono iż na dole wynajmował izbę na szynk komuś i z tego zyski ciągnął.
Na biedę zastali koło Wilczka i ludu różnego dosyć i wozów i koni jezdnych, tak że Beńko się uląkł czy Szarego potrafi umieścić, lecz w progu zaraz zobaczył ową piękną Marychnę, u której łaski miał i do niej przyskoczywszy, a cicho z nią poszeptawszy, Szarego z ludźmi do sieni wprowadził.
Marychna w istocie piękną była wedle wymagań ówczesnych, i wyobrażeń o piękności. Mało co wzrostem nie była równą z Beńkiem, a zbudowaną jakby zbroję nosić miała. Silna, czerstwa, rumiana, ciemnooka, zręczna, gibka, nie potrzebowała się lękać nikogo, bo nie lada mężczyzna sprostał jej mocy.
Wesołą też była i rozmówną... Milczącego Florjana wwiodła sama do izby, rada się rozpytać zkąd był i co wiózł, ale Szary mało czém ją zbywszy, opowiedział się znużonym i na ławę legł, czekając co mu przyniesie Beńko...
Przeciągnęło się prawie do nocy, nim Gozdawa powrócił oznajmiając mu że Trepka nań czeka.
Szli więc na zamek.
Tu już się wszędzie świeciło, bo i królowiczówna powróciła ze swej wycieczki z dziewczętami, i królewicz był na zamku.
O ile mrok dojrzeć dawał, dwór młodego pana wydał się Szaremu wcale różnym od tego, który starego Łoktka otaczał.
W Krakowie gdy gości miał przyjmować stary pan naówczas, prawda, nie szczędził niczego, i ludzie u dworu wspaniale wyglądali, ale powszedniego czasu skromnie było i ubogo.
Królowa i on nie zapominali że tułaczami byli i jedli podczas chleb czarny często łzami polany. Teraz im też prostota była najmilszą.
Na starość też Łoktek i żona jego pobożnemi się stając, umyślnie się odzieżą i życiem umartwiali.
Tu zaś nie po staremu wyglądało przy młodym panu.
Służba była z cudzoziemska strojna, obcisło pstro, włosy trefione, łańcuchów, kaletek, nożyków, pasków, kutasów na niej podostatkiem.
Starsi dworacy w jedwabiach, a czeladź kręciła się z jakąś swobodą i raźnością, która nie wielkiej surowości i karności dowodziła. W podsieniach i na gankach niewieścich sukienek kręciło się dużo i śmieszki było słychać wieczorne.
Wesołym był zamek, jakby za najlepszych czasów — i jakby mu nic nie zagrażało.
Nekanda Trepka mieszkał niedaleko od komnat królewicza, więc do niego iść musieli aż pod same gmachy pańskie pełne wesołej młodzieży, światła i woni korzennego jadła i napoju.
Starał się Szary aby mało go kto widział, a zabawiający się dwór nie bardzo nań uwagę zwracał.
Czekał na nich poważny ów Trepka w komnacie niewielkiej, po rycersku przybranej w wojenne rynsztunki.
Mąż był lat średnich, na którym wojenne rzemiosło poznać było łatwo, trzymał się prosto, twarz miał marsową, zarosłą — oblicze poważne i myślące. Mruczkiem go zwali ludzie, bo mówił mało, lecz do rady był i do sprawy tak pewnym, iż się nań i stary król i każdy co go znał mógł spuścić a spać spokojnie. Dla tego, zawsze o syna jedynaka trwożący się Łoktek, Nekandę mu dawał za towarzysza i doradzcę.
Trepka już uprzedzony we drzwiach przyjął Szarego, wyzywając by mówił z czém przybywał. Mimo męztwa widać było po nim trochę niepokoju.
Szary rozpoczął obszerną relację o swem poselstwie, o pobycie w Pomorzanach, i o tem co mu się tam przytrafiło; mocny na to nacisk kładąc, że ów nieznany człowiek, który mu o zamierzonej oznajmywał zdradzie, mienił się duchownym, więc wiara mu większa mogła być daną.
Żeby zaś kto pod owe czasy, kapłanem się miał czynić, nie będąc nim — tego nie przypuszczano nawet.
Trepka raz i drugi sobie powtórzyć kazał przestrogę ową i wysłuchawszy opowiadania — rzekł:
— Dawnom to wróżył. Już mi tu wojewodzie z oczów źle patrzało. Z królewiczem łagodnym i uprzejmym, szorstko się obchodził, po za oczami i uszy naszemi wygadywał wiele, pono się i odgrażał... Znać było że się nie pogodzi z tém co mu przeznaczono. Ale król nasz stary omylił się w tém że mu wielkorządy odbierając i województwo, nad wojskiem władzy nie wziął.
— A coby to pomogło? — odparł Beńko przytomny rozmowie. Jego władza nie w tém, że on wodzem się mianuje, lecz że lat tyle rządząc ludzi sobie zjednał i Nałęczów a ich powinowatych, których tu jak piasku jest, będzie zawsze miał po sobie. Z trwogi od nich i drudzy pójdą.
Jeszcze chwilkę na badanie Szarego obróciwszy Nekanda, wyszedł zobaczyć, czy do królewicza przystęp był wolny, chciał bowiem zaprowadzić Florjana, aby jemu opowiedział co przyniósł.
Za czem sieniami ciemnemi do pańskiej komnaty wwiódł Trepka posła.
Tu było na co patrzeć, bo choć gmach zamkowy stary się wydawał i więcej ku obronie jak dla wymyślnych wygód zbudowany — tak go umiał sobie przybrać i przyozdobić królewicz, iż komnaty które zajmował, prawdziwie królewsko wyglądały.
Na podziw tylko, jak na owe czasy mało widać było oręża, a ten który po ścianach gdzieniegdzie był rozwieszony, więcéj się odznaczał wytwornością i pięknością, niż mocą i był więcej na występ niż do boju przeznaczony.
Tarcze i szyszaki wschodnie które królewicz z sobą z Węgier poprzywoził, złotem były sadzone i czarnemi listewkami, jakby kamiennemi dziane.
Na stołach księgi widać było i pargaminy, naczynia osobliwych kształtów, w smoki, gryfy i różne stworzenia powykuwane.
Obrazy też na złotych dnach wisiały na ścianach.
Na kobiercach i obiciach nie zbywało, bo całe ściany niektóre szytemi szpalery były poodziewane, na których łowy i zabawy różne, w rozkosznych gajach i panów a panie jakby żywe z ptakami łowczemi na rękach, konie i psy widać było.
Od sklepienia zwieszały się pozłociste świeczniki, gdyby w gałęzie i liście porozrastałe.
Młody pan stał już czekając na zapowiedzianego ziemianina, w stroju jaki za dnia nosił, bo go jeszcze zrzucić nie miał czasu. Obcisłe ubranie spodnie, pasem ujęte, na wierzch okrywała jakby opończa dostatnia aksamitna, jedwabiem podbita, z rękawy rozkrojonemi, które długo się zwieszały.
Piękna twarz, włosem w pukle się zwijającym otoczona, z oczyma śmiałemi, rysów szlachetnych i wyrazistych, więcej tym co ją znali za młodu, królową matkę niż starego Łoktka przypominała. Lecz było coś i ojcowskiego w czole i wejrzeniu rozumném a nieulęknionem...
Co mówiła ta młodociana jeszcze i wszystkiemi młodości pożądaniami ziejąca twarz — tego sobie Szary wytłumaczyć nie umiał. Poczuł tylko dla niej poszanowanie i znalazł w niej dobroć i łagodność, któréj się nie spodziewał, a wielką ochotę do życia i wiarę w siebie.
Choć królewicz wiedział już że mu nie dobrą niesiono wiadomość wcale się nie zdawał nią zatrwożony... Oczy tylko błyskały ciekawością rozbudzoną.
Szary mu się do kolan skłonił, gdy królewicz prędko go podnosząc zagadnął.
— Coście w Pomorzanach widzieli?
— Więcéjem, miłościwy panie, słyszał niż widziałem — odezwał się Florjan, — i to mnie trwoży że mi twarzy ukazać nie chciano.
Począł więc rozpowiadać o tajemniczej przestrodze...
— Że wojewoda na króla i na mnie gniewny — rzekł Kaźmirz wysłuchawszy — to i my wiedzieli, lecz żeby się miał przeciwko nam z Krzyżakami wiązać, ledwie do wiary!!
— Miłościwy panie, — przerwał Nekanda — lepszy ostrożności zbytek, niż ufność zbyteczna. Trzeba się na pieczy mieć...
— Jedźcież z tém wprost do króla JMci, — rzekł królewicz — jedźcie a pospieszajcie. Powiedzcie mu że ja też wprędce ku niemu ciągnę, bo na zamku siedzieć nie mogę, gdy wiem że on siwą głowę swą nastawia na nieprzyjacielskie ciosy...
— Król JMość — odezwał się Trepka — nie życzył tego... Nie wiele my mu tam pomożemy a uchowaj Boże klęski — niechby nam pana nie zabrakło, bo nas rozszarpią.
— Ja tu nie usiedzę! — zawołał żywo Każmirz[1] — musimy iść, musimy!! Widzicie też że bezpieczeństwa większego na zamku nie będzie niż w polu.
Wojewoda tu za długo siedział, by sobie ludzi nie zjednał... Nas tu jak ryby w saku mogą pobrać...
— Nie dalibyśmy się — odparł Nekanda — a idąc, miłościwy panie, z kimże pójdziemy? Musimy z sobą właśnie tych tutejszych Wielkopolan ciągnąć, którzy nas w polu dla wojewody zdradzić mogą.
Królewicz potrząsł głową.
— Z dwojga złego, wolę w polu być i z ojcem, niż tu siedzieć i czekać, a nękać się próżnowaniem...
Zwrócił się do Szarego...
— Wy — rzekł — do króla z tém pospieszajcie, bo my bez niego sobie rady nie damy, ani byśmy śmieli się na co ważyć. Powiedzcie mu od nas, że i my po wojewodzie złego się spodziewaliśmy, że i Trepka dawno go podejrzewał...
Rozmawiali jeszcze, gdy boczne drzwi rozwarły się nagle, opona w nich podniosła, śmiech się dał słyszeć wesoły, i na tle ciemnem ukazała się postać jakby cudem zjawiona — młoda pani w sukni białej, z włosami na ramiona spuszczonemi, z piosenką i śmiechem na ustach...
Nie miała już na sobie stroju jaki ją zdobił w wycieczce za miasto, ale cienkie i lekkie rąbki, które kibić jej rysowały wiernie... Nad czołem tylko za całą ozdobę, we włosy wpleciony sznur albo raczej przepaska złocista, je utrzymywała.
Weszła śpiewając, zobaczyła obcych, ręką po nad głową potrzymała chwilkę ciężką oponę, rozśmiała się wybuchem śmiechu dziecinnym; — zasłonę opuściła i znikła...
Każmirz[2] który zwrócił głowę w tę stronę, rozśmiał się także, i krok uczynił ku niej, lecz już jej nie było...
Szary się żegnał...
Wyszli natychmiast z komnat pańskich, a Beńko wprost ztąd powiódł towarzysza swego do gospody Wilczka.
Pan Floryan chciał tylko się przespać nieco i ze dniem puścić znowu w drogę. Nadto ważne wiózł wieści by mu pilno nie było... Na spoczynek wszakże rachował przedwcześnie, bo Beńko mu nie chciał go dać, zapraszając jeszcze do siebie na wino. Nie można było odmówić...
Sieradzanin Grzmot Hincza dopytawszy współziomka, przyplątał się do nich trzeci.
Było to zawsze w polskiej krwi, iż od kupy nie rada się oddzielała, a gwarzyć lubiła, musiał więc Szary, choć nie pijał wiele, zasiąść za stół i słuchać gadek wesołych, sam po troszę do nich pomagając.
Beńko był niewyczerpanym i usta mu się nie zamykały...
Więc na Wielkopolan za grzechy Nałęczom wymyślano co wlazło, w czém Grzmot, który ich nie lubił, bo mu dziewka jednego Nałęcza odkosza dała — téż dopisywał dobrze.
Część nocy tak przesiedzieli ani się obejrzawszy, i gdy Florjan się nareście zrywać począł do gospody, aby zawczasu ruszyć — już na zamku wrota były zawarte i klucze odniesione.
Posłano mu więc słomy w izbie Beńka, i gdy Grzmot podpiwszy wyszedł, rozpowiadali jeszcze długo różne stare dzieje.
Nie było już co spać, Florjan tylko czekał aby wrota ze dniem otwarto. Zbierało się na dzień, gdy w podwórcu ruch jakiś robić się począł i Beńko narzuciwszy kożuch poszedł się dowiedzieć o jego przyczynę, bo w téj porze był niezwykły.
Jak poszedł tak przepadł. Szary się już przyodział i do gospody mu pilno było, a tu Gozdawy doczekać się nie mógł.
Byłby go już klął, gdyby nareście poruszony wielce i zdyszany nie wpadł Beńko.
— A co? — krzyknął od progu — a co? prawdzi się coście przywieźli... Posłaniec którego Nekanda jeszcze po za wczoraj, nie dowierzając wojewodzie, wyprawił na zwiady, w téj chwili z językiem powrócił. Sprawny człek!!
Zbudzili Trepkę — i powiada że wojewoda z tym łotrem Petrkiem Kopą do Krzyżaków już pojechali w swaty.
Wojewodzina, słychać, pobiegła za mężem, u nóg mu leżała i zaklinała aby zdrady nie poczynał, nic nie pomogło...
Dobka sobie Nałęcza sprowadził, ale ten, jak nasz człek ręczy, wypowiedział mu posłuszeństwo...
Wszystko to królowi masz zawieść, bo teraz już wątpliwości nie ma że Wincz z Zakonem się sprzęże... Niech Król radzi...
Tu Beńko przerwał sobie nagle.
— Radzić! co tu radzić! jabym ludzi posła póki czas, wojewodę ujął i ściąć dał — była by rada...
— I wszyscy Nałęcze mszcząc się za niego, dopiero by się zawzięli! — odparł Szary.
— I to prawda — rzekł Beńko, — ale gdybyśmy ich miodem posmarowali lepsi nie będą.
Szary już dłużéj czekać i wytrzymać nie mógł, ruszył co najśpieszniej do gospody, od sieni wołając na czeladź, aby mu konie dawano.
Z brzaskiem też był już za miastem i po kościołach na jutrznie dzwoniono, gdy się na gościniec wybił.
Ranek był mglisty i wilgotny, choć nie bardzo zimny...
Pacierze zacząwszy odmawiać i kaptur zaciągnąwszy na głowę, zadumany wlókł się p. Florjan, gdy o małą może milę będąc od miasta, posłyszał tenent za sobą.
Tknęło go to. Pomyślał sobie iż na zamku Nałęcze swoich mieli, podsłuchać mogli, a na nocnej biesiadzie Grzmot i Beńko cale ostrożnemi nie byli. Nuż zwąchano z czém jedzie i co do króla wiezie, nuż pogoń za nim puszczono?
Sromał się tego podejrzenia... ale mu dolegało tak iż się oprzeć nie mógł, dał więc pocichu ludziom znać i z drogi zjechawszy w gąszcz stanęli.
Ledwie się w niéj umieścili, tuż po nad gościńcem, gdzie ich dla krzaków i gęstej mgły widać nie było, gdy tentent się zbliżył i głosy słyszeć dały...
Nastawił ucha...
Po stąpaniu konia i mieniających się głosach poznać mógł, iż ludzi co najmniej pięciu lub sześciu być musiało...
Rozmawiali głośno pokrzykując...
— Patrzaj śladów...
— Kto ta w błocie świeże ślady dopatrzy o mroku.
— Ale przecież byśmy go już nagnać byli powinni!
— Konia ma dziarskiego ten Sieradzianin jucha, a że mu pilno z językiem... nie żałuje go.
— Stary Łokieć zapłaci...
— Wiele ma czeladzi?
— A kto ich liczył...
Mijali go tak, Florjan się przeżegnał panu Bogu dziękując. Co miał robić, sam teraz nie wiedział. Był już pewien że Nałęcze za nim gnali, na zamku wieczorem podsłuchawszy...
Stać i czekać ażby ta pogoń się zawróciła — czasu była strata znaczna, za niemi jechać, niebezpiecznie.
Musiał więc na drzewa i korę popatrzywszy, aby się bardzo nie obłąkać, puścić lasem bez drogi, w imie Boże.
Miał ci tę wiarę poczciwą, starodawną, że w sprawie téj, któréj służył Bóg musiał mu pomagać i nie da mu się w lesie zgubić...
Nakazał czeladzi milczenie, przeżegnał się krzyżem świętym, konia ściągnął, kaptur nacisnął — i — w las.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Kaźmirz.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Kaźmirz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.